Ragnarök/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

W brudnym numerze żydowskiego zajazdu w mieście gubernjalnem siedział od tygodnia Niemirycz, przygotowując i pilnując sprawy meheckiej. Była to żmudna i ciężka robota. Był zupełnie tu obcy, nie znał składu sądu, ani palestry. Dowiedział się tylko od Kęckiego, który przybył mu w pomoc, że stronę przeciwną reprezentuje najlepszy miejscowy cywilista, ale że muszą być zaniepokojeni, bo przysyłano mu faktorów, aby się dowiedzieć, czy nie możnaby kwestji załatwić polubownie.
— Jakto polubownie? — spytał Niemirycz.
— Oni gotowi oddać połowę łąk.
— I pan radzi to uczynić?
— Czy ja wiem — rzekł wahająco Kęcki. I czuć było, że go jakiś niepokój trapi.
Po chwili rzekł:
— Pan wie, że sam Niemirycz przyjechał?
— Skądże mam wiedzieć. A zresztą co to nam szkodzi? Krzywo nie przysięgnie, bo szczęściem jest stroną nie świadkiem.
— To jednak dziwny ten zbieg nazwisk! — mruknął stary po chwili.
Niemirycz na to milczał i wziął się do porządkowania jakichś aktów. Kęcki rozmowę urwał.
Pewnego dnia, gdy cały materjał sprawy był gotów, zmęczony ślęczeniem nad papierami i duszną atmosferą stancji hotelowej, wyszedł na miasto. Dotychczas znał je tylko z przejazdu z dworca kolei, widział dorożki z Żydem pejsatym na koźle, zwiedził tylko różne biura i urzędy, i patrzał czasem na podwórze zajazdu pełne drew, śmiecia i zamarzłych w stalaktyty pomyj. Dziś wyszedł, aby patrzeć, słuchać i myśleć. Ulicę, półokrągło zabrukowaną, obrzeżały drewniane chodniki śliskie i nierówne, po nich snuli się ludzie jacyś senni i jakby znudzeni, czy zamyśleni. Żydzi przeważnie, motłoch szary; nikt się nie śpieszył, nie słychać było rozmów. Ludzie ci wchodzili lub wychodzili z bram starych kamienic, na których wielkiemi literami widniały nazwy biur i urzędów. Trochę dalej natknął się na gromadę malców, wysypujących się z szkoły, ale i ci nie robili wrażenia zgrai beztroskich wróbli, jak zwykle taki drobiazg, uwolniony na swobodę. Zaledwie kilku rozmawiało, inni rozchodzili się milczkiem, ciężkim, powolnym krokiem, jakby przytłoczeni ciężarem tornistra, splątani długim szynelem. Niemirycz szedł czas jakiś wśród nich i obserwował twarze. Miały na sobie przeważnie jakby lekką powłokę śniedzi czy pyłu, wzrok nie prosty. Gromadki po dwóch, trzech, snać lepiej znajomych, szły, zrzadka tylko rzucając jakie słowo. Potem się rozpłynęli po uliczkach i gdy doszedł do placu przed farą, zostało mu po tym obrazie tylko przygnębiające wrażenie niedoli. Na placu było też pusto i cicho, choć był to punkt targowy. Sporo fur chłopskich z sianem i drwami, trochę Żydów i żołnierzy. Chłopi zdawali się nie dbać o zbyt, kupcy nie dbać o nabycie, choć na świecie był mróz, a dzień był krótki. Widząc otwarte drzwi fary, wszedł. Kościół też był pusty, ciemny; na środku leżała czarna płachta, z białym wyszytym krzyżem i na krzyż złożonemi piszczelami po rogach, dekoracja tylko co odbytego żałobnego nabożeństwa, W ławkach siedziało kilkanaście kobiet i paru dziadów. Chłód wiał od ścian i kamieni, sztywność od ołtarzy. Ciszę przerywał kaszel dewotek i klapiący krok sługi kościelnego, który sprzątał lichtarze i lampki od katafalku. Niemirycz wyszedł, czując, że go dreszcz przejmuje. Poszedł prosto przed siebie bez wyraźnego celu, zamyślony. Uliczki były coraz bezludniejsze, domy mniejsze i rzadsze; parkany, ogrody, rudery ciągnęły się bezładnie. Na jakimś placyku piaszczystym stała drewniana brama; psy ją odwiedzały, mając to miejsce widocznie za ulubione do rautów i zabaw. Niemirycz zaczepił przechodzącego mieszczanina w czarnym kożuchu i spytał, coby to był za pomnik.
— A kto go wie! — odparł człek, ruszając ramionami.
— Wy nie tutejszy?
— Rozumie się, że tutejszy.
— I nie wiecie, na jaką pamiątkę to wznieśli?
— Stoi, to i stoi! Co za ciekawość. Ot, niech pan policjanta spyta, może wie. A pan skąd?
— Z Warszawy.
— Aha! — i poszedł, jakby zrozumiał ciekawość.
Potem jeszcze spotkał Niemirycz partję aresztantów pod konwojem. Napełnili powietrze brzękiem kajdan, zaduchem łachmanów burych, przesunęli się jak widmo czyścowe i skręcili w boczną uliczkę. Słyszał wciąż to charakterystyczne szczękanie targanego żelaznego łańcucha i miarowy krok eskorty. Potem nagle wydostał się na pusty, urwisty brzeg, i zobaczył u swych stóp rzekę i krajobraz wolny. Odetchnął czystym, mroźnym powiewem przestrzeni i pomimo mrozu pozostał długo na urwisku.
Rzeka, pomimo mrozu, płynęła bystro na zeakręcie pod miastem. Huczała, pieniła się, wody miała modre i przejrzyste, i miała jakąś mowę, której z lubością słuchał i rozumiał. Gdy wreszcie, skostniały od zimna i głodny, zawrócił do miasta, miał raźniejszy krok i jaśniejsze oczy.
W restauracji, gdzie codzień razem obiadowali, znalazł Kęckiego, który dawno nań czekał i zaczynał się niepokoić.
— Przyznam się panu, żem już myślał szukać pana przez policję.
— Co znowu? Dlaczego?
— Ta przeklęta sprawa mnie tak denerwuje.
— Myślał pan, że przeciwna strona nasłała na mnie zbirów? Nie, poszedłem najzwyklej w świecie zwiedzić miasto.
— Tak sam? To pan nic nie widział.
— Ano, nic.
— Naturalnie. Gdybym był wiedział, oprowadziłbym pana. Tu się nic nie zobaczy, jeśli się nie wie. Tu niema nic dla oczu.
— Spodziewałem się tego. Chciałem zobaczyć tylko duszę i życie tych ludzi.
Kęcki się roześmiał.
— Duszę? Bagatela. Prawdziwy z pana koroniarz. No i co? Dużo pan zobaczył?
— Tyle, ilem widział. Nic. Tylko tu rzeka żyje, reszta to trupy!
Kęcki wciąż się śmiał.
— Chce pan pójść jutro ze mną? Ja pokażę.
— I owszem. Nie chciałbym z tem wrażeniem dzisiejszem odjechać.
— Pojutrze sprawa. Wie pan, że Niemirycz pytał portjera w hotelu o pana? Chce zapewne układów.
— Może być. Czuje, że przegra.
— Pan zupełnie pewny wygranej?
— Zupełnie. Nawet tego, że jeśli będą ostro się stawiać, oprócz klęski materjalnej, Niemirycz może ściągnąć na siebie klęskę gorszą: sprawę o fałszywych świadków i kryminał.
— Nie, temu niech pan da pokój — zaprotestował żywo Kęcki, jakby przerażony. — Toby było monstrualne.
— Kto sieje wiatry, zbiera burze.
Kęcki popatrzał na niego zgrozą.
— Tego pan nie uczyni, toby było ohydne! — powtórzył.
Niemirycz milczał. Zamknięty w sobie Kęcki stracił zupełnie apetyt i chęć do rozmowy. Dokończyli w milczeniu obiadu i rozeszli się. Mrok szary już był na ulicach, skąpo oświetlonych. Niemirycz wrócił do hotelu, zapalił świecę i przy tym mdłym płomyku czytał przysłane z Warszawy gazety. Przerwał mu numerowy, podając bilet wizytowy. Spojrzał... krew mu uderzyła do głowy. Chwilę szukał głosu.
— Proszę! — odparł, opanowawszy się.
— Ten pan prosi, żeby pan do niego zaszedł.
— Powiedz, że mu tu służę, jeśli ma do mnie interes.
Służący wyszedł. Niemirycz wziął gazetę, ale arkusz mu łatał w ręku i skakały litery.
— Co to? Boję się go, czy jeszcze nienawidzę? Niczem mi jest, niczem, niczem! — powtarzał sobie w duchu, ale czuł, że nie panuje nad sobą, że w nim coś wre, kotłuje, rozwala ściany duszy, że jeśli ten człowiek stanie przed nim, nastąpi wybuch. Szczęściem i tamten przechodził równie straszną, duchową walkę, bo upłynęły minuty, kwadranse... Niemirycz zawładnął sobą, był gotów do spotkania, gdy drzwi się otworzyły i ktoś wszedł. Nie widzieli się prawie przy tym marnym płomyku świecy. Była chwila ciszy. Słychać tylko było ciężki oddech gościa. Niemirycz wstał i czekał.
— No i cóż? Triumfujesz! — z głuchą wściekłością wyrzucił z siebie stary, przystępując bliżej.
Zmierzyli się oczami i młody, jakby nie usłyszał nic, rzekł, podając krzesło:
— Zapewne chce pan ze mną pomówić, o sprawie, której bronię? Służę.
— Nie, przyszedłem spytać, jak śmiesz stawać do sprawy ze mną? Ty się mścisz, ty chcesz mnie z torbami z Niemirowa wyprawić, ty chciałeś, bym się upokorzył przed tobą... ty potwór jesteś.
Gwałtowność przeciwnika oddziaływała na młodego, jak zimna kąpiel. Poczuł się silnym.
— Pan się pyta, jakiem prawem staję w sądzie? Prawem mego stanowiska. Jestem adwokatem przysięgłym i prawnikiem ordynacji. Łąki należą do Mehecza i pan je zwrócić musi. Nie może zaś mną powodować zemsta, bo jeszcze rok temu nie wiedziałem o istnieniu jakiegoś Niemirowa, ani pana.
Stary się zatrząsł, sponsowiał. Pięść jego spadła ciężko na stół.
— Milcz! To nie jest czas na granie komedji. Czego ty chcesz ode mnie?
— Niczego.
— Szatan jesteś. Do muru mnie przyparłeś. Czy ty rozumiesz moje ustępstwo? Ja, ja przyszedłem do ciebie, korzystaj. Bierz, co chcesz, o co ci chodzi.
Niemirycz się roześmiał.
— A pan mi ma co do oddania? To niech mi pan odda moją matkę.
Stary się zachwiał, jakby otrzymał uderzenie. Jakiś chrapliwy dźwięk wyrwał mu się z gardła.
— Nie ma pan mi nic do dania, ani do oddania, i ja nic od pana nie chcę... i niczem jest pan dla mnie.
— Tylko ojcem!
— Nie, panie. Ja nie mam ojca. Jest zapewne na świecie ten, którego zabawce, chwili szału zawdzięczam istnienie to zwierzęce. Wszystkie ssaki mają takich ojców, nawet lepszych, bo pilnują swych małych i karmią, zanim im kły i pazury nie wyrosną. Mnie nikt nie chował, nie ochraniał, nie prowadził, nie uczył; żaden ojciec, ani opiekun, nikt, żadnych obowiązków względem mnie nie spełniał i ja się do żadnych nie poczuwam. To pan tu przyszedł i czegoś ode mnie zapewne chce, ja pana nie znam, i jeśli między nami jest jakiś łącznik, to go nie dotykajmy — uszanujmy umarłych. Panu chodzi o sprawę tylko, dla niej pan tu jest. Proszę, mówmy o sprawie.
— Mówmy. Sto lat proces trwa, pożarł setki tysięcy. Kosztował życie mego ojca, kosztować będzie moje, i ty je będziesz miał na sumieniu. Chcesz tego? Przyszedłem, żeby wstrząsnąć twoją szatańską duszą. Opamiętaj się... niech inny mnie zrujnuje i zabije, nie ty. To potworne!
— Może pan tego uniknąć. Pierwszym pociągiem możemy pojechać do Warszawy, do hrabiego. Może on na pana prośbę zgodzi się sprawę załatwić polubowie, odstąpić od dochodzenia kosztów i używalności przez lat tyle.
— Ja hrabiego łaski prosić nie będę. Jeszcze sprawa nie wygrana, jeszcze nie wiadomo kto kogo prosić będzie o łaskę! — wybuchnął stary.
— Teraz ja powiem: nie czas na komedje. Wiemy doskonale obadwaj, jak się sprawa skończy. Dlatego pan tu jest. Może pan jeszcze proces przewlekać, narażać na dalsze koszta i ambaras. Ale ja panu też zapowiadam, że jeśli po wyroku nie ustąpi pan z używalności tej ziemi, to ja podam do sądu sprawę o fałszerstwo i krzywoprzysięstwo.
— Ty... to mnie zarzucisz? Ty mi wytoczysz proces kryminalny?! Ty, ty! Syn — ojcu?
— Nie. Win pana i zbrodni względem mnie przed żadnym sądem nie obnażę.
— Raczysz mi je wspaniałomyślnie darować — zaśmiał się dziko stary. — I zapewne sukcesję po mnie łaskawie przyjmiesz. Ale w takim razie postępujesz nierozsądnie. Mało co z Niemirowa zostanie po przegraniu procesu.
— Zostanie to, co moje: popioły matki.
— Matka twoja, gdyby żyła, przeklęłaby ciebie w tej chwili. Co ty wiesz o niej. Jakiem prawem umnie sądzisz i śmiesz potępiać? Półwarjatka, histeryczka, stara panna zabrała cię z domu. Ustąpiłem przed grozą skandalu. Ukradła cię prawie, ukryła, wychowała cię w fałszu i nieświadomości, i ty chcesz być sędzią spraw, które się rozgrywały przed twem urodzeniem, na zasadzie plotek i oszczerstw. Prawdą zaś jest to, że matka twoja miała piętnaście lat, gdy została moją żoną. Pochodziła z innej sfery, była chorobliwie zazdrosna i podejrzliwa, dzika, nieobyta z ludźmi, bez taktu i rozsądku. Nie potrafiła być gospodynią, ani przedstawicielką domu, ani matką ostatecznie, kiedy z własnej woli, w chwili szału, zostawiła cię sierotą. Nie wiadomo, kto względem ciebie gorzej zawinił z nas dwojga.
— Tej sprawy ja nie wszczynam, i wogóle pojęcie rodziny we mnie oddawna zamarło i czuję się tak bogatym, że po żadne dziedzictwa nie sięgnę. Matka moja nie godna była pana sfery, stanowiska, pałacu, stosunków — godna była tylko pańskiej zabawki i zwierzęcego popędu. Miała piętnaście lat i była wrażliwą, słabą kobietą, uwierzyła panu. Któżby nie uwierzył, gdy mężczyzna trzydziestoletni, wysoko urodzony, stróż szlachetnych tradycyj, prawowierny katolik i obywatel, przysięga wiarę, miłość i opiekę dozgonną, przysięga wobec swego Boga i swoich ludzi. Pan przysiągł, ona dotrzymała. Kochała pana nadewszystko, aż do śmierci. O to krzywoprzysięstwo nikt panu sprawy kryminalnej nie wytacza, prawo jest łaskawe: tu nie chodzi o pieniądze, tylko o życie i duszę kobiety, żony, własności mężczyzny. Gorsza jest sprawa o tych chłopów, świadków. Tej radzę nie wywoływać, tę pan przegra.
— Więc wojna między nami! Nie chcesz być synem, będziesz wrogiem, ojcobójcą, wyrodkiem, potworem. Ja ci ostatni raz, dla głosu krwi, wybaczam, coś śmiał mi mówić, postaram się zapomnieć bluźnierstwa, przez wzgląd na twój brak wychowania i zasad. Rozkazuję ci tylko sprawy zaniechać. Ja ci nie pozwalam stawać przeciw mnie. Opamiętaj się, cofnij, póki nie będzie za późno. Masz ojca przed sobą, korzystaj z tej chwili opatrznościowej!
Niemirycz podniósł oczy i wbił je w mówiącego. We wzroku był jakby podziw, jakby osłupienie.
— Mam się opamiętać? Ja? Rozkazuje mi pan? Nie pozwala, każe? Mam korzystać z tej chwili? Ano, to skorzystam i powiem i ja panu ostatnie słowo. Wychowała mnie półwarjatka, histeryczka, dlatego nie czuję, jak inni. Nauczyła mnie szanować treść nie formę, myśl nie słowo, człowieka nie jego etykietę z katalogu stanu cywilnego i towarzyskiego. Nauczyła mnie żyć pracą i myślą, być wiernym obowiązkom, kochać, co warte czci, czcić, do czego się dąży. Jestem zdrów, silny, spokojny i szczęśliwy. Sumienie mi nic nie wyrzuca i opamiętania nie potrzebuję, bo nie szaleję, nie niszczę. Służę, rozkazuje mi mój zwierzchnik; jego sprawa jest moją sprawą. Powiedziałem panu, jak ją poprowadzę, to temat wyczerpany. Osobiście jesteśmy sobie obcy. Wypadkowo noszę pańskie nazwisko, ale pan mi nie był ojcem dotychczas, a ja pańskim synem nie będę nigdy. Mnie etyka nie potrzebna, ani służyć będę hipokryzji, kiedy mnie stać być człowiekiem.
— To przepadnij i bądź przeklęty! — zacharczał stary.
Drzwi zawarły się z trzaskiem. Niemirycz chwilę patrzał na nie z bezmiernym wstrętem.
— I to wszystko dla szmatu torfowisk — wyszeptał, wzdrygając się. — Wszystko przemógł, wszystko zniósł dla takiej wygranej, dla takiej ambicji. To życie!
Chodził wzburzony po pokoju, gdy drzwi się otworzyły. Zajrzała otwarta, marsowata twarz Kęckiego.
— Pan sam? To proszę do mnie. Mam gościa. Niespodzianie Jaśka mi zjechała. Wypijemy razem herbatę.
— O, z miłą chęcią — odparł szczerze Niemirycz.
Przeszli w koniec korytarza i odrazu na wstępie rozjaśnił się młody człowiek na widok Jaśki. Już gospodarzyła przy samowarze i powitała go po koleżeńsku z widoczną uciechą.
— Co to? Niemirycz był u pana! — zawołała bez ceremonji. — Ojciec dowiedział się o tem od numerowego i odchodził od zmysłów ze strachu.
— Dlaczego?
— Ano, że pana zastrzeli. Ja wiedziałam, że się obejdzie bez rozlewu krwi i skończy tylko na wylewie żółci.
— Tak, trochę mu było nieprzyjemnie.
— Nie żartuj. On może dostać apopleksji — wtrącił Kęcki. — To człowiek doprowadzony do ostateczności.
— Ależ ojcze! To człowiek, który wszystkich doprowadza do ostateczności. Zamęczył już wszystkich wkoło siebie. I panu widocznie dogryzł, bo pan ma aż oczy wciągnięte w czaszkę. Proszę zapić żółć herbatą, w braku nektaru, i nie myśleć o tym trucicielu. Obadwaj wyglądacie jak skazani w przeddzień wykonania wyroku. A toć przecie my wygramy.
— Wygramy, wygramy — zamruczał Kęcki. — Już mi ta sprawa tak dojadła przez całe życie, że mi się wierzyć nie chce, żeby się kiedy skończyła. Ten manjak wymyśli coś, żeby jeszcze ciągnąć.
— Nie, będzie się bał poruszenia historji o tych chłopów świadków. Zapowiedziałem mu to.
— Et, pan nie zrobi tego, a on niczego się nie boi. Wie pan, przekonałem się, że im kto lepiej zna paragrafy prawne, tem jest niebezpieczniejszy dla spokojnego bliźniego. To już zbój wykwalifikowany.
— W imieniu mego fakultetu dziękuję panu! — zaśmiał się Niemirycz.
— Ale kiedyż to prawda — potwierdziła Jaśka. — Tak jest we wszystkich zbiorach ludzkich myśli, rozumowań, wiar i przepisów. Jedno drugie zbija, jedno drugie wyjaśnia i tłumaczy. Pokolenie po pokoleniu to dziedziczy, dodaje coś swojego, gromadzi się w mózgu ludzkim balast całych, wieków, gniecie, miażdży i tworzy wreszcie zboczenia i chaos, bo za wiele tego. Pamięta pan zdanie Nietzschego: „Jeszcze stulecie czytających, a nawet duch będzie cuchnąć.“ Wie pan, że doszłam do tego, iż każda książka mi cuchnie, bo każda zawiera albo narzekanie, albo krytykę, albo obraz zwyrodnienia i miernoty, albo szablonowy, bezmyślny komunał, albo nowy a stary niewykonalnością sposób odrodzenia ludzkości, albo przeżuwanie dawno przebrzmiałych dziejów, albo zachwyty nad postępem i wynalazkami, które, udogadniając życie, tworzą coraz większy sybarytyzm jednych, a nędzę i zawiść drugich. Nie mogę czytać.
— Ja już nie pamiętam, kiedym miał książkę w ręku, i to pewnie jakąś z przed kilku wieków. Dość spojrzeć na tych, którzy drukiem się karmią, żeby przekląć ten wynalazek.
— Jak się zestarzejecie, zaczniecie znowu czytać... na sen — zdecydował Kęcki.
— Czy pamięta pan choć jedną książkę odczytaną z przyjemnością i zajęciem?
— Owszem: „Robinsona Kruzoe“ — odparł ze śmiechem.
— I pan już pisać przestał?
— Bo poco? — ruszył ramionami. — Moje słowo było także przeżuwaniem przebrzmiałych dziejów, roztrząsaniem grobów pobielonych. I protest i nawoływanie jałowe. Światu dobrze tak, jak jest; a jeśli komu i źle, to słowem mu doli nie zmienię. Nie, nie będę już wojować, ani uczyć, ani krytykować. Ustrój społeczny jest dziełem ludzkiem, niech się niem bawią.
Jaśka pokręciła głową, a stary Kęcki rzekł:
— Bo jak człowiek się po świecie rozpatrzy, a oberwie guza raz i drugi, to potem od ludzi zmyka i chowa się, żeby choć dali dożyć wieku po Bożemu. Wy młodzi, jak młodzi, na ścianę się drapiecie, kamienie gryźlibyście, nogę z łańcuchem gotowi sobie odrąbać, byle z pęt się wyrwać, a potem, co słabsze z falą pójdzie i zgodzi się, co silne zobaczy, że ledwie sobie samemu da rady, i ścichnie. A jeszcze dobrze, jak sam sobie łańcucha nie ukuje.
— To pan — rzekła zcicha Jaśka. — Ucichł pan, bo już sobą zajęty. Baczność... przed łańcuchem!
Niemirycz nie zaprzeczył, a ona dodała głośniej:
— Nie wiem, czy Niemirów wytrzyma tę ostatnią klęskę.
— Czemu? Długów stary nie ma, a skończy się stały rozchód na proces — odparł Kęcki.
— No, on wynajdzie inną sprawę graniczną: z Kołbem czy z chłopami. Bez sądów żyć nie potrafi. A koszta obecnego procesu? Przecież ojciec zawsze marzy, że będzie to fundusz na osuszenie błot.
— Nie gadaj o skórze niedźwiedzia przed polowaniem, to zły prognostyk. A wiesz, że niema takiej pewnej sprawy, którejby nie można było przegrać?
— Nie, ojcze, wątpiłam dotąd. Ale jeśli ten stary pieniacz, ten pyszałek, pasjonat, despota poszedł do pana Niemirycza prosić łaski...
— Nie, on wcale łaski nie prosił. On groził i chciał mnie kupić — przerwał młody człowiek. — A gdy to na mnie nie uczyniło spodziewanego wrażenia, wtedy mnie przeklął. Biedny człowiek.
— Jadzia się lęka, że on nie przeżyje wyroku. Przed wyjazdem z domu po całych nocach nie spał, z nikim nie mówił. Był jak obłąkany.
— Kto zieje wiatry, zbiera burze — mruknął Niemirycz.
— Pan jest straszny człowiek — wybuchnął Kęcki. Mnie strach o niego, mnie jego żal, a pan jakby kamienny był.
— Widocznie pana on więcej obchodzi, niż mnie.
— At, co tu gadać! — machnął stary ręką. — Zawsze to, co się stało, dopust Boży, a ja taki panu nie dam wszczynać sprawy o krzywoprzysięstwo i rad będę, jak pan to skończy. Co do kosztów i używalności, także osobiście do hrabiego pojadę i przedstawię. Pan niech jedzie z młodym hrabią za granicę, bo to tutaj nie dla pana robota. Ot, co jest i basta. Gdy pan wróci, nie wiadomo co zastanie, a tymczasem nie godzi się panu Józefa Niemirycza o kryminał zaskarżać. Ja do tego nie dopuszczę! Ma on dość Boskiej kary. Nikt mu gorszej nie zada. Nie ma pan czego więcej od niego dochodzić. Nie obraziłem pana?.
— Nie. Będę rad nie widzieć go i nie słyszeć o nim więcej w życiu, i on zapewne mnie szukać nie będzie.
— A gdyby szukał i wezwał, stawić się pan powinien.
— Nie, nigdy.
— Powinien pan — powtórzyła Jaśka.
— Nie!
— I stawi się pan, bo tak każe Chrystus — rzekła.
Niemirycz głowę spuścił i milczał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.