Rajski ptak (Bandrowski)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Poeta był pogrążony w najczarniejszych odmętach głębokiej rozpaczy.
Nie na żarty, ale naprawdę.
Miał talent, to było pewne, powszechnie to przyznawano. Gdyby nawet nie przyznawano, on sam wiedział, że ma talent, czuł to. Świadczyła o tem choćby wielka, nieokreślona tęsknota, która go trawiła, głód życia, poczucie siły i rozmachu, domagającego się wyzwolenia, i olśniewające błyski rzeczywistości, której prócz niego nikt prawie nie dostrzegał. Owszem, zdarzało się, że ten czy ów coś z tego jego świata mógł zobaczyć, ale to wszystko były tylko iskry, rozsypane w ciemnościach. Całe słońce było w nim.
A mimo tak szczodrego wyposażenia był żebrakiem.
Umiał dużo, znał prawie wszystkie języki europejskie, przeczytał całe tomy literatury, jeździł po świecie, a w gruncie rzeczy nie wiedział nic. Myślą przenikał „ludzkości całe ogromy z końca do końca“, ba, nawet do jej prapoczątków i utopijnych projekcyj w postaci „Dzielnego Nowego Świata“ Huxleya, dyskutując, przedstawiał bez wysiłku całe bloki pojęciowe, „sloganami“ grał w tennisa, całe okresy rozwoju kultury ściskał w paru lekceważących słowach jak treść nieudałej premjery, a w rzeczywistości — pusty był, jak zepsuty, zbutwiały orzech.
Napisał garstkę dobrych wierszyków, z żarem, z duszą. Gdy je pisał, zdawało mu się, że światy nowe tworzy; gdy mu je wydano, chodził jakiś czas między ludźmi, jak król nowego, przez siebie odkrytego i zdobytego królestwa. Potem, gdy ochłonął, wdzięczny był recenzentom za ich dobroć czy nieuctwo, skutkiem którego tych pierwszych tomików mu nie „zerżnęli“. — Jabym zerżnął! — mówił sobie, z tajonym lękiem wspominając słabizny swych wątłych i anemicznych pierwocin. Ale jednak było to „coś“. W tych wierszykach skrystalizowały się pierwsze porywy młodości. Polatę nazwano „obiecującym“, spodziewano się wielkich rzeczy po nim, zapraszano go na bale, rauty i bankiety, wyrabiano mu zapomogi, stypendja, zniżki i prowizoryczne posady, opiekowano się nim życzliwie i dyskretnie, wymieniano jego nazwisko w prospektach nowopowstających pism.
Tylko — pisać nie mógł.
Pomysły? O, pomysłów miał mnóstwo. Nie potrzebował ich szukać. Wystarczyło mu spojrzeć przed siebie i powiedzieć: „Możnaby napisać naprzykład powieść o pawiu!“ — Albo: „Możnaby napisać balladę o rozbitym autobusie!“ — Niewątpliwie — możnaby. Tylko, że — gdy przyszło do pisania — Polacie nie chciało się pisać. „Możnaby!“ Możnaby bardzo wiele, gdyby — gdyby — gdyby było trzeba, gdyby się chciało, a chciałoby się, gdyby się musiało, z tego jednak, co możnaby, nie musiało się nic, bo jednak tego — nie było „trzeba“, a wobec tego i — nie chciało się.
— Wylało się to, co było, nic nowego na to miejsce nie napłynęło! — żalił się literat.
Świat barwy i blask dla niego stracił, poszarzał i poczerniał jak stara fotografja.
— Nic nie czuję! — stwierdzał ze strachem młody mężczyzna — Nie jestem wprost zdolny do żadnego uczucia. Mógłbym wszystko! Nie mogę nic! Nic stać mnie na współczucie, na miłosierdzie, nawet na używanie.
Próbował, nie, chciał spróbować zakochać się. Napróżno. Obcował przeważnie z damami z świata artystycznego. Te, jeśli były „serjo“, jako artystki młode zajmowały się wyłącznie swą sztuką. Jeśli nie były „serjo“ — nie warto było z niemi gadać. Innych kobiet Polata nie znał, a gdyby je znał, nie wiedziałby, o czem z niemi mówić. Sportów nie uprawiał, więc nie miał i tej „namiastki“ walki; dzięki sprytowi i zmysłowi oszczędności urządzał się tak, że od zarobkowania mógł się wykręcać, bo swoją wolność osobistą wysoce sobie cenił; szanując konsekwentnie wolność przekonań, od polityki stronił, jako całe zajęcie pozostawało mu jedynie: — Być genjalnym. — I on to robił, był genjalnym, a tylko nie miał na czem tego genjuszu wykazać.
Wreszcie ujrzał swego Ptaka Rajskiego, swą Lalę — bo taki pretensjonalny pseudonim obrała sobie, słusznie zresztą, młoda artystka, prześliczna, urocza, poczciwa nawet — ale płocha, zmanierowana i zepsuta łatwem powodzeniem i bezustanną adoracją wielbicieli, a przedewszystkiem do szaleństwa, bez reszty, zakochana w samej sobie.
To cudowne dziecko próżności i głupoty, to świecidełko rewjowe i pieścidełko zacisznych saloników pierwszorzędnych, luksusowych restauracyj miało się stać — Egerją młodego poety, Laurą, któraby nauczyła go najwyższych wzlotów natchnionej miłości, nową Beatryczą w zaczarowanym labiryncie świata.
Lala — i owszem — lubiła młodego mistrza, może nawet bardzo... Jak nieraz młode damy lubią młodych artystów i poetów, dlatego, że są — tem, czem są, że noszą długie włosy, że wyrażają się „dziwnie“, że są „tacy jacyś inni“, że pięknie, z ogniem a niezrozumiale mówią o rzeczach przeważnie zupełnie prostych. Lubiła go więcej od innych ludzi, z którymi robiła to samo, co i z nim, mniej ich lubiąc. Cowięcej, wiedząc, że „Todzio“ nic nie ma, lubiła go bezinteresownie, „dla niego samego“, i ta jej sympatja była szczera i stała, ale żeby się miała posunąć aż do tego, żeby on jedyny, żeby... do ołtarza! Nie! Nie! Rumieniec wstydu na samą myśl o tem zaróżowił, jak zorza poranna, świeże liczko pięknej „gwiazdki“. Przecież i tak ona musi się rozwieść z pierwszym mężem w trzy miesiące po ślubie, inaczej być nie może, tak wszystkie porządne gwiazdy robią. Co innego, gdyby Todzio chciał poczekać. Może kiedyś po piątym czy szóstym mężu na sezon, niech już będzie na dwa sezony, jak będzie miała swoją willę w Hollywood i w Konstancinie, i brylanty, i japońską pokojóweczkę, i malutkiego pieska pekińczyka, i swoją Hispano-Luizę... Ale teraz, dziś, już, tak odrazu — ślub? Poco ślub? Naco? Dlaczego? Nie! Stanowczo nie!
Wtedy mistrz podniósł całą historję o dwa tony wyżej i postanowiwszy wyciągnąć z niej jaknajwiększy kapitał przeżyć, zakochał się w Lali nieszczęśliwie. Równocześnie zaś jakgdyby się obawiał, aby przypadkiem Lala, skruszona i wzruszona widokiem jego cierpień, nie zlitowała się nad nim i nie uczyniła wreszcie zadość jego życzeniom... (— Powinnam pierwszy raz wyjść zamąż za hrabiego, ale ostatecznie można i za poetę, na początek nie szkodzi), pragnąc zarazem coś jakoś zamanifestować dziecinnej Lali, zwiał do Poznania, a stamtąd do Różewa, o którem pierwszy raz posłyszał z ust przygodnych znajomych w wagonie, iż jest głuchą wioską, odległą o 12 km od jakiegoś miasteczka, odległego znów o jakieś tam godziny jazdy od Poznania.
W Różewie zamieszkał w gościńcu „Pod Złotą Gwiazdą“.
Ani na chwilę nie wątpił, że świat zblednie ze zgrozy i jęknie głośno a żałośnie, ujrzawszy go na dobrowolnem wygnaniu w zapadłej wiosce i to w dodatku w Wielkopolsce! — i że piękna Lala będzie chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu, gdy się dowie, że to wszystko przez nią. Tymczasem — nikt jakoś tego nie spostrzegł, a jemu samemu nie wypadało pisać, i tak naraz ocknął się istotnie jakgdyby na wygnaniu, zapomniany przez wszystkich. Upokorzony w swej ambicji i w swem rozumieniu o sobie, mieszkając niewygodnie i bez towarzystwa, trapiony przez zimno w alkierzu, gnębiony przez wichry i szarą, posępną pogodę, „skrzywdzony“ przez wszystko i wszystkich, rozżalony jak dzieciak, pocieszał się myślami o samobójstwie, których wynikiem był efektowny, bądźcobądź, strzał w burzliwą i wyjącą ponuro czarną noc styczniową.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.