Rajski ptak (Bandrowski)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Nigdy jeszcze Kryńka nie widziała takiego pana.
Poeta mył twarz tylko doskonałą, ślicznie pachnącą wodą kolońską. Używał trzech różnych, pachnących mydeł, nosił pończochy! i to w dodatku półjedwabne, miał różne szczoteczki, nożyczki, pilniczki i osobny neseser z prawdziwej skóry krokodylowej, a w nim flakoniki z rżniętego kryształu. Bóg wie, co... Samych krawatek miał trzydzieści.
— Naco aż tyle? — zapytała go Kryńka.
— Żeby nosić! — odpowiedział — Nie można przecież chodzić nago!
— Nie wystarczyłyby dwie — trzy?
— Wystarczyć wystarczyłby i stryczek ostatecznie, ale chodzi o to, aby wyglądać przyzwoicie. Krawatka łatwo się opatrzy, nie mówiąc o tem, że przez dłuższy czas noszona, wygląda, jak psu z gardła wyciągnięta.
Po jednorazowem użyciu trzeba było krawatki prasować.
Pan literat był w gruncie rzeczy oszczędny, możnaby nawet powiedzieć, że miał węża w kieszeni, ale o swój wygląd nietylko dbał, lecz miał też w czem chodzić.
— Umie myśleć o sobie! — chwaliła go Kryńka.
To była sztuka, której ona nie umiała. Myślała zawsze o drugich, o sobie nigdy. Toteż nie miała nic. Teraz też: dostała trochę pieniędzy od pana Polaty, to kupiła za nie nowe firanki do alkierza, bo stare były brzydkie i podarte, a ponieważ on ciągle mówił, jak bardzo kocha kwiaty, kupiła mu wazonik fiołków alpejskich. Aż się tatuś na nią wypatrzył, gdy przyjechała z miasta z wazonikiem różowych kwiatów.
W gościńcu było wszędzie mnóstwo kwiatów, na szafach, w lokalu na stolikach, na każdym kroku widziało się bukieciki, przeważnie róż, i to nawet rzadkich kolorów, bo popielatych — z papieru. Porobiła je jedna z sióstr Kryni, która swego czasu uczyła się robić sztuczne kwiaty. W maju bywało też dużo białego bzu, który rósł w ogródku, w lecie Krynia przynosiła kwiaty polne z niedalekiego pola, ale — kwiaty w zimie? O tem „Pod Złotą Gwiazdą“ nigdy nikt nie myślał.
— Wielka pani się z ciebie zrobiła od czasu, jak obsługujesz pana Polatę! — rzekł do niej ojciec, gdy pewnego razu, zamiast poprzestać wieczorem na powarce, posłała Bronisię po śledzia za dziesięć groszy.
Płakała Kryńka spowodu tej wymówki ojca, ale wszedłszy w siebie, nie mogła nie przyznać mu racji. Istotnie, od przybycia poety coś się w niej zmieniło.
Przedewszystkiem — mowa! Poeta mówił przeważnie bardzo grzecznie, to się rozumie, ale mówił też bardzo ładnie. Słowa brzmiały w jego ustach dźwięcznie, melodyjnie, śpiewnie. Samych słów z przyjemnością się słuchało, nie myśląc nawet, co znaczą. Były słowa jak kwiaty, były słowa jak gwiazdy, jak pocałunki, jak uśmiechy — wszystko polskie słowa, zrozumiałe, tylko, że pierwszy raz słyszane, przylatujące niespodzianie, zdumiewające, łaskocące w uszy, wywołujące mimowolny uśmiech na usta... Nikt tu nigdy takich słów nie używał. To był naprawdę piękny język polski, język, którego słuchało się z podziwem, radością i rozrzewnieniem.
Młodzi ludzie na wsi nie traktują młodych kobiet zbyt salonowo, zwłaszcza w gościńcu, kiedy sobie podpiją. Kryńka nie miała na co narzekać, nie krzywdzono jej, nie była przyzwyczajona do żadnych Wersalów, dopiero ten młody pan pokazał jej, jak można być uprzejmym dla kobiety. Była to ta giętka, niemal zawodowa uprzejmość, która ukłonu, uśmiechu, komplementu i pieszczotliwie schlebiającego tonu używa bieżnie, jak zdawkowej monety, dla formy, dla sztuki, bez żadnej głębszej myśli, ale Kryńka nie poznawała się na tem. Uprzejmość młodego pana łechtała ją rozkosznie i głaskała po sercu, a tu i owdzie jakiś pełen wdzięcznej galenterji ruch, pół-ukłon i zręcznie, niby mimowoli bąknięty, przypochlebny dowcip, połączony z uśmiechem i żywszem spojrzeniem, olśniewał ją, oszałamiał i zdumiewał, jakgdyby ukazując jej nowe światy. Należy też dodać, że Polata nie był pozbawiony pewnego swoistego wdzięku i wrodzonej, szlachetnej wytworności ruchów. Przyznajmy, że może miał pewne warunki na amanta salonowego. Był niezłym aktorem... w życiu — na scenie byłby prawdopodobnie gorszym — i lubiał grać, zwłaszcza z partnerką, na której jego gra robiła wrażenie. Tu, u tej naiwnej, szczerej i niedoświadczonej chłopianki był siebie pewny. Jeśli niczego innego nie umiał, to jedno umiał dobrze. W dodatku fertyczna, młoda i przystojna kobietka, opuszczona przez męża... Któryż młody mężczyzna nie skorzysta z takiej sposobności i nie popróbuje szczęścia choćby tylko dla zasady, nie mówiąc już o nudach... I byłożby co dziwnego w tem, gdyby niedoszły denat pragnął pocieszyć się jakoś po swych niepowodzeniach miłosnych i gdyby w tym celu — może nawet mimowoli — zaczął przybierać pozy i miny w swojem rozumieniu — uwodzicielskie? Nie. Przeciwnie. Byłoby to tak naturalne, jak w konsekwencji naturalne byłoby, gdyby Kryńka to spostrzegła i — przejęła się tem, jak się tego zgóry należało spodziewać.
Tak tedy Kryńka szła ku swemu nowemu, „wyższemu“ przeżyciu, zaś młody wieszcz pozyskał sobie gorące, współczujące, pełne podziwu serce kobiety prostej, której uczucia nie kończyły się na słowach — jak się to dzieje u — literatów.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.