Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 2. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ DRUGI.

Nareszcie ocknąłem się na prawdę. Słońce paliło mi powieki; zaledwie zdołałem je podnieść, ujrzałem niebo, i znalazłem się na wolnem powietrzu, ale blask lśnił mi wzrok, nie spałem już a jednak nie byłem zupełnie rozbudzony.
Okropne obrazy przesuwały się przed moim umysłem. Trwoga mnie zdjęła. Zerwałem się nagle i błędnym wzrokiem zatoczyłem do koła.
Gdzież znajdę wyrazy aby opisać zgrozę jaka mnie owładnęła. Leżałem pod szubienicą Los-Hermanos. Trupy dwóch braci Zota nie wisiały ale spoczywały po obu moich stronach. Bezwątpienia całą noc między niemi przepędziłem. Spoczywałem na potarganych postronkach, resztkach kół, odłamkach szkieletów i ohydnych łachmanach niestrawionych jeszcze zepsuciem. Mniemałem żem był we śnie i że przykry sen mnie tłoczył. Przymknąłem oczy i zacząłem przypominać wrażenia przepędzonej nocy. Wtem poczułem szpony wpijające się w pierś moją. Spostrzegłem sępa który spadł na mnie i pożerał jednego z moich towarzyszów noclegu. Ból jaki mi te szpony sprawiły rozbudził mnie zupełnie. Suknie moje obok mnie leżały, począłem się czemprędzej ubierać. Kiedym już był ubrany, chciałem wyjść z szubienicznej zagrody, ale brama była zamknięta i otworzyć jej żadnym sposobem niemogłem. Musiałem więc wdrapać się na to smutne ogrodzenie. Raz będąc na wierzchu, oparłem się o słup szubienicy i jąłem do koła poglądać na okolicę. Znałem już to miejsce. W istocie znajdowałem się przy wejściu do doliny Los-Hermanos, niedaleko od brzegów Guad-al-Quiwiru.
Gdy tak wodziłem na około błędnemi oczyma, spostrzegłem dwóch podróżnych nad rzeką, z których jeden przygotowywał śniadanie, drugi zaś trzymał za cugle konie. Byłem tak uszczęśliwiony z widoku ludzi że natychmiast zacząłem krzyczeć: «Agour, Agour,» co znaczy po hiszpańsku «dzień dobry» lub też «jak się masz?»
Dwaj podróżni spostrzegłszy te grzeczności jakie im ktoś z wierzchu szubienicy oświadczał, osłupieli przez chwilę, ale niebawem dosiedli koni i co tchu popędzili drogą do Alcornoques. Wołałem żeby się zatrzymali ale napróżno, im głośniej krzyczałem, tem prędzej umykali i głębiej zapuszczali ostrogi. Gdy nareszcie zupełnie straciłem ich z oczu, przedewszystkiem pomyśliłem o opuszczeniu mego stanowiska. Zeskoczyłem na ziemię i w upadku mocno się stłukłem.
Cały potłuczony i kulejąc dostałem się na brzegi Guad-al-Quiwiru i zastałem tam przygotowane śniadanie którego dwaj podróżni z takim pośpiechem byli odbiegli. Posiłek ten przyszedł mi w samą porę, byłem bowiem nader wycieńczony. Znalazłem gotującą się jeszcze czekuladę, sponhao moczone w alikancie, chleb i jaja.
Zacząłem od pokrzepienia sił i następnie jąłem przywodzić na pamięć wypadki ubiegłej nocy. Wspomnienia moje powikłały się zupełnie, dobrze jednak pamiętam żem dał słowo honoru na dotrzymanie tajemnicy, i postanowiłem święcie dochować przysięgi. Usunąwszy raz pod tym względem wszelką wątpliwość, zacząłem zastanawiać się nad dalszym moim losem, czyli nad drogą którą miałem obrać. Teraz bardziej niż kiedykolwiek sądziłem że święte prawa honoru nakazują mi udać się przez Sierra Morena.
Dziwnem może się wydawać że zajmowałem się tyle moją sławą, a tak mało wypadkami poprzedniej nocy; ale ten sposób myślenia był skutkiem mego wychowania, jak to się pokaże w dalszym ciągu tego opowiadania. Tymczasem wracam do mojej podróży.
Bardzo byłem ciekawy dowiedzieć się co djabli poczęli z moim koniem którego zostawiłem w Venta-Quemada, ponieważ zaś droga tamtędy mi wypadała, postanowiłem wstąpić do gospody. Musiałem piechoto przebywać całą dolinę Los Hermanos aż do venty, i tak byłem zmęczony żem z niecierpliwością oczekiwał chwili w której odzyskam mego konia. W istocie znalazłem go w tej samej stajni gdziem go był wczoraj zostawił. Dzielny mój gniadosz nie stracił zwykłej wesołości, a po połysku jego skóry poznałem że ktoś pilne miał o nim staranie. Niemogłem pojąć ktoby się tem był zajmował, ale tyle już widziałem nadzwyczajnych rzeczy, że niewarto się było nad tą jedną długo zastanawiać. Byłbym natychmiast puścił się w drogę gdyby mi chętka nie była przyszła raz jeszcze obejrzeć gospodę. Znalazłem izbę do której naprzód przybyłem ale pomimo najsilniejszych poszukiwań niemogłem wyszukać komnaty gdzie poznałem piękne Maurytanki. Znudziły mnie te próżne przepatrywania kątów, dosiadłem więc konia i udałem się w dalszą podróż.
Kiedym się obudził pod szubienicą Los Hermanos, słońce połowy biegu już dochodziło, od tego czasu dwie godzin zużyłem na przybycie do venty, tak więc gdym następnie parę mil ujechał trzeba było pomyśleć o nowem schronieniu, ale niewidząc nigdzie żadnego dachu, postępowałem dalej. Wreszcie dostrzegłem wdali gotycką kaplicę, o którą opierała się mała chatka z pozoru wyglądająca na pustelnią. Wszystko to leżało w dość znacznem oddaleniu od wielkiej drogi, ale gdy głód zaczął mnie przyciskać, niewahałem się zboczyć w nadziei posiłku.
Przybywszy, przywiązałem konia do drzewa, zapukałem do drzwi pustelni i ujrzałem wychodzącego pustelnika nader poważnej postaci. Uścisnął mnie z ojcowską troskliwością i rzekł: «Wejdź mój synu czemprędzej, nieprzepędzaj nocy pod gołem niebem, strzeż się pokus gdyż Pan odsunął od nas swoją prawicę.»
Podziękowałem pustelnikowi za dobroć jaką mi oświadczył i napomknąłem mu o głodzie który mnie trawił.
«Myśl tymczasem o zbawieniu duszy, mój synu, — odparł — idź do kaplicy, klęknij i módl się przed krzyżem. Ja pomyślę o potrzebach twego ciała; ale musisz poprzestać na skromnym posiłku na jaki stać biedną chatkę pustelnika.»
Przeszedłem do kaplicy i w istocie począłem się modlić, gdyż nie tylko że sam nigdy nie byłem bezbożnikiem ale nawet niepojmowałem żeby mogli znajdować się ludzie nie wierzący. Wszystko to pochodziło jeszcze ze sposobów jakiemi mnie wychowano.
Po chwili pustelnik przyszedł po mnie i wprowadził do chaty gdzie znalazłem dość porządne nakrycie. Wieczerza składała się z owoców, mleka i sucharów miasto chleba; wreszcie znalazła się i butelka wina, którego pustelnik nie pił ale używał jedynie do ofiary mszy świętej. Dowiedziawszy się o tem zostawiłem również wino nietknięte.
Podczas gdy z przyjemnością posilałem się, weszła do chaty tak straszliwa postać jakiej dotąd jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Był to człowiek jak się zdawało młody ale odstraszającej chudości. Włosy miał najeżone, jedno oko wykłute i świeżo jeszcze rozkrwawione. Z ust wychodził mu język pokryty pianą. Czarna suknia go okrywała, ale nie miał ani koszuli ani obuwia.
Okropne zjawisko, nie mówiąc ani słowa, skulone usiadło w kącie, i niewzruszone jak posąg jednem okiem wpatrywało się w krucyfix który w obu rękach ściskało. Pożywszy wieczerzę zapytałem pustelnika, coby to był za człowiek?
«Synu mój, — odparł starzec — jestto opętany z którego wypędzam duchy czartowskie. Straszliwa jego historya jasnym jest dowodem potęgi jaką anioł ciemności wywiera na tę nieszczęśliwą okolicę. Opowiadanie to może się przydać ku twemu zbawieniu, rozkażę mu więc aby zaczął.» I to mówiąc obrócił się do opętanego i rzekł: «Paszeko, Paszeko, w imię twego odkupiciela nakazuję ci opowiedzieć twoją historyą.» Paszeko zaryczał okropnie i tak się odezwał:

HISTORYA OPĘTANEGO PASZEKO.

«Urodziłem się w Kordowie gdzie ojciec mój żył w stanie wyższym nad mierność. Matka moja przed trzema laty umarła. Ojciec z początku zdawał się niepocieszonym, ale gdy po kilku miesiącach wypadło mu jechać do Sewilli, tamże zakochał się w młodej wdowie, nazwiskiem Kamilla de Tormes. Kobieta ta nieużywała dobrej sławy i przyjaciele mego ojca starali się odwrócić go od tej znajomości; ale właśnie, jakby im na przekorę, mój ojciec ożenił się z nią we dwa lata po śmierci pierwszej żony. Ślub odbył się w Sewilli i w kilka dni potem mój ojciec wrócił do Kordowy z nową małżonką i siostrą jej Inezillą.
Moja macocha zupełnie odpowiadała wieściom jakie o niej krążyły, i przybywszy do naszego domu zaczęła naprzód od rzucania na mnie czułych spojrzeń. Nie powiódł się jej ten zamiar, natomiast ja szalenie zakochałem się w jej siostrze Inezilli. Namiętność moja tak się wzmogła, że upadłem do nóg ojcu i błagałem aby mi ją dał za żonę.
Ojciec mój podniósł mnie z dobrocią i rzekł: «Zakazuję ci synu mój myśleć o tem małżeństwie, a to dla trzech przyczyn. Naprzód niewypada abyś stał się szwagrem ojca; powtóre, święte prawa kościelne nie pozwalają takich małżeństw; potrzecie, niechcę abyś żenił się z Inezillą.» Mój ojciec wyłuszczywszy mi te trzy powody, odwrócił się odemnie i odszedł.
Na te słowa oddałem się najgwałtowniejszej rozpaczy. Macocha moja dowiedziawszy się o tem co zaszło, przyszła do mnie i upewniła mnie że bezpotrzebnie martwiłem się, że gdy niemogłem być małżonkiem Inezilli, to wcale nie przeszkadzało abym stał się jej kortehho czyli kochankiem, i że ona całą tę sprawę bierzę na siebie. Zarazem jednak wiele mówiła mi o swojem przywiązaniu ku mnie i spoglądała na mnie wzrokiem, którego znaczenia bynajmniej nie chciałem odgadnąć. Słuchałem tego wszystkiego zdumiony, znając jednak skromność Inezilli nie spodziewałem się nigdy aby moje nadzieje kiedykolwiek zostały spełnione.
Śród tego mój ojciec wybrał się na podróż do Madrytu, gdzie pragnął wyrobić sobie posadę korredżydora Kordowy i zabrał z sobą żonę i jej siostrę. Podróż ta miała trwać dwa miesiące, ale dla mnie, który jednego dnia bez widoku Inezilli nie mogłem przepędzić, czas ten wydawał się niesłychanie długim. Przy końcu dwóch miesięcy otrzymałem list od ojca, w którym rozkazywał mi abym wyjechał na jego spotkanie i oczekiwał go w Venta-Quemada przy wejściu do Sierra-Morena. Kilka tygodni wprzódy niebyłbym śmiał zapuścić się w Sierra-Morena, ale w tenczas właśnie co powieszono dwóch braci Zota, zgraja poszła w rozsypkę i nie wspominano o żadnych niebezpieczeństwach.
Wyjechałem więc około dziesiątej z rana z Kordowy i przybyłem na nocleg do Anduhar, do najgadatliwszego oberżysty z całej Andaluzyi. Kazałem sobie zastawić obfitą wieczerzę i połowę spożywszy, drugą zachowałem na dalszą podróż.
Nazajutrz posiliłem się resztkami mojej wieczerzy w Los-Alcornoques i na wieczór przybyłem do Venta-Quemada. Nie zastałem jeszcze ojca ale gdy ten wyraźnie kazał mi czekać na siebie, zgodziłem się na to tem chętniej, że znalazłem obszerną i wygodną gospodę. Oberżysta który ją trzymał, niejaki Gonzalez z Murcyi, dobry człowiek ale wielki paliwoda, obiecał mi sporządzić wieczerzę godną granda pierwszej klassy. Podczas gdy ją przyrządzał, udałem się na przechadzkę nad brzegi Guad-al-Quiviru, a wróciwszy istotnie znalazłem że wieczerza nie była bez zalet. Kilka godzin jeszcze przepędziłem to czytając, to przewracając się w łóżku, gdym nagle usłyszał dźwięk dzwonu, czyli raczej zegaru, bijącego północ. Zdziwiłem się tem bardziej żem poprzednich godzin nie słyszał. Niebawem drzwi się otworzyły i ujrzałem moję macochę w lekkim podwłośniku ze świecą w ręku. Zbliżyła się do mnie na palcach, postawiła świecę na stoliku, usiadła obok mnie, wzięła moją rękę między swoje dłonie i w te słowa zaczęła:
«Drogi Paszeko, nadeszła chwila w której mogę spełnić uczynioną ci obietnicę; godzina temu jak przybyliśmy do tej karczmy. Twój ojciec udał się na noc do wioski, ale ja dowiedziawszy się że tu jesteś, otrzymałam pozwolenie zostania z moją siostrą. Inezilla czeka na ciebie, ale pomnij o warunkach twego szczęścia. Ty kochasz Inezillę ale ciebie kto inny kocha z równą mocą: dwoje nie powinno używać szczęścia kosztem trzeciego. Pójdź za mną.» Moja macocha nie dała mi czasu odpowiedzi, tylko poprowadziła mnie przez wiele kurytarzy aż do drzwi ostatnich i jęła spoglądać przez dziurkę od klucza. Kiedy dość się już napatrzyła rzekła: «Wszystko idzie dobrze, sam się przekonaj.»
W istocie ujrzałem zachwycającą Inezillę, ale wyraz jej twarzy był dalekim od zwykłej jej skromności. Oczy pałały niezwyczajnym ogniem, pierś szybko się wznosiła miotana gwałtownem wzruszeniem. Niemogłem tego pojąć.
Po chwili Kamilla rzekła: «Zostań tu kochany Paszeko, skoro czas nadejdzie przyjdę po ciebie.»
Gdy weszła do komnaty, znowu przyłożyłem oko do zamku, i ujrzałem tysiąc niepojętych dla mnie rzeczy. Kamilla namiętnemi słowy przemawiała do siostry; na stole stała szklanka niedopitego białego napoju. Inezilla z rozpłomienienem obliczem błędnie wpatrywała się w twarz tej kobiety, której postać unosiła się nad nią jak jastrząb nad przelekłą gołębicą. Krew we mnie zawrzała, szybko otworzyłem drzwi i ukląkłem obok czarującej dziewczyny okrywając pocałowaniami drobne jej rączki. Szatan widno rozszalał się tej nocy i popychał mnie w przepaść zbrodni. Cały pokój kręcił się ze mną, czułem że zmysły mnie opuszczają i niebawem głęboki sen mnie ogarnął.
Nazajutrz obudziłem się pod szubienicą braci Zota, których trupy leżały po obu moich stronach.»
Tu pustelnik przerwał opętanemu i rzekł: «Cóż więc mój synu co o tem myślisz? Mniemam że doznałbyś niesłychanej trwogi gdybyś nagle znalazł się między dwoma wisielcami.»
«Obrażasz mnie mój ojcze — odparłem — szlachcic nie powinien niczego się lękać, tem bardziej zwłaszcza gdy ma zaszczyt być kapitanem w gwardyi wallońskiej.»
«Ależ mój synu, — przerwał pustelnik — czy słyszałeś aby komu wydarzyła się kiedy podobna przygoda?»
Zastanowiłem się przez chwilę, poczem odrzekłem: «Jeżeli ta przygoda przytrafiła się panu Paszeko, mogła bardzo wygodnie wydarzyć się i innym, osądzę to lepiej jeżeli raczysz mu rozkazać aby mówił dalej.»
Pustelnik obrócił się do opętanego i rzekł: «Paszeko! Paszeko! w imieniu twojego odkupiciela nakazuję ci mówić dalej.» Paszeko zaryczał straszliwie i tak dalej rozpowiadał:
«Na pół umarły uciekałem z pod szubienicy; wlokłem się sam niewiedząc gdzie, nareszcie spotkałem podróżnych którzy ulitowali się nademną i odprowadzili do Venta-Quemada. Zastałem oberżystę i moich służących wielce o mnie zakłopotanych. Zapytałem ich czyli w istocie ojciec mój przepędził noc w poblizkiej wiosce, odpowiedzieli że dotychczas nikt jeszcze z mojej rodziny nie przybył.
Niemogłem już dłużej wytrzymać w Venta-Quemada i powróciłem do Anduhar. Przyjechałem już po zachodzie słońca; pełno było ludzi w gospodzie, posłano mi więc w kuchni. Położyłem się ale nadaremnie usiłowałem zasnąć, okropności przeszłej nocy ciągle stawały mi przed umysłem. Na ognisku kuchennem postawiłem zapaloną świecę, gdy wtem ta nagle zagasła i uczułem jak dreszcz śmiertelny krew mi ścinał w żyłach. Zaczęło mnie coś ciągnąć za kołdrę i niebawem usłyszałem cichy głos przemawiający w te słowa:
«To ja, Kamilla, twoja macocha, drżę cała od zimna drogi Paszeko, zlituj się nademną.»
Po chwili drugi głos przerwał:
«To ja Inezilla, Paszeko, niepoznajesz że twojej kochanki? i mnie także zimno.»
I wnet poczułem jak zimna ręka głaskała mnie pod brodę. Zebrałem wszystkie siły i krzyknąłem: «Precz odemnie szatanie?...»
Na co oba głosy znowu cicho odpowiedziały: «Jako? wypędzasz nas? czyliż nas już nie kochasz? Zimno nam, rozpalimy trocha ognia na kominku.»
W istocie wkrótce potem lekki płomyk zabłysnął na ognisku kuchennem; gdy nieco się rozjaśniło, otworzyłem oczy i ujrzałem już nie Kamillę i Inezillę ale dwóch braci Zota wiszących w kominie.
Na ten straszny widok, odszedłem prawie od zmysłów; wyskoczyłem z łoża, rzuciłem się przez okno i zacząłem uciekać w pole. Przez chwilę mniemałem żem uciekł szczęśliwie od tych wszystkich okropności, ale obróciwszy się spostrzegłem że wisielcy gonili za mną: puściłem się coraz prędzej i wkrótce zostawiłem upiory daleko za sobą — ale radość moja niedługo trwała. Obrzydłe stworzenia zaczęły obracać się kołem na rękach i nogach i w jednej chwili mnie doścignęły. Jeszcze probowałem uciec, nakoniec sił mi zabrakło.
Wtedy uczułem że jeden z wisielców chwytał mnie za kostkę lewej nogi; chciałem mu ją wydrzeć, ale wtem drugi stanął mi w poprzek drogi. Zatrzymał się, wytrzeszczył na mnie okropne oczy i wywalił język czerwony jak żelazo z ognia dobyte. Błagałem o miłosierdzie ale napróżno. Jedną ręką porwał mnie za gardło, drugą zaś wydarł to właśnie oko które dotąd nie może się zagoić. W miejsce oka, wsunął swój język rozpalony, zaczął mi lizać mózg tak że ryczałem z boleści.
Natenczas drugi wisielec który schwycił mnie za lewą nogę, wziął się także do szponów; naprzód zaczął mnie łechtać pod podeszwę nogi za którą mnie trzymał, następnie piekielny potwór zdarł mi skórę, powyciągał wszystkie nerwy, oczyścił ze krwi i jął przebierać po nich palcami jak gdyby po narzędziu muzycznem; widząc jednak że wcale nie wydawałem przyjemnych dlań dźwięków zapuścił szpony pod moje kolano, pozaciągał żyły na pazury i zaczął je nastrajać, zupełnie jak gdyby miał do czynienia z harfą. Nakoniec jął grać na mojej nodze z której utworzył pewien rodzaj psałterionu. Słyszałem jego djabelski śmiech, piekielne wycia towarzyszyły moim krzykom, tętniały mi w uszach zgrzytania potępieńców, wreszcie straciłem przytomność.
Nazajutrz pasterze znaleźli mnie na polu i przynieśli do tej pustelni. Wyspowiadałem się z grzechów i u stóp ołtarza znalazłem ulgę w moich cierpieniach.» —
Po tych słowach opętaniec zaryczał straszliwie i umilkł. Natenczas pustelnik zabrał głos i rzekł:
«Przekonywasz się teraz młodzieńcze o potędze szatana, módl się więc i płacz. Ale już jest późno, wypada się nam rozłączyć; nie ofiaruję ci na noc mojej celi gdyż krzyki Paszeka niedałyby ci zasnąć. Idź, połóż się w kaplicy, tam pod zasłoną krzyża znajdziesz opiekę przeciw złym duchom.»
Odpowiedziałem pustelnikowi że będę spał tam gdzie mu się podoba; zanieśliśmy małe łóżko na pasach do kaplicy i pustelnik odszedł życząc mi dobrej nocy.
Znalazłszy się sam jeden, zacząłem przywodzić na pamięć opowiadanie Paszeka; w istocie to coś wyglądało na moje własne przygody i właśnie zastanawiałem się nad tem gdy północ uderzyła. Nie wiedziałem czy to pustelnik dzwonił czyli też zabrzmiało djabelskie hasło. Wtedy usłyszałem że ktoś skrobał do drzwi; poszedłem i zapytałem: «kto tam?..» Cichy głos odpowiedział mi: «Zimno nam — otwórz — to my — twoje drogie kochanki.»
«Zapewne, przeklęte wisielcy — zawołałem — poszli precz do waszych szubienic! Nie przeszkadzajcie mi spać.»
Na to cichy głos znowu się odezwał: «Drwisz sobie z nas bo siedzisz w kaplicy — ale pójdźno tu do nas paniczu.»
«Służę wam w tej chwili» szybko odpowiedziałem. Porwałem za szpadę i chciałem wyjść, ale coż kiedy zastałem drzwi zamknięte. Powiedziałem to upiorom które ani słowa nie rzekły. Położyłem się więc i spałem aż do białego dnia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.