Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień jedenasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 11. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ JEDENASTY.
Rebeka obudziła mnie. Otworzywszy oczy, spostrzegłem piękną Izraelitkę siedzącą na mem łóżku i trzymającą moją rękę w swych dłoniach. «Zacny Alfonsie,» rzekła, «chciałeś wczoraj znienacka dostać się do dwóch cyganek, ale krata od potoku była zamkniętą. Przynoszę ci klucz od niej. Jeżeli i dziś pokażą się pod zamkiem, upraszam cię abyś poszedł za niemi nawet do ich obozu. Zaręczam ci że uszczęśliwisz mego brata jeżeli zdołasz donieść mu o nich coś nowego. Co do mnie, dodała z tęsknotą, muszę oddalić się. Mój los, moje dziwaczne przeznaczenie wymagają tego po mnie. Ach, mój ojcze, dla czegoż nie porównałeś mnie z resztą śmiertelnych? czuję że jestem zdolniejszą kochać w rzeczywistości niż w zwierciedle.»

«Co chcesz rozumieć przez to kochanie w zwierciedle?»
«Nic — nic —» przerwała Rebeka, « dowiesz się o tem kiedyś — teraz żegnam cię, — do widzenia.»
Żydówka oddaliła się mocno wzruszona, ja zaś mimowolnie pomyślałem że z trudnością potrafi być stałą dla dwojga niebiańskich bliźniąt, którym była przeznaczoną za małżonkę, jak mi to jej brat oświadczył.
Wyszedłem na taras; cyganie daleko już byli odciągnęli od zamku. Wziąłem książkę z biblioteki, ale niemogłem długo czytać. Byłem roztargniony i miałem głowę zaprzątniętą czem innem. Nareszcie dano znać do stołu. Rozmowa jak zwykle toczyła się o duchach, widmach i upiorach. Gospodarz mówił nam, że starożytni mieli o nich pomięszane pojęcia i znali je pod nazwiskiem empuzów, larw i lamyów, ale że dawni kabaliści równie byli mądrzy jak dzisiejsi, jakkolwiek znano ich tylko pod mianem filozofów, które było im wspólnem z wielą ludźmi niemającymi żadnego wyobrażenia o naukach hermetycznych. Pustelnik wspomniał o Simonie czarnoksiężniku, ale Uzeda utrzymywał że Apollonius z Thyanny zasługuje na sławę najbieglejszego kabalisty z owych czasów, ponieważ dosiągł niesłychanej władzy nad całym światem pandemonistycznym. To mówiąc poszedł wyszukać Filostrata wydanego r. 1608 przez Morela, rzucił okiem na text grecki i bez najmniejszego zatrzymywania, się jął czytać w czystym hiszpańskim języku co następuje:

HISTORYA MENIPA LYCEJCZYKA.

Żył raz w Koryncie dwudziestopięcioletni Lycejczyk, dowcipny i urodziwy, nazwiskiem Menip. Opowiadano w mieście że kochała się w nim jakaś bogata i piękna cudzoziemka z którą przypadkiem zabrał znajomość. Spotkał ją na drodze wiodącej do Kenkrei; nieznajoma wdzięcznie zbliżyła się ku niemu i rzekła: «O Menipie, oddawna już cię kocham; jestem Fenicyanką i mięszkam na końcu najbliższego przedmieścia Koryntu. Jeżeli chcesz przyjść do mnie usłyszysz mnie śpiewającą i napijesz się wina jakiegoś jeszcze nigdy w życiu nie kosztował. Nie potrzebujesz obawiać się żadnego spółzalotnika i znajdziesz mnie zawsze tak wierną, ile ja sądzę cię być uczciwym.» — Młodzieniec, jakkolwiek z natury umiarkowany, nieumiał oprzeć się tym słodkim słowom, wychodzącym z koralowych ust i całą duszą przywiązał się do nowej kochanki.
Gdy Apollonius, poraz pierwszy ujrzał Menipa, zaczął zapatrywać się na niego jak snycerz któryby chciał wykuć jego popiersie; następnie rzekł mu: «O młodzieńcze, pieścisz się z wężem który otacza cię zdradliwemi sploty.»
Zdziwiła Menipa ta szczególniejsza mowa, ale Apollonius pokrótce dodał: «Kocha cię kobieta która nie może być twoją małżonką — czy myślisz że ona prawdziwie cię kocha?»
«Bezwątpienia,» odparł młodzieniec, «jestem pewny jej miłości —»
«I ożenisz się z nią?» rzekł Apollonius.
«Dla czegoż nie miałbym ożenić się z kobietą którą tak szalenie kocham.»
«Kiedyż się odbędą zaślubiny?»
«Być może że jutro,» przerwał młodzieniec.
Apollonius zapamiętał czas biesiady, i gdy goście zebrali się wszedł do komnaty, mówiąc: «Gdziesz jest piękna gospodyni tej uczty?»
«Jest tu — niedaleko,» odpowiedział Menip, poczem wstał nieco zapłoniony.
Apollonius tak dalej mówił: «To złoto, srebro i ozdoby tej komnaty, do kogo należą? do ciebie czy do tej kobiety?»
«Do tej kobiety,» rzekł Menip, «ja prócz mego płaszcza filozowskiego, nic więcej nie posiadam.»
Wtedy Apollonius, zwracając się do biesiadników: «Czy widzieliście kiedy ogrody Tantala, które są a przecież nie są?»
«Widzieliśmy je w Homerze,» odpowiedzieli, «gdyż sami nie zstępowaliśmy do piekieł.»
Naówczas Apollonius rzekł im: «Wszystko co tu widzicie podobnem jest do tych ogrodów. — Wszystko to jest tylko czczem mamidłem, bynajmniej zaś rzeczywistością. I ażeby was przekonać o prawdzie moich słów, dowiedzcie się że ta kobieta jest jedną z empuzów czyli pospolicie zwanych larw lub lamyów. Wiedźmy te nietyle są chciwe uniesień miłosnych ile mięsa ludzkiego, i ponętami roskoszy wabią tych których chcą pożreć.»
«Mógłbyś nam coś rozsądniejszego powiedzieć» — przerwała mniemana Fenicyanka, i zarumieniona od gniewu poczęła wygadywać na filozofów i nazywać ich szaleńcami, gdy w tem Apollonius wymówił kilka słów i nagle znikły naczynia złote i srebrne i ozdoby komnaty. Również cała służba przepadła w mgnieniu oka. Natenczas empuza udała że płacze i błagała Apolloniusa aby przestał ją męczyć, ale ten wcale nie zważając na jej prośby cisnął ją coraz bliżej, tak że nareszcie wyznała kim była, że nieszczędziła wszelkich roskoszy dla Menipa aby go potem pożreć i że przedewszystkiem smakowała w młodych ludziach których krew dodawała jej zdrowia. —
«Sądzę,» rzekł pustelnik, «że chciała ona pożreć raczej duszę niż ciało Menipa i że ta empuza była po prostu szatanem pożądliwości; wszelako nie pojmuję tych słów które nadawały taką potęgę Apolloniusowi. Przecież filozof ten nie był chrześcijaninem i niemógł używać straszliwej broni, jaką kościół złożył w naszych rękach; nadto starożytni, jakkolwiek mogli pod pewnym względem zawładnąć złemi duchami przed narodzeniem Chrystusa, atoli krzyż nakazawszy milczenie wszelkim wyroczniom, tem bardziej wyzuł z potęgi bałwochwalców. Mniemam więc że Apollonius nie tylko niebył w stanie wypędzić najmniejszego szatana, ale nawet niemiał żadnej władzy nad ostatnim z duchów, widziadła te albowiem pokazują się na ziemi za Bożem dozwoleniem, i to zawsze prosząc się o msze, których jak wiecie zupełnie nieznano za czasów pogańskich.»
Uzeda był przeciwnego zdania; utrzymywał że poganie równie jak chrześcijanie bywali nagabani przez złe duchy, chociaż powody nawiedzań mogły być cale odmienne i aby dowieść tego o czem mówił, wziął książkę z listami Pliniusza i zaczął czytać co następuje:

HISTORYA FILOZOFA ATHENAGORY.

Stał w Atenach dom obszerny i zdatny do zamięszkania ale osławiony i opuszczony. Nieraz śród ciszy nocnej słyszano w nim brzęk żelaza uderzającego o żelazo, a skoro pilniej nadstawiano uszu, szczęk łańcuchów który zdawał się naprzód dochodzić z daleka, następnie coraz się przybliżał. Niedługo potem widziano zjawisko, coś nakształt wychudłego i pokrzywionego starca, z długą brodą najeżonemi włosami i kajdanami na rękach i nogach któremi straszliwym sposobem potrząsał. Obrzydłe to widmo pozbawiało snu mieszkańców, ciągłe zaś bezsenności sprowadzały choroby smutnie się kończące. Śród dnia bowiem, jakkolwiek widma nie było, wrażenie jednak okropnego widoku ciągle stało przed oczyma i najśmielszych przejmowało strachem. Nareszcie opuszczono dom i zostawiono go całkiem zjawisku. Wszelako wywieszono napis oznajmiający chęć właściciela do odnajęcia lub sprzedania bezużytecznej budowy, w nadziei, że jaki nieznajomy, niewiedzący o przerażających przeszkodach, łatwo da się oszukać.
W owym czasie filozof Athenagoras przybył do Aten. Spostrzegł napis i zapytał o cenę; uderzyła go niezwyczajna taniość, zaczął badać jej przyczyny i gdy mu opowiedziano całą historyą, zamiast cofnąć się, z tym większym pośpiechem dobił targu. Sprowadził się do domu i nad wieczorem kazał wnieść łoże do przodkowych komnat, przynieść lampę i swoje tabliczki do pisania, służącym zaś oddalić się na ostatnie skrzydło budynku. Natenczas, lękając się aby rozigrana wyobraźnia za daleko go nie uniosła i nie przedstawiła mu rzeczy wcale nie istniejących, przygotował umysł, oczy i ręce do pisania.
Z początku nocy, jak w całym domu tak i w tej części panowało głuche milczenie, wkrótce jednak posłyszał zgrzyt żelaza i brzęk łańcuchów; pomimo to nie podniósł oczu, nie porzucił pióra, uspokoił się, i że tak rzekę, zmusił do niezwracania na zewnątrz żadnej uwagi. Tymczasem hałas coraz wzrastał, już dochodził do drzwi, nareszcie dał się słyszeć w samym pokoju. Filozof podniósł oczy i ujrzał widmo zupełnie takie, jakiem mu go opisywano. Zjawisko stało we drzwiach i przyzywało go palcem. Athenagoras dał mu znak ręką aby zaczekało i znowu zaczął dalej pisać, ale widmo znać zniecierpliwione jęło nad samemi uszami filozofa potrząsać łańcuchami.
Mędrzec odwrócił się i ujrzał że duch nie przestawał go wzywać, wstał więc, wziął światło i poszedł za nim. Zjawisko kroczyło wolnym krokiem jak gdyby przygniecione ciężarem łańcuchów, weszło na dziedziniec domu i nagle w samym środku zapadło się w ziemię. Filozof zostawszy sam, naznaczył to miejsce liściem i kamieniami i nazajutrz udał się do urzędników prosząc aby kazali przedsięwziąść poszukiwanie. Wykopano dół i znaleziono kościotrup skrępowany łańcuchami. Miasto poleciło uczcić te szczątki przyzwoitym pogrzebem, i nazajutrz po oddaniu nieboszczykowi tej ostatniej przysługi, spokój na zawsze powrócił do domu. —
Kabalista przeczytawszy tę historyą dodał: «Duchy, jak się tu przekonywamy czcigodny ojcze, pokazywały się od najdawniejszych czasów; dowodzi nam tego zdarzenie Baltojwy z Endoru, i kabaliści zawsze mieli ich na swoje rozkazy. Z tem wszystkiem przyznaję że wielkie zmiany zaszły w świecie pandemonistycznym; tak naprzykład upiory, jeżeli śmiem tak wyrazić się, należą do nowych odkryć. Rozróżniam między niemi dwa rodzaje mianowicie: upiory węgierskie i polskie, które są po prostu trupami śród nocy wychodzącemi z grobów dla wysyssania krwi ludzkiej; i upiory hiszpańskie, które ożywiają pierwsze lepsze ciało, nadają mu dowolne kształty i należąc do szatańskiego rodu....»
Kabalista wyraźnie chciał zwrócić rozmowę do okoliczności mnie dotyczących, powstałem więc, może nawet zbyt gwałtownie, i wyszedłem na taras. Nie upłynęło pół godziny gdy spostrzegłem moje dwie cyganki które zdawały się zdążać do zamku i w tej odległości zupełnie były podobnemi do Eminy i Zibeldy. Postanowiłem natychmiast korzystać z mego klucza. Poszedłem do mego pokoju po kapelusz i szpadę i po chwili byłem już u kraty. Otworzywszy ją ujrzałem że nie dość na tem, gdyż musiałem jeszcze dostać się na drugą stronę potoku. Na szczęście wzdłuż muru, znalazłem jakby naumyślnie poprzybijane haki, za pomocą których dostałem się do kamienistego łożyska i skacząc z jednego kamienia na drugi, stanąłem na drugiej stronie i tuż przed sobą spostrzegłem dwie cyganki, które jednak wcale nie były memi kuzynkami. Jakkolwiek całe ich ułożenie było odmienne, przecież sposób ich obejścia odróżniał je od gburowatych i niewykształconych kobiet tego narodu. Zdawało się prawie, że tylko na jakiś czas dla ukrytych celów przyjęły na siebie te role. Chciały zaraz mi wróżyć; jedna z nich ujęła moją dłoń podczas gdy druga udając że czyta z niej całą moją przyszłość, mówiła mi w właściwem ich narzeczu: «Ah Cavalier, che vejo en vuestra bast. Dirvanos kamela, ma por quen? por demonios.» Co znaczy: «Ach szlachetny panie, widzę namiętną miłość na twojej dłoni, ale dla kogo? dla szatanów.»
Łatwo można domyślić się, że nigdy niebyłbym odgadł że dirvanos kamela znaczy w języku cygańskim namiętną miłość; ale dziewczęta wytłomaczyły mi te słowa; następnie biorąc mnie pod ręce zaprowadziły do swego obozu, gdzie przedstawiły mnie rześkiemu i czerstwemu starcowi którego nazywały ojcem. Starzec rzuciwszy na mnie złośliwie wejrzenie rzekł: «Czy wiesz pan że znajdujesz się pośród czeredy o której krążą po kraju dość niekorzystne wieści, — czy nie lękasz się naszego towarzystwa?»
Na to słowo «lękasz» oparłem rękę na mojej szpadzie; ale starzec z uprzejmością podał mi dłoń i dodał: «Wybacz pan, nie miałem zamiaru cię obrazić, przeciwnie, chciałem prosić cię abyś raczył kilka dni z nami przepędzić. Jeżeli podróż w te góry może cię zabawić, przyrzekamy pokazać ci najpiękniejsze i najstraszniejsze miejsca; doliny czarujące wdziękiem, obok przepaści napełniających zgrozą; jeżeli zaś jesteś lubownikiem polowania, będziesz mógł zadość uczynić twemu upodobaniu.»
Przyjąłem jego ofiarę z tym większym pośpiechem że rozprawy kabalisty zaczęły mnie już nudzić, jak również samotność jego zamku stawała mi się codzień nieznośniejszą.
Natenczas stary cygan zaprowadził mnie do swego namiotu, mówiąc: «Oto jest twoje mięszkanie przez cały czas który raczysz pośród nas przepędzić; nadto każę zatoczyć przy wejściu małą harmatkę, obok której sam będę spał, aby tem lepiej czuwać nad twojem bezpieczeństwem.»
Odpowiedziałem na to, że mając zaszczyt być kapitanem w gwardyi wallońskiej, we własnej szpadzie powinienembył szukać bezpieczeństwa. Na te słowa starzec uśmiechnął się i rzekł: «Muszkiety naszych rozbójników tak dobrze potrafią zabić kapitana gwardyi wallońskiej jak kogo drugiego; gdy jednak ci panowie raz będą ostrzeżeni, możesz pan spokojnie nawet odłączyć się od naszego towarzystwa. Przedtem, nieroztropnem byłoby narażać się bezużytecznie.» Starzec miał słuszność i zawstydziłem się niepotrzebnej junakieryi.
Przepędziliśmy wieczór na obchodzeniu obozu i rozmawianiu z dwoma cygankami, które wydały mi się najdziwaczniejszemi ale zarazem najszczęśliwszemi stworzeniami w świecie. Następnie zastawiono wieczerzę, pod rozłożystym dębem tuż przy namiocie naczelnika. Rozłożyliśmy się na skórach jelenich; rozesłano przed nami zamiast obrusa bawolą skórę wyprawną jak najdoskonalszy safian. Potrawy, zwłaszcza zaś zwierzyna, były wyśmienite. Córki naczelnika nalewały nam wino, ja wszakże wolałem gasić pragnienie wodą, która o dwa kroki od nas wytryskała ze skały przezroczystym strumieniem. Naczelnik uprzejmie podtrzymywał rozmowę, zdawał się wiedzieć o poprzednich moich przygodach i zapowiadał mi nowe. Nareszcie czas był udać się na spoczynek. Posłano mi łoże w namiocie naczelnika i postawiono straż przy wejściu. O samej północy rozbudził mnie jakiś szmer. Czułem że z obu stron podnoszono moje nakrycie i tulono się do mnie. «Wielki Boże — rzekłem sam do siebie — mamże znowu obudzić się między dwoma wisielcami?» Jednakże nie zatrzymałem się na tej myśli, mniemałem że gościnność cygańska nakazywała ten sposób przyjęcia i że niewypadało na wojskowego w moim wieku nie stosować się do raz przyjętych zwyczajów. W końcu zasnąłem z głębokiem przekonaniem, że tym razem niemiałem do czynienia z wisielcami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.