Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień trzydziesty drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 32. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ TRZYDZIESTY DRUGI.

O wschodzie słońca, puściliśmy się w dalszą drogę i zagłębili w ostatnie doliny pasma. Po godzinie podróży spostrzegliśmy Żyda Ahaswera, który zbliżył się do nas i wszedłszy między mnie a Velasqueza tak dalej opowiadał swoje przygody.

DALSZY CIĄG HISTORYI ŻYDA WIECZNEGO TUŁACZA.

Pewnego dnia oznajmiono nam sądowego, rzymskiego urzędnika. Wprowadzono go i dowiedzieliśmy się że mój ojciec został oskarżonym o zbrodnię stanu za to że chciał wydać Egipt w ręce Arabów. Po odejściu Rzymianina, Dellius rzekł do mego ojca: «Kochany Mardocheju, nie masz potrzeby się usprawiedliwiać, gdyż każdy jest przekonanym o twojej niewinności, chcą ci tylko zabrać połowę twego mienia; najlepiej więc uczynisz jeżeli oddasz ją dobrowolnie.» Dellius miał słuszność, sprawa ta kosztowała nas połowę naszego majątku.
Następnego roku, mój ojciec wychodząc pewnego poranku z domu spostrzegł przededrzwiami człowieka zamordowanego który zdawał się jeszcze oddychać; kazał go więc przenieść do domu i chciał przywrócić do życia, gdy w tem ujrzał kilku ludzi z sądu i sąsiadów w liczbie ośmiu, którzy zaprzysięgli że widzieli jak mój ojciec zabijał tego człowieka. Mój ojciec przesiedział sześć miesięcy w więzieniu i wyszedł pozbywszy się drugiej połowy swego majątku czyli wszystkiego co nam zostawało.
Pozostawał mu jeszcze dom, ale zaledwie wrócił do niego gdy nagle zajął się ogień u jego niegodziwych sąsiadów. Było to w nocy. Sąsiedzi dostali się do jego mieszkania, zabrali co mieli pod ręką i podłożyli płomień tam gdzie go jeszcze nie było.
O wschodzie słońca, zamiast naszego domu, ujrzeliśmy kupę popiołów po których czołgał się ślepy Dellius wraz z moim ojcem, unoszącym mnie w objęciach i opłakującym swoje nieszczęście.
Gdy pootwierano sklepy, mój ojciec wziął mnie za rękę i zaprowadził do piekarza który dotychczas dostarczał nam chleba. Człowiek ten zdjęty litością dał nam trzy bułki. Wróciliśmy do Delliusa. Ten nam opowiedział: że podczas naszej nieobecności, jakiś nieznajomy, którego niemógł poznać po głosie rzekł mu: «Ach Delliuszu! oby wasze nieszczęścia spadły na głowę Sedekiasa! przebacz tym których niegodziwiec użył za narzędzia swej zbrodni. Zapłacono nam abyśmy was wymordowali, ale my pomimo to zostawiliśmy was przy życiu. Oto masz — będziecie mieli przez jakiś czas żyć z czego.»
Przy tych słowach nieznajomy wręczył mu kiesę z pięćdziesięcią sztukami złota.
Ta niespodziewana pomoc rozradowała mego ojca. Wesoło rozesłał na popiołach do pół spalony kobierzec, położył na nim trzy bułki chleba i poszedł przynieść wody w czerepie roztłuczonego naczynia. Miałem w ówczas siedm lat i pamiętam że dzieliłem tę chwilę wesołości z moim ojcem i udałem się razem z nim do studni. Za to też przy śniadaniu niezapomniano o mnie. Zaledwie zaczęliśmy pożywać naszą biesiadę gdy spostrzegliśmy małego chłopczynę w moim wieku, który ze łzami prosił nas o kawałek chleba.
«Jestem — rzekł nam — synem żołnierza rzymskiego i syryjskiej kobiety która umarła wydając mnie na świat. Żony żołnierzy tej samej kohorty i przekupki, karmiły mnie po kolei. Zapewne musiały dodawać do pokarmu inne jakie pożywienie, gdyż jak widzicie żyję na świecie. Tymczasem ojciec mój wysłany przeciw pewnemu pasterskiemu pokoleniu, poległ wraz ze wszystkiemi towarzyszami. Wczoraj zjadłem ostatni kawałek chleba który mi zostawiono, żebrałem więc po mieście, ale znalazłem wszystkie drzwi i okna zamknięte. Wy jednak nie macie ani drzwi ani domu, spodziewam się zatem że mnie nie odepchniecie.»
Stary Dellius, który nigdy nie omieszkał korzystać ze sposobności udzielenia komu moralnej nauki, rzekł: «Nie ma więc na świecie tak nędznego człowieka któryby nie był w stanie wyświadczenia bliźniemu przysługi, równie jak niema tak potężnego któryby nie potrzebował pomocy drugich. Tak jest moje dziecie, witaj nam i podzielaj naszą ubogą strawę. Jak się nazywasz?»
«Germanus,» odpowiedział chłopiec.
«Oby ci Bóg długich lat użyczył!» — rzekł Dellius — jakoż w istocie ten rodzaj błogosławieństwa stał się prawdziwą przepowiednią, gdyż dziecie to długo żyło i dotychczas nawet żyje w Wenecyi, gdzie znają je pod nazwiskiem hrabiego St. Germain.
«Znam go dobrze — przerwał Uzeda — posiada on niektóre wiadomości kabalistyczne,» — poczem Żyd wieczny tułacz tak dalej mówił:
— Po śniadaniu, Dellius zapytał mego ojca czyli zbrodniarze wyłamali także drzwi od piwnicy?
Mój ojciec odpowiedział że drzwi były zamknięte jak przed pożarem, i że płomień nie mógł nawet przedrzeć się do sklepienia pokrywającego piwnicę. «Dobrze więc — rzekł Dellius — weź zatem z kiesy którą mi dano, dwie sztuki złota, najmij robotników i wybuduj chatę nad sklepieniem — może przydadzą się jakie szczątki naszego dawnego domu.» Stosownie do rady Delliusa, znaleziono kilka belek i desek nieuszkodzonych, złożono je jak było można, nakryto gałęziami palmowemi, wewnątrz wysłano matami i tym sposobem urządzono nam dość wygodne schronienie. Natura nie wymaga więcej w naszym szczęśliwym klimacie — najlżejszy pozór dachu wystarcza pod tak czystem niebem, jak również najprostszy pokarm jest najzdrowszym. Słusznie więc można powiedzieć że my nieobawiamy się u nas takiej nędzy jak wy w waszych krajach, których jednak klima nazywacie umiarkowanem.
Podczas gdy zajmowano się sporządzeniem nam mieszkania, Dellius kazał zanieść swoją matę na plac publiczny, usiadł na niej i zaczął grać na fenicyjskiej cytrze, następnie zaśpiewał jedną pieśń którą był niegdyś ułożył dla Kleopatry. Jego głos, aczkolwiek siedmdziesięcioletni, zgromadził jednak mnóstwo słuchaczów którzy z przyjemnością mu się przysłuchiwali. Po skończonym śpiewie, rzekł do otaczających: «Obywatele Alexandryi, dajcie jałmużnę biednemu Delliuszowi którego wasi ojcowie znali jako pierwszego muzyka Kleopatry i ulubieńca Antoniusza.» Po tych słowach mały Germanus, obniósł do koła glinianą miseczkę w którą każdy wrzucił swój datek.
Dellius, postanowił sobie raz tylko na tydzień śpiewać i żebrać. Tego dnia zwykle tłum się koło niego zgromadzał i rozchodził obdarzywszy go wprzódy hojną jałmużną. Winniśmy byli to wsparcie nie tylko głosowi Delliusza ale także jego rozmowie wesołej, nauczącej i przeplatanej opowiadaniami różnych ciekawych wydarzeń. Tym sposobem pędziliśmy dość wygodne życie, wszelako mój ojciec znękany tylą nieszczęściami, zapadł nagle w ciężką chorobę i w przeciągu roku rozstał się z tym światem. Naówczas zostaliśmy na łasce Delliusza i musieliśmy żyć z tego co nam przynosił jego głos, już i tak dość stary i bezdźwięczny. Następnej zimy dokuczliwy kaszel i słabość piersi, pozbawiły nas tego jedynego ratunku. Na szczęście oddziedziczyłem mały spadek po dalekim krewnym zmarłym w Peluzie. Summa wynosiła pięćset sztuk złota, a chociaż to niebyła trzecia część przypadającego na mnie, dziedzictwa, atoli Delliusz zapewnił mnie że ubogi nie powinien się był niczego spodziewać od sprawiedliwości i że najlepiej czynił gdy poprzestawał na tem co mu z łaski raczyła udzielić. Pokwitował więc w mojem imieniu, ale tak dobrze umiał zarządzić pieniędzmi, że mieliśmy z czego żyć przez cały czas mojej małoletności. Pomimo to Dellius nie zaniedbywał mego wychowania, jak również małego Germanusa. Po kolei zostawaliśmy przy nim. Gdy służba przypadała na mego towarzysza ja uczęszczałem do małej żydowskiej szkółki w sąsiedztwie, w dniach zaś w których ja byłem przy Delliuszu, Germanus chodził na nauki do pewnego kapłana Izydy, nazwiskiem Cheremona. Następnie, powierzono mu noszenie pochodni przy tajemnicach tej bogini i pamiętam, że często z zajęciem przysłuchiwałem się jego opowiadaniom tych uroczystości. —
Gdy Żyd wieczny tułacz doszedł był do tego miejsca swego opowiadania, przybyliśmy na nocleg i wędrowiec nasz korzystając ze sposobności, przepadł gdzieś w górach. Nad wieczorem zebraliśmy się wszyscy, cygan zdawał się być wesołym, Rebeka znowu więc zaczęła mu się przymilać dopóki nie zaczął mówić w te słowa:

DALSZY CIĄG HISTORYI NACZELNIKA CYGANÓW.

Kawaler Toledo bezwątpienia licznemi grzechy musiał był obciążyć swoje sumienie, gdyż długo zatrzymywał spowiednika. Nareszcie powstał cały zapłakany i wyszedł z kościoła dając znaki najgłębszej skruchy. Mijając przysionek, spostrzegł mnie i dał znak abym szedł za nim.
Dzień zaledwie świtał i na ulicach niebyło prawie nikogo. Kawaler wziął pierwsze muły które spotkał do najęcia i wyjechaliśmy z miasta. Uczyniłem mu uwagę, że jego służący będą się niepokoić widząc go tak długo nie powracającego. «Bynajmniej — odpowiedział — uprzedziłem ich, żaden nie będzie na mnie czekał.»
«Mości kawalerze — rzekłem naówczas — pozwól abym uczynił jeszcze jedną uwagę. Głos słyszany wczora, powiedział ci to co mogłeś sam łatwo znaleźć w pierwszym lepszym katechizmie. Wyspowiadałeś się i zapewne nie odmówiono ci rozgrzeszenia. Teraz możesz pan zaprowadzić niejakie zmiany w twojem postępowaniu, ale niewidzę znowu potrzeby obarczania się niewczesnemi zgryzotami.»
«Ach mój przyjacielu — odpowiedział kawaler — kto raz słyszał głos umarłych, ten zapewne nie długo pobędzie między żyjącymi.»
Zrozumiałem w ówczas że mój opiekun myślał o rychłej śmierci, że nabił sobie tem głowę, postanowiłem więc nieopuszczać go ani na chwilę.
Dostaliśmy się na mało uczęszczaną drogę, która biegła śród dzikiej okolicy i zawiodła nas do bramy klasztoru Kamedułów. Kawaler zapłacił mulników i zadzwonił. Jeden mnich pokazał się u fórty, kawaler wymienił swoje nazwisko i prosił o pozwolenie przepędzenia kilku tygodni w tem schronieniu. Zaprowadzono nas do pustelni położonej na końcu ogrodu i oznajmiono za pomocą znaków, że dzwonek uprzedzi nas o godzinie ogólnej schadzki do refektarza. W celi, znaleźliśmy pobożne książki któremi kawaler wyłącznie odtąd się zajmował. Co do mnie, zaznajomiłem się z jednym Kamedułą który łowił ryby na wędkę, przyłączyłem do niego i zatrudnienie to było jedyną moją rozrywką.
Pierwszego dnia nie uskarżałem się na milczenie stanowiące jedną z głównych reguł zakonu Kamedułów, ale trzeciego niemogłem już dłużej wytrzymać. Kawaler tymczasem z każdym dniem stawał się coraz posępniejszym i bardziej milczącym, nareszcie zupełnie zaprzestał mówić.
Już od ośmiu dni przebywaliśmy w klasztorze, gdy pewnego dnia ujrzałem przybywającego jednego z moich towarzyszów z przysionka Ś. Rocha. Powiedział mi że widział jak wsiadaliśmy na najęte muły i że spotkawszy poźniej tego samego mulnika dowiedział się o miejscu naszego schronienia; doniósł mi zarazem, że zmartwienie z powodu mojej nieobecności rozproszyło całą czeredę i że on sam wszedł do służby pewnego kupca z Kadyxu, który leżał chory w Madrycie i w skutek smutnego przypadku, mając połamane ręce i nogi, niemógł obejść się bez chłopca do usług.
Odpowiedziałem mu że niemogłem już dłużej znieźć pobytu u Kamedułów i prosiłem go aby chociaż na kilka dni zastąpił mnie przy kawalerze.
«Chętniebym to uczynił — rzekł — ale lękam się opuścić mego kupca, nadto wiesz że przyjęto mnie pod przysionkiem Ś. Rocha, nie dotrzymanie więc słowa mogłoby zaszkodzić całemu towarzystwu.»
«W takim razie, ja zastąpię cię u kupca,» dodałem z powagą, wreszcie taką miałem władzę nad mymi towarzyszami, że malec nie śmiał dłużej mi się opierać.
Zaprowadziłem go do kawalera, któremu powiedziałem: że ważne sprawy powoływały mnie na kilka dni do Madrytu i że na ten czas zostawiam mu towarzysza, za którego ręczę tak jak za drugiego siebie. Kawaler nie odrzekł ani słowa, ale dał mi znakami do zrozumienia że przystaje na zamianę.
Pobiegłem więc czemprędzej do Madrytu i udałem się natychmiast do gospody wskazanej mi przez mego towarzysza; ale tam powiedziano mi, że kupiec kazał się przenieść do pewnego sławnego lekarza mieszkającego przy ulicy Ś. Rocha. Wynalazłem go z łatwością, powiedziałem kupcowi że przychodzę na miejsce mego towarzysza Chignito, że nazywam się Awarito i że będę pełnił z równą wiernością też same obowiązki.
Dano mi przychylną odpowiedź ale zarazem uwiadomiono, że powinienem natychmiast iść spać gdyż przez kilka nocy będę musiał czuwać przy chorym. Położyłem się więc i wieczorem stawiłem się do służby. Zaprowadzono mnie do chorego, którego znalazłem rościągniętego na łóżku w nader przykrem położeniu i niemogącego poruszać żadnym członkiem wyjąwszy lewej ręki. Był to młody człowiek zajmującej postaci, i z resztą zdrów wewnętrznie, gdyby potrzaskane kości nie nabawiały go nieznośnych bolów. Starałem się dać mu zapomnieć o jego cierpieniach, zabawiając go i rozweselając wszelkiemi sposobami. To postępowanie tak dalece przypadło mu do smaku, że pewnego dnia zgodził się na opowiedzenie mi swoich przygód i zaczął w te słowa:

HISTORYA LOPEZA SOAREZ.

Jestem jedynym synem Gaspara Soareza, najbogatszego kupca z Kadyxu. Mój ojciec, człowiek surowy i nieugięty, chciał abym wyłącznie oddał się zatrudnieniom kupieckim i niemyślał nawet o rozrywkach jakich zwykle pozwalają sobie synowie bogatszych kupców z Kadyxu. Starając się we wszystkiem zadowalać mego ojca, rzadko kiedy chodziłem do teatru, w niedziele zaś nigdy nie należałem do tych rozrywek, jakiemi w ogóle zabawiają się towarzystwa wielkich miast handlowych.
Ponieważ jednak umysł potrzebuje wypoczynku, szukałem go zatem w czytaniu tych przyjemnych ale niebezpiecznych książek, które znane są pod nazwiskiem romansów. Powoli zasmakowałem w nich i mimowolna tkliwość owładnęła moim umysłem, ale wychodząc rzadko na miasto i wcale prawie nie widując kobiet, nie znajdowałem sposobności rozporządzenia mojem sercem. Tymczasem mój ojciec miał niektóre sprawy do załatwienia na dworze hiszpańskim, postanowił więc abym zwiedził Madryt i oświadczył mi swój zamiar. Z radością przyjąłem tę nowinę, byłem tak szczęśliwy z możności odetchnięcia wolnem powietrzem i choć na chwilę zapomnienia o kratach naszego kantoru i pyle naszych magazynów.
Gdy wszystko było już w pogotowiu do podróży, mój ojciec kazał mnie przywołać do swego gabinetu i odezwał się w te słowa: «Mój synu, jedziesz do miasta gdzie kupcy nie mają tyle znaczenia jak w Kadyxie, powinni więc zachowywać się poważnie i przyzwoicie, ażeby nie poniżali stanu który ich zaszczyca, tem bardziej iż on najdzielniej przyczynia się do pomyślności ich ojczyzny i prawdziwej siły monarchy. Oto są trzy prawidła według których będziesz postępował pod karą mego gniewu:
Naprzód, zakazuję ci wdawać się w rozmowy ze szlachtą. Panowie myślą że czynią nam zaszczyt gdy raczą do nas kilka słów przemówić. Jest to błąd w którym nienależy się ich zostawiać, gdyż zaszczyt nasz bynajmniej nie ma nic stycznego ze stosunkami w jakie moglibyśmy wejść z niemi.
Powtóre, rozkazuję ci abyś nazywał się po prostu «Soarez» nie zaś «Don Lope Soarez» — tytuły żadnemu kupcowi nie dodają blasku. Cała jego miłość własna, winna polegać na rozległości jego stosunków i przezorności w przedsięwzięciach.
Potrzecie, zakazuję ci raz na zawsze dobywać szpady; zwyczaj ją upowszechnił, niezabraniam ci więc nosić tej broni. Powinieneś jednak pamiętać, że honor kupca zależy na rzetelności w dotrzymywaniu zobowiązań, dla tego to nie chciałem abyś kiedykolwiek uczył się szermierstwa.
Jeżeli przekroczysz przeciw któremukolwiek z tych trzech prawideł, narazisz się na mój gniew; w razie jednak wystąpienia przeciw czwartemu, wystawisz się już nie na gniew ale na przeklęstwo moje, mego ojca i mego dziada, który jest twoim pradziadem i zarazem pierwszym sprawcą naszych dostatków. Idzie tu oto abyś nigdy nie wchodził w związki z domem braci Moro bankierów królewskich.
Bracia Moro słusznie używają powszechnego szacunku i zapewne dziwisz się ostatnim moim słowom, ale daleko więcej się zadziwisz skoro się dowiesz jakie zarzuty dom nasz przeciw nim pokłada. Muszę zatem w kilku słowach objaśnić ci całą naszą historyę.»

HISTORYA RODZINY SOAREZ.

Pierwszym z naszej rodziny który doszedł do majątku, był Innigo Soarez. Spędziwszy młodość na przebywaniu różnych mórz, przystąpił w pewnej znacznej części do wyzyskiwania kopalń Potozu i następnie założył dom handlowy w Kadyxie. —
Gdy cygan doszedł do tego miejsca, Velasquez dobył tabliczek i zaczął coś na nich zapisywać. Widząc to naczelnik, obrócił ku niemu mowę i rzekł: «Książe zapewne życzysz sobie przedsięwziąść jaki zajmujący rachunek, lękam się więc aby dalsze moje opowiadanie mu nie przeszkodziło.»
«Bynajmniej — odparł Velasquez — właśnie zajmuję się twojem opowiadaniem. Być może że ten pan Innigo Soarez, spotka w Ameryce kogoś który mu opowie historyą kogoś drugiego, który także będzie miał historyę do opowiedzenia. Aby zatem dojść ładu, wymyśliłem rubryki podobne do tych jakie używają do oznaczenia postępów geometrycznych. Racz więc nieuważać na mnie i ciągnąć twoją rzecz dalej.»
Cygan tak dalej mówił:
— Innigo Soarez, pragnąc założyć dom handlowy, szukał przyjaźni pierwszych kupców i bankierów hiszpańskich. Rodzina Moro, używała w ówczas niezmiernej wziętości, uwiadomił ją więc o zamiarze wejścia z nią w stosunki. Otrzymał od nich przyzwolenie i aby rozpocząć interesa, zażądał pieniędzy z Antwerpji i wystawił na nich wexel na Madryt, ale jakież było jego oburzenie gdy odesłano mu jego wexel zaprotestowany. Następną pocztą otrzymał list pełen wymówek. Rodriguez Moro pisał mu, że będąc sam w St. Ildefonso u ministra, nie mógł osobiście odebrać wexlu, że pierwszy jego buchhalter niezawiadomiony o stosunkach, obawiał się przyjąć wexlu, że jednak nie ma zadosyć uczynienia jakiemu z najszczerszą chęcią się nie podda.»
Ale obraza już nastąpiła; Innigo Soarez zerwał wszelkie stosunki z rodziną Moro i umierając, polecił synowi aby nigdy nie ważył się wdawać z nią w interesa.
Ojciec mój Rujs Soarez, długo był posłusznym rodzicielskim rozkazom, ale liczne bankructwa, które zmniejszyły ilość domów handlowych, zmusiły go mimowolnie do wejścia w stosunki z rodziną Mora. Wkrótce gorzko tego pożałował. Mówiłem ci że mieliśmy pewny udział w wyzyskiwaniu kopalni Potozu i tym sposobem otrzymując znaczną ilość sztab srebra lub złota, zwykle wypłacaliśmy niemi nasze rachunki. W tym celu posiadaliśmy skrzynie, każda na sto funtów srebra, czyli ogólnej wartości dwóch tysięcy siedmset pięćdziesięciu bitych piastrów. Te skrzynie, z których niektóre mogłeś jeszcze widzieć, okute były żelazem i opatrzone ołowianemi plombami z cyfrą naszego domu. Każda skrzynia miała swój numer. Zwyczajnie szły do Indyi, wracały do Europy, płynęły do Ameryki a nikt ich nie otwierał i każdy z przyjemnością wypłatę niemi przyjmował. W samym nawet Madrycie doskonale je znano. Tymczasem jakiś kupiec mając uskutecznić znaczne wypłaty domowi Moro, zaniósł cztery tych skrzyń do pierwszego buchhaltera, który nie tylko że je otworzył, ale nadto kazał sprawdzić próbę srebra. Gdy wieść o tak krzywdzącem postępowaniu doszła do Kadyxu, mój ojciec wpadł w niepohamowany gniew. Wprawdzie następną pocztą, otrzymał list z wymówkami od Antonio Moro syna Rodrigueza. Antonio pisał mu, że dwór zawezwał go do Valladolid, że po powrocie dopiero dowiedział się o nierozsądnym postępku swego buchhaltera, który będąc cudzoziemcem niedawno przybyłym, niemiał jeszcze czasu poznać zwyczajów hiszpańskich.
Mój ojciec wcale nie poprzestał na tych wymówkach, zerwał wszelkie stosunki z domem Moro i umierając zakazał mi wdawać się z niemi w jakiekolwiek interesa.
Długo święcie dochowywałem jego rozkazów i dobrze mi z tem było, nareszcie nieprzewidziane okoliczności znowu połączyły mnie z domem Moro. Zapomniałem, lub raczej na chwilę zaniechałem rad mego ojca i zobaczysz jakem na tem wyszedł.
Interesa z dworem powołały mnie do Madrytu, gdzie zapoznałem się z pewnym Livardezem; który dawniej utrzymywał dom handlowy, teraz zaś żył z procentu od znacznych summ poumieszczanych po różnych miejscach. Człowiek ten miał w swoim charakterze coś dla mnie przyciągającego. Już byliśmy się z sobą dość ściśle zaprzyjaźnili, gdy dowiedziałem się że Livardez był wujem Sansza Moro, naówczas naczelnika rodziny.
Powinienem był natychmiast zerwać z nim wszelkie związki, ale ja przeciwnie, jeszcze ściślej się z nim połączyłem. Pewnego dnia Livardez oznajmił mi, że wiedząc z jaką biegłością prowadziłem handel z wyspami filipińskiemi, postanowił sposobem komandyty umieścić u mnie milion. Przełożyłem mu, że jako wuj Sansza, jemu raczej powinien był powierzyć swoje kapitały; ale odpowiedział mi na to, że nie rad z krewnymi wchodził w interesa pieniężne. Nareszcie przekonał mnie, co mu przyszło z tem większą łatwością że w samej rzeczy tym sposobem nie zawiązywałem żadnych stosunków z domem Moro. Wróciwszy do Kadyxu, dodałem jeden okręt do dwóch moich, które corocznie do wysp wysyłałem i przestałem o nich myśleć. Następnego roku biedny Livardez umarł i Sanszo Moro napisał mi, że znalazłszy w papierach dowód jako wuj jego umieścił u mnie milion, prosił o śpieszne go odesłanie. Może być że należało się zawiadomić go o naszych warunkach i o komandycie, ale niechcąc mieć żadnej styczności z tym przyklętym domem, natychmiast odesłałem milion.
Po dwóch latach okręta moje wróciły i potroiły kapitał włożony w ładunek. Winienem więc był zapłacić dwa miliony nieboszczykowi Livardezowi. Mimowolnie zatem musiałem napisać do braci Moro, że miałem dwa miliony na ich rozkazy.
Odpowiedzieli mi na to że przed dwoma laty kapitał był zaciągnięty do ksiąg i że wcale niechcieli słyszeć o tych pieniądzach. Pojmujesz mój synu jak silnie uczułem tę krwawą krzywdę, wyraźnie bowiem chcieli mi darować dwa miliony. Radziłem się kilku negocyantów z Kadyxu, którzy jakby na złość przyznali słuszność moim przeciwnikom dowodząc: że ponieważ dom Moro przed dwoma laty pokwitował mnie z kapitału, niemiał zatem żadnego prawa do zyskanego dziś procentu. Ofiarowałem złożyć własnoręczne umowy, przekonywające że kapitał Livardeza rzeczywiście znajdował się na okrętach, że gdyby te były zatonęły, byłbym miał prawo żądania zwrotu oddanego milionu; ale widziałem że samo nazwisko Moro walczyło przeciw mnie i że gdybym był zwołał juntę z pierwszych negocyantów, ich sąd nie byłby dla mnie przychylnym. Udałem się do adwokata który powiedział mi, że ponieważ bracia Moro zażądali zwrotu milionu bez pozwolenia ich zmarłego wuja, ja zaś użyłem go wedle żądania tegoż wuja, rzeczony zatem kapitał istotnie znajdował się dotąd u mnie, milion zaś przed dwoma laty zaciągnięty w księgi domu Moro, był innym milionem niemającym z drugiemi żadnego stosunku. Adwokat poradził mi abym zapozwał braci Moro przed sąd sewilski. Poszedłem za jego radą i wytoczyłem im proces, który ciągnął się przez sześć lat i kosztował mnie przeszło sto tysięcy piastrów. Pomimo to przegrałem we wszystkich instancyach i dwa miliony u mnie pozostały. Z początku chciałem obrócić je na jaki zakład dobroczynny, ale obawiałem się aby zasługa nie spadła w pewnej części na przeklętych braci Moro. Dotychczas nie wiem jeszcze co pocznę z temi pieniędzmi, każdego jednak roku summując bilans kredytu i debetu, umieszczam w pierwszym dwa miliony mniej. Widzisz zatem mój synu, że mam stanowcze powody dla których zakazuję ci wszelkich styczności z domem braci Moro. —
Gdy cygan kończył te słowa, przysłano po niego i każdy z nas rozszedł się w swoją stronę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.