Ragnarök/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Na ostatniej stacji oczekiwał na Niemirycza zaprząg hrabiowski. Wsiadł do wolantu i po godzinie jazdy stanął na miejscu.
Znał rezydencję z czasów korepetytorskich. Siedem lat minionych bez śladu na niej przeszło. Pałac był taki sam i zaprowadzono go nawet do tego samego pokoju, co wtedy zajmował, i ten sam lokaj go przyjął, oznajmiając, że obiad za godzinę.
Przebrał się i zamyślony wyglądał na ogród, gdy zapukano do drzwi i wszedł jego dawny uczeń, Andzio, już pan Andrzej, — przyszły ordynat, młodzieniec szczupły, z projektem zarostu na bladej twarzy i ze szkłami na oczach.
— Przyszedłem się panu przypomnieć — rzekł uprzejmie. — Nie poznałby mnie pan? Prawda?
— Z trudnością — potwierdził szczerze Niemirycz i uścisnęli sobie dłonie. — Czy hrabia dotąd w Wiedniu?
— Tak, w Teresianum. Pan się nic nie zmienił. Ucieszyłem się na wieść, że pan tu będzie. Tyle mówią o panu!
— Złego? — dodał z uśmiechem Niemirycz.
— Ej, nie! Ciotka Natalja i kapelan piorunują, ale stryj i rodzice bronią. Bicheta ginie z chęci zobaczenia pana. O! Bichety pan pewnie nie pozna. Panna na wydaniu. A Fred już od lat trzech w Chyrowie.
Bicheta i Fred było to rodzeństwo Andzia, które znał Niemirycz jako dziewięcio i siedmioletnie dzieci.
— Stryj hrabiego tu jest?
— Bawi od dwóch tygodni.
Lokaj poprosił na obiad. Poszli razem i młody hrabia rzekł z uśmiechem, biorąc za klamkę drzwi jadalni:
— Proszę patrzeć na minę cioci i kapelana.
Ale Niemirycz, gdy wszedł, wcale rady nie usłuchał. Spojrzał przedewszystkiem na młodszego hrabiego, owego protektora Willi Mora. Znał go też z dawnych czasów i nie zauważył zmiany. Był to ten sam typ bon viveur’a, sportsmana i zblazowanego arystokraty, który żyje wedle maksymy: Bon vin, bon gite et le reste.
Hrabia ordynat postąpił na powitanie i przedstawił go, dodając:
— Ale przecie znamy się wszyscy oddawna.
Niemirycz się skłonił. Zaczęto zajmować miejsca.Jemu wypadło sąsiedztwo kapelana. Musiał coś o tem szepnąć Andzio do siostry, bo chichotała, dyskretnie zerkając w tamtą stronę. Była nieładna, z dużym, rodzinnym nosem i trochę zaognionemi oczyma; ale miała w sobie wdzięk miły, i dystynkcję, i postać zgrabną.
Kapelan odmówił modlitwę, zajęto miejsca.
— Cóż słychać w Warszawie? Pustki? — zagadnął hrabia Franciszek.
— Zapewne to się czuć daje w towarzystwie. Ale mnie się zdaje, że tłumno i gwarno, jak zwykle, na ulicach. Nie umiem zauważyć różnicy, bo nie mam prawie stosunków towarzyskich.
— No przecie! Weźmy teatr. Pustki...
— Po ogródkach się tłoczą, w cyrku pełno.
— Phi, takie frajdy! — pogardliwie mruknął hrabia.
— Kiedy tłok i pełno, musi to ludzkości dogadzać.
— Pan tam nie bywa?
— Nie.
— Prawda. Jeden teatr ma łaskę u pana. Jeśli się pan o nim odzywa, to jako obrońca.
— Nie przypominam sobie, abym w tej kwestji kiedykolwiek głos zabierał.
— Ale, à propos towarzyskich stosunków — wtrącił hrabia ordynat — czy pan nie ma krewnych na Litwie?
Niemirycz oczy podniósł.
— Nie — odparł krótko.
— Imiennik pana ładną mi sprawę wytoczył. Dla niej pana tu wezwałem.
Niemirycz milczał.
— Mamy tam na Polesiu jakieś setki, tysiące morgów błot i lasów, mojej żony majątki, klucz Mehecki.
— Gdzie się na głuszce wybieramy — wtrącił hrabia Franciszek.
— Właśnie. Otóż niejaki Józef Niemirycz zagarnął nam parę tysięcy morgów łąk i dowodzi planami, że do niego należą. Administrator Kęcki już sprawę w pierwszej instancji przegrał i dopiero wystraszony do mnie się zwrócił. Jak pan myśli, zła sprawa?
— Nie potrafię powiedzieć, ale sądzę że nie, tylko przewlekła. Zapewne jest nieporządek w planach i to się oprze aż o główne biuro miernicze w Moskwie i może trwać lata.
— Ładny interes! — mruknął frasobliwie hrabia.
— Czy papiery, dotyczące tej sprawy, tu panu hrabiemu przysłano?
— Nie, tylko list.
— Będę musiał zatem być na miejscu, potem w powiecie, a następnie w gubernji.
— Ani się pan spodziewał, tu jadąc, że Litwę pozna — zaśmiał się Andzio.
— Nawet nie myślałem, że ją kiedykolwiek w życiu zobaczę.
— Pan rodem z Warszawy? — spytała hrabina.
— Prawie, bom przybył do niej, mając rok życia.
— Ma pan tam pewnie rodzinę?
— Nie, nikogo.
Całe towarzystwo uznało, że dosyć okazało grzeczności dla gościa, i zaczęło ogólną rozmowę. Mówiono o jubileuszu kapłańskim papieża, o darach, o pielgrzymkach, o świętopietrzu. Niemirycz milczał i słuchał uważnie, podnosząc czasem na kogoś z mówiących poważne swe oczy. I spotkał wreszcie spojrzenie ciotki księżny, która paliła się z chęci rozpoczęcia z nim dysputy, bo go znała z „Pręgierza“ i niecierpiała z całego serca dewotki.
— Zbiera pan zapewne temat do przyszłego artykułu? — rzekła złośliwie.
— W jakim przedmiocie? — odparł spokojnie.
— Ano, piorunujący na Kościół, cześć Rzymu, hołdy Ojcu świętemu i owczy pęd tłumów, czyli pielgrzymki. Pan w to wszystko nie wierzy i potępia.
— Tak, nie wierzę i do żadnej pielgrzymki się nie przyłączę, ani świętopietrza nie złożę. Ale potępiać tłumu — nie. Tłum jest niewinny. Jeśli tak i w to wierzy, niech idzie. A jeśli to, co w Rzymie zobaczy i odczuje, duszy dogodzi, to dla tego tłumu bardzo szczęśliwie.
— A pan był w Rzymie? — z złośliwym uśmiechem spytał kapelan.
— Nie. Poco? Nie jestem artysta i studjować dzieł sztuki nie potrzebuję.
— Ale poznałby pan to, co na ślepo krytykuje: Kościół.
— Więc Kościół jest w Rzymie?
Kapelan poczerwieniał obrażony.
— Dla pana zapewne w Genewie.
— Dla mnie wszędzie tam, gdzie jest czyn wedle nauki Chrystusowej i gdzie są chrześcijanie.
— A toś się pan złapał we własną sieć! — zaśmiała się księżna. — Bo Chrystus rzekł: Tyś jest opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój i tobie dam klucze królestwa Niebieskiego.
— A zanim Go ukrzyżowali, już Piotr Go się zaparł.
— A potem dał się za Niego ukrzyżować.
— Tak, zostawił swym następcom te dwa przykłady, ale o iluż więcej z nich zaparło się, niż dało się ukrzyżować.
— Panie, pan bluźni! — zawołała księżna. — Jakże można, wobec dzieci!
— Proszę księżny, ja milczałem i nigdy nie zaczynam, ani lubię dysput. Nikogo nigdy nie nawróciły.
— Racja, ciotka zaczęła! — zawołał hrabia. — Ja wyznaję zasadę: Gedanken sind zollfrei.
Księżna, czerwona z oburzenia, gryzła usta. Kapelan spojrzał z politowaniem na Niemirycza, a ordynatowa dodała łagodnie:
— Nawraca nie teologja, lecz łaska Boska.
Hrabia Franciszek śmiał się i rzekł do kapelana:
— Zbieraj, księże, argumenta, trenuj się. Ateusze wam potrzebni, jak szczupak w stawie, żeby karaś nie drzemał. Jesteście Kościołem wojującym.
Wstano od stołu. Czarną kawę podawano na ogrodowej werandzie, gdzie też panowie zapalili papierosy. Zaczęto mówić o potocznych sprawach i Bicheta zaproponowała partję krokieta.
Niemirycz powstał, żeby się oddalić do swego pokoju, ale Andzio pociągnął go do parku i po chwili przyłączył się do nich hrabia Franciszek, Fred, Angielka ordynatowej, i poszli na plac krokietowy.
Na werandzie podniosła ciotka księżna bunt na Niemirycza. Natarła na ordynata.
— To zgroza, żebyś trzymał takiego człowieka, bez czci i honoru. Co to za przykład!
— Ależ, chére tante, on nie jest kierownikiem mego sumienia, lecz spraw sądowych, i z tego się wywiązuje z czcią i honorem. Jest bardzo zdolny, sumienny i pracowity, a tego tylko od niego wymagam. Poco go ciocia zaczepiała?
— Przecie nie mogę pozwolić, by taki chłystek bluźnił na moją wiarę! Jeśli ty go pochwalasz, ha, to nie mamy o czem mówić.
Chére tante, nie trzeba go było na bluźnierstwa wyciągać. Il a été complétement correct.
Vraiment il est très bien! — dodała hrabina. — Mnie go żal. Kto wie, gdzie się chował i jak ciężko z losem walczył. Odebrać mu kawałek chleba, czy go to poprawi? Przeciwnie. Przez dwa lata, co mieszka u nas i pracuje, nie było na niego żadnej skargi. Żyje podobno, jak pustelnik.
— Spodziewam się! Kto z takim zechce się zadawać? Dość ludzi naszkaluje i świętości sprofanuje. Cała Warszawa trzęsie się na niego.
— Franciszek słusznie powiedział o szczupaku i karasiu. Niech się pilnują.
— Franciszek — przeciągle rzekła księżna. — Jeśli on dla ciebie jest powagą! Zobaczymy, co powie, jak ten wasz protegowany zajmie warszawską gawiedź nim i tą śpiewaczką.
— Nic w tem złego nie będzie. Przestanie się przynajmniej afiszować, jak ciotki Jerzy po pręgierzu magnatów.
Décidément to wasz ideał! Niema co o tem mówić. Chodźmy, kapelanie, obejrzeć róże.
Tymczasem, po skończeniu partji krokieta, którą wygrała Bicheta z Fredem, hrabia Franciszek poczęstował Niemirycza cygarem i spacerowali po żwirowanych ulicach parku.
— Myśmy tak trochę koledzy — rzekł hrabia wesoło. — Służymy jednej bogini.
Niemirycz spojrzał na niego pytająco.
— To pan przecie bronił tej wiosny w pismach Willę Mora? Moją — jakby to nazwać — ano dobrą, starą znajomą. Czy pan ją zna?
— Byłem parę razy na operze.
— A ja trzymam się jej już od lat trzech. Ta kobieta ma w sobie opętanie. Wyobraź pan sobie, żem się chciał z nią żenić.
— Tak, już nawet w Warszawie ożeniono hrabiego.
— Szczęściem, czy nieszczęściem, ona nie chciała. Byłem zrazu obrażony, a potem wdzięczny. Elle m’a sauvé du ridicule et du scandale. I zostało po dawnemu.
Oczy Niemirycza pociemniały i brwi zadrżały jakby bólem. Ale hrabia na niego nie patrzał i mówił dalej:
— Mam tę przyjemność, że mi wszyscy zazdroszczą i że z nikim się nią nie dzielę. Miał pan słuszność, broniąc jej opinji. To nie jest kurtyzana, ani kabotynka. I prawdę powiedziawszy, dogadza bardziej mej próżności, niż daje rozkoszy. Może dlatego trzyma tyle lat. Niema z nią przesytu. Czuje się, że nie daje nigdy wszystkiego. Et on attend, et on est toujours curieux. Zresztą, ten głos! Czekam z niecierpliwością otwarcia sezonu opery w Wiedniu.
— Pan hrabia stale w Wiedniu mieszka?
— Ano, muszę. Jestem posłem w parlamencie, z większej własności mojego obwodu. To są dopiero galery! Szkoda, że pan nie z Galicji, panby się tam zdał z swym ciętym stylem i siłą argumentacji.
— Tak, parlamentaryzm jest to jeszcze jedna nieudana próba uszczęśliwienia ludzkości — odparł zamyślony Niemirycz. — Takim poronionym płodom ludzkiego rozumu służyć nie warto.
— Pan, naturalnie, jest republikaninem.
— To także taki twór ludzkiego mózgu, zapowiadany olbrzym i bohater, a w rzeczywistości karzeł potworny i nikczemny.
— Więc cóż? Jest pan zwolennikiem absolutnej monarchji?
— Osobiście dla mnie zupełnie obojętną jest forma rządu. Należę do ludzi, którzy niczego nie pożądają cudzego, a własnego nie posiadają prawie nic. Po nic nie sięgam i niczego bronić nie potrzebuję, więc w żaden konflikt z prawem nie wchodzę. Objektywnie zaś znajduję, że wszelkie formy władzy i rządu są w zasadzie dobre, a w wykonaniu wszystkie ludzie skoszlawią i uczynią potwornością. Dla mnie monarchizm, republika, parlamentaryzm, to takie same absurda i próżna gra słów, jak Bóg katolicki, prawosławny, protestancki, chiński, murzyński i tysiąc innych. Każdy jest dobry, lub każdy jest zły, to zależy od czcicieli.
— Ba, przyznaję panu zupełną słuszność, ale czcicieli niema! Każdy chce być władzą i Bogiem sam. I pan nie chce ślepo słuchać.
— Nie! Ja patrzę, ale słuchać nic chcę, bo widzę, do czego idzie ludzkość. I w tę drogę nie pójdę bo ani mnie cel nęci, ani sposoby i środki walki niepodobają się.
— Nie ma pan żadnej ambicji i żądzy?
— Nie. Jestem nieprzystępny żądzy sławy, zaszczytów i bogactwa, obojętny na poklask i karjerę, najszczęśliwszy w samotności.
— A szał, a miłość, a kobieta? Czy pan już to poznał? To djabelnie filozofów z równowagi wytrąca — zaśmiał się hrabia.
— Jeśli się bestję chce przerabiać gwałtem na ducha lub ducha na bestję, wtedy istotnie równowaga, się nie ostoi.
— Widzę z tej odpowiedzi, że pan mówi, jak ślepy o kolorach. Cierpliwości! Spotkamy się jeszcze nieraz, i zobaczę pana jeszcze zwykłym, zakochanym głupcem. Wszak pan nie żonaty?
— Nie. Toby było trudne.
— Dlaczego?
— Bo do tego trzeba przejść przez kościół i ręce ksieże, za pieniądze.
W tej chwili z bocznej ulicy podeszła do nich Bicheta z Fredem i chłopak do nich zagadał:
— Panie Niemirycz, pan pewnie ma mnóstwo marek. Niech pan je nam da.
— I owszem. Zacznę zbierać i przyślę. Czy to kolekcja?
— Ja mam album, a Bicheta zbiera na misje, do Belgji. Już ma pięćdziesiąt tysięcy, a trzeba dwakroć na jednego Chińczyka.
— Hrabianka go dostanie?
— Ależ nie! Wykupią jednego i nawrócą na wiarę.
— Niedrogo — uśmiechnął się. — Europejczyk byłby chyba droższy?
— No, w Europie niema pogan przecie — rzekł Fred serjo.
— Niema? — powtórzył Niemirycz z uśmiechem?
— Chyba gdzie w głębi Rosji drobne, dzikie plemiona koczownicze — dowodził chłopak dalej. — Są tylko kacerze.
— To pocieszające. Będziemy tedy pilnie zbierać marki na Chińczyków, żeby misjonarze, skończywszy z Europą, podobnież nawrócili Azję.
Merci — dygnęła Bicheta i pomknęli dalej.
— Zagadałem się z panem hrabią, a muszę zająć się sprawą i ruszać na Litwę — rzekł Niemirycz, żegnając towarzysza ukłonem.
Hrabia podał mu rękę i rzekł uprzejmie:
— Mam nadzieję, że dowidzenia.
Na werandzie był już tylko hrabia Alfred. Zaczęli rozmawiać o interesie i przeszli do biura. Tam Niemirycz list ów zatrważający odczytał i dowiedział się, gdzie znajdzie administratora dóbr litewskich, kto go bliżej z sprawą zapozna. Poprosił o list polecający i o konie na stację.
Hrabia miał już list gotowy. Zaczął mu długo i szeroko opowiadać, którędy i dokąd ma jechać.
— To od kolei opętanych mil siedem. Niech pan zaczeka do jutra, wyślę depeszę o konie. Tam pan nie dostanie nawet powozu, w najlepszym razie furę żydowską. To koniec świata.
— Dziękuję panu hrabiemu. Pojadę zaraz, gdyż mi szkoda dnia tracić, a fury nie lękają się moje kości. Widzę z listu, że zaledwie będę miał czas założyć apelację.
— To jedź pan. Oto kwit do kasy. W tej chwili poślę po pieniądze. Niechże mi pan zaraz po przybyciu na miejsce doniesie, jak pan sprawę uważa.
Rozmawiali kilka minut, zanim lokaj z kasy nie wrócił. Potem Niemirycz zaraz się pożegnał, poszedł do swego pokoju, przebrał się, i oto znowu jechał wolantem do stacji, w śliczny, letni wieczór.
Zapachem skoszonych traw przepełnione było powietrze i cicho mknął powóz wśród pól dojrzewającego zboża. Niemirycz zdjął kapelusz, przymknął oczy i słuchał ciszy.
Na czyste niebo wynurzył się księżyc. Na zachodzie w różowych smugach pozostało jeszcze wspomnienie słońca. Przepiórki wabiły się w zbożach. Nagle ciszę przerwał strzał. Niemirycz drgnął, stangret się obejrzał.
— Bestja jakaś zające bije — mruknął.
O przepisach myśliwskich, nie pomyślał Niemirycz, ale gorzko się uśmiechnął.
— Jest człowiek, jest mord! — szepnął.
Umilkły zestraszone przepiórki, ale powóz odbiegł dalej i znowu zagrały ptaki, roztoczyła się cisza, i znowu ją przerwał turkot i ludzkie głosy.
Jechały dwa wozy pełne chłopów, głośno rozprawiających. I słychać było wyrazy:
— Ociec swoje, ja swoje. Dopiero jakem go lunął, to ścichł. Ludziom w Bryzolji jak w raju, a ja mam tu przepadać! Jak mu nie wola razem jechać, to niech siedzi pod kościołem.
— To się całkiem zabierasz, i z babą, i z dzieckami? — spytał ktoś.
— A ino, ze wszystkiem. Stary się ostanie.
Z drugiego wozu głos podpiły zaśpiewał:

Oj świeci się, świeci na kościele gałka,
U starej Siwichy na stole gorzałka.
Na stole gorzałka, a w skrzyni dukaty,
Wezmę starą wiedźmę, to będę bogaty!

Powóz ich mijał. Umilkli.
Niemirycz kapelusz włożył, zapalił papierosa i zamruczał:
— Tylko to ptactwo chyba Boga czuje i widuje, bo od człowieka ucieka ze zgrozą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.