R. H. Inżynier/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł R. H. Inżynier
Podtytuł Komedja w 3-ch aktach
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT I.
Biały, schludny pokój w zakładzie profesora Pistjana.

Ściany malowane olejno. Okno balkonowe. Drzwi wejściowe. Telefon wewnęrzny na ścianie. Łóżko biało lakierowane, sprężynowe. Lekki chłód wieje od podłogi, pokrytej czystem, bronzowem linoleum, od regulaminu, przybitego do białych drzwi. I trochę za mało jest mebli w dość dużym pokoju: szafa, fotel i dwa krzesła, dziwnie mały stolik na środku.
Mimo to wnętrze sprawia wrażenie dość przyjemne: jakiś kwiatek czerwony wdzięczy się u okna, lampy żarowe płoną jasno, przez czyste szyby wdziera się jeszcze trochę zachodniego światła dziennego. Przy owym dziwnie małym stoliku (na którym stoi taca z podwieczorkiem, szklanka, dzbanuszek mleka, trzy kawałki chleba, masło, obok kościany nożyk), siedzi RYSZARD HEYST. Ma na nogach pantofle, odziany jest w t. zw. bonżurkę. Patrzy przed siebie na szachownicę i rozwiązuje zadanie szachowe. Co chwila wyjmuje termometr z zanadrza i pociera go ukradkiem — skórką zamszową od butów, którą chowa starannie do szuflady. Tu i ówdzie — dla wprawy — puszcza sobie t. zw. tik nerwowy: jakiś skurcz mięśni twarzowych. Mruczy piosenkę, która niema ani słów, ani melodji.

Z korytarza dolatują chwilami głosy. Czasami brzęk dzwonka dwa tony dłuższe i jeden krótki, albo naodwrót.

MARY (za drzwiami) Pan Powsinowski — mleko bułgarskie. Dla pana Heysta wanna na 29.
(Wchodzi w białym kitlu doktorskim — młoda, piękna i ogromnie przejęta ważnością zadania).
Pan się dziś kąpie, panie Ryszardzie.
HEYST (wpatrzony w szachownicę). E dwa — E trzy... Czegobym ja dla pani nie zrobił.
MARY (zbliża się). Termometr.
HEYST. I czarne dają mata... Co?
MARY. Termometr.
HEYST. A! Prawda (odwraca się wstydliwie, wyjmując ciepłomierz). Proszę. Zdaje się, panno Mary, że mam lekką gorączkę,
MARY (patrzy). Co? Boże drogi. Czterdzieści, jeden — ośm!
HEYST. Co się stało, proszę pani?
MARY. Pan ma 42 stopni gorączki. Muszę natychmiast telefonować do papy. Pan ma dreszcze?
HEYST. Nie!
MARY. Ból głowy?
HEYST. Nie.
MARY. Oczy pana nie bolą? Tu — kość czołowa?
HEYST. Nie.
MARY. Zażyje pan natychmiast aspiryny.
HEYST. Poco? Panno Mary, pani powinna przedewszystkiem zbadać puls pacjenta. Proszę.
MARY. Sama wiem, co powinnam robić. (Liczy) 14, 15, 16. Normalny. Pan ma puls normalny, panie Heyst.
HEYST. Tak jest, proszę pani.
MARY. Więc co to znaczy?
HEYST. Tą oto ściereczką zamszową ogrzałem termometr, Widzi pani, w ten sposób... O.
MARY. I poco, pan to robi, panie Ryszardzie?
HEYST. Jakto poco? Przecież ja mam — (gest) — kręćka, chciałbym też panią trochę rozerwać. Mam wrażenie, że pani się tu nudzi z nami, panno Marjo. Takie młode stworzenie — wśród warjatów.
MARY. Warjatów? Tu niema warjatów, panie Heyst.
HEYST. Pani mnie obraża. Jakto? A ja?
MARY. Pan? (rusza ramionami). Pan ma zwyczajną nerwicę.
HEYST. A! Tak? Nie zna się Pani. Pani jest młode, niedoświadczone pisklę, a ja jestem stary, rutynowany warjat.
MARY. Panie Ryszardzie.
HEYST. Bo dlaczego mnie pani denerwuje? Nerwica! Pani wie, że ja n. p. ciągle muszę liczyć: guziki liczę na pani sukni, deski w podłodze, kwiatki na suficie, prążki na piżamie... Lata babki Leokadji!
MARY. No, to są tak zwane obsesje.
HEYST. A, to są obsesje. A dlaczego, kiedy mnie coś wzruszy, to chodzę, jak konik szachowy — o, tak: trzy kroki przed siebie, a jeden od siebie.
MARY. Psychastenja... depresyjno-manjakalna...
HEYST. Co, proszę pani?
MARY. To jest, podług Janeta, tak zwana astenopia.
HEYST. Doskonale.
MARY. Podlega pan pewnym przymusom, które podług Freuda powstają przez wypchnięcie ze świadomości pociągu erotycznego.
HEYST. Zaraz, proszę pani. Jakiego pociągu? Co ja wypchnąłem ze świadomości?
MARY. Momenty erotyczne. Pańskie libido wykazuje pewne braki.
HEYST. Libido?
MARY. Tak. Pan poprostu żył za skromnie. Zanadto przykładnie.
HEYST. I to pani mi mówi?
MARY. Nie ja, tylko papa i Freud. Najnowsze teorje naukowe stwierdzają, że...
HEYST. Że ja za mało żyłem? Tak? A pani wie, że ja byłem dwa lata żonaty? Z niemką? Z kobietą, która pochodziła z Grudziądza? Pani godzi bezpośrednio w moją dumę męską.
MARY. Nie chciałam pana urazić panie Ryszardzie. Ale patogeneza, psychoneurozy...
HEYST (chodzi jak konik szachowy). Nic mnie nie obchodzi patogeneza, katafonja, galwanoplastyka i filharmonja. Taki brzdąc, mnie, rozwodnikowi, podobne zarzuty ciska. Ja panią przekonam, że się pani myli. Panno Marjo, czy mogę panią prosić o jej rękę?
MARY. Panie Ryszardzie, pan ma poprostu fijoła.
HEYST. Aha. Teraz znowu mam fijoła, podług Janeta, Pistjana, Freuda i Wąchockiera. Nie, pani. Fijoł to nie jest termin naukowy. Mam lat 37, przeszłość, jak pani sama stwierdziła, nienaganną, jestem z zawodu inżynierem. Czy pani znajdzie gdzie lepszego męża?
MARY. Dobrze, dobrze. Niech pan pomówi z papą.
HEYST. Z papą? Codzień rozmawiam z papą. Sam mnie do tego zachęca, żebym niczego przed nim nie ukrywał. Mam się spowiadać z najtajniejszych myśli, marzeń i pożądań — to podobno pierwszy warunek skutecznej kuracji. Dobrze — spowiadam się głośno i wyraźnie, Kocham panią i proszę o jej rękę. Mogę to powiedzieć przez telefon wewnętrzny (chce iść do telefonu).

(Dzwonek na korytarzu).

MARY (wymyka się ku drzwiom). Dzwonią. Kiedy wanna będzie gotowa, każę zapukać.

HEYST. W najciekawszem miejscu usuwa się pani. Czy to jest psychoanaliza? Czy ja mogę być zdrów w tych warunkach?
(Mary wychodzi).

HEYST (wyjmuje z szuflady papiery. Rusza ramionami. Zabiera się do pracy).
POWSINOWSKI (wchodzi we fraku, kołnierzyk trzyma w ręku). Heyst — Heyst.
HEYST (uderza pięścią w stół). Znów kogoś djabli nadali. Co tam? Aha. Powsinowski. O co chodzi?
POWSINOWSKI (tajemniczo). Czy wy nie macie... spinki do tyłu?
HEYST. Nie.
POWSINOWSKI. Dziwny zakład. Ogromnie nieprzyjemna instytucja. Nikt niema spinki do tyłu.
HEYST. Bo poco pan się znowu we frak ubrał, panie Powsinowski? Pan idzie na bal?
POWSINOWSKI. Otóż to właśnie. W tym kraju wszyscy sądzą, że frak jest ubraniem wyłącznie balowem. Śmieszny punkt widzenia. Dyplomata, prawdziwy dyplomata, powinien nosić frak... po domu. Nabiera przez to pewnej swobody, giętkości umysłowej, mówi na bankietach płynniej i rozumuje bardziej logicznie. Przeszkadzam?
HEYST. Owszem.
POWSINOWSKI (siada). Tak mi się też zdawało. Bystra orjentacja i spostrzegawczość, to są cnoty zasadnicze prawdziwego męża stanu. Dlatego mnie tak cenią w ministerjum spraw zewnętrznych.
HEYST. Jaki to pan piastował urząd, panie Powsinowski?
POWSINOWSKI. Wizowałem paszporty zagraniczne, Pozornie nic, a w istocie bez Powsinowskiego ani rusz. Konferencja w San Sebastjan spełzła na niczem, bo mnie nie było. Harding powiada: „Jakto? Powsinowski nie przyjechał? Ameryka nie bierze udziału!“ Co wy tam piszecie, kolego Heyst?
HEYST. Pracuję sobie nad teorją liczb...
POWSINOWSKI. Liczb? Bardzo pięknie. Bardzo stosowna rozrywka. Czytałem gdzieś, że za granicą nawet konie zajmują się wyciąganiem pierwiastków kwadratowych. A u nas? Shimmy, shimmy i shimmy. Europa strasznie się blamuje w ostatnich czasach. Cywilizacja upada, kultura upada. Podobno księstwo Monaco chce się wogóle przenieść do Australji. Jeżeli tak dalej pójdzie... No. Za kilka dni Powsinowski opuszcza ten pensjonat i wraca na stanowisko. Wtedy zobaczymy.
HEYST. O, pan nas opuszcza, kochany panie Powsinowski?
POWSINOWSKI. Wczoraj profesor Pistjan badał szczegółowo refleks mojego prawego kolana (uderza się ręką po kolanie). Reaguję! Jestem zdrów.
HEYST (odkłada pióro). Jabym na pańskiem miejscu — nie reagował i udawał pomylonego.
POWSINOWSKI. E? Czyżby?
HEYST. Niech się pan zastanowi. Czy panu może być gdzie na świecie lepiej, niż tu? Tam, za temi ścianami coś się przewala, kotłuje, rozpada — a my tu sobie siedzimy spokojnie, bez troski, przyjemnie.
POWSINOWSKI. No tak, ale...
HEYST. Jakie ale? Niech pan sobie wyobrazi, że pan dziś stąd wychodzi, jako człowiek normalny. Już nazajutrz zgłasza się do pana służąca z rachunkiem, za nią stróż z kartą meldunkową, potem poborca podatkowy, za nim urzędnik z elektrowni, monter z Cedergrena, ajent od ogłoszeń i licho wie, kto jeszcze. Musi pan pamiętać, kiedy się pan urodził, gdzie pan przyszedł na świat, jak świadkowi było na imię, ile pan zarabiał w roku 1920-tym, kto jest prezesem gabinetu, gdzie leży Jugosławia i którędy chodzi ośmnastka. A tu? Cisza, panie, spokój. Na wszystkie pytania wolno panu odpowiadać bez sensu. Nikt nie może mieć do pana pretensji. Jeżeli pana kto denerwuje, może go pan poprostu zastrzelić. Sąd panu przyzna okoliczności łagodzące...
POWSINOWSKI. A wie pan, że to jest bardzo zajmujący punkt widzenia.
HEYST. Doskonały punkt, panie. Niech pan sobie bierze przykład ze mnie. Od czterech lat — z małemi przerwami — udaję warjata: świetnie mi się powodzi... Utyłem, zdobyłem równowagę ducha, pracuję... (z korytarza słychać jakieś głosy — chwilami donośne i piskliwe). Przepraszam. Widocznie moja wanna.
POWSINOWSKI (nadsłuchuje). E! Nie... To nic. To Brysia.
HEYST. Brysia?
POWSINOWSKI. Pani profesorowa. Żona. Pani Pistjanowa.
HEYST. Dobrze, ale dlaczego tak głośno mówi?
POWSINOWSKI. Kobiecina jest zlekka — ten-tego. Zazdrosna o profesora, jak Otello płci żeńskiej i wogóle — wpada tu co pewien czas i robi rejwach. Nie mówmy o kobietach, bo to nie jest temat dla ludzi dorosłych... Chy! Ona pewnie o was ten skandal wszczęła.
HEYST. O mnie? Dlaczego o mnie?
POWSINOWSKI. Brysia przypuszcza, że profesor ją zdradza z wami.
HEYST. Co?
POWSINOWSKI. Ja wiem, że to są niecne supozycje. Ale gadaj z babą. Jest przekonana, że Ryszard Heyst to fikcja i że właściwie ukrywa się pod tym nazwiskiem odaliska cudnej urody, która oczarowała Pistjana, zadawszy mu lubczyku...
HEYST. Bójcie się Boga. Przecież profesor ma lat conajmniej 55.
POWSINOWSKI. Jego żona ma lat conajmniej 56. Słyszycie? Poczekajcie, ja ją uspokoję. Ja jeden mam wpływ na nią (idzie do telefonu). „Powsinowski. Proszę poprosić na chwilę panią Pistjanową. (Pauza). Pani. Wiadoma osoba jest teraz z „nią“ w kantorze „Syrena“. Adres pani podałem. Tak. Niech pani śpieszy — nie można przecie pozwolić na coś podobnego“.

(Cisza)

A co? Widzicie? Spokój. Poleciała na Nowy Świat.
HEYST. A co tam jest na Nowym Świecie?
POWSINOWSKI. Kantor przewozu mebli. Ja ją tak, rozumiecie, po całem mieście wentyluję. Była już w towarzystwie ubezpieczeń od gradobicia, robiła brewerje w konsulacie paragwajskim, w ministerjum pracy, w lidze kobiet, w towarzystwie subjektów handlowych, w Polnafcie, w Polfilmie, w Poldrucie...
HEYST. Panie Powsinowski. Jak pan może kpić w ten sposób z osoby starszej?
POWSINOWSKI. Nie lubię zwarjowanych kobiet. Wszędzie z nami konkurują, na każdem polu, nawet tu...

Więc jak to pan powiada, panie? Udawać? To jest fenomenalny point de départ. Ale, uważa pan... Powstaje pytanie, czy ja potrafię?
(Sygnał telefonu wewnętrznego)

HEYST. Pardon. Teraz to już napewno na mnie dzwonią...
POWSINOWSKI. Niech się pan nie krępuje. Niech pan idzie. Ja tu zostanę.
HEYST. A pan tu zostanie? Hm...
POWSINOWSKI. Pan by wolał, żebym sobie poszedł? Prawda?
HEYST. Właściwie — tak...
POWSINOWSKI (siada przy stole). Co to znaczy przenikliwość urodzonego dyplomaty. Odrazu się domyśliłem. Do widzenia. Przyjemnych wrażeń!

(HEYST. rusza ramionami — wychodzi).

POWSINOWSKI (został sam w pokoju. Próbuje naśladować Heysta, chodzi zygzakiem. Wreszcie siada przy stoliku i przerzuca papiery). O. Voilà (czyta). Gix - poi — kows — a wit... kfoy cy... Chy... Gix.
(Kroki na korytarzu. Głos prof. Pistjana: „Tylko jedno piętro: parter. Mamy ogródek, wanny, salkę gimnastyczną. Niestety, małe to, skromne. Proszę tędy...“ (Pukanie. Wchodzą PISTJAN, DORDOŃSKI, CÓRUŚ — kobieta przywiędła, w binoklach. Pistjan ma duży foljał pod pachą, Faustyna Córuś — notesik, w którym ciągle coś pisze).
PISTJAN. A tu oto jest pokój z pięknym widokiem na trawnik. Pokój ma 25 metrów kwadratowych i mieści 90 metrów sześciennych powietrza. Światło południowo-zachodnie. Przebywa tu obecnie pan Ryszard Heyst, inżynier...
CÓRUŚ (gromko i donośnie). R. H! (jest tak oszołomiona, że opuszcza ołówek).
PISTJAN (uśmiecha się pobłażliwie). Tak jest, koleżanko Córuś. To R. H.
CÓRUŚ (biegnie do Powsinowskiego, ściska go za rękę). Doktor medycyny, Faustyna Córuś. Wiele o panu czytałam, panie R. H. Zasłynął pan szeroko dzięki naszemu kochanemu profesorowi. Cała prasa lekarska jest pełna pańskiej chwały. W Anglji o panu czytają, w Japonji. Przerósł pan popularnością niejednego ze współczesnych. Pan ma jedną z najciekawszych form zboczenia psychicznego — winszuję panu. Córuś. Pamięta pan nazwisko? Córuś...
POWSINOWSKI. Bardzo mi przyjemnie. Powsinowski.
CÓRUŚ. Co?
POWSINOWSKI. Powsinowski jestem. Urzędnik z M. S. Z., Wydział paszportowy. Chwilowo na urlopie.
CÓRUŚ. Co? co? Jakto?
PISTJAN (poprawia okulary). A tak. Słusznie. To jest pan Powsinowski Rafał.
POWSINOWSKI. Benedykt, profesorze.
PISTJAN. Racja, racja. Benedykt. Nic szczególnego. Ma — jak się nazywa, „przykrótką pamięć“. Nie pamięta imion i nazwisk.
CÓRUŚ. Amnezja?
PISTJAN. Tak. Amnezja, amnezja. Powtarza wyrazy, powtarza wyrazy...
CÓRUŚ. Echolalja?
PISTJAN. Tak, tak. Przepracowanie, przepracowanie. Ale to mija — mija.
DORDOŃSKI. Słuchajno, stary... Mnie się zdaje, że i ty powtarzasz wyrazy?
PISTJAN. Ja? Cóż znowu? Zdaje ci się. Przyjdziemy i do pana, kochany panie, jak się nazywa — Cynoberman...
POWSINOWSKI. Powsinowski.
PISTJAN. A tak, tak. Właśnie. Ogromnie mi w ostatnich czasach pamięć słabnie. Do widzenia panu, do widzenia.
POWSINOWSKI (kłania się z godnością i idzie ku drzwiom, naśladując krok konika szachowego).
DORDOŃSKI. Jasiu. Patrzaj. Dlaczego on tak chodzi?
PISTJAN. Co? Gdzie? I, głupstwo. Zobaczysz tego prawdziwego. To tylko infekcja — naśladownictwo... (Chrząka, poprawia binokle). Pozwólcie szanowni państwo, a zwłaszcza pani, Koleżanko Córuś, że korzystając z wyjątkowej okazji — jesteśmy chwilowo sami — kilka zasadniczych spraw tu poruszę.
CÓRUŚ (notuje pilnie). Uwaga. Proszę o spokój.
PISTJAN (wykłada, jak na odczycie). Na przykładzie Ryszarda Heysta, który, jak to w licznych pracach z czasów ostatnich stwierdzam, jest pacjentem moim najbardziej okazowym, klasycznym, najłatwiej mi będzie podstawy metod nowoczesnych...
CÓRUŚ. Metod Pistjana!
PISTJAN...i Freuda, koleżanko Córuś i Freuda. Otóż — powiadam — najłatwiej mi będzie te metody wyłożyć. Zadanie moje jest niezbyt trudne tym razem, przemawiam bowiem do specjalistów. Koleżanka Córuś znana jest zaszczytnie w prasie fachowej, ty zaś, kochany Adasiu, jako adwokat, nieraz z t. zw. manją pieniacką miałeś do czynienia.
DORDOŃŚKI. Naturalnie, ja z tego żyję.
PISTJAN. Tak. Mówmy tedy konkretnie (otwiera księgę). W tej oto księdze głównej notujemy zwykle imię i nazwisko pacjenta, wiek, wzrost, status somaticus. Każdy tu ma swoje conto i, jak w buchalterji podwójnej, posiada swój debet i swój credit. W rubryce „Ma“ — notujemy to, co pacjent ma, w rubryce „Winien“, to, co powinien mieć. Otwieram książkę na stronicy 18-tej i czytam, co następuje:
R. H. lat 37, inżynier, blondyn — piszę blondyn, bo to, co może być normalne dla bruneta, bywa nieraz skończonem szaleństwem dla szatyna — otóż R. H., inżynier, blondyn, zgłosił się do mnie sam, do mego mieszkania prywatnego przy ulicy Wspólnej. Jął mi wyłuszczać jakąś sprawę, ale byłem tego dnia zdenerwowany przejściami rodzinnemi i nic zrozumieć nie mogłem. Zauważyłem natomiast odrazu w gościu moim pewne, dla specjalisty ciekawe, obsesje, R. H. oglądał ze wzruszeniem tapety pokoju, w którym go przyjąłem...
DORDOŃSKI. Może biedak akurat szukał mieszkania?
PISTJAN. Właśnie. Prócz tego, jak mi mówił, nocował nieraz w tym pokoju przed wojną, gdyż lokal należał do babki jego Leokadji Pobrykalskiej. Po krótkiej rozmowie poprosił mnie też, bym go zaprowadził do salonu. Tu począł niezwłocznie liczyć deski w podłodze...
CÓRUŚ. Aha!!
PISTJAN. Tak jest, koleżanko Córuś. Dosłownie to samo sobie pomyślałem. A policzywszy deski, powiedział mi ni stąd ni zowąd raptem: Profesorze, pod tą posadzką ukrywa się coś, co mnie uczyni bogatym.
CÓRUŚ. Pseudologja phantastica! Typowe!
PISTJAN. Brawo! Słusznie! Zaproponowałem natychmiast gościowi mojemu krótki pobyt w zakładzie i kurację psychoanalityczną. Zgodził się chętnie i od tej chwili choroba R. H. rozwija się nader pomyślnie. Spostrzegamy u R. H. pewne tiki nerwu trójdzielnego, manję układania wyrazów dziwacznych, pewną dezorjentację przy chodzeniu... Pacjentowi jest coraz gorzej i to właśnie dowodzi, że kuracja skutkuje. Bo człowiekowi musi być gorzej, jeżeli chce, żeby mu było później lepiej...
DORDOŃSKI. Naturalnie — gdyby mu było za dobrze, toby się poważnie rozchorował...
PISTJAN. Trafiasz w sedno mojej teorji. Tu leży jądro metody Pistjana! Koleżanko Córuś, nim zaprezentuję pani mego R. H. osobiście, chciałbym przytoczyć niektóre fakty z tak zwanego przekroju psychicznego pacjenta. R. H. miewa sny częste i dręczące. Faktem nowym, w nauce dotąd nienotowanym, jest to, że te sny powstają w porządku alfabetycznym: jeżeli jednej nocy jawi się choremu abażur, to drugiej śni mu się napewno adamita — trzeciej, widzi arbuz, a czwartej dręczy go artiszok...
CÓRUŚ. To mi przypomina dziewczę, opisywane przez Breuera i Kanarjenfogla.
PISTJAN. Dziewczę Breuera i Kanarjenfogla jest niemowlęciem w stosunku do Heysta. Bo zważmy: na tle tych zajmujących zjaw sennych — obecnie doszliśmy już do litery K: kaloryfer, kobieta, kobryner, na tle tych zjaw przewija się ustawicznie, stale, w równych odstępach czasu powracająca, uporczywa idée fixe, — R. H. widzi żelazną kasetkę, ukrytą pod podłogą mojego salonu, przy ulicy Wspólnej...
DORDOŃSKI Kasetkę widzi? Może dlatego, że to się też zaczyna od k?
PISTJAN. Owszem, tak. Ale kasetka jest poza alfabetem. Zjawia się zarówno wśród arbuzów, jak wśród buraków. Spotykamy ją — również często wśród cyranek, jak wśród kobrynerów.
CÓRUŚ. Zdumiewające: jakże pan to sobie tłumaczy, szanowny kolego?
PISTJAN (uśmiecha się. Uroczyście). Wypchnięte, ze świadomości i zepchnięte do podświadomości pożądania natury — przepraszam was, koleżanko, Córuś — natury erotycznej...
DORDOŃSKO Olala! Erotycznej? Dlaczegoż zatem kasetka, notabene żelazna?
PISTJAN. To właśnie trzeba zbadać. Ale nie ulega dla mnie żadnej kwestji, że osią wszystkich zboczeń, od demencji precex począwszy, a na literaturze dramatycznej skończywszy, jest kobieta. Skoro już mowa o tym kompleksie, zaznaczam (czyta z książki), iż R. H. był wprawdzie żonaty w r. 1915 z kobietą, pochodzącą z Grudziądza, ale małżeństwo to na skutek jego przewlekłej choroby umysłowej, zostało zerwane, gwałtownie, po zastosowaniu paragrafu 1569 B. G. B.
CÓRUŚ. B. G. B.?
DORDOŃSKI. Cywilny kodeks niemiecki.
PISTJAN (przeciera okulary). O! (czyta). Notatka dokonana ręką mojej córki, Mary, jak widać, w ostatniej chwili:
„Pan Ryszard Heyst wyznał mi dziś, że mnie kocha i oświadczył się formalnie“.
A co? Cóż ty na to, Dordońsiu?
DORDOŃSKI. Jestem zdumiony.
PISTJAN. Notatkę tę teraz dopiero spostrzegłem. W rubryce „Debet“ zapisałem już przed kilku tygodniami: „Po dłuższej kuracji będzie się chciał żenić z moją córką, Mary“. Widzisz? Patrzaj!
DORDOŃSKI. Hm. Tak. Kochany Jasiu, dokładnie nie wiem, o co chodzi, ale mniejsza o to. Pieniądze na rozszerzenie twego miłego asylum, od różnych moich mocodawców wydobędę. Trochę da nafta, trochę da cukier, trochę Łódź. Dawali na miesięczniki poetyckie, na teatr, mogą dać i na zwykłych warjatów. Napisz krótki memorjał, zarys, zakres, dotychczasowe rezultaty.
CÓRUŚ. Profesor nie ma się czego wstydzić. Gdyby zagranicą mieli jednego R. H., toby stworzyli nową naukę, ufundowali katedrę, instytut Carnegiego założyli czasopismo. Na mnie profesor może liczyć śmiało. Poruszę niebo i ziemię...
PISTJAN. Dziękuję. Wracam do rzeczy: Otóż tedy pan Ryszard Heyst.
HEYST (wchodzi wyświeżony, uśmiechnięty. Spostrzega obecnych i natychmiast przymyka drzwi gestem manjaka, puszcza tik nerwowy)
PISTJAN. Aha! Właśnie. Prosimy. Pan Ryszard Heyst — mecenas Dordoński...
HEYST (kłania się jak sztubak).
PISTJAN. Koleżanka doktor Faustyna Córuś.
HEYST. P-Córuś? P-czuję p-się p-niewymownie p-szczęśliwy.
DORDOŃSKI. Panie! panie! Dlaczego pan wymawia p-szczęśliy?
HEYŚT. P-po gorącej p-kąpieli dodaję sobie do każdego p-wyrazu p-pe.
CÓRUŚ. Bardzo zajmujące. Typowe (notuje).
DORDOŃSKI. Po gorącej? A cóż pan robi po zimnej?
HEYST. — imnej — ąpieli? — dejmuję — edną — iterę.
PISTJAN (wzruszony). Świetnie! świetnie! Panie Ryszardzie kochany, państwo właśnie zwiedzają nasz skromny, ubogi instytut, pragnęli ogromnie poznać osobiście człowieka, którego znają już z literatury...
HEYST. A tak — już kilka osób pisało o mnie bardzo pochlebnie. Z Krefelinem jestem w stałej korespondencji (skromnie). Jak to w życiu: niezasłużony, ale p-szczęśliwy... O co chodzi?
PISTJAN. Państwo interesują się panem ogromnie...
HEYST. Niestety, tracę przy bliższem poznaniu.
PISTJAN...i chcieli panu zadać kilka pytań...
HEYST (po pauzie). Jazda!
CÓRUŚ (pośpiesznie). Pozwolę sobie tylko na jedno krótkie zapytanie: czy pacjent kochał swoją pierwszą żonę?
HEYST. Nie.
CÓRUŚ. Więc poco się pacjent żenił?
HEYST. Jak wszyscy: z nudów i dla karjery.
CÓRUŚ. Czy ona była bardzo piękna?
HEYST. Rzecz gustu. Mnie się nie podobała. Chociaż miała, jak na kobietę, niezwykłe zalety ducha.
CÓRUŚ. Jakie?
HEYST. Sklepik tabaczny.
CÓRUŚ (szybko). Stary żyd jedzie po raz pierwszy w życiu koleją z Trzebini do Lwowa...
DORDOŃSKI (szeptem). Nie, dajcie spokój. Co nas stary żyd obchodzi.
PISTJAN. Nie przerywaj. Spokój Cantera-Ebbinghausa. Tak zwana „Witzmethode“. Doskonale.
CÓRUŚ. Po drodze siada do wagonu drugi żyd...
HEYST. Znam tę anegdotę. Pani chce widzieć, gdzie tu jest dowcip? Nie wiem. Już kilka razy wystawiono moją inteligencję na próbę w ten sposób — ale bezskutecznie. Gdyby do wagonu wsiadło jeszcze trzydziestu żydów, to i tak w tem nic wesołego nie widzę...

(Na korytarzu głośny harmider)

PISTJAN. Co to? Co się dzieje?
HEYST. Pani profesorowa wróciła właśnie z kantoru przewozowego „Syrena“ i nim się uda na stację filtrów... pragnęłaby...
PISTJAN (w popłochu). Moi drodzy. Przepraszam na chwilę (ku drzwiom).
DORDOŃSKI. Jasiu. Czekaj-że, Jasiu (wybiega za nim).
CÓRUŚ (zalotnie). Ogromnie mi pan przypadł do gustu, panie Ryszardzie. Gdyby pan zechciał zmienić metodę kuracji — mieszkam w Aleji Róż.
HEYST. Owszem. Będę o pani pamiętał, chociaż obawiam się, że pani leczy metodami przestarzałemi...
CÓRUŚ. Przepraszam!: Leczę najnowszą metodą wiedeńską...
HEYST. Nie! Pani, jak owczarz — ucieka się do czarów i uroków.
CÓRUŚ. Jakich?
HEYST. Osobistych.
CÓRUŚ (zalotnie). A! Jak pan świetnie umie rozmawiać z kobietami!
HEYST (zbliża się, szeptem). To rodzinne! Miałem w najbliższem otoczeniu taki, taki wypadek:
Moja ciotka — moja rodzona ciotka...
CÓRUŚ. Tak?
HEYST. Była kobietą...
CÓRUŚ. Nie rozumię!
HEYST. Ja też nie rozumię. — Do widzenia.
CÓRUŚ Do widzenia, drogi panie Ryszardzie. Nazywam się Córuś (wychodzi).
HEYST (jest mocno zirytowany. Wyrzuca krótkie urywki słów. Biegnie do szafy, wyrzuca walizkę, rzuca do niej bezładnie książki, garderobę, rękopisy. Wciąga marynarkę na siebie. W pewnym momencie dostrzegł księgę główną. Czyta artykuł o R. H. Jest jeszcze bardziej wzburzony. Biegnie do telefonu wewnętrznego. Dzwoni).

(Po krótkiej chwili Mary)

MARY. Jestem. Pan mnie wzywał?
HEYST. Wzywałem. Pakuję się — wynoszę się. Niech pani pozdrowi papę.
MARY. Co takiego? Dlaczego?
HEYST. Dlatego, że mam dosyć psychoanalizy, eurytmji i mimoplastyki. Chwili spokoju. Profesor sprowadza sobie jakieś typy z pod ciemnej gwiazdy i pokazuje mnie, jak dzikie zwierzę w menażerji.
MARY. Och. Ma się pan czem przejmować.
HEYST. Wcale się tem nie przejmuję. Ale tu jest ustawiczny rejwach i harmider. To nie dom warjatów, tylko poprostu normalny dom drobnomieszczański. Poco ja tu siedzę?
MARY. Niech się pan uspokoi, panie Ryszardzie. Niech się pan napije mleka.
HEYST. Po pierwsze, nie lubię mleka, a po drugie — niech pani zrozumie, że ja mam robotę. Pracuję nad teorją liczb (wyrzuca papiery z szuflady), kończę pewien bardzo ważny przyczynek; muszę myśli skupić — a tu, jak we młynie. Nadomiar złego, oświadczam się pani, jak komu dobremu, a pani to sobie wpisuje do księgi. Do patogenezy i tromtadracii? Więc poco ja tu będę tkwił — pytam się? Poco ja tu jestem?
MARY. Pan tu jest, ponieważ pan ma rozstrój nerwowy...
HEYST. Jestem zdrów, jak szczupak faszerowany, rozumie pani — niech pani spróbuje ze mną partję szachów wygrać.
MARY. Nie grywam, ale czegóż do dowodzi? I szachiści bywają chorzy.
HEYST. Ja jestem zdrów, jak byk! Najlepszy dowód, jak sprawnie funkcjonuję, to to, żem sobie wszystkie te kawały potrafił wymyśleć.
MARY, Jakie kawały?
HEYST (uderza w księgę). Te bzdury, które pani sobie z papą codzień notuje w księdze.
MARY. Ach! Boże: książka. Nie powinna się była dostać w pańskie ręce.
HEYST. Ale się dostała (czyta). „Pan Ryszard Heyst wyznał mi dziś, że mnie kocha...“ W rubryce status psychicus „objawy niepokojące“! Ładne traktowanie konkurenta.
MARY. Przecież pan sam twierdzi, że to są kłamstwa i rzeczy zmyślone...
HEYST. To nie. Ale tamto — tak wcale nie chodzę, jak konik, chociaż jestem wzburzony. Widzi pani, o. I wcale mi się w nocy kalafior nie śni, ani kobryner: wszystkie te pomysły czerpię z tej broszurki, którą sobie kupiłem na Ś-to Krzyskiej, w antykwarni... (rzuca broszurę na stół).
MARY. Boże drogi: „Sennik egiski“ — wydanie Cytryna:? Abażur, arab, brukiew, cytadela...“
HEYST. Właśnie, właśnie.
MARY, Konwikt i kalafior — zakreślono czerwonym ołówkiem.
HEYST. Naturalnie, bo jutro musi być horzyca i huśtawka — przechodzimy do litery H.
MARY. Słowem, pan nas podszedł?
HEYST. Podszedłem.
MARY. Pan papę oszukał?
HEYST. Oszukałem papę.
MARY. Symulant: a papa takie nadzieje w panu pokładał. Ordynarny symulant!! dlaczego pan to robił, panie Ryszardzie? Dlaczego pan udawał?
HEYST. „Dekowałem się...“ Kryłem się.
MARY. Teraz, przed czem?
HEYST. Przed życiem. Widzi pani — (pakuje różne drobiazgi do walizy) — to wogóle długa historja. Dość, że od kilku lat życie mnie męczy. Europa napełniona jest hałasem, zgrzytem, wrzaskiem... Człowiek normalny stał się jakimś rozkrzyczanym, zdysznem furjatem, rejwach to robi, śpieszy się, upędza za jakiemiś pieniądzmi...
MARY. E! A dawniej się nie upędzał za pieniądzmi?
HEYST. Tak, ale zdobywał miljon i katar żołądka i miał dysyć. Leczył się i zakładał szpitalik albo ochronkę, A teraz goni własny cień, sapie, zipie aż do zdechu. Pani sobie z tego nie zdaje sprawy, jako kobieta, ale co to za piekielny harmider się tworzy, kiedy tak trzysta miljonów lata po Europie bez sensu, z wywieszonym jęzorem. Czemu pani ma taki dziwny wygląd twarzy?
MARY. Nie, nie... Niech pan mówi dalej.
HEYST. Pamiętam chwilę, kiedy mi poraz pierwszy strzelił ów pomysł do głowy. Siedziałem spokojnie w Monachjum, w fabryce aparatów elokromedycznych. Raptem — w biały, upalny dzień letni — wojna. Uważa pani? Wojna. Ja nic nie wiem o co chodzi, gazet nie czytuję, żonaty jestem z kobietą z Grudziądza. Co ja mam robić? Poszedłem do kliniki, do Krepelina, dodałem „o“ kreskowane do jednego wyrazu, opuściłem literę w drugim wyrazie, mrugnąłem okiem, poruszałem nieco uchem i tak — jedno z drugiem — takie zamroczenie świadomości odegrałem, że mnie nawet z żoną rozwiedli.
MARY. Więc już pan wtedy symulował? W Monachjum?
HEYST. Tam sobie ten tik opracowałem (mruży oko). Chociaż to właściwie jest zbyteczne.
MARY. Dobrze, panie Ryszardzie. A co teraz będzie?
HEYST. Nic, wyprowadzam się.
MARY. A papa?
HEYST. Jaki papa?
MARY. Ojciec. Profesor. Przecież on tego ciosu nie przeżyje. Cale studja o panu pisał, całą renomę na panu oparł. Pan figuruje w „Centralblacie“, w „Presse medicale“, w japońskich „Papers“. Pan jest słynny R. H. profesora Pistjana. Jak teraz raptem gruchnie po świecie, że pan nigdy nie istniał...
HEYST. Nie, proszę pani, to omyłka. Istnieć — istniałem.
MARY. Nie istniał pan. Pan egzystuje tylko o tyle, o ile pan ma bzika.
HEYST. Nie jest to zdanie o mnie pochlebne, ale w każdym razie jakieś...
MARY. Papa poprostu odmłodniał od chwili, gdy mu się pan zjawił. Ma cel w życiu, pracuje, wzbogaca literaturę medyczną. I pan to chce jednym zamachem zniweczyć?
HEYST, Widzi pani, rzecz i tak musiała przecie kiedyś wyjść na jaw.
MARY. Dlaczego?
HEYST. Bo zaszły nieprzewidziane komplikacje. Przedewszystkiem my się mamy ku sobie.
MARY. Kto?
HEYST. Ja i pani, panno Marjo.
MARY. Wcale się nie mam ku panu.
HEYST. Teraz nie, ale to z czasem nastąpi. Ja mam silną wolę. Ważniejsze rzeczy potrafię przeprowadzić, jak się uprę... Po drugie zaś — prędzej czy później, będę musiał od papy wydostać tę... kasetkę.
MARY. Co za kasetkę?
HEYST. No, tę, którą mam u państwa pod posadzką, mianowicie pod trzecim jej kwadracikiem na prawo, licząc od wejścia.
MARY. Kwadracikiem? Od wejścia... Eee. A ja tu słucham od godziny (parska śmiechem i odwraca się ku wyjściu).
HEYST (zatrzymuje ją siłą). Niech pani tu siada, na zydelku. Pani oczywiście znów jest przekonana, że ja bredzę? Plotę trzy po trzy, tak? Proszę mi w oczy spojrzeć.

(Pauza)

Dobrze. Otóż babka moja, Leokadja z Pobrykalskich, w roku 20-tym podczas inwazji bolszewickiej odebrała z banku wszystkie swoje papiery, precjoza i wkłady. Wierzy mi pani, czy nie?
MARY. Wierzę.
HEYST. W obawie, że Warszawa będzie zajęta, ukryła te rzeczy w domu, u siebie, przy ulicy Wspólnej, pod podłogą. Ufa mi pani, czy nie?
MARY. No — owszem...
HEYST. Dnia 13-go sierpnia, babina, która miała wówczas lat 72, nie wytrzymała napięcia nerwowego i drapnęła do Wiednia, zapomniawszy w popłochu o wszystkiem. Co pani widzi w tem nieprawdopodobnego?
MARY. Nic...
HEYST. Jesteśmy na drodze do zupełnego porozumienia. Spotykam babinę u Sachera, wyznaje mi prawdę, mianuje mnie spadkobiercą i — oddaje Bogu ducha...
MARY. W restauracji? U Sachera?
HEYST. Nie: u Sachera, tylko później... — wierzy mi pani?
MARY. Nie!
HEYST (zrywa się), Do stu piorunów. To jest logika. W Leokadję pani wierzy, w Pobrykalską pani wierzy, w to, że się dla braku mieszkania wpakowałem do tej kliniki, pani wierzy... i raptem w kasetkę pani nie wierzy (pakuje się gwałtownie). Dobrze, pakuję manatki. Uciekam.
MARY. Najpierw pan mówił filozoficznie, że się pan krył przed życiem. Teraz pan znów powiada, że pan nie miał mieszkania...
HEYST. Bo mieszkania też nie miałem. Lokal starej Pobrykalskiej był zarekwirowany przez lekarza. Ojca szanownej pani.
MARY. Jakie to wszystko jest okropnie powikłane! Ludzie z przed wojny mają dziwny talent komplikowania życia. To dlatego, że nie grywali w football. Gdyby pan uprawiał jakie sporty, gdyby pan się choćby boksował co rano, toby się pana tego rodzaju głupstwa nie imały. Niech pan rozpakuje walizkę, pan teraz nie może jechać.
HEYST. Ciekaw jestem, dlaczego?
MARY. Jak się papa dowie, że z tą kasetką to prawda... Pan nie widzi, że to jest człowiek nerwowy, mało odporny?...
HEYST. A co mnie papa obchodzi, jeżeli córka moje najszczersze wyznania, moich uczuć kwiaty, wciąga do księgi głównej? Prócz tego zaś — myli się szanowna pani, twierdząc, że ja się nie umiem boksować... (staje w pozycji), Proszę, niech pani atakuje.
MARY. Żal mi pana, kochany panie Ryszardzie (z politowaniem). Ja mam żeton akademickiego Klubu Sportowego, A. K. S. W., na rok 22-gi.
HEYST. A ja mam puhar B. C. Leodjum na rok 1911-ty. Czekam.
MARY (zrywa się). Dobrze. Zasłużył pan na to En garde. (Heyst się broni bardzo umiejętnie, Mary atakuje. Słychać urywane słowa).
HEYST. Panno Mary... Trudno mi to wyrazić, ale ja tu tylko dla pani wytrwałem dotąd. Uczucie bowiem, które żywię dla pani....: Cios odparowałem.
MARY. Tak. Ale teraz — une riposte (atak). Drugie starcie.
HEYST. Nie będę pani mówił ani o kolorze jej oczu, ani o zapachu jej włosów... Przepraszam, czy to ma być boks francuski, czy angielski?...
MARY. Wszystko jedno. En garde.
HEYST. Owszem... Jakiś dziwny urok ma pani dla mnie... Kobiecość... wdzięk romantyczny... Sapristi. to boli.
MARY. Myślę. Jeszcze raz (wypad, Mary uderza i — z rozmachem pada w objęcia Heysta).

(PISTJAN — DORDOŃSKI)

PISTJAN. Co to?
DORDOŃSKI. To jest też metoda psychoanalizy, ale — dawniejsza.
PISTJAN. Panie Ryszardzie?
HEYST. Nie, profesorze. Lekcja boksu. Chciałem dowieść, że my na politechnice w Leodjum również czasu nie marnowaliśmy.
PISTJAN. A, tak? Trzeba to wciągnąć do książki. Zaraz, mój kochany panie. Co ja to chciałem powiedzieć?
HEYST. Profesor pozwoli, że najpierw ja krótko i węzłowato wyłuszczę...
PISTJAN. Zaraz, powiadam. Aha, wiem. Ta kartka: Pan Powsinowski dał mi tu taki karteluszek, znaleziony na pańskiem biurku. „A-wit-kwoj--cy“. Pan nie pamięta, kiedy pan to pisał?
HEYST. Onegdaj.
PISTJAN. Aha! Rano, czy wieczorem?
HEYST. Po obiedzie. Kochany panie profesorze; raz trzeba, niestety, z tem skończyć. Owe niezrozumiałe słowa, które pan sobie pilnie notuje i ogłasza w czasopismach, są od pół roku jedynem źródłem moich dochodów. Ja z tego żyję...
MARY (daje mu znaki, żeby milczał).
PISTJAN. Jakto, panie? Pan żyje z awitkwojcy?
HEYST. Tak. Właśnie. To są poprostu — proponowane przezemnie skróty telegraficzne. Jestem, jako technik, współpracownikiem tak zwanego A. B. C. Code. Pew na firma zagraniczna płaci grubą gażę mi za te brednie, które pan się stara ze mnie wyplenić metodą Freuda...
DORDOŃSKI (chrząka).
PISTJAN. Co, jak to? Nic nie rozumię. Skróty? Co za skróty?
HEYST. Niech profesor depeszuje do Hamburga, do firmy Mosse, Seyfart i Crommemelingh: A-wit-kfoj-cy,
MARY. (sygnały coraz rozpaczliwsze).
HEYST. Nie! Proszę pani. Nie mogę milczeć. Moja ambicja zawodowa w grę wchodzi. Otóż odpowiedzą panu gix-poikows. Co znaczy: (szybko) zgadzamy się na ofertę pańską, wysyłamy dwa samochody ciężarowe z dwuletnią gwarancją, ośm zegarków „Omega“ i film z Erną Moreną. Co się zaś tyczy małżeństwa córki pańskiej, Mary, z Inżynierem Ryszardem Heystem, to takowe powinno się odbyć w najkrótszym czasie na koszt i ryzyko odbiorcy. Zaoszczędza pan w ten sposób — 90% na każdej depeszy.
PISTJAN. Zaraz, zaraz. Halt, halt, za pozwoleniem. Omega, Erna Morena, Seyfart... moja córka. Panie, pan wybaczy — jestem oszołomiony nadmiarem wrażeń.
HEYST. Nie natem koniec, drogi panie. Jeszcze pan bardziej będzie oszołomiony, gdy się pan dowie, że siedzę w pańskiem sanatorjum...
MARY (sygnały błagalne). Panie Ryszardzie... Prosiłam...
HEYST. Nie, pani, to musi wyjść na jaw. Siedzę w pańskiem sanatorjum jedynie ze względów mieszkaniowych...
PISTJAN (spokojnie — rzuca spojrzenie znaczące Dordońskiemu). Nie może być? A wie pan, że ja coś takiego przypuszczałem. Patrzcie, patrzcie!
HEYST. Dalej! Kasetka moja...
DORDOŃSKI. Chy. Kapitalne!
HEYST. Kasetka moja, którą pan ukrywa pod podłogą w mojem mieszkaniu, zawiera dwieście pięćdziesiąt akcji kopalni Starachowice, 150 Lilpopów, 20 Żyrardowów, 40 Schodnic... 300 rubli imperjałami i kolczyki opalowe...
DORDOŃSKI. Kolczyki! Uważasz, Jasiu? K-! Znowu k-kolczyki... (parska śmiechem).
HEYST (wali pięścią w stół). Do stu piorunów! Dosyć! Proszę się nie śmiać.
PISTJAN (mityguje, mówi łagodnie). Nie śmiej się Adasiu! (do Heysta). Jeżeli mnie pamięć nie myli, panie Ryszardzie, kolczyków dawniej nie było. Kolczyki są dopiero od dzisiaj.
HEYST. Sapristi! Oni wciąż swoje (wali oburącz w stół). Kolczyki i Starachowice były, Żyrardowy były i Lilpopy były!! Proszę ze mnie nie robić warjata (tupie nogą).
PISTJAN (szeptem). Adasiu! Pst! (wymykają się obaj na korytarz). Chodźmy...
HEYST (zupełna zmiana tonu — spokojnie, rzeczowo). A widzi pani, że tak było najlepiej. Mają mnie teraz za furjata. Kto chce uczciwie kłamać, powinien ludziom mówić prawdę. Cóż, zadowolona pani ze mnie? Dobrze się spisałem?
MARY (podaje mu rękę). Dziękuję panu, panie Ryszardzie. Bardzo jest pan poczciwy. Dziękuję.

(Heyst pochyla głowę. Krótka pauza, Mary wychodzi)

POWSINOWSKI (wpada, biegnie do okna, otwiera na oścież). Na podwórzu pani profesorowa dopadła doktora Faustynę Córuś i obrabia ją oburącz, tudzież parasolką. Stąd jest najlepszy widok. Heyst! Heyst! No, macie, już się skończyło. Poszli. Heyst! (pauza).
HEYST. Kochany panie Powsinowski. Poproszę was o przysługę koleżeńską. Zapakujecie resztę tych gratów i zatrzymacie u siebie, dopóki się po nie nie zgłoszę. Dobrze?
POWSINOWSKI. A co wy zamierzacie uczynić?
HEYST (chwyta walizkę, nakłada czapkę i — do okna). Uciekam. Poprostu uciekam.
POWSINOWSKI. Tędy? Warjat!

(KURTYNA)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.