Rajski ptak (Bandrowski)/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Głęboko zamyślony wsiadł w autobus, natłoczony młodzieżą żeńską, wśród której było też parę gospodyń wiejskich.
Zanim jeszcze wsiadł, gdy stał u drzwiczek, przez które z śmiechem przeciskały się młode, rozbawione pasażerki, doznał jakiegoś nieokreślonego wrażenia.
Zdawało mu się, jakgdyby przypomniał sobie coś, o czem zapomniał był zupełnie, jakgdyby coś zgubił, co miał znaleźć, jakgdyby spostrzegł coś, o czem wiedział, że jest, że musi być, lecz czego dotychczas nie spostrzegł, nie zauważył...
— Niech pan wsiada, bo wóz ruszy! — odezwał się czyjś znany głos.
Wcisnął się przez ciasne drzwiczki do wnętrza.
O parę miejsc dalej siedziała Kryńka.
Prawda, przecież ona wyjechała rano razem z nim.
Zrobiono mu miejsce — ciasne, niewygodne.
Wóz jechał przez uliczki miasteczka. Skwery były zabłocone, ale były. Domy nie wielkomiejskie, lecz solidne, budowane na czas dłuższy, ruch na ulicach był żywy i wcale nie senny, jakby był z pewnością napisał, gdyby nie widział.
Za miastem zrobiło się trochę jaśniej, ale wcale nie piękniej. Czarno-białe pola były mokre, drzewa czarne, domy ociekały wilgocią, szaroołowiane niebo też. To niebo, i tak już słotą i wichrami zmiętoszone i sponiewierane, zasnuwała teraz olbrzymia, nisko zwisająca ławica czarno-spiżowych, ciężkich chmur śniegowych. Śmigi wiatraków obracały się z stanowczym rozmachem.
Po Poznaniu i po myślach, jakie go nawiedziły w małomiasteczkowej knajpie, doznał Polata znowu uczucia przygnębienia na myśl o czekającym go długim, samotnym wieczorze w zimnym alkierzu.
— A w nocy Lot budzić będzie mnie znów szczekaniem w pustej i zimnej sali szynkowej.
W tej chwili jakgdyby go błysk jakiś olśnił.
Polata rozejrzał się, ujrzał Kryńkę. Odwrócona od niego profilem, patrzyła w okno zamyślona i poruszała wargami.
Poeta domyślił się, że młoda szynkarka układa dla ojca rachunek z zakupów w miasteczku.
Panienki, powracające z miasteczka do Zakładu, szczebiotały. Były to młode dziewczątka od szesnastego roku życia — samo wyższe gimnazjum — w granatowych czapeczkach i takichże prostych sukienkach, wyglądających spod płaszczyków. Ubrane były skromnie, ale czysto i przyzwoicie.
Polata, człowiek światowy, przyjaciel „gwiazd“ wszelkiego rodzaju, nie zajmował się podlotkami, nigdy nawet uwagi na nie nie zwracał, a już o jakimś flircie mowy być nie mogło. Na to był za uczciwy. Toteż prawie nie wiedział, jak taka młodziutka panienka wygląda.
Z ciekawości powiódł oczami po młodych, roześmianych twarzyczkach.
I nagle — jakgdyby go coś za serce chwyciło.
Te oczy!
Patrzyły z samego kącika — a jeszcze dobrze było widać — i, zadumane, rzekłbyś, zapamiętawszy się, nie odwracając się od niego, patrzyły jemu, Polacie, w twarz. A były to oczy śliczne, uczciwe, czyste, spokojne, a przecie tęskniące, oczy ciemne, nieco podługowate, w oprawie długich, czarnych rzęs pod dwoma cienkiemi, czarnemi łukami przepięknie zarysowanych brwi. Oczy te patrzyły tak, jakby chciały tylko widzieć, ale było w nich też coś, co znaczyło raczej wiedzieć...
— Te oczy! — wykrzyknął w duchu Polata — Jakież to czyste oczy... Jakie uczciwe! Dobre! Tak uczciwe oczy muszą oczywiście być dobre... lecz przecież... one dają jeszcze... Boże! Gdy się w takie oczy spojrzy, można znów uwierzyć... we wszystko... w co się zwątpiło!
Oczy zagasły.
Przykryły je długie frendzle czarnych rzęs.
Na jakimś zakręcie, gdy do wozu wpadło pełniejsze światło, ujrzał Polata niepokalany owal młodziuchnej twarzyczki.
— Dajmy temu spokój! — powiedział sobie, odwracając się — Dobrze, że zobaczyłem... Będę myślał o tem... Spojrzeć w takie oczy to oczyszczenie dla duszy... Katharsis... i dość.
Uczciwie odwrócił się do okna i przyglądał się smutnym polom zimowym, coraz głębiej zapadającym się w zmrok.
Po wielu przystankach wóz zatrzymał się przed „Złotą Gwiazdą“.
Otwarto drzwiczki — do wozu wsunęła się uśmiechnięta pogodnie, okrągła twarz pana Piekarskiego.
— Dobrywieczór, Kasieńko! — rzekł wesoło starszy pan — Może wolisz jechać wprost do Zakładu?
— Nie, mogę wysiąść, tatusiu! — odpowiedziały „cudowne oczy“.
Drobna, zgrabna panienka wysiadła.
Gdy Polata po Kryńce i jeszcze jakiejś gosposi wygramolił się z wozu, pan Piekarski, który go nie zauważył, był już z córeczką daleko.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.