Rajski ptak (Bandrowski)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Strzał ten „jako taki sam w sobie“ szkody wielkiej młodemu człowiekowi nie wyrządził, przeciwnie, możnaby powiedzieć, że wyszedł mu raczej na dobre. Po pierwsze — trzasnął jak policzek, wymierzony za bezgraniczną głupotę, powtóre, autorem głupstwa silnie wstrząsnęło błazeństwo postępku — bo tylko błazen mógł się tak strzelać. Nigdy jeszcze nie odczuwał Polata podobnego niesmaku. To miało działać czas dłuższy. Długo, długo Polata na samą myśl o tym idjotyzmie ze wstrętem odwracał nos od swej „psyche“, cuchnącej „wniebogłosy“ odorem tego kabotyńskiego kawału.
W nagrodę za to upokorzenie dziecinny jego odruch opromienił go narazie nimbem romantyzmu i bohaterstwa w oczach trzeźwej Kryńki, z reguły zresztą po kobiecemu sceptycznej i myślącej bardzo krytycznie tam, gdzie mężczyzna stawał się sentymentalny. Młoda kobieta ani na chwilę nie wątpiła, że mistrz celnie się chybił, lecz, oczywiście, wcale a wcale nie miała mu tego za złe. To właśnie, samobójstwo, które dało się przeżyć i które niewiele bólu przyczyniło, najzupełniej było w kobiecym stylu i charakterze. Mało tego, że się popełnia samobójstwo, czyż człowiek musi się jeszcze i zabić? To chyba już całkiem zbyteczne!
Natomiast, co Kryńce zaimponowało, co wieszcza uczyniło w jej oczach nieustraszonym bohaterem, to że odważył się użyć do tego celu browninga, że odważył się z niego strzelić, i to w dodatku — do siebie samego. Tej malutkiej maszynki Krynia bała się gorzej żmii i na sam jej widok przebierała ze strachu nogami i piszczała a raczej wrzeszczała na cały głos. Za nic w świecie nie byłaby „tego“ wzięła do ręki — a już strzelać — za żadne skarby, żeby tam nie wiedzieć co!
Mistrz robił głupstwa — ale nie był głupi i doskonale orjentował się w Kryńce. Wiedział, iż dyskrecję ma zapewnioną — narazie, z obawy przed konkurencją. O ileby jednak doszło do jakiegoś flirtu z Kryńką „extra muros“, bohaterstwo jego powoli zacznie wydobywać się na światło dzienne, aż zajaśnieje w całej swej „potędze i chwale“. A wówczas przez wszystkie serca młodych dziewcząt i kobiet w wiosce przebiegnie dreszcz i wszystkie te serduszka zadzwonią, duszyczki zaśpiewają „Sława! Sława! Sława!“, a wielbiące spojrzenia rozszerzonych podziwem oczu, gorące jak —
Dość na tem, że Kryńka była „zaimponowana“.
Wystarczy.
Kobieta! I to nawet bardzo pozytywna kobieta!
Dość było obserwować ją rano.
Wchodziła do alkierza o świcie — cicho, w miękkich pantoflach — i otwierała okiennice, wpuszczając do pokoju wątłe i nieśmiałe, lecz przecież miłe światło bladego zimowego dnia. Następnie przynosiła mistrzowi szklankę gorącego mleka, a ponieważ jako kobieta i żona męża, który ją niecnie opuścił, miała wysokie poczucie przyzwoitości, brała ze stołu grzebień i zaczesywała nim mistrzowi czarną, zlepionę potem czuprynę. Gdy poeta wypił drugą szklankę mleka, „squaw“ rozpalała ogień w czarnym żelaznym piecu, podczas gdy młody pan z nabożeństwem wypalał pierwszego papierosa, słuchając trzaskania drew i poczciwego buzowania ognia. Otóż kiedy ten ogieniek Boży dobrze się już rozpalił i rozchichotał, Kryńka, która przez dłuższą chwilę kucała przy piecu, zaklinając paliwo i odprawiając nad niem wiadome sobie czary, wstawała, opierała ręce na biodrach i tak stała, milcząca, zamyślona, zasłuchana w gowor ognia, zielonemi oczami patrząca — za kulisy nowego przedstawienia nowego dnia — z biustem i z biodrami pełnemi, jak u damy „coeur“, obciśnięta popielatym swetrem, z okrągłą, różową twarzą i z kasztanowatemi włosami, zaczesanemi w rozdział i połyskującemi szyldkretowemi agrafkami. Postawszy tak chwilę dłuższą i stwierdziwszy, że dzień się rozjaśnia, jak powinien, poeta się rozbudził, jak powinien, a piec huczy i rozgrzewa się, jak powinien, nie zmieniając pozycji, pytała swym niskim, gardłowym głosem:
— No, i co?
Na co mistrz, ku niesłychanemu swemu wstydowi i irytacji, której, oczywiście, nie śmiał okazać, odpowiadał:
— Nic!
Poczem, sięgając po nowego papierosa, dodawał:
— Trzeba będzie wstawać. Ma pani wodę do mycia?
Kryńka przynosiła miednicę, pełną gorącej wody, i znikała.
Mistrz rad był z tego.
Spokojnie, w skupionem milczeniu palił papierosa i powtarzał leniwie:
— No, i co? No, i co?
Nieprzyjemnie niepokojące pytanie.
— Ten nasz lud! — krzywił się wieszcz — Ten nasz lud! — Do cholery ciężkiej — ten nasz lud...
A nagle odzywało się w duszy innym, wesołym, lekkomyślnym tonem, pytanie:
— No, i co?
W chwilę później żałośnie:
— No — i — co?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.