Przejdź do zawartości

Radca Maciek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Radca Maciek
Podtytuł nowella
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Radca Maciek.
(nowella).


Ludzie — mawiał jeden ze starych moich, którym się przysłuchiwałem w młodości — ludzie są jak jabłka. Na téjże jabłoni, proszę się przypatrzyć, wisi jedno zwrócone ku słońcu, drugie w cieniu, trzecie przykryte liśćmi, czwarte ściśnięte — a każde ci inaczéj dojrzeje i smakować będą różnie.
To, któremu słoneczko przyświecało zawczasu, jedno z dwojga: albo się rozwinie ślicznie, zarumieni cudnie i słodyczy nabierze, lub zeschnie przedwcześnie — dojrzałe i zarobaczone.
W cieniu rośnie czasem na to, aby kwaśne było długo, ale gdy dojrzeje — i trwa i smakuje.
Słowem, każdy owoc nawet ma swą dolę, a ta sama gałąź daje i najpiękniejsze i najnędzniejsze.
Toż samo z ludźmi się dzieje.
Lat temu dwadzieścia i kilka, poznałem w Warszawie pana Macieja, naówczas rzeczywistego radcę stanu, powszechnie szanowanego urzędnika.
Był to mężczyzna, którego wiek trudno się dawał odgadnąć i oznaczyć. Widać było po nim, że żył długo i wiele przeżyć musiał, ale się tém raczéj zahartował niż zmęczył. Słusznego wzrostu, silny, blondyn i mało co posiwiały, cery żółtawéj, oczu szarych — przy swych latach miał jeszcze ruchy młodzieńcze, a gdy za rękę ścisnął zapomniawszy się, niejeden z bólu sykał. Dłoń miał potężną, jakby pracą namulaną i wyrobioną.
Nigdym go nie widział smutnym, ani kwaśnym; twarz nosił zawsze pogodną, uśmiechniętą i napiętnowaną męstwem takiém, jakby się niczego nie obawiał. Nie znosił szczególniéj młodzieży męskiéj, tchórzliwéj i bez energii.
Do przymiotów tego człowieka, w którym wszystko znamionowało autodydakta (z czém się nie taił), należało to, że go, starego już, wszystko żywo obchodziło... Nowe odkrycie, nowa książka, każda rzecz, w któréj było życie — zajmowała go, pociągała. Nie opuścił żadnego odczytu, nie uspokoił się, aż to, o czém mówiono wiele, bliżéj poznał i zbadał.
Bezdzietny — wdowiec, swobodny, niemajętny, ale téż nie cierpiący niedostatku, służbą swą niewiele zajęty, pan Maciéj wiódł życie, które zdala przynajmniéj musiało się wielu wydawać szczęśliwém.
Nie widziałem go nigdy ani znudzonym, ani nieświadomym, co ma począć z czasem. Śpieszył się, rachował z godzinami — dni miał zapełnione, wyobraźnię zawsze czémś zajętą, w kieszeni jakąś książkę, przed sobą jakieś oczekiwanie.
W rozmowie najczęściéj starał się jéj nadać nastrój żartobliwy, ale złośliwym nie był, owszem, czuł w nim każdy łagodnego i gotowego na usługi człowieka.
Jak-eśmy się poznajomili i zbliżyli, trudno mi dziś to wytłómaczyć; przyszło to samo z siebie, zwolna, gdy każde spotkanie więcéj nas spoufalało.
W końcu staliśmy się przyjaciołmi, wzajemnie sobie zwierzając, widując chętnie, coraz częściéj; stosunek nasz nabrał tego charakteru, jaki częstokroć tylko długie lata nadają.
Pan radca Maciéj mówił dużo i chętnie, ja słuchać lubię; a ze swego życia miał zawsze tyle epizodów do opowiadania, iż nigdy mu na nich nie zbywało. Wspominał chętnie dawniejsze czasy. Z tych jednak urywanych epizodów o jego własnéj przeszłości trudno było powziąć jakieś wyobrażenie. Dowodziły one tylko, iż się ocierał o wielu bardzo ludzi, przebywał w sferach różnych — i wędrował dużo po bożym świecie.
O sobie mówił nawiasowo, nie zwierzając się z tego, co osobiście go dotykało.
Raz jednak wieczorem, u mnie, gdy się mała gromadka gości rozeszła, i pozostaliśmy we trzech tylko — z panem Stanisławem, z którym radca był tak spoufalony jak ze mną — ożywił się więcéj niż zwykle.
Wyszedł był właśnie pewien jegomość, o którym wiedzieliśmy, iż się własną siłą dobił w świecie znakomitego położenia. Ta krescytywa była ze wszech miar zagadkową, gdyż nasz dorobkowicz nie miał nadzwyczajnych przymiotów — nauki mało, zdolności mierne, charakter niemiły i szorstki. Odznaczało go jedno — to upór rzeczywiście zdumiewający; szedł zawsze i wszędzie przebojem, mówił głośno, nie ustępował nikomu.
Gdyśmy o tém raz prawili, co w praktyczném życiu najważniejszém jest, aby człowiekowi znośny byt zapewnić — radca się odezwał, machając ręką:
— Wierzcie mi, silna wola i zimna krew to są najlepsze i najskuteczniejsze narzędzia. Rozumie się, że szczęścia téż potrzeba i okoliczności, jeśli nie pomyślnych, to przynajmniéj nie — gwałt zadających i niszczących wszystko. Uporem idzie się daleko — miękkich los i ludzie bez miłosierdzia gniotą.
Nikt mu nie zaprzeczał. Pan radca Maciéj paląc cygaro, sparty na kolanie, zapatrzył się w ogień na kominku.
Milczeliśmy wszyscy.
Długo był jakby sam w sobie i wspomnieniach swych zatopiony.
— Najlepszą ilustracyą tego, com rzekł — dodał po chwili — byłaby moja własna historya.
Szepnąłem nieśmiało:
— Jeżeli ona sama się na usta napiera, dlaczegóżby jéj nie powiedziéć nam kwoli zbudowaniu??
— Dlatego się jéj boję rozpocząć — odparł, śmiejąc się pan radca Maciéj — że siebie znam, gdy z tego kłębuszka nić rozwinę, nie skończę jednego wieczora...
Westchnął.
— Myśmy i trzy i cztery słuchać gotowi — dodał Stanisław.
Radca się zamyślił.
— Z temi wspomnieniami — dodał żywo — gra niebezpieczna. Ruszywszy je, niepodobna pyłu i kurzawy nie podnieść, a te nie są zdrowe...
Nikt z nas już mu gwałtu zadawać nie myślał — milczeliśmy. Pan Maciéj nie patrzył na nas, ale w kominek, i począł mówić, dziwnie — jak gdyby sam do siebie i dla siebie.
— Najstarsze moje wspomnienia sięgają tego czasu, gdym był nie panem Mateuszem, ani panem Maciejem, ale najprościejszym w świecie, Maćkiem... Ojciec mój miał kawałek ziemi w osadzie szlacheckiéj, w któréj było nas tylko dwie rodziny rozrodzone tak, iż z tego urosła wioska cała, przy szabelce chodzących za pługiem ludzi rycerskiego stanu. Połowa była Wieniawitów, połowa Rawiczów... Wcisnęło się dwóch czy trzech Dołęgów, jeden Pobóg... ale tych w gromadzie naszéj, ani znać, ni czuć nie było.
Ojciec, o ile wiem, przypominam sobie i słyszałem o nim, niepowodzeniami przybity, oprócz tego ze krwi już niecierpliwy, gorączka, w końcu życia potrafił się tak ze wszystkiemi poróżnić, iż nikogo w osadzie, nawet z najbliższych krewnych, przyjaznym sobie nie miał. Żył zupełnie odosobniony, ubożejąc coraz, wyrzekając na los swój, odgrażając się niebu, a co krok zapadając głębiéj.
Siedział w długach po uszy, miał w sądzie spraw kilka, z sąsiadami na miedzach spotkać się nie mógł, ażeby do kłótni, łajania i odgróżek nie przychodziło.
Z żydem arendarzem, który mniéj więcéj wszystkich głaskał i z nikim się nie rad był zadzierać, także od dawna się skłócił; proboszcz go strofował, łagodził, więc od niego uciekał. Dosyć powiedziéć, że z rodzonym bratem Joachimem, od piętnastu lat, szli na noże.
Pamiętam, jak za mgłą widząc, ostatnie lata życia ojca mego. W domu niedostatek był graniczący istotnie z nędzą; ojciec, wyrostek sierota najęty, łobuz, złodziéj, szkodnik i zuchwalec, stara baba pijaczka, i ja — sierota — mieściliśmy się w walącym domku, którego dach zaciekał, ściany w ziemię zapadały, gdzie często nie było z czego ognia rozpalić i co przy nim ugotować.
Żyliśmy na wiosnę — zieleniną, kartoflami, drobiem, którego mało co było, kaszą stęchłą, czasem bez soli... słoniną starą, któréj skąpiono...
Nie zawsze był chleb, a nigdy do syta...
Ojciec, już złamany, często musiał leżéć, nie mogąc się podnieść, bo w kościach go łamało, a ręce miał pokurczone i nabrzękłe.
Jeśli nie jęczał, to kłócić się musiał...
Żywa dusza do nas nie zajrzała nigdy, nie pomógł nikt.
W polu o jednym koniu i jednéj chudéj krowie, niewiele zrobić było można. Orano licho, siano pośladem, gnoju téż nie mieliśmy, aby zajałowiałe zagony zasilić.
Często kawał dobry zostawał nie orany, nie zasiany, bo ani czasu, ni sił na to nie stało.
Na mnie naówczas nikt nie zwracał uwagi; włóczyłem się samopas, rzadko mogąc do innych dzieci przystąpić, bo nienawiść ku ojcu spadała téż na mnie. Pijaczka gospodyni biła, popychała, parobczak prześladował.
Ojciec zdawał się nie chciéć patrzyć na mnie, aby nie myśléć, co mnie czeka, i serca sobie nie krwawić.
Zawczasu téż nauczyłem się sam myśléć o sobie... a gdym był głodny, pojęcie cudzéj własności zupełnie się zacierało...
Szczęściem, przeznaczając mnie na tak twardy los, natura dała zdrowie i siły, jakich najrozpieszczeńszym dzieciom braknie. Mogłem wytrzymać chłód, głód, pragnienie, znużenie największe, a wygód nie potrzebowałem żadnych.
Zostawiony sam sobie — tę walkę o byt poczułem ledwie spiąwszy się na nogi, i w niéj się zahartowałem.
W osadzie znano mnie naówczas z tego, żem był zuchwałym szkodnikiem, i gdzie mnie zobaczył kto, wnet wołał i pędzał, bo się domyślał, żem bez przyczyny się nie podkradł.
Pędzano i szczuto... nie wiedząc nawet za co...
Ostatnie dni ojca przypominam téż sobie.
Z łóżka już nie wstawał, w nocy chrzęszczało mu w piersiach okropnie, a kaszel straszny go dusił... klął i rzucał się — wołał gospodyni — dawano mu wody, przegotowanéj ze skórką od chleba; naostatek słabnąć począł i senność go objęła gorączkowa.
Było to latem... W chacie panował zaduch i skwar niedowytrzymania, choć okienko było wyjęte. Leżałem na moim barłogu, spać nie mogąc, bom był téż głodny. Dopiéro, gdy się na dzień brało, snem kamiennym zasnąłem.
Zbudziłem się, gdy mnie ktoś nogą kopnął, i zląkłem mocno, bo izba, zwykle pusta, pełną była ludzi. Hałas w niéj panował, a głosy podniesione, krzykliwe około łoża ojcowskiego, napaść jakąś zdawały mi się oznaczać.
Porwałem się na nogi i padłem, bo ludzie, którzy się cisnęli, nie zważając na mnie, nie dawali ruszyć z miejsca.
Co się stało, zrozumieć nie mogłem.
Ojciec leżał niedaleko odemnie, na nizko wysłanéj pościeli, żółty, siny, nieruchomy, z ustami i oczyma otwartemi, z piersią obnażoną.
Brat Joachim, jego żona, kilku sąsiadów, parobcy, wyrostki, cisnęli się zaglądając, swarząc, kłócąc.
Coraz to ktoś nowy zaglądał przeze drzwi i starał tu się wcisnąć.
Gospodyni z fartuchem na oczach, u pieca stojąc płakała...
O śmierci naówczas słyszałem już wiele, alem nigdy zblizka nie widział umarłego, dlatego nie odrazu zrozumiałem, iż ojciec nie żył.
Gdym o tém wreszcie posłyszał, nie rozpłakałem się. Ogarnął mnie jakiś strach, zdziwienie, ciekawość, ale żalu nie czułem. Nieboszczyk, choć kochał mnie pewnie, obchodził się ostro, i pędzał jak inni. Rzadko bardzo pogłaskał po głowie. Nie lubił patrzéć na mnie, bo widok ten mu serce krwawił.
Gromada ludzi dokoła tych zwłok, o które się nikt nie troszczył, nikt ich nie tknął, stała gwarząc, śmiejąc się nawet zcicha, popychając. Wchodzili, wychodzili, aż w progu się pokazał z krzyżykiem i książką w ręku proboszcz, ksiądz Słotwina, w wytartéj, staréj sutannie.
Na widok jego uciszyli się ludzie, rozpierzchiwać i rozstępować zaczęli.
Surowym wzrokiem powiódł po tym tłumie niesfornym, który dobrze znał księdza Słotwina; bali się go wszyscy, ruchem ręki wnet zrobił porządek.
Kląkł się modlić i wszyscy go w cichości naśladowali.
Wstał potém, szukając kogoś oczyma. Brata Joachima już tu nie było. Zapytał gospodyni o szczegóły śmierci, ale ta wiedziała tylko, że zrana znalazła ojca nieżywym.
Postrzegł potém mnie leżącego na ziemi i smutnie poruszył głową, obejrzał się po chacie, namyślał, co ma począć.
Mówić tu nie było z kim.
Wyszedł, wołając, aby mu pana Joachima ściągnięto; a ja, korzystając z tego, iż miejsce zrobiono, wymknąłem się za nim na podwórze.
Stryj szedł już, bez czapki, bez kapoty, ręce w tył założywszy, i zimno, ale z poszanowaniem powitał proboszcza.
— Co myślicie? — zapytał proboszcz.
Joachim brodę potarł.
— A mnie co do tego! — odparł. Alboż on mi bratem był za życia? Niech go sobie kto chce grzebie i myśli o tém, ja palcem nie ruszę...
Przecież to wam należy z prawa, i opieka nad dziećmi! — dodał ksiądz.
Aż się wstrząsnął pan Joachim.
— Znać ni wiedziéć nie chcę — rzekł stanowczo. — Grunt i dom sprzedadzą, bo na nich więcéj długu, niż ten chłopiec wart. Chłopiec łotr, ja mam swoje dzieci, a chleba nie do zbytku... Niech dobrodziéj czyni, co chce — dokończył — ja ani dam, ani zrobię nic... Stał on mi za życia ot tu (pokazał na gardło), niech na sądzie bożym odpowiada!!
Skłonił się pan Joachim i odszedł...
Proboszcz mówił potém z innemi, radził, zwoływał, szło oporem.
Nie słyszałem już nic, tylkom widział, że do południa nikt się niczego nie tknął.
Wyrostek, zabrawszy, co miał i co mógł schwycić, zniknął zaraz, baba wiązała węzełki. O mnie nie pomyślał nikt.
Chata stała otworem, a ciało nieruszone.
Dopiéro wieczorem ksiądz proboszcz przysłał zakrystyana; dwóch starszych z bractwa weszło do izby, i pomyślano o trumnie, którą z opiłków starych zbił cieśla...
Nie wiem, co tego dnia jadłem, ale mi się zdaje, żem suchego chleba kawałek znalazł i jaje zepsute, które wypiłem... Bałem się iść do chaty, więc na noc pod szopką, na garści słomy spałem razem ze starym psem, który mi pod bokiem się umieścił i odpędzić się nie dawał, a nocą ciągle się zrywał, naszczekiwał i wył...
Tak mnie ranek zastał i deszcz z burzą zmusił pod dachem szukać schronienia. Głód czułem okrutny, a sposobu zaspokojenia go nie mogłem znaléźć...
Nie płakałem jednak, alem zły był...
Musiałem po sąsiednich ogrodach polować, czy czego nie znajdę. Przekradającego się tak już opodal od chaty złapała dziewczyna od sąsiada, i na pierwsze jéj odezwanie się, przestraszony, chciałem uciekać, ale mnie za kołnierz chwyciła.
Nie znałem jéj dotąd, ledwie kiedy widując zdaleka.
Była silna i dorosła, więc się jéj z rąk wydrzéć nie mogłem. Nie poznała i ona mnie, aż nierychło domyśliła się, żem być musiał sierotą po nieboszczyku.
Spytała mnie, czym jadł; powiedziałem jéj płacząc, bo dopiéro teraz na łzy mi się zebrało, żem prawie nic w gębie nie miał, bo w domu nie było nikogo. Padłem tam zaraz pod płotem na ziemię, obawiając się, aby mnie nie biła.
Dziewczyna patrzyła na mnie długo; nie powiedziała nic i dała znak, abym za nią szedł! Ciężko się było ruszyć z pod płota, a iść nie myślałem, aby było po co, więc zostałem na ziemi, gdziem był, niemal ogłupiawszy z głodu i zmęczenia.
Spuściłem oczy i dłubałem trawę...
Chwila upłynęła, gdym dwie bose nogi zobaczył przed sobą — podniosłem głowę i spostrzegłem dziewczynę tęż samę, która mi kromkę chleba z kawałkiem séra podawszy, sama, nie czekając podziękowania, uciekła.
Jak-em jadł ze zwierzęcą chciwością, musiało się dobrze wbić w pamięć, gdy po dziś dzień rozkosz tę jeszcze mam przytomną.
Wróciłem potém przez płoty pod naszę szopę, gdzie, wody się napiwszy przy studni, zasnąłem znowu.
Gdym się obudził, w uszach dźwięczał mi śpiew... podniosłem głowę, przecierając oczy, i zobaczyłem księdza w komży stojącego w podwórzu, a dwóch ludzi żółtą trumnę dźwigających we drzwiach naszego dworku... Organista śpiewał coś.
W dziedzińcu nie było nikogo, oprócz kościelnéj służby i księdza; ludzie ciekawi stali poza płotami zdaleka, poza chatami, nikt za trumną ojcowską iść nie chciał, nawet stryj Joachim.
Takiego pogrzebu, jak późniéj mówiono, nikt w naszéj osadzie nie pamiętał.
Prawda, że ojciec sobie nieprzyjaciół wielu zrobił, ale téż nikt a nikt mu w godzinę zgonu nie przebaczył.
Nie lepsi więc byli od niego.
Widząc, że trumnę wyniesiono, coś mnie tknęło, żem ja powinien był za nią pójść. Przypomniałem sobie, iż na pogrzebie idące widywałem dzieci; ale spojrzawszy na siebie, żem był bosy, odarty, niemyty i nieczesany, zawstydziłem się tak pokazać...
Byłbym pod szopą został, gdyby mi zakrystyan nie dał znaku nakazującego, abym się stawił bliżéj.
Sam mnie wziąwszy za ramiona, ręce mi złożył jak do pacierza i kazał iść tuż za trumną.
Byłem posłuszny. Szedłem z suchemi oczyma, nie mogąc płakać. Zdala ludzie, krewni nasi, za płotami i przy domach stojący, pokazywali na mnie palcami.
Zakrystyan coś śpiewał czasami na przemiany z księdzem, to znowu szli milczący, i tak ciągnęliśmy do cmentarza, a w kościołku w dzwon żałobny bito przez cały czas.
Nie pamiętam już innych szczegółów pogrzebu. Zakrystyan kilka razy to mnie popychał, to odpychał... Ziemia zaczęła się sypać na trumnę.
Wszystko to krótko trwało.
Leżałem skurczony na mogile, obok grobu ojca, gdy mnie człek jakiś za barki wziął, wskazał na wrota i kazał iść precz.
Na cmentarzu nie było już nikogo.
Bezwiednie prawie powlókłem się do naszéj chaty. W ulicy, która niedawno pełna była ludzi w zagrodach stojących i przypatrujących się pogrzebowi, teraz pusto było, mroczno i czerwonawe światełka błyszczały po oknach.
W podwórzu stary pies mnie przywitał... nie było żywéj duszy. Podszedłszy, znalazłem drzwi domu zamknięte, drągiem zaparte i zapieczętowane; okno było deską z wnętrza założone.
W pobliżu nikogo...
Z obojętnością psią, razem z moim towarzyszem psem, skierowałem się pod szopę. Nie byłem głodny, a o jutrze nie umiałem myśléć... Jedno mi się ciągle przypominało: co ja jeść będę? i skąd co dostać potrafię?
W tych marzeniach, sam nie wiem jak zasnąłem.
W nocy przez sen słyszałem parę razy naszczekiwanie psa, ale dopiéro słońce poranne ze snu twardego mnie przebudziło.
Kobieta otyła, czerwona, z głową, ogromną chustą, jak dziś pamiętam żółto-czerwoną, zawiązaną, z policzkami świecącemi, stała nade mną.
Była to żona zakrystyana Fabisza, Marcicha.
Widywałem ją dawniéj zdaleka.
Nic nie mówiąc, z palcem tłustym przyłożonym do ust, stała długo nieruchoma nade mną, jakby chciała zagadkę jakąś odgadnąć.
Parę razy jéj w oczy spojrzałem — pies siedzący przy mnie poszedł ją obwąchać dokoła, powrócił, ziewnął i siadł obok mnie...
Zakrystyanicha odchrząknęła.
— Chodź ze mną! — rzekła krótko, jakby miała prawo rozkazywania.
Zdawało mi się teraz, gdy ojca nie stało, że każdy kto chciał, mógł mi rozkazywać; wstałem natychmiast i powlókłem się za nią.
Pies, ostrożniejszy, odprowadził mnie do wrót i tu pozostał na starych swych śmieciach.
Moja przewodniczka potoczyła się zwolna ulicą i weszła do zagrody stryja Joachima.
Zmiarkowawszy, że mnie może do niego prowadzić, od któregom brał nieraz cięgi i boksy, bylem miedzę przestąpił, znając jego nienawiść ku ojcu, zatrzymałem się u wrót. Marcicha obejrzała się razy parę i stanęła w podwórku, u drzwi, wołając stryja Joachima.
Wyszedł powoli z krótką fajeczką, któréj nigdy z ust nie wypuszczał.
— Cóż, wy o synowcu waszym, Maćku nie myślicie? Chłopca znalazłam pod szopką... Chata zaparta, żywéj duszy, toć z głodu zdechnie.
Stryj zwolna odjął fajkę od ust, splunął daleko, ze świstem jakimś rzucając ślinę, i rzekł sucho:
— A to niech sobie zdycha.
— I myślicie, że Pan Bóg się nie upomni za sierotą? — poczęła Marcicha — toć to wasza krew!
Joachim patrzył w inną stronę i pykał...
Zaczął coś potém jakby nucić pod nosem...
— Któż się nim opiekować będzie? — spytała litościwa kobieta.
— A mnie co do tego? Za życia my się z bratem nie znali, po śmierci ja o dziecku wiedziéć nie chcę. Chatę już zapieczętowano... Sprzedadzą ją i nie starczy na długi. Ja mam moje dzieci...
Wydrapałem się był, gdy to mówił, głową ponad płot; zobaczył mnie i zaraz się odwrócił.
— Choćby mi nakazano z urzędu — dodał — ja chłopca nie wezmę!... — zawołał gniewnie. — Przepadnie licho, nie wielka szkoda!
I wszedł napowrót do chaty, drzwi za sobą zamykając, aby się nawet Marcicha nie spodziewała po nim przedłużenia rozmowy.
Gdy wyszła z podwórza Fabiszowa, trochę się zawahała co zrobić, spojrzała na mnie. Stałem pod płotem, czekając rozkazów i gryząc w ustach kawałek kory odartéj od kołka.
Pokiwała głową, poczciwa kobiecisko.
— Chodź tymczasem za mną!
Szedłem znowu posłuszny.
Na pół drogi do probostwa, przy którém w osobném domostwie zakrystyan Fabisz mieszkał, stała karczma.
Znałem ją dobrze, bom nieraz tam ojca musiał szukać...
Bogaty Hersz w niéj gospodarował, z panami szlachtą, od których trzymał karczmę, umiejąc sobie dawać rady tak, że on tu ważniejszą grał rolę, niż każdy z nich. Człowiek był przebiegły, wymowny, nie zbyt sumienny, ale nadzwyczaj, jak dziś zowią, bo dawniéj tego wyrażenia nie znano — praktyczny.
Zakrystyanichę przyjął zdejmując jarmułkę i prowadząc do wielkiéj szynkowni, z wielką uprzejmością. Ja się za próg nie ważyłem, stanąłem przy uszaku od drzwi, które były otworem.
Marcicha i on gwarzyli bardzo żywo, widocznie radziła się go i narzekała na coś, rękami szeroko rozkładając i poruszając na poparcie słów.
Gdy doszli do szynkwasu, Marcicha parę obwarzanków wziąwszy, przyniosła mi je do drzwi, za co aż w rękę-m ją pocałował, bo mi się do nich oczy śmiały.
Marcicha kazała sobie podać kieliszeczek czegoś czerwonego, wypiła, tupnęła nogą, coś na ucho szepnęła arendarzowi, alem tylko słyszał: Jak Boga kocham! Uderzyła się w piersi, i powróciwszy do progu, mrugnęła, abym za nią szedł.
Obwarzanki, o które się obawiałem, aby mi ich kto nie odebrał, skonsumowałem tak żywo, że gdyśmy doszli do probostwa, śladu ich nie było.
Fabiszowie mieścili się w chacie, — bo inaczéj tego nazwać było trudno — stojącéj w dziedzińcu probostwa, obrosłéj dokoła olchami. Bardzo w miejscu je tu posadzono, bo gałęźmi gęstemi osłaniały budynek, w takim stanie opuszczenia będący, tak nędzny, iż się go wstydzić trzeba było.
Wprawdzie i probostwo niewiele lepiéj wyglądało — ale przynajmniéj je raz w rok na Wielkanocne święta bielono.
Fabisz był człowiek niemłody, między swojemi uchodzący za rozumnego, a nawet uczonego. Faktem było, iż niekiedy brał książkę i siadłszy na ławce, czytał z uwagą wielką.
Człek był spokojny, a przypadek w młodości jeszcze uczynił go kulawym, co się téż do uspokojenia przyczyniło. Małego wzrostu, czarnego włosa, bystrych oczu, powolnego słowa, gdy się odezwał, wyważywszy co powiedziéć miał, i poparł to, podnosząc wskazujący palec do góry — nie łatwo go było już zbić z tropu i przekonanie zmienić.
Uczciwy, regularny, chodził jak zegarek — ksiądz mógł mu skarbonki i wszystko powierzyć, więc szanował go i, w czém mógł, dopomagał.
Marcicha Fabiszowa była kobietą żywą, gadatliwą, chętnie się w nieswoje rzeczy mieszającą, ale dobrego serca. Lubiła czasem kieliszek wódki, na co mąż się krzywił.
Dziecko mieli jedno, Julisię, chude, blade, nędzne, pieszczone i z nóżkami pokrzywionemi.
Aż do progu domostwa szedłem za jéjmością, tu mi się kazała zatrzymać. Nie było nikogo w podwórku, ogromny kot czarny siedział na przyzbie, łapę lizał i nią się czesał... co zwróciło zaraz całą moję uwagę...
Wydał mi się strasznym.
Z za drzwi otwartych posłyszałem rozmowę Fabiszowéj z mężem. Zaczęła od opowiadania o tych niepoczciwych ludziach, co przez zemstę sierocie dawali z głodu umrzéć. Mowa była o mnie i o stryju Joachimie.
Fabisz ostrożnie wypytywał.
— On tu się za mną przywlókł — dodała Marcicha. — Słuchaj, Fabisz, jesteśmy nadto ubodzy sami, abyśmy go mieli brać, zresztą, Bóg go wie, co za natura, jeśli się w ojca wdał! — ale tymczasem łyżkę strawy... jak Boga kocham. Posłuży, wody przyniesie... A nie może być, aby się kto z familii nie zlitował, aby ich sumienie nie ruszyło...
Fabisz coś mruczał tak cicho, żem nie mógł dosłyszéć, potém ona głośniéj znowu:
— Ja bo nie powiadam, żebyśmy mieli się nim obciążać na wiekuistość... ale, jak Boga kocham, ty w kościele, mnie trzeba wyjść, baba, co przychodzi, nie zawsze jest, Julusi saméj zostawić strach... czasem-by jéj dopilnował, czasem gołębi i kur, co nam kradną.
Fabisz odezwał się:
— Ale to w tym wieku żre, ty nie wiesz, jak... klusek i chleba temu nie nastarczyć. Ja to wiem! to to!!
Znowu ciszéj mówili, alem przeczuwał, że się zgodzą. Wyszła Fabiszowa; bo przy niéj tu zawsze była prawda, wzięła mnie za rękę, przyprowadziła do męża, siedzącego przy oknie i kazała go pocałować w nastawione palce...
— A teraz, ino żywo — rzekła — idź mi wody przynieś, rozumiesz. Wiadro tu stoi. Naprzód je popłóczesz... Potrafisz wody dostać?
— Czemu nie? — odparłem, szukając wiadra.
Wśród izby na podłodze, na kawałku starego, podartego i pokapanego woskiem kilimka, siedziała w jednéj koszulinie mała, chuda Julusia... O małom z pośpiechu jéj nie potrącił...
Dziecko za mną ciekawemi wodziło oczyma.
Zaraz téż w godzinę może potém, jużem ją na rękach miał i nosił... od czego się służba moja poczęła.
Dokończywszy téj pierwszéj części opowiadania, radca westchnął i zwrócił się ku nam.
— Mógłżem się ja wówczas spodziewać — odezwał się smutnie — że z takiéj nędzy, opustoszenia i sieroctwa, kiedykolwiek się potrafię wydostać?
Opatrzności Bożéj pewnie winienem wiele, ale i własnéj sile téż trochę.
Zrozpaczone położenie daje męstwo wielkie. Nie miałem naówczas lat dziesięciu, nie umiałem nic; jakim sposobem zbudziła się we mnie siła i chęć wydobycia z téj nędzy, tego nie potrafię wytłómaczyć.
Patrzyłem z ciekawością nadzwyczajną na wszystko, co mnie otaczało — i w głupiéj mojéj głowie starałem się wyciągać pewne wnioski dla własnego użytku.
Zakrystyan czytywał — był on dla mnie pierwszym wzorem i ideałem człowieka... Zapragnąłem umieć czytać jak on. Nie pamiętam, jak doszedłem do posiadania elementarza, a liter mnie nauczył Fabisz.
Czytałem chciwie, ale nie rozumiałem nic...
Między językiem książki i jéj myślami a pospolitą mową, nie było dla mnie żadnego jeszcze związku.
Niezrozumiałe zupełnie rzeczy stopniowo mi się objawiały. Padała na nie jakaś jasność nagle i poczynałem potrosze pojmować ich znaczenie.
Nie rozumiejąc téż ani jednego słowa ministrantury, nauczyłem się służyć do mszy świętéj, a gdym doszedł do téj perfekcyi, iż przed proboszczem mogłem mszał nieść do ołtarza, zająłem niejako urzędowe stanowisko w zakrystyi.
Wyręczałem Fabisza, który z powagą mógł we drzwiach zakrystyi przypatrywać się i doglądać świec, aby nie topniały.
Słyszałem proboszcza, który raz odezwał się do zakrystyana:
— Ale to szkoda tego chłopca, żeby się tak zmarnował.
Tymczasem ja zrana nosiłem wodę, późniéj Julusię na rękach, niekiedy mszał, i wodę znowu... zdawało mi się, że w przyszłości miejsce zakrystyana zająć będę zdolnym, co za szczyt najwyższy i cel ostateczny zabiegów poczytywałem.
Gdy się to działo, sprzedano za długi zagon ojcowski; kupił go stryj Joachim. Miał naówczas dzieci kilkoro... Ponieważ ojcowiznę moję nabył tanio, proboszcz podobno kołatał do jego sumienia, aby coś dla mnie przeznaczył, ale się zaklął z furyą wielką:
— Ani złamanego szeląga!
Na tém się skończyło.
Jakby wistocie mściwa ręka boża dosięgła późniéj nielitościwego człowieka: zmarł mu synaczek jeden najulubieńszy, w pół roku na ospę dwoje; z pozostałych syna i córki, w kilka miesięcy gardlana choroba zabrała pierwszego... Jedno dziecię pozostało mu tylko...
Naówczas grzebiąc małego, proboszcz mu rzekł do serca:
— Widzisz, panie Joachimie, nie miałeś litości nad sierotą, teraz Bóg nad tobą jéj nie ma.
Trafiło mu to potém do serca, bo przyszedł na probostwo w kilka dni i ofiarował się wziąć mnie do siebie.
Nie wiedziałem, o co chodziło, gdy mnie na probostwo zawołano, ale tu zobaczywszy stryja, o małom zaraz nie pierzchnął. Ledwie mnie proboszcz siłą za rękę wciągnął do izby.
Rozpłakawszy się, odmówiłem stanowczo pójść do stryja; pamiętałem, jak był okrutny i jak ojca prześladował.
Padłem księdzu do nóg, nie było sposobu skłonić mnie; dano pokój.
Zostałem więc przy Fabiszu.
Na początku drugiego roku, za dziećmi płacząc nieustannie, umarła żona Joachimowi — poszła za nią córeczka. Stary opuścił gospodarstwo i na cmentarzu siedząc, płakał po całych dniach. Potém pić zaczął i napiłego, śpiącego musiano z mogiłek do domu odnosić.
Dopieroż wszyscy w osadzie za księdzem powtarzać zaczęli, że to jest boży palec za sierotę.
We dwa lata, gdy ja się w zakrystyi, coraz większe zdobywając zaufanie, krzątałem jak w domu, wyręczając doskonale Fabisza, wiedząc, na jaki dzień który ornat i kapę gotować, kiedy obrusy na ołtarzu zmienić, utrzymując ampułki w pożądanym stanie czystości, zbierając wosk, dając sobie rady z gaszeniem i zapalaniem świec, lampy przed ołtarzem i t. p., stryj Joachim nieszczęśliwego żywota dokonał...
Ponieważ po nim nie pozostał nikt, ja-m był najbliższym i jedynym spadkobiercą. Mogłem się od téj chwili uważać za jednego z dostatniejszych w naszéj osadzie. Naznaczono mi opiekunów, a raczéj sami się oni teraz znaleźli... Proboszcz z tytułu tego, żem w zakrystyi posługiwał, także w opiece głos pozyskał.
Pamiętam, jak mnie przyprowadzono przed moich panów opiekunów, dwunastoletniego wyrostka.
Z moich krewnych jedni głosowali, żebym przy kim ze starszych począł się wdrażać do gospodarstwa, drudzy byli za tém, aby mnie dać do bakałarza...
Wtém proboszcz skinął na mnie.
— A ty Maćku? czegobyś sobie życzył?
W dwunastym poczynającym się roku, miałem już dosyć otwartą głowę, aby nie lękając się szkoły, odpowiedziéć otwarcie:
— Ja, proszę ojca dobrodzieja, chcę się uczyć!
Ten mój mniemany dostatek, który tak cudownie spadł na mnie, na miarę naszéj biedy mógł się chyba nim nazwać.
Rozumie się, że ksiądz, pocałowawszy mnie w głowę, głosował za mną i przy téj zręczności stojącym u drzwi opiekunom powiedział kazanie.
— Widzicie, że ten smarkacz ma więcéj rozumu niż wy wszyscy... Nie byłoby tych waśni, zajadłości, niepokojów i téj nędzy między wami, gdybyście się czegokolwiek uczyli i cokolwiek umieli. Ale u waszmościów tak, jeszcze się wąs nie wysypał, parobczak nic nie umiejąc, żeni się, dzieciska go obsiądą, i z pokolenia w pokolenie coraz większa ciemnota i nędza... Zobaczycie, że z tego błazna człowiek będzie.
Gdy mnie do Białéj do szkoły odwieziono, okazało się, że dochody z całych posiadłości ś. p. stryja Joachima ledwie starczą na utrzymanie ubogie i korepetycyę. Być może, iż dzierżawca i opiekunowie korzystali z sierocego mienia, tego tam nie wiem, ale to pamiętam, że życie musiałem opędzać najskromniejszém utrzymaniem się zaspokajając.
Dawano za mną ordynaryę jéjmości, u któréj byłem na stancyi, która pochodziła także z naszéj osady, gotowemi pieniędzmi bardzo mało. Oporządzenie moje było więcéj niż skromne: surducina z sukna grubego, późniéj i łatany na łokciach, z butami wiekuisty kłopot, bo ledwie jedne podzelowano, już drugim odpadały podeszwy.
Mnie to wcale nie obchodziło...
Wszedłem do szkoły z dobréj woli, i z najmocniejszém postanowieniem teraz już nie na zakrystyana się sposobić, ale na księdza...
Rozumiałem to, że wszystko zależało od nauki... Słyszałem po raz pierwszy tę sentencyę z ust Fabisza i ona w umyśle moim utkwiła na wieki, że im kto więcéj umié, tém wyżéj stanąć może.
Poprzysiągłem więc sobie, iż uczyć się i uczyć będę aż do... wyczerpania téj studni nauk, a byłem tak, z pozwoleniem, głupi, żem sobie wyobrażał naukę, jako rzecz ograniczoną, zamkniętą. Chciałem naturalnie, wedle systemu Fabisza, doścignąć jaknajwyżéj...
Poprzysiągłem sobie przed ołtarzem, iż wszystko poświęcę dla nauki...
Żelazna wola i upór dziecka zrodziły się z tego postanowienia. Roiłem, że nauką dojdę do najwyższych szczeblów, i że dosyć ją będzie posiąść, aby się dopomniéć o to, co jéj należało.
Z głową do góry i ogromną pewnością siebie, kroczyłem daléj. Nie szło mi jednak, jak po maśle.
Nie upłynął rok, gdy w odsyłaniu ordynaryi i wypłacie tego, co na utrzymanie moje było nieodzownie potrzebném, zaszły trudności... ani ordynaryi, ani pieniędzy nie było. Przez kogoś trzeciego proboszcz mi dał znać, iż potrzebował widziéć się ze mną.
Z Białéj do Tucznéj drogi kawał. Na piechotę trudno się było samemu ważyć, a okazyi do miejsca nie mogłem znaléźć. Tymczasem gospodyni nieopłacona patrzyła krzywém okiem i wyrzucała mi to, że karmiła na kredyt. Zniecierpliwiony musiałem szukać sposobu dostania się na miejsce, przysiadając z żydkami, którzy od wsi do wsi mnie przewozili za małą opłatą. Nierychło dostałem się do naszéj osady i zaraz po drodze wysiadłem u wrót plebanii. Poszedłem naprzód do Fabiszów, którzy mnie poznawszy, niezmiernie byli radzi, lecz z pierwszych ich głosów dowiedziałem się, że około mojego dziedzictwa było krucho i że coś zaszło dla mnie bardzo niepomyślnego.
Pobiegłem na plebanię.
Ksiądz zobaczywszy mnie, brewiarz złożył, z którego się modlił.
Pytał naprzód, jak-em się tu dostał? potém zawahał się trochę, nim przystąpił do tego, co mi miał zwiastować.
— Żal mi cię, Maćku — rzekł — ale cośmy się cieszyli, żeś po nieboszczyku Joachimie miał dziedziczyć i ja-m się spodziewał z ciebie tu miéć człowieka, coby drugich pokrzywionych prostował, a podobno... wszystkie te nadzieje pójdą marnie. Zjawił się jakiś zapomniany trzeci brat ojca twego i Joachima, poszło na prawo wszystko i, jak mnie się widzi, tobie się z tego nic nie dostanie! Już teraz — dodał proboszcz — na twojéj schedzie sekwestr, adwokaci gospodarują, nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje...
Milczałem słuchając.
— Cóż ty myślisz? — zapytał ksiądz czule i troskliwie. Nie wrócić-by ci do zakrystyi?
Ja-m się zadumał, ale odwaga mnie nie odeszła.
— A cóż? — rzekłem wzdychając — w szkołach się już nasłuchałem tego, jak sobie ubodzy radę dają, popróbuję i ja. Są tacy, co majętniejszym buty czyszczą za kawałek chleba i schronienie przy nich, i ja-m gotów, a uczyć się muszę... Ale możeż to być, aby mnie ojcowiznę odebrano? — spytałem.
— Wszystko może być — odpowiedział ksiądz — bo nieprawość i chciwość ludzka jest większą i silniejszą niż miłość chrześcijańska i bojaźń boża. Ja tu praw twoich bronić będę, ale, co ja mogę? Jeżeli ci się co okroi, a ocalę, dam znać, ale mało na to rachuj, a niech ci Bóg błogosławi, dawaj sobie rady, nie oglądając się na nikogo.
Pocieszał mnie, jak mógł, starowina, lecz widać było, że sam niewiele ufał, aby mógł co uratować.
Poszedłem przenocować do Fabiszów, gdzieśmy dopóźna przesiedzieli gwarząc. Nazajutrz próbowałem dowiedziéć się o mojéj schedzie, alem tylko tyle zrozumiał, że teraz do niéj przystąpić nawet nie było mi wolno. Pretensye wydziedziczonego przez lat tyle brata, koszta różne, miały mi wszystko odebrać.
Fabisz także mnie chciał do zakrystyi zwerbować, ale mnie do szkoły ciągnęło coś; po dwóch dniach rozsłuchów daremnych, nie dostawszy ani grosza, ani nadziei, abym co mógł miéć stąd, poszedłem napowrót do szkoły.
Przez całą drogę myślałem, co pocznę, alem męstwa i ducha nie stracił.
— Choćby o żebranym chlebie, choćby przyszło u żyda służyć — mówiłem sobie — uczyć się będę.
Ponieważ trochę moich rzeczy u gospodyni zostało, musiałem do miasteczka powróciwszy, zajść do niéj. Odgadła z twarzy, żem z próżnemi rękoma powracał, ale niebardzo się pogniewała za to na mnie. Rozumiała, że w tém winy mojéj nie było. Pozwoliła, aby do czasu węzełek mój u niéj pozostał, gotową była nawet czasem łyżką strawy pożywić, ale darmo na stancyę wziąć nie mogła...
Ja-m téż o to żalu do niéj nie miał, bo sama ubogą była.
Drugiego dnia jużem po mieście sznurkował, czy się gdzie nie wszrubuję.
Właśnie przybył do szkół nowy profesor matematyki, którego zwano Rzymskim. Nikt go tu nie znał. Stary kawaler, sam jeden, jak palec, ubogi, rozglądał się tak po mieście, jak ja za służbą.
Narajono mi go, że chłopca potrzebował; poszedłem do niego.
Człowieka takiego jeszczem w życiu nie widział.
Wyprostowany, jakby drewniany, suchy, chudy, żółty, ruchy miał machiny, zawsze jednakowe. Oczy ogromne siedziały mu na wierzchu głowy nic nie mówiąc, usta téż nie więcéj lubiły się rozgadywać. Zamiast mówienia krzywił twarzą dziwacznie, mrugał, brwi ściągał, usta wydymał i zacinał, chrząkał i często słowa nie odpowiadając, ręką tylko coś wskazał, na tém kończąc.
Zdawał się zawsze jakby osłupiały, zamyślony głęboko i nieprzytomny, goszcząc gdzieś na innym świecie duchem. Obracał się, chodził tak, że kto go raz widział, pewnym być mógł, że za drugim razem zobaczy go znów słowo w słowo poruszającym się tak samo, bez najmniejszéj zmiany.
Żadna lalka, nakręcona sprężyną, nie mogła być sztywniejszą a bardziéj milczącą.
Ale, gdy stanął przy tablicy, zawinąwszy rękawy, wziął kredkę w palce długie i począł wykładać, słowa mu z ust płynęły bez namysłu, bez przerwy, bez zająknienia, tak samo machinalnie, jasno, wyraźnie, łatwo, i wówczas wstępował w niego jakiś duch... ożywiał się...
Kredkę i gąbkę położywszy, stawał się napowrót milczącą, zadumaną lalką.
Od ludzi stronił i nie potrzebował ich... W domu, powróciwszy z lekcyi, chodził, fajkę palił, jadł o danéj godzinie, co mu podano, regulował się ściśle wedle zegarka, i był téż machiną.
Gdym przyszedł mu się rekomendować, obejrzał mnie, skrzywił się, nos ściągnął, jakby mi chciał kichnąć w oczy, obszedł raz i drugi dokoła i w dwóch słowach kazał się wprowadzić, a w niewielu więcéj wyłożył mi moje obowiązki.
Oprócz mnie, była przyjęta stara kucharka.
Miałem czyścić buty i odzienie, zamiatać, posługiwać.
Usługa ciężką nie była, tylko musiała stosować się do godzin, bo gdym się opóźnił z czém, słowa nie mówiąc, za ucho mnie brał, prowadził do zegara, pokazywał godzinę i groził.
U niegom się nauczył, jaka była wartość czasu. Zresztą człowiek był równie dobry, jak dziwaczny, i równie zimny, jak regularny.
Naglądał na moje zatrudnienia i na mnie, ale się zbyt drobnostkowo nie mieszał w to, com poczynał. Mijało czasem dni trzy, cztery, a literalnie ani jednego słowa z ust jego nie słyszałem. Drudzy nie byli szczęśliwsi. W korytarzach spotykając się z kolegami profesorami, stawał czasem na momencik w ich kółku i słuchał, ale nigdy się nie odzywał z niczém. Postawszy, posłuchawszy, kłaniał się dokoła i szybkim krokiem odchodził. Ktoby myślał — do pilnéj roboty? Po to tylko, aby wielkiemi krokami z fajką po pokoju swoim spacerować. Gdy był w bardzo dobrym humorze, widywałem go tak sam-na-sam, podnoszącego wysoko nogi, przypatrującego się własnym ruchom, stąpającego to szybciej, to powolniéj, i uśmiechającego się do siebie.
Jawném było, że w obcowaniu z samym sobą miał największą i jedyną przyjemność.
Przy tablicy téż był w swoim żywiole. Mówił, jakby recytował rzecz wyuczoną, ale żaden zarzut i trudność nigdy go nie zmieszały, był panem tego, co wykładał.
Dziwak ten zakrawał na monomana. Wszyscy koledzy wyśmiewali się z niego, ale jako nauczycielowi nic mu zarzucić nie było można.
W życiu domowém odznaczało go skąpstwo nadzwyczajne. Grosz dać było dla niego męczarnią, a oszczędzić rozkoszą najżywszą. Nie czynił jednak żadnych wysiłków, aby zdobyć pieniądz.
W tych terminach, gdy u nas są we zwyczaju kolędy, podarki i t. p., profesor Rzymski wpadał w niepokój widoczny. I gospodynię i mnie starał się zbyć — in natura, jakimś podarkiem, aby grosza nie dobyć.
Nie wiem dobrze, co się dostawało gospodyni, która na śpiżarni i kuchni się mściła za jego skąpstwo, a ja dostawałem stare buty, po dziesięć razy obejrzane, lub jeszcze starszą odzież jakąś.
On sam dla siebie równie był skąpym. Cośmy jadali, Bogu tylko wiadomo, kucharka karmiła nas tém, co było najgorsze i najtańsze.
Profesor zdawał się tego ani widziéć, ani czuć... To co ja często młody i głodny psom oddawać musiałem, on spożywał cierpliwie, nie czując różnicy najlepszego od najobrzydliwszego. Miałem tu swobody dosyć, i nauka mi szła z łatwością, o niéj tylko myślałem...
Dwa lata bez najmniejszéj zmiany upłynęło na usługach Rzymskiego, jeszcze rok mi pozostał tylko do skończenia szkoły wydziałowéj. Mogłem miéć wygodniejsze miejsce korepetytora, alem wolał zostać przy Rzymskim, bom tu dla siebie miał więcéj czasu.
Co się tyczy mojéj ojcowizny, stało się z nią, co przepowiedział proboszcz, znikła i roztopiła się w rękach prawników i spadkobiercy. Zostało dla mnie wszystkiego trzysta złotych, które proboszcz siłą prawie wyrwał i zachował u siebie, nie chcąc mi ich dać, aż póki bym do szkół wojewódzkich nie przeszedł.
Upragniony ten dla mnie moment zbliżył się nareszcie.
Ksiądz wcale się nie sprzeciwiał temu, abym naukę kontynuował, ale przepowiadał mi, że będę miał wiele trudności do zwalczenia. Dał mi półtorasta złotych na drogę i z temi dostałem się do najbliższego Lublina.
Świadectwa miałem tak dobre, że mi o korepetycye nie było trudno...
Historya tych lat, gdym szkolne nauki aż do maturitatis kończył, niéma w sobie nic osobliwego. Uczyłem się dobrze i nabierałem zarozumiałości ogromnéj.
Najpewniejszy byłem, że raz dobiwszy się do ostatniéj klasy, albo wnet znajdę świetne pomieszczenie, lub marzyłem już o uniwersytecie...
Co obrać sobie? Żadna nauka mi się nie uśmiechała zalotniéj od innych... Wszystkie równie były ponętne i nie wiem, co mnie skłoniło do wybrania wydziału prawnego...
Zdaje się, żem już wówczas marzył o karyerze urzędowéj.
W uniwersytecie siedziałem jak mól nad książkami. Wszystkie egzamina zdawałem szczęśliwie, zdania miałem najlepsze..
Zazdrościli mi drudzy.
Stałem trochę odosobniony i milczący, jak mój Rzymski.
Stopień pozyskałem cum eximia laude. Suknie miałem wytarte, koszule grube i stare, buty niezawsze całe, ale głowę zadzierałem do góry, pewny tego, że dokończywszy tak wydziału, pomieszczę się świetnie i z jaknajwiększą łatwością.
Nie miałem przyjaciół, o tych więc nadziejach przyszłości nie było komu mówić i nikt mnie nie rozczarowywał.
Dwóchset złotych nie miałem całego majątku, gdy pozyskawszy stopień, co mi się zdawało najwyższym szczeblem... ostatnim celem, odetchnąłem, pewien, że dziś lub jutro ubiegać się o mnie będą.
Szło o wybór zajęcia.
Podałem się do służby, do któréj mnie stopień i nauka kwalifikowały. Prośba i papiery zostały przyjęte, i po nich nastąpiło głuche milczenie.
Trwało ono trzy miesiące.
Poszedłem się przypomniéć.
Nikt nie wiedział, gdzie była moja prośba, gdzie papiery, i po długiém szukaniu, chodzeniu, znaleziono je nietkniętemi.
Po drugich trzech miesiącach, chociaż mi się udało znaléźć tanie lekcye jakieś, zagrażał już wprost głód.
Dróg, któremi potrzeba było się przedzierać, aby dostać pomieszczenie, nie znałem. Nikt mnie nie popierał.
W kancelaryach słuchano mnie ziewając, albo nawet i słuchać nie chciano.
Po upływie pół roku, jak dziś pamiętam, trafiłem do biura, w którém prośbę i papiery złożyłem, w popołudniowéj godzinie. Stoliki, pulpity i izby były puste.
Jeden jedyny stary urzędnik, z twarzą czerwoną i opryszczoną, z nosem nabrzękłym, w wice-mundurze wytartym, chodził zażywając tabakę po kancelaryi. Zobaczywszy mnie, po raz... może dwudziesty, począł mi się w oczy śmiać.
— A wiesz! — zawołał — że jesteś pan do pokazywania za biletami. Co waćpan sobie myślisz, że to tak łatwo, choćby dyurnisty miejsce pozyskać dlatego, że masz kwalifikacyę? A gdzie plecy? kto tu się o waćpana troszczy? Urzędników, nas jest więcéj niż potrzeba. Myślisz, że cię puszczą dlatego, żeś zdatny, ażebyś drugim tém łatwiéj chleb odbierał? Toś mi naiwny! Czy z księżyca spadłeś? hę?
Stałem nie mówiąc słowa, a on śmiał się coraz serdeczniéj.
— Przedziwny pan jesteś! — mówił. — Możesz tu posiwiéć, stojąc tak na jednéj nodze...
— Cóż mam począć? — spytałem.
— Albo ja wiem? Znajdź plecy! Kłaniaj się, stań się potrzebnym! Śmieszna pretensya dlatego chciéć posady, że się na nią zasłużyło?
— Ja na początek nie wymagam wiele — rzekłem pokorniejąc.
— Ale waćpanu nie dadzą nic a nic! — odparł napiły. — Próbuj waćpan zapisać się gdzie do teatru...
Odszedłem mocno zgryziony.
Dopiéro późniéj pocieszałem się tém, że to, com słyszał, wyszło z ust pijanego i nie miało sensu. Tymczasem jednak sprawdzało się, co przepowiedział.
Miałem wówczas stancyjkę na Podwalu, w poddaszu, wyczerpywały się ostatki, lekcyj nawet trudno było znaléźć.
Myślicie, że mi to odebrało ducha? jako żywo! Obliczywszy kasę, znalazłem w niéj dwadzieścia złotych.
Garderoba była w tym stanie redukcyi, iż z niéj nic na żydy puścić nie mogłem, bobym nie miał w czém chodzić. Buty na nogach schadzałem ostatnie, używając ich tak ostrożnie, iż powróciwszy do domu, natychmiast z nóg zrzucałem.
Ale na ulicy głowa była do góry! a co się w sercu działo, o tém ja tylko wiedziałem i Bóg.
Do nielicznych moich znajomych z uniwersytetu i kolegów prawnego wydziału należał Wrzesiński, syn urzędnika, głowa nieosobliwa, nauki niewiele, ale w salonie uchodzący za pełnego nadziei młodzieńca.
Byliśmy z nim wcale nie źle, bo mu nieraz pomagałem. Spotykam go w ulicy z ogromną pliką papierów pod pachą, śpieszącego do kancelaryi, bo on już posadę uzyskał, mając ojca na urzędzie.
Spostrzegłszy mnie, stanął i przywitał się.
— Prawdziwe to szczęście, że pana Mateusza spotykam — rzekł. — Mam nawał roboty, i nie mogę jéj podołać, a oto właśnie mi dziś narzucono napisanie memoryału... Nie mógłbyś mi dopomódz?
Rzuciłem okiem na zadanie. Zmiarkowałem, dlaczego się z niém zwracał do mnie, było nadzwyczaj zawikłane i trudne, wymagało erudycyi, któréj nie miał.
Uśmiechnąłem się.
— Czasu mam do zbytku — rzekłem — ale, z najżywszą chęcią pomożenia koledze, ja na chleb, którego nie zapewniłem sobie dotąd, pracować muszę.
— Ja najchętniéj będę... bonifikował — zająknął się Wrzesiński.
— Tak — rzekłem — ale nadto jesteś delikatnym, abyś miał sobie cudzą pracę przywłaszczyć.
Zarumienił się mocno kolega. Mnie szło wielce o to, abym, choćby ofiarą pracy, zdobył tymczasem bonifikacyę.
Wziąłem z rąk jego papiery i dodałem:
— Potrzebuję zarobku, dopóki nie pozyskam miejsca, więc zgoda. Wyręczę cię, ale...
— Zapłacę, co postanowisz — żywo wtrącił Wrzesiński. — Kiedy to może być gotowe?
Potrzeba było dobrze fałdów przysiedziéć, aby dać rady zadaniu, ale ja nie miałem nic do czynienia. Obiecałem zrobić prędko, i, jak się spodziewałem, dobrze...
Przedmiot mi nie był obcy. Potrzebowałem do niego świeższego materyału z biblioteki. Notatki moje starczyły do dawniejszych sprawozdań. W dziesięć dni już przepisywałem na czysto ów memoryał. Kolega zapłacił go, jak chciałem, i zabrał... Miałem znowu na kilka tygodni zapewnione liche utrzymanie.
Jak się wówczas żywiło? tak, jak tylko młodość i nadzieja mogą się przeżywiać.
Kawa w rozmaitych porach dnia, lub to, co się w lichych kawiarniach nazywa tém imieniem, była rzeczywistą podstawą. Bułka ją dopełniała. W lichéj restauracyjce podejrzany bulion, często cuchnący kożuchem, ladajaki kawałek mięsa zastępował obiad. Po obiedzie szły znowu kawy i bułka.
W tym programie jednostajnym bardzo rzadko zachodziły waryanty. Nie pozwalałem sobie, a nie byłem téż do wygódek nawykłym.
Jaki był los mojego memoryału, o tém się dowiedziałem nierychło. Wrzesiński go przepisał naturalnie, przedstawił i został awansem wynagrodzony.
Ruszyło go sumienie.
Postarał się dla mnie o umieszczenie, ale w hierarchii gryzipiórków było ono tak skromném, że dla człowieka ze stopniem uniwersyteckim stawało się śmieszném. Cóż miałem począć? przyjąłem je... z ironią w duszy i zasiadłem do kopiowania niedorzeczności, które czasem śmiech we mnie wzbudzały nonsensami, jakie w sobie zawierały.
Stało się, iż raz, gdym tak przepisywał coś, a potém przez pół dnia nic do czynienia nie miałem, żem siedząc za stolikiem, opatrzył jakby komentarzem nieustającym ów niedorzeczny dokument. Co tam na marginesach popisałem, wiedział Pan Bóg; nie miałem litości, szyderstwo było zjadliwe.
Przez nieuwagę owę makulaturę zostawiłem na stole.
Jakkolwiek podrzędne zajmowałem miejsce, i tego mi zazdroszczono. Ktoś z tych, co do mnie urazę mieli, iż zasiadłem na twardym stołku, na który on spodziewał się dostać, napatrzył mój komentarz i poniósł się z nim do starszyzny.
Oburzenie i zgorszenie wybuchnęły z gwałtownością niezmierną. Nie dano mi się tłómaczyć, nie spytano nawet, straciłem liche owo miejsce...
Ale z rąk do rąk przechodzący papier inkryminowany zwrócił na mnie uwagę. Znalazł się ktoś, co uznając mnie niebezpiecznym, zarazem przyznał i to, że mogłem być użytecznym bardzo.
Gdym się najmniéj spodziewał, dano mi posadę lichą, małą, w innéj dykasteryi.
Tu jeden ze zwierzchników mnie potrzebował... tak samo, jak Wrzesiński.
Zrażony, zniechęcony, tymczasowo gotów byłem dać się wyzyskać, byle nareszcie zdobyć jakieś miejsce i zrobić sobie początek.
Nie byłoby mi to dopomogło, niestety, gdyby...
Tu radca śmiać się począł.
— Posłuchajcie — dodał. — Ulicą szły dwie panie, jedna niemłoda, nieładna, otyła, bardzo strojna... druga obok niéj, do niéj podobna, młoda, ułomna, smutnéj twarzy i zbiedzona swą powierzchownością; za niemi z językiem wystającym, wlókł się faworyt piesek, niepomiernie wypasiony, z trudnością na krótkich nóżkach niosący brzuszynę, która się prawie wlokła po ziemi.
Na zawrocie ulicy — panie przechodzą ją szybko, psiak niemogący podążyć za niemi, wpada... tuż, tuż pod koła pędzącéj dorożki. Przez litość nad psiakiem, porywam go z pod kół niemal na ręce i ratuję...
Krzyk się daje słyszéć. Widzę starszą panią, załamującą ręce. Obie przypadają do mnie z wyrazami najżywszéj wdzięczności.
Okazuje się, żem ocalił faworyta pani prezydentowéj, która nie wiedząc, jak mi odwdzięczyć, po zarekomendowaniu się mojém, zaprosiła mnie na herbatę.
Piesek pani prezydentowéj był moim jedynym, najpierwszym protektorem, jemu winienem, żem na szczeblu drabiny hierarchicznéj mógł postawić nogę.
Wieczorem nie było nikogo na zaproszonéj herbacie, oprócz pani, jéj córki, ocalonego pieska i mnie. Dopiéro, gdym odchodzić miał, zjawił się sam pan prezydent. Rodzina cała składała się, jak się tu dowiedziałem, z tych pań tylko... Bardzo niepiękna panna Wanda, nieco ułomna, z wyrazem twarzy łagodnym i cierpiącym, była jedynaczką.
Z początku małomówna, późniéj ośmieliła się i w kółku tém, spędziłem wieczór dość przyjemnie. Sama pani matka, bardzo zręcznie rozpytała mnie o wszystko, co się tyczyło mojéj osoby.
Nigdym nie umiał kłamać, ani się przechwalać, a mam i miałem zwyczaj żartobliwie swoją biedą potrząsać; tak samo téż, nie kryjąc się wcale z tém, co zacz byłem, naiwnie i poprostu opowiedziałem pani prezydentowej moje sieroce dzieje.
Słuchano mnie ze współczuciem.
Nie taiłem nic, ani nawet, żem się spodziewał pracą i wytrwałością mój zły los zwyciężyć. Gdy pod koniec wieczoru nadszedł prezydent, człek poważny, zimny na pozór i znudzony, przedstawiono mnie jemu i przyjęty zostałem dosyć łaskawie. Przy pożegnaniu zaproszono wreszcie, abym czasem odwiedzał państwa M...
Przez kilka tygodni wszakże nie poszedłem tam, i byłaby się może znajomość rozchwiała, gdybym znowu na ulicy nie spotkał pani z panną i nie został powtórnie zaproszonym.
Przyjęto mnie jak dawnego znajomego, a pies uratowany przeze mnie, znalazł się tak przyzwoicie, iż sam przyszedł do mnie z powitaniem. Prezydentówna téż była bardzo grzeczną.
I znowu pod schyłek wieczoru przybył gospodarz domu, tym razem w rozmowie informując się staranniéj, jakim sposobem o miejsce etatowe zabiegałem, do kogo prośbę podałem i t. p.
W parę tygodni, niespodzianie otrzymałem odpowiedź na moję przestarzałą petycyą, iż na posadę w kancelaryi pana prezydenta byłem naznaczony. Poszedłem dziękować naturalnie panu i pani, nie wątpiąc na chwilę, komu to zawdzięczać miałem.
Na początek miejsce owo było nadzwyczaj — skromne, ale i roboty niewiele przy niém. Prezydent więc, aby wypróbować siły moje, dawał mi zadania do opracowania wyjątkowe. Wywiązywałem się z nich, starając okazać, co umiałem.
Pierwszym skutkiem tego było, żem sobie nieprzyjaciół i zazdrosnych siła pozyskał. Wiedziano jednak, żem bywał u prezydenta, żem miał jego protekcyę i obawiano się. Niewiele mi szkodzić kto mógł, ale psot płatano dosyć, aby życie zatruć.
Szczęściem nie przylegało to do mnie; wesołą twarzą, umysłem spokojnym znosiłem wszystko.
Tymczasem coraz ściślejsze zawiązywały się stosunki pomiędzy mną, a niepiękną i ułomną prezydentówną. Byłem naówczas młodym i przystojnym mężczyzną — ludzie z pewnością posądzali mnie, że zbliżałem się do panny dla krescytywy i protekcyi.
Mogę poprzysiądz, że tak nie było.
Biedna panienka zyskała moje współczucie dobrocią, uprzejmością, i tém, żem ją widział opuszczoną i nieszczęśliwą. Przywiązałem się do niéj nie w widokach ambicyi, ale z potrzeby serdecznéj.
Z pierwszego szczebla, gdym dał dowody pracowitości i zdolności, postąpiłem wprędce na wyższy. Nadzieja teraz już mnie podtrzymywała i sił dodawała.
Matka panny dała mi do zrozumienia, że choć ubogi i na teraz nie mający środków utrzymania rodziny, o córkę starać się mogłem.
Ojciec nie bardzo był rad z tego, ale się nie przeciwił. Nastąpiły zaręczyny.
Pensya moja wówczas nie wynosiła więcéj, nad parę tysięcy złotych — musiałem czekać. Ojciec obiecywał popchnąć mnie wyżéj, jak tylko-by się wakans trafił — ale tego nie było.
Gdy się to działo, nagle jednego wieczoru przybywszy do prezydentowstwa, znalazłem cały dom rozstrojony. Prezydent leżał paraliżem tknięty. Sprowadzono doktorów, zostałem na posługach, czuwałem dni kilka przy chorym, który zmarł, mogę powiedziéć, na moich rękach.
Z nim razem wszystkie nadzieje moje poszły do grobu, pozostała tylko niepiękna narzeczona, dane jéj słowo, a ze spadku po ojcu nic, oprócz pensyi wdowy, bardzo szczupłej.
Wszyscy, począwszy od panny — sądzili, że się cofnę — ale téj nikczemności, dzięki Bogu, nie popełniłem. Oświadczyłem, że słowa dotrzymam, jak tylko się dobiję możności wyżywienia rodziny.
Nie odebrano mi miejsca — i być może, iż postępowanie moje z prezydentówną zjednało mi u zwierzchności szacunek..
Lat trzy ciężkiéj pracy ubiegło, nim się mogłem ożenić. Położenie wcale było nie świetne, żona bez posagu, ale miałem z niéj towarzyszkę tak dobrą, przywiązaną, pracowitą i rozumną, że gdym ją po kilku leciech utracił, nie chciałem już po raz drugi stawić na loteryą małżeńską.
Żonie winienem, żem w ciężkim zawodzie urzędnika mógł wytrwać, nie schodząc z prostéj drogi — nie zrozpaczywszy o sobie, nie trwożąc się trudnościami, jakie spotykałem na téj drodze — żonie winienem, żem się nie splamił przedajnością.
Męstwem i pogodnym umysłem pokonywałem nieustanne trudności, jakie miałem do zwalczenia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Radca zapatrzył się w ogień kończąc swe opowiadanie, westchnął — i już więcéj z niego dobyć nie mogliśmy.

1884.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.