Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień pięćdziesiąty siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 57. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY.
Oczekiwaliśmy jakichś ważnych wypadków. Cygan wysyłał posłańców na różne strony, z niecierpliwością wyglądał ich powrotu, na zapytania zaś kiedy ruszymy z miejsca, trząsł głową i odpowiadał że nie może z pewnością naznaczyć chwili. Pobyt w górach zaczął mnie już nudzić, radbym był czemprędzej przybyć do pułku, ale pomimo najszczerszej chęci musiałem jeszcze przez jakiś czas się zatrzymać. Jeżeli jednak dzień upływał nam dość jednostajnie, natomiast wieczory uprzyjemniało towarzystwo naczelnika w którym coraz nowe odkrywałem zalety. Ciekawy dalszych jego przygód, tym razem sam go już prosiłem aby zaspokoił naszą ciekawość, co też uczynił w tych słowach:
DALSZY CIĄG HISTORYI NACZELNIKA CYGANÓW.

Przypominacie sobie obiad mój z księżniczką, księżną Sidonia i przyjacielem moim Toledem i jak naówczas dopiero dowiedziałem się że dumna Manuela była moją żoną. Powozy na nas czekały, udaliśmy się do zamku Soriente. Tam zastałem nową niespodziankę. Ta sama ochmistrzyni która służyła fałszywej Leonarze przy ulicy Retardo, przedstawiła mi maleńką Manuelę. Nazywała się Doña Rosalba i dziecie uważało ją za matkę.
Soriente leży nad brzegami Tagu w jednem z najczarowniejszych położeń na świecie. Wszelako ponęty natury przez chwilę tylko sprawiły na mnie wrażenie. Uczucia ojcowskie, miłość, przyjaźń, słodkie zaufanie, ogólna poufała uprzejmość, kolejno uprzyjemniały wszystkie dni moje. To co nazywamy szczęściem w tem krótkiem życiu, zapełniało wszystkie moje chwile. Stan ten trwał o ile sobie przypominam przez sześć tygodni. Trzeba było wracać do Madrytu. Przybyliśmy poźnym wieczorem do stolicy. Towarzyszyłem księżniczce do jej pałacu i wprowadziłem ją na wschody. Była mocno wzruszoną. «Don Juanie — rzekła do mnie — w Soriente byłeś małżonkiem Manueli, w Madrycie jesteś jeszcze wdowcem po Leonorze.»
Gdy domawiała tych słów, spostrzegłem cień przesuwający się za poręczami od wschodów. Schwyciłem cień za kołnierz i przyprowadziłem do latarni. Poznałem Don Busquera. Już miałem mu wypłacić nagrodę za jego szpiegostwo gdy jedno spojrzenie księżniczki wstrzymało moje ramię. Spojrzenie to nie uszło uwagi Busquera. Przybrał zwykłą zuchwałą postać i rzekł: «Pani — nie mogłem oprzeć się pokusie podziwiania przez chwilę wspaniałości twojej osoby i zapewne nikt nie byłby mnie odkrył w mojem schronieniu, gdyby blask twojej piękności jak samo słońce, nie był oświecił tych wschodów.» Powiedziawszy tę grzeczność Busqueros skłonił się głęboko i odszedł. «Lękam się — rzekła księżniczka — aby słowa moje nie doszły ciekawych uszu tego niegodziwca. Idź Don Juanie, pomów z nim i staraj się wybić mu z głowy niepotrzebne domysły.»
Wypadek ten zdawał się mocno niepokoić księżniczkę, opuściłem ją, i znalazłem mego Busquera na ulicy. «Mości pasierbie — rzekł do mnie — o włos co nie wygrzmociłeś mnie kijem i bezwątpienia byłbyś bardzo źle się znalazł. Naprzód byłbyś uchybił winnemu mi uszanowaniu, jako mężowi tej która była twoją macochą, następnie powinieneś wiedzieć że nie jestem już podrzędnym służalcem jakim mnie niegdyś znałeś. Od tego czasu wzniosłem się, i ministeryum a nawet dwór poznał się na moich zdolnościach. Książe d’Arcos powrócił z swego poselstwa i jest w łasce. Pani Uscaritz, dawna jego kochanka owdowiała i żyje w ścisłej przyjaźni z moją żoną. Zadzieramy więc nosy i nieboimy się nikogo. Ale ty, kochany pasierbie, powiedzno co ci takiego mówiła księżniczka? Zdawaliście się niesłychanie obawiać abym was nie podsłuchał. Uprzedzam cię, że nie bardzo lubimy ani Davilów ani Sidoniów ani nawet twego wychuchanego Toledo. Pani Uscaritz nie może mu przebaczyć że ją porzucił. Nie pojmuję po co jeździliście wszyscy do Soriente, wszelako podczas waszej nieobecności gorliwie zajmowano się wami, wy o tem nic nie wiecie, wy jesteście niewinni jak nowonarodzone dzieci. Margrabia Medina, rzeczywiście wiodący swój ród z Sidoniów, żąda tytułu księcia i ręki młodej księżniczki dla swego syna. Mała nie skończyła jeszcze jedenastu lat, ale to nic nie szkodzi. Margrabia oddawna żyje w przyjaźni z księciem d’Arcos, który jest ulubieńcem kardynała Porto-Careiro, ten zaś jest wszechmocnym u dworu i jakoś da to się ułożyć; możesz zapewnić o tem księżnę. Ale, zaczekaj no jeszcze mości pasierbie, nie myśl żebym niepoznawał w tobie małego żebraka z pod przysionka Ś. Rocha, byłeś jednak w ówczas w niezgodzie z ś. Inkwizycyą a ja nie jestem ciekawym spraw, mających styczność z tym trybunałem. Żegnam cię teraz, do widzenia!» Busqueros odszedł, ja zaś poznałem że zawsze był tym samym wścibskim i natrętem z tą tylko różnicą, że w wyższych sferach upożytecznia teraz swoje zdolności.
Nazajutrz, obiadowałem z księżniczką, księżną Sidonia i Toledem. Opowiedziałem im wczorajszą moją rozmowę. Sprawiła ona większe wrażenie na słuchaczach aniżeli się spodziewałem. Toledo, który nie był już tak pięknym i nie miał już dawnej ochoty do zalecanek, byłby chętnie odwrócił się do zadość uczynienia swojej chęci zaszczytów, ale na nieszczęście minister książe Oropessa, na którego liczył, opuścił służbę. Rozmyślał przeto nad wyborem innej drogi. Powrót księcia d’Arcos, ani też łaska w jakiej tenże był u kardynała, wcale go nie cieszyły.
Księżna Sidonia z przerażeniem zdawała się oczekiwać chwili w której zostanie dożywotniczką. Księżniczka Davila zaś ile razy wspomniano o dworze lub łasce, przybierała jeszcze dumniejszą niż zwykle postać. W podobnych to razach, wyraźnie spostrzegałem: że nierówność stanów, nawet na łonie poufałej przyjaźni, dawała się uczuwać.
W kilka dni potem, gdy obiadowaliśmy u księżny Sidonji, koniuszy księcia Velasqueza zapowiedział nam odwiedziny swego pana. Pan ten był naówczas w kwiecie wieku. Twarz miał piękną, strój zaś francuzki, którego nigdy nie chciał porzucić, korzystnie go między innymi odznaczał. Rozmowa jego także odróżniała go od hiszpanów, którzy często prawie nic nie mówią i zapewne dla tego uciekają się do gitary i cygar. Velasquez przeciwnie, swobodnie z jednego przedmiotu przechodził do drugiego i zawsze znajdował sposobność powiedzenia naszym paniom jakiej grzeczności. Bezwątpienia Toledo miał więcej rozumu, ale rozum czasami się tylko objawia, wielomowność zaś przeciwnie jest niewyczerpaną. Rozmowa Velasqueza dość przypadła do smaku, on sam nawet spostrzegł że słuchacze nie byli dlań obojętnymi. Wtedy zwracając się do księżnej Sidonji z głośnym wybuchem śmiechu, rzekł: «W istocie, muszę wyznać że nic nie byłoby równie szczególnem, równie zachwycającem!»
«Cóż takiego?» zapytała księżna.
«Tak jest pani — odrzekł Velasquez — twoją piękność, twoją młodość masz wspólnie z wielą innemi kobietami; ale bez zaprzeczenia, byłabyś najmłodszą i najpiękniejszą ze wszystkich macoch.»
Księżna dotąd nigdy się nad tem nie zastanowiła. Miała dwadzieścia ośm lat. Bardzo młode kobiety były od niej znacznie młodszemi, to zaś był nowy sposób odmłodnienia.
«Wierzaj mi pani — dodał Velasquez — mówię jak najszczerszą prawdę. Król polecił mi prosić cię o rękę twojej córki dla młodego margrabiego Mediny. Jego Królewska Mość usilnie pragnie aby znakomity wasz ród nie wygasł. Wszyscy grandowie umieją cenić tę pieczołowitość. Co się zaś ciebie pani tyczy, cóż byłoby równie czarownem, jak widzieć cię prowadzącą córkę do ołtarza. Zajęcie powszechne będzie musiało rozdzielić się na dwoje. Na pani miejscu, wystąpiłbym w ubiorze zupełnie podobnym do stroju jej córki, w białej atłasowej sukni haftowanej srebrem. Radzę kazać sprowadzić materyą z Paryża, wskażę pani do tego najwytworniejsze magazyny. Obiecałem już ustroić małego pana młodego, i to z francuzka, w jasnej peruce. Żegnam panie, Porto-Careiro chce mnie używać do poselstw, pragnę aby zawsze nastręczał mi równie przyjemne.» To powiedziawszy, Velasquez spojrzał kolejno na obie damy, dając każdej do zrozumienia że większe na nim sprawiła wrażenie niż sąsiadka, ukłonił się kilka razy, wykręcił na pięcie i odszedł. To naówczas we Francyi nazywano światowem ułożeniem.
Po odejściu księcia Velasqueza, nastąpiło długie milczenie. Kobiety zadumały się nad sukniami haftowanemi srebrem, Toledo zaś zwrócił uwagę na biegące sprawy kraju i zawołał: «Jakto, czyliż nie myśli on nikogo innego używać prócz takich Arcosów i Velasquezów, to jest ludzi najbardziej lekkomyślnych w całej Hiszpanji? Jeżeli stronnictwo francuzkie tak te rzeczy rozumie, trzeba będzie obrócić się do Austryi.» W istocie Toledo natychmiast poszedł do hrabiego Harracha, który był naówczas ambassadorem cesarskim w Madrycie. Damy udały się do Prado, ja zaś pojechałem za niemi konno.
Wkrótce spotkaliśmy przepyszny powóz, w którym rozpierały się panie Uscaritz i Busqueros. Książe d’Arcos, jechał obok nich konno. Busqueros który także pospieszał za księciem, tego samego dnia otrzymał był krzyż Kalatrawy i nosił go na piersiach. Osłupiałem na ten widok. Miałem krzyż Kalatrawy i sądziłem że dano mi go w nagrodę moich zasług, a nadewszystko prawości w postępowaniu która zjednała mi znakomitych i możnych przyjacioł. Teraz widząc ten sam krzyż na piersiach człowieka którym najbardziej pogardzałem, wyznam wam że byłem zupełnie zmieszany. Stanąłem jak przykuty na miejscu gdzie spotkałem powóz pani Uscaritz. Okrążywszy Prado i widząc mnie zawsze na tem samem miejscu gdzie mnie był wprzódy zostawił, Busqueros zbliżył się do mnie przyjacielsko i rzekł: «Przekonywasz się mój przyjacielu że różne drogi, prowadzą do tego samego celu. I ja także równie dobrze jak ty jestem kawalerem Kalatrawy.» Byłem do najwyższego stopnia oburzony. «Wyznaję — odpowiedziałem — ale czy jesteś lub nie jesteś kawalerem, mości Busqueros, przestrzegam cię że jeżeli kiedykolwiek spotkam cię szpiegującego po domach w których bywam, postąpię z tobą jak z ostatnim nędznikiem.»
Busqueros, przybrał jak mógł najsłodszą postać i rzekł: «Kochany pasierbie, słowa twoje wymagają pewnego objaśnienia, ale ja niemogę się gniewać na ciebie i zawsze jestem i będę twoim przyjacielem. Na dowód, pragnąłbym pomówić z tobą o niektórych dotyczących cię nader ważnych rzeczach, zwłaszcza zaś co do księżniczki Davila. Jeżeli ciekawym jesteś i chcesz posłuchać, oddaj twego konia masztalerzowi i choć ze mną do poblizkiej cukierni.»
Zdjęty ciekawością i troskliwy o spokojność drogiej sercu memu osoby, dałem się namówić. Busqueros kazał przynieść chłodników i zaczął mówić rzeczy nie mające z sobą żadnego związku. Byliśmy sami, wkrótce jednak przyszło kilku officerów z gwardyi wallońskiej. Zasiedli koło stołu i kazali sobie przynieść czekulady.
Busqueros pochylił się ku mnie i półgłosem rzekł: «Kochany przyjacielu, rozgniewałeś się nieco, ponieważ myślałeś że zakradłem się do księżniczki Davila, ale usłyszałem tam kilka słów które odtąd ciągle krążą mi po głowie.» Tu Busqueros zaczął śmiać się do rozpuku i spoglądać na officerów wallońskich, po czem tak dalej ciągnął: kochany pasierbie, księżniczka mówiła ci: «tam małżonek Manueli, tu wdowiec po Leonorze.»
To mówiąc Busqueros znowu zaczął śmiać się do rozpuku, ciągle poglądając na officerów wallońskich. Kilka razy powtórzył tę samą igraszkę. Wallończycy powstali, odeszli do kąta i z kolei zaczęli nami się zajmować. W tem Busqueros nagle zerwał się i ani słowa nie powiedziawszy wyszedł. Wallończycy zbliżyli się do mego stołu i jeden z nich, zwracając się do mnie z wielką grzecznością rzekł: «Moi towarzysze i ja radzibyśmy dowiedzieć się co pański towarzysz upatrzył w nas tak nadzwyczajnie śmiesznego?»
«Señor Caballero — odpowiedziałem — zapytanie to jest zupełnie na swojem miejscu. W istocie mój towarzysz pękał od śmiechu którego bynajmniej nie zgaduję przyczyny. Mogę jednak zaręczyć że przedmiot naszej rozmowy wcale was niedotyczył i że toczył się o sprawach rodzinnych, w których niepodobna było upatrzyć cośkolwiek śmiesznego.»
«Señor Caballero — odparł officer walloński — wyznaję że odpowiedź waszej miłości nie zupełnie mnie zadowalnia, jakkolwiek czyni mi niezaprzeczony zaszczyt. Pójdę oznajmić ją moim towarzyszom.»
Wallończycy zdawali się naradzać między sobą i sprzeczać z tym który ze mną mówił. Po chwili tenże sam officer znowu zbliżył się do mnie i rzekł: «Towarzysze moi i ja, nie zgadzamy się nad skutkami jakie powinny wyniknąć z łaskawie udzielonego mi przez ciebie Señor Caballero, objaśnienia. Towarzysze moi utrzymują że powinniśmy na niem poprzestać. Na nieszczęście jestem przeciwnego zdania, co tak dalece mnie martwi, że chcąc zapobiedz skutkom mego żalu, każdemu z osobna ofiarowałem im zadość uczynienie. Co się tyczy ciebie Señor Caballero, wyznaję że powinienbym udać się do Señora Busquera, ale śmiem utrzymywać, że sława jakiej tenże używa, w pojedynku z nim nie obiecuje mi żadnego zaszczytu. Z drugiej strony, Señor znajdowałeś się razem z Don Busquerem, nawet gdy ten śmiał się, spoglądałeś na nas. Ztąd mniemam że bynajmniej nie nadając ważności tej sprawie, słusznem jest abyśmy zakończyli nasze wyjaśnienia tą samą szpadą którą każdy z nas ma przy boku.» Towarzysze kapitana z początku chcieli go przekonać że nie było o co bić się ani z niemi ani ze mną, ale wiedzieli z kim mieli do czynienia, przestali więc odradzać i jeden z nich ofiarował mi się za świadka.
Udaliśmy się wszyscy na plac boju. Zraniłem lekko kapitana ale w tej samej chwili odebrałem nad prawą piersią cios, który uczułem jak zakłucie szpilką. Wkrótce jednak zdjął mnie dreszcz śmiertelny i padłem bez zmysłów. —
Gdy cygan doszedł do tego miejsca swoich przygód, przerwano mu i musiał pójść zająć się sprawami hordy.
Kabalista obrócił się do mnie i rzekł: «Jeżeli się niemylę, officerem który zranił Señora Avadoro był właśnie twój ojciec.»
«Wcale się nie mylisz — odpowiedziałem — kronika pojedynków ułożona przez mego ojca, wspomina o tem i mój ojciec dodaje: że obawiając się niepotrzebnej kłótni z officerami, którzy nie podzielali jego zdania, tego samego dnia bił się z trzema i poranił ich.»
«Señor kapitanie — rzekła Rebeka — twój ojciec dał dowód niezwykłej przezorności. Obawa niepotrzebnej kłótni skłoniła go do pojedynkowania się cztery razy tego samego dnia.»
Żart ten jaki Rebeka pozwalała sobie względem mego ojca, nieskończenie mi się niepodobał i już chciałem jej coś odpowiedzieć, gdy w tem towarzystwo rozeszło się i zebrało dopiero nazajutrz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.