Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień czternasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 14. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ CZTERNASTY.

Cyganki przyniosły mi czekuladę i raczyły ze mną śniadać. Następnie znowu wziąłem strzelbę i nie pojmuję jakie nieszczęsne roztargnienie zaprowadziło mnie do szubienicy dwóch braci Zota. Zastałem ich odczepionych; wszedłem wewnątrz szubienicy i ujrzałem oba trupy wzdłuż leżące na ziemi, a między niemi młodą dziewczynę w której poznałem Rebekę.
Obudziłem ją jak można było najłagodniej, jednakowoż widok, którego niemogłem zasłonić, wtrącił ją w stan niewypowiedzianej boleści. Dostała konwulsyi, zaczęła płakać i zemdlała. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do poblizkiego źródła, tam skropiłem jej twarz wodą i nieznacznie przywróciłem do zmysłów.
Nigdy nie byłbym odważył się powiedzieć jej że zastałem ją pod szubienicą, ale ona pierwsza zaczęła o tem mówić. — «Dobrze to wiedziałam — rzekła — że milczenie twoje będzie miało dla nas zgubne skutki. Niechciałeś opowiedzieć nam twojej przygody i stałam się równie jak ty, ofiarą tych przeklętych upiorów. Dotąd nie mogę jeszcze wytłumaczyć sobie wszystkich okropności tej nocy. Będę jednak starała się przypomnieć je i zdam ci z nich sprawę, ale niezrozumiałbyś mnie gdybym nie zaczęła od początku mego życia.» — Rebeka zamyśliła się przez chwilę i w te słowa zaczęła:

HISTORYA REBEKI.

Mój brat opowiadając ci swoje przygody, zaznajomił cię z pewną częścią moich. Ojciec mój przeznaczał go na małżonka dla dwóch córek królowej Saby, co zaś do mnie, chciał abym zaślubiła dwóch genjuszów przewodniczących konstellacyi bliźniąt.
Mój brat, dumny ze związku jaki mu zapowiadano, podwoił zapał do nauk kabalistycznych. Ja doznałam zupełnie przeciwnego wrażenia; przestraszała mnie myśl zaślubienia dwóch na raz genjuszów i tak byłam tem przerażoną że nie mogłam ułożyć dwóch wierszów kabały. Każdego dnia odkładałam pracę na jutro i skończyłam na tem, że całkiem zapomniałam tej sztuki równie trudnej jak niebezpiecznej.
Brat mój niebawem postrzegł moją opieszałość i obarczył mnie najprzykrzejszemi wymówkami. Przyrzekłam mu poprawę nie myśląc jednak o dotrzymaniu obietnicy. Nareszcie zagroził mi że oskarży mnie przed ojcem; zaklinałam go aby mnie oszczędził, wtedy przyrzekł czekać jeszcze do soboty, ale ponieważ dotąd nic jeszcze nie uczyniłam, wszedł do mnie o północy, rozbudził i rzekł że natychmiast wywoła cień mego ojca — straszliwego Mamona.
Padłam mu do nóg, wzywałam jego litości ale nadaremnie. Usłyszałam jak wymawiał groźną formułę wynalezioną niegdyś przez Baltoiva z Endoru. Natenczas na tronie z kości słoniowej ukazał się mój ojciec; wzrok jego zagniewany śmierć mi zadawał, myślałam że nie przeżyję pierwszego wyrazu jaki wyjdzie z ust jego. Przemówił jednak. Zaczął od wezwania Boga Abrahama i Jakóba. Tak jest, nie wahał się wyrzec tych przerażających zaklęć. —
Tu młoda izraelitka ukryła twarz w dłonie i zdawała się drżeć na samo wspomnienie tej okropnej sceny, nareszcie przyszła do siebie i tak dalej mówiła:
Nie słyszałam reszty mowy mego ojca, zemdlałam bowiem za nim skończył. Odzyskawszy zmysły spostrzegłam mego brata podającego mi księgę Szafirothu. Myślałam że znowu stracę przytomność; ale trzeba było poddać się wyrokowi. Mój brat, który dobrze wiedział że należało wrócić ze mną do pierwszych początków, miał dość cierpliwości i jeden po drugim wszystkie mi je przypomniał. Zaczęłam od składania syllab, następnie przeszłam do wyrazów i formuł. Powoli, wzniosła ta nauka zupełnie mnie oczarowała. Przepędzałam całe noce w gabinecie który służył memu ojcu za obserwatoryum i wychodziłam dopiero gdy światło dzienne przerywało moje badania; wtedy upadałam ze znużenia. Mulatka moja Zulejka rozbierała mnie sama niewiedziałam kiedy. Po kilku godzinach spoczynku wracałam do zatrudnień do których bynajmniej niebyłam stworzoną, jak to sam wkrótce zobaczysz.
Znasz Zulejkę i zapewne uważałeś nadzwyczajną jej piękność. Oczy jej tchną słodyczą, usta umila roskoszny uśmiech, ciało zaś zadziwia doskonałością kształtów. Pewnego dnia, wracając z obserwatoryum gdy długo napróżno wołałam na nią aby przyszła mnie rozebrać, weszłam do jej pokoju i ujrzałam ją przez pół wychyloną za okno, dającą znaki komuś na drugiej stronie doliny i ślącą namiętne pocałunki które zdawała się ścigać całą duszą.
Dotąd, niemiałam żadnego pojęcia o miłości; wyrażenie tego uczucia po raz pierwszy uderzyło mój wzrok. Tak byłam przejęta podziwieniem, że stanęłam niewzruszona jak posąg. Zulejka odwróciła się: żywy rumieniec przebił orzechową barwę jej płci i rozlał się po całem jej ciele. Ja także zarumieniłam się i nagle zbladłam. Czułam że odchodzę od zmysłów. Zulejka podbiegła, pochwyciła mnie w swoje objęcia a serce jej bijące wraz z mojem, przelało we mnie zapał jaki krążył po jej żyłach.
Mulatka rozebrała mnie czemprędzej i gdy położyła mnie w łóżko, zdawała się oddalać z większą roskoszą niż kiedykolwiek. Wkrótce usłyszałam kroki męzczyzny wchodzącego do jej pokoju. Równie szybkiem jak mimowolnem poruszeniem, zerwałam się z łóżka, pobiegłam do drzwi i przyłożyłam oko do dziurki od klucza. Ujrzałam młodego mulata Tantzaï wnoszącego koszyk napełniony polnemi kwiatami. Zulejka pobiegła naprzeciw niego, wzięła pełne dłonie kwiatów i przycisnęła je do łona. Tantzaï zbliżył się aby oddychać ich zapachem który mięszał się z westchnieniami jego kochanki. Zulejka zadrżała, dreszcz i mnie wskróś przejął, powiodła po nim błędnemi oczyma, i padła w jego objęcia. Oblałam łzami moją pościel, łkania dech mi zatrzymywały i w rozmarzeniu boleści zawołałam: «Ach moja sto dwudziesta prababko której imię noszę, łagodna i czuła małżonko Izaaka, jeżeli z łona twego teścia z łona Abrahama widzisz stan w jakim się znajduję, ubłagaj cień Mamona i powiedz mu, że jego córka niegodną jest zaszczytów które dla niej przeznacza!»
Wołania te zbudziły mego brata; wszedł do mnie i myśląc że byłam chorą, dał mi uspokojające lekarstwo. Wrócił jeszcze w południu i znalazłszy że puls bił mi gwałtownie, ofiarował się dalej za mnie prowadzić moje prace kabalistyczne. Z wdzięcznością przyjęłam tę ofiarę gdyż sama do niczego nie byłam zdolną. Ku wieczorowi zasnęłam i miałam sny cale odmienne od tych jakie dotąd mnie nawiedziały. Nazajutrz, marzyłam na jawie czyli raczej byłam tak roztargnioną że sama niewiedziałam co mówiłam. Brat mój często rzucał na mnie srogie spojrzenia i wywoływał na lica moje niewytłumaczony rumieniec. Tym sposobem przeszło ośm dni.
Pewnej nocy, brat mój wszedł do mego pokoju; pod pachą trzymał księgę Szafirothu, w ręku zaś szarfę z konstellacyami na której wypisane było siedmdziesiąt nazwisk jakie Zoroaster nadał konstellacyi bliźniąt. «Rebeko — rzekł do mnie — Rebeko, wyjdź z tego stanu który cię poniża. Czas jest abyś sprobowała twej władzy nad ludami żywiołowemi i piekielnemi duchy. Ta szarfa z konstellacyami, zabezpieczy cię przed ich natarczywością. Wybierz na okolicznych górach miejsce które uznasz za najstosowniejsze do twoich działań i pomyśl że cały twój los od nich zależy.» Po tych słowach brat mój wyprowadził mnie za bramę zamkową i zamknął za mną kratę.
Zostawiona sama sobie wezwałam całej odwagi na pomoc; noc była ciemna, stałam jak wryta w koszuli z bosemi nogami, rozpuszczonym włosem i księgą w ręku. Zwróciłam kroki na górę która zdawała mi się być najbliższą. Jakiś pasterz chciał mnie pochwycić, odepchnęłam go ręką w której trzymałam księgę i padł trupem u mych nóg. Nie będzie to cię dziwiło gdy się dowiesz, że okładka mojej księgi była wystruganą z drzewa arki, które miało własność niszczenia wszystkiego czego tylko się dotykało.
Słońce zaczęło wstawać gdy dostałam się na wierzchołek który wybrałam do uskutecznienia moich działań, niemogłam jednak ich rozpocząć jak dopiero nazajutrz o północy. Schroniłam się do jaskini gdzie zastałam niedźwiedzicę z kilkoma niedźwiadkami; rzuciła się na mnie ale oprawa księgi i tym razem nie była bezskuteczną — zwierzę upadło u mych stóp. Wzdęte jej wymiona przypomniały mi że umierałam z czczości, nie miałam zaś jeszcze żadnego genjusza a nawet żadnego ducha błędnego na moje rozkazy. Postanowiłam korzystać ze sposobności i ugasić pragnienie mlekiem niedźwiedzicy. Ostatki ciepła które zwierzę jeszcze w sobie zachowało, uczyniły mój pokarm mniej odrażającym, ale w tem niedźwiadki przyszły dopominać się o swoją część. Wyobraź sobie Alfonsie szesnastoletnią dziewczynę, która nigdy dotąd nie opuściła domu gdzie się była urodziła, nagle w tak okropnem położeniu. Wprawdzie miałam w ręku straszliwą broń ale nie byłam przyzwyczajoną jej używać, najmniejsza zaś nieuwaga mogła ją przeciw mnie obrócić.
Tymczasem spostrzegłam że trawa nagle schła, powietrze rozżarzało się z gwałtownością i ptaki padały martwe w przelocie. Poznałam że szatany uprzedzone o tem co miało nastąpić, zaczynały się już zgromadzać. Poblizkie drzewo samo się zapaliło, buchnęło kłębami dymu które zamiast wznieść się do góry, otoczyły moją jaskinię i pogrążyły mnie w ciemnościach. Niedźwiedzica leżąca u mych nóg zdawała się ożywiać i oczy jej zabłysły ogniem który na chwilę rozproszył ciemność. Natenczas z paszczy jej wyskoczył zły duch pod postacią skrzydlatego węża. Był to Nemrael, duch ostatniego stopnia, którego przeznaczano na moje usługi. Wkrótce usłyszałam rozmowę w języku Egregorów, najznakomitszych strąconych aniołów i zrozumiałam, że uczynią mi zaszczyt towarzyszenia przy pierwszem mojem wejściu w świat istot pośrednich. Mowa ta jest tą samą w jakiej Enoch napisał pierwszą swoją księgę, dzieło nad którem głęboko się zastanawiałam.
Nareszcie Semiarus, książe Egregorów przyszedł oznajmić mi że czas już było zacząć. Wyszłam z jaskini, roztoczyłam w koło moją szarfę z konstellacyami, otworzyłam księgę i głośno wymówiłam straszliwe zaklęcia które dotychczas zaledwie odważałam się czytać po cichu.
Pojmujesz dobrze że niejestem w stanie wypowiedzenia ci wszystkiego co się ze mną działo, a nawet nie mógłbyś tego zrozumieć. Dodam tylko że nabyłam dość silnej władzy nad duchami i że nauczono mnie środków zapoznania się z bliźniętami niebieskiemi. Około tego czasu, mój brat dostrzegł końce nóg córek Salomona. Czekałam dopóki słońce wejdzie w znak bliźniąt; z kolei tego dnia, czyli raczej tej nocy, wzięłam się do dzieła. Wytężyłam wszystkie siły moje, wreszcie sen mnie owładnął któremu nie mogłam się oprzeć.
Nazajutrz z rana gdy Zulejka przyniesła mi zwierciadło, spostrzegłam stojące za sobą dwie ludzkie postacie — obróciłam się alem nic nie ujrzała; rzuciłam znowu wzrok na zwierciadło i znowu ten sam obraz mi się przedstawił. Wreszcie zjawisko to wcale nie było strasznem. Widziałam dwóch młodzieńców których postać nieco przewyższała zwykłego wzrostu ludzkiego. Barki ich były daleko szersze i trocha zaokrąglone jako u kobiet; piersi także były wznioślejsze, wytoczone zaś ramiona wspierali na bokach, w postawie jakie widzimy w posągach egipskich. Błękitno-złote włosy spadały im w pierścieniach na szyje, nie mówię ci już o rysach ich twarzy; możesz sobie wyobrazić piękność półbożków, gdyż w istocie były to bliźnięta niebieskie, poznałam je po małych płomykach połyskujących na ich skrzydłach. —
«Jakżeż byli ubrani ci półbożkowie?» zapytałem Rebeki.
«Wcale nie byli ubrani — odrzekła — każdy z nich miał cztery skrzydła z których dwa wyrastały im z ramion i spływały na grzbiet, drugie zaś zataczały się wdzięcznie koło pasa. Jakkolwiek skrzydła te były przezroczyste, atoli iskry srebra i złota któremi były przetykane dostatecznie ich zasłaniały.»
«Otóż są więc — rzekłam sama do siebie — dwaj niebiescy młodzieńcy którym przeznaczoną jestem za małżonkę. Niemogłam wewnętrznie wstrzymać się od porównania ich z młodym mulatem który tak szczerze kochał Zulejkę, ale zapłoniłam się na tę myśl. Spojrzałam w zwierciadło i zdało mi się żem widziała jak pół bożkowie rzucali mi zagniewane spojrzenia, niby odgadli moje myśli i obrazili się żem śmiała mimowolnie poniżyć ich tem porównaniem.
Przez kilka następnych dni lękałam się spojrzeć w zwierciadło. Nareszcie odważyłam się. Boskie bliźnięta z rękami założonemi na piersiach, łagodnemi i czułemi spojrzeniami rozproszyły moją bojaźń. Nie wiedziałam jednak co im powiedzieć. Aby wycofać się z tego kłopotu, poszłam po jeden tom dzieł Edrisa który wy nazywacie Atlasem. Jestto najpiękniejsza poezya jaką posiadamy. Dźwięki wierszów Edrisa naśladują harmonię ciał niebieskich. Nie jestem dość obeznaną z językiem tego autora, lękając się więc czylim źle nie przeczytała, ukradkiem spojrzałam w zwierciadło aby przekonać się jaki skutek wywierałam na słuchaczach. Mogłam być zupełnie zadowoloną. Taminowie spoglądali po sobie wzrokiem potwierdzającym moje słowa i czasami rzucali w zwierciadło spojrzenia, na widok których byłam mocno wzruszoną.
W tej chwili brat mój wszedł do pokoju i znikło całe widzenie. Mówił mi o córkach Salomona których widział tylko końce nóg. Widząc go wesołego podzieliłam jego radość, tem bardziej że czułam się przejętą nieznanem dotąd uczuciem. Wzruszenie wewnętrzne, towarzyszące zawsze działaniom kabalistycznym, ustąpiło miejsca słodkiemu rozmarzeniu o którego roskoszach dotąd nic nie wiedziałam.
Mój brat kazał otworzyć kratę zamkową, która była zamkniętą od czasu mego wyjścia na górę i oddaliśmy się przyjemności przechadzki. Okolica wydała mi się czarowną, pola połyskiwały najświetniejszemi barwami. Spostrzegłam także w oczach mego brata pewien zapał, odmienny od tego jaki w nim przedtem gorzał do nauk. Zapuściliśmy się w lasek pomarańczowy. On poszedł marzyć w swoją stronę ja w moją i powróciliśmy przepełnieni czarownemi myślami.
Zulejka rozbierając mnie przyniosła zwierciadło; spostrzegłszy że nie byłam samą kazałam go odnieść, przekładając sobie, obyczajem strusia, że sama nie widząc nie będę widzianą. Położyłam się i zasnęłam, ale wkrótce najdziwaczniejsze sny pochwyciły moją wyobraźnią. Zdawało mi się że w przepaści niebios widziałam dwie świetne gwiazdy, które z kręgu zwierzyńcowego wspaniale się do mnie zbliżały. Nagle wystąpiły z koła i znowu się pokazały, prowadząc za sobą mglistego pasa Andromedę. Trzy te niebieskie ciała razem przebiegały powietrzną drogę, poczem zatrzymały się i przybrały postać ognistego meteoru. Następnie wybłysły w trzech świetlnych pierścieniach i długo wirując z osobna, zestrzeliły się w jedno ognisko. Wtedy zmieniły się w wielką gloryę, czyli światłokrąg otaczający tron z szafirów. Na tronie siedziały bliźnięta, wyciągały do mnie ramiona i ukazywały miejsce które miałam zająć między niemi. Chciałam do nich poskoczyć, ale w tej chwili zdało mi się że mulat Tantzaï chwytał mnie za kibić i wstrzymywał. W istocie, uczułam mocne ściśnienie i nagle ocknęłam się.
Ciemność ogarniała moją komnatę, ale przez szczeliny drzwi ujrzałam światło w pokoju Zulejki. Posłyszałam jej westchnienia i sądziłam że była chorą. Powinnam była ją zawołać ale nie uczyniłam tego. Nie wiem jaka nieszczęsna płochość sprawiła żem znowu pobiegła do dziurki od klucza. Ujrzałam Zulejkę w objęciach kochanka, zaćmiło mi się w oczach i padłam zemdlona.
Gdy otworzyłam oczy, Zulejka i brat mój stali przy mojem łóżku. Rzuciłam na pierwszą piorunujący wzrok i zabroniłam jej pokazywać mi się na oczy. Brat mój zapytał mnie o przyczynę tej srogości; zapłoniona opowiedziałam mu wszystko co mi się wydarzyło. Odrzekł na to, że od wczoraj sam ich pożenił, że jednak mocno żałuje że niemógł przewidzieć tego co się stało. Wprawdzie tylko wzrok mój był wystawiony na szwank, atoli nadzwyczajna drażliwość Taminów mocno go niepokoiła. Co do mnie postradałam wszystkie uczucia wyjąwszy wstydu, i wolałabym była umrzeć aniżeli spojrzeć w zwierciadło.
Brat mój bynajmniej nieznał moich stosunków z Taminami ale wiedział że niebyłam dla nich obcą, bacząc zaś że oddawałam się coraz głębszemu smutkowi, lękał się abym nie zaniechała rozpoczętych działań. Gdy słońce miało już wychodzić ze znaku bliźniąt, uznał za potrzebne uprzedzić mnie o tem. Ocknęłam się jakby ze snu; zadrżałam na myśl niewidzenia więcej moich półbożków, rozłączenia się z niemi na jedenaście miesięcy, nie wiedząc nawet jak byłam położoną w ich umyśle i czyli nie stawałam się zupełnie niegodną ich uwagi.
Postanowiłam pójść do obszernej komnaty zamkowej gdzie wisiało weneckie zwierciadło sześciołokciowej wysokości, dla większej jednak pewności samej siebie, wzięłam księgę Edrisa zawierającą poemat o stworzeniu świata. Usiadłam zdaleka od zwierciadła i zaczęłam głośno czytać. Następnie przerywając i podnosząc nagle głos ośmieliłam się zapytać Taminów czy byli świadkami tych wszystkich cudów? Wtedy zwierciadło weneckie odczepiło się z haka na którym wisiało i stanęło przedemną. Ujrzałam Taminów; uśmiechali się do mnie z zadowoleniem i pochylili głowy na znak że rzeczywiście byli obecnymi przy stworzeniu świata i że w istocie wszystko tak się odbyło jak pisze Edris.
Tu odwaga we mnie wstąpiła, zamknęłam księgę i utopiłam wzrok w oczach moich boskich kochanków. Chwila tego zapomnienia mogła mnie drogo kosztować. Zbyt wiele należałam jeszcze do ludzkości, ażeby być w stanie znieść tak blizkie z nimi zetknięcie. Płomień niebieski błyskający w ich oczach zaledwie mnie nie spalił. Spuściłam wzrok i przyszedłszy nieco do siebie jęłam czytać dalej, ale właśnie wpadłam na drugą pieśń, tę samą gdzie wieszcz opisuje miłostki synów Elohima z córkami ludzi. Niepodobna dziś wyobrazić sobie sposobu jakim kochano w pierwszych wiekach świata. Opisy te, których sama nie rozumiałam, często mnie zastanawiały. Wtedy oczy moje mimowolnie zwracały się ku zwierciadłu i zdawało mi się że widziałam jak Taminowie z coraz większą roskoszą słuchali mego głosu. Wyciągali do mnie ramiona, zbliżali się do mego krzesła, roztaczali świetne skrzydła i trzepotali niemi nademną. Gdy tak spostrzegałam w nich coraz gwałtowniejsze poruszenia, zakryłam dłonią oczy i w tej chwili uczułam na niej pocałunek równie jak na drugiej którą trzymałam na księdze. Wtedy nagle usłyszałam jak zwierciadło pękało w tysiąc drobnych kawałków. Zrozumiałam że słońce wyszło ze znaku bliźniąt, które tym sposobem zasyłały mi pożegnanie.
Nazajutrz, w innem zwierciedle ujrzałam jak gdyby dwa cienie albo raczej dwa lekkie zarysy postaci boskich moich kochanków. W dzień potem wszystko znikło. Natenczas dla uprzyjemnienia tęsknoty nieobecności, przepędzałam noce w obserwatoryum i z okiem przyłożonem do teleskopu, śledziłam moich kochanków aż do ich zajścia. Już dawno byli pod widokręgiem, kiedy marzyłam że jeszcze ich widzę. Nareszcie gdy ogon raka znikał przed moim wzrokiem, odchodziłam na spoczynek a łoże moje często było oblane mimowolnemi łzami, których sama niewiedziałam przyczyny.
Tymczasem brat mój pełen miłości i nadziei, więcej niż kiedykolwiek oddawał się badaniu nauk tajemniczych. Pewnego dnia przyszedł do mnie i rzekł: że niezawodne znaki które spostrzegł na niebie, oznajmiły mu że sławny adept od dwustu lat zamieszkujący piramidę Saofisa, wyjechał do Ameryki i że dwudziestego trzeciego naszego miesiąca Thybi, o siódmej godzinie i czterdziestej drugiej minucie, będzie przejeżdżał przez Kordowę. Tegoż wieczora poszłam do obserwatoryum i poznałam że miał słuszność, ale rachunek mój dał mi nieco odmienny wypadek. Brat mój utrzymywał prawdę swego dowodzenia, ponieważ zaś zwykł był mocno obstawać przy swoich zdaniach, chciał sam pojechać do Kordowy ażeby mnie przekonać, że ja a nie on byłam w błędzie. Brat mój mógł uskutecznić swoję podróż w tak krótkim czasie, jakiego potrzebuję na powiedzenie ci tych słów; ale chciał użyć przyjemności przechadzki i udał się przez góry, wybierając drogę gdzie piękne położenia zapowiadały mu najwięcej rozrywki. Tym sposobem przybył do Venta Quemada. Kazał sobie towarzyszyć temu samemu duchowi który ukazał mi się w jaskini i polecił mu przynieść sobie wieczerzę. Nemrael porwał ucztę przeorowi Benedyktynów i zaniósł ją do Venty. Następnie brat mój niepotrzebując już Nemraela odesłał go do mnie. Byłam właśnie wtedy w obserwatoryum i ujrzałam na niebie znaki, na widok których zadrżałam o los mego brata. Kazałam Nemraelowi powrócić do Venty i na krok go nie odstępować. Poleciał i wkrótce przybył na powrót mówiąc, że władza silniejsza od jego potęgi nie pozwoliła mu przedrzeć się do wnętrza gospody. Niespokojność moja dobiegła najwyższego stopnia. Nareszcie ujrzałam cię przybywającego wraz z moim bratem.
Dostrzegłam w twoich rysach zapewnienie i pogodę które mi dowiodły że niebyłeś kabalistą. Ojciec mój zapowiedział mi, że jakiś śmiertelnik zgubny wpływ na mnie wywrze.
Wkrótce inne kłopoty całkiem mnie zajęły. Brat mój opowiedział mi przygodę Paszeka i to co jemu samemu się przytrafiło, ale dodał z wielkiem mojem podziwieniem że sam nie wiedział z jakim rodzajem duchów miał do czynienia. Czekaliśmy nocy z najżywszą niecierpliwością, nakoniec zapadła i wykonaliśmy najstraszliwsze zaklęcia. Wszystko było napróżno. Nie mogliśmy niczego dowiedzieć się ani o naturze dwóch istot, ani też czyli mój brat rzeczywiście utracił swoje prawa do nieśmiertelności. Myślałam że będziesz mógł nam dać niektóre objaśnienia, ale wierny niewiem jakiemu tam słowu honoru, nic nie chciałeś powiedzieć.
Natenczas dla usłużenia i uspokojenia mego brata, postanowiłam sama przepędzić noc w Venta Quemada i wczoraj wyruszyłam w drogę. Późno już było w nocy gdy przybyłam do wejścia do doliny. Zebrałam pewne wyziewy z których złożyłam błędny ognik i rozkazałam aby mi przewodniczył. Jestto tajemnica zostająca w naszej rodzinie, za pomocą której Mojżesz, rodzony brat siedmdziesiątego trzeciego mego przodka, utworzył słup przyświecający Izraelitom na puszczy.
Mój błędny ognik wybornie się zapalił i zaczął ulatywać przedemną, wszelako nie obrał najkrótszej drogi. Spostrzegłam jego nieposłuszeństwo ale nie zwracałam na nie zbytniej uwagi. Północ była gdy stanęłam u celu. Przybywszy na podwórze Venty, spostrzegłam światło w środkowej izbie i usłyszałam harmonijną muzykę. Siadłam na kamiennej ławce i zaczęłam niektóre działania kabalistyczne które jednak pozostały bez żadnego skutku. Wprawdzie muzyka czarowała mnie i rozrywała do tego stopnia, że w tej chwili nie mogę ci powiedzieć, czyli moje działania były dokładnie czynione i sądzę że musiałam chybić w jakim ważnym punkcie. Nakoniec byłam przekonaną o ich nieomylności i sądząc że w gospodzie niebyło ani duchów ani szatanów, wniosłam że musieli tam być ludzie i oddałam się roskoszy słuchania ich śpiewów. Głosom tym towarzyszył dźwięk narzędzia o stronach, ale muzyka tak zgadzała się ze śpiewem, że żadna harmonja ziemska nie może iść w porównanie z tem co słyszałam.
Śpiewy te budziły we mnie roskoszne myśli o jakich dotąd nie miałam wyobrażenia. Długo przysłuchiwałam się im z ławki, ale nakoniec trzeba było wejść, gdyż w istocie po to tylko przybyłam. Otworzyłam drzwi do środkowej izby i ujrzałam dwóch wysokich i kształtnych młodzieńców, siedzących przy stole, jedzących, pijących i wyśpiewujących z całego serca. Ubiór ich był wschodni — na głowach mieli turbany, piersi i ramiona nagie, za pasami zaś błyskała im kosztowna broń. Dwaj nieznajomi, których wzięłam za Turków, powstali, podali mi krzesło, napełnili mi talerz i szklankę i znowu zaczęli śpiewać przy towarzyszeniu teorbanu na którym kolejno przygrywali.
Uprzejmy ich sposób obejścia wzbudzał zaufanie. Głód mi nieco dokuczał, zaczęłam więc jeść, że zaś niebyło wody, napiłam się więc wina. Natenczas przyszła mi chęć śpiewania z młodemi Turkami, którzy zdawali się uszczęśliwieni z mego głosu. Zanóciłam miłosną pieśń hiszpańską, odpowiedzieli mi podobnemi myślami na te same rymy. Zapytałam ich gdzie nauczyli się po hiszpańsku?
«Jesteśmy rodem z Morei — odpowiedział mi jeden z nich — i żeglarze z powołania, łatwo więc nauczyliśmy się języka portów do których przybijamy; ale porzućmy miłosne śpiewy hiszpańskie, posłuchaj teraz narodowych naszych pieśni.»
Cóż ci więcej powiem Alfonsie; głos ich brzmiał melodyą która unosiła duszę przez wszystkie odcienia uczucia, a gdy rozczulenie dochodziło do najwyższego stopnia, niespodziewane dźwięki nagle powracały szaloną wesołość. Jednakże nie dałam się obłąkać tym pozorom; spoglądałam bacznie na mniemanych majtków i zdawało mi się żem znalazła w nich nadzwyczajne podobieństwo z boskiemi mojemi bliźniętami. «Jesteście Turkami — rzekłam — urodzonemi w Morei?»
«Bynajmniej — odpowiedział ten który dotąd się jeszcze niebył odezwał — nie jesteśmy wcale Turkami, ale Grekami rodem ze Sparty i wylęgłymi z jednego jaja»
«Z jednego jaja?»
«Ach boska Rebeko — przerwał drugi — możesz że tak długo nas nie poznawać? Jestem Pollux, to zaś mój brat.»
Poskoczyłam z krzesła i schroniłam się do kąta izby. Mniemane bliźnięta przybrały kształty zwierciadlane i roztoczyły skrzydła. Czułam że unosiły mnie w powietrze, ale szczęśliwem natchnieniem wymówiłam święte słowo, które ja i mój brat sami tylko znamy z pomiędzy wszystkich kabalistów. Natychmiast zostałam strąconą na ziemię. Upadek ten pozbawił mnie zmysłów i twoje dopiero starania mi je powróciły. Niezawodne uczucie przekonywa mnie, że nic nie straciłam z tego com powinna była zachować, ale zmęczona jestem temi wszystkiemi nadzwyczajnemi zjawiskami. Boskie bliźnięta! nie jestem godną waszej miłości. Urodziłam się na zwyczajną śmiertelniczkę. —
Na tych słowach Rebeka skończyła swoje opowiadanie i pierwszą moją myślą było, że drwiła ze mnie od początku do końca i że chciała tylko nadużywać mojej łatwowierności. Porzuciłem ją dość porywczo i zacząwszy rozmyślać nad tem co słyszałem, tak sam do siebie mówiłem:
«Albo ta kobieta jest we współce z Gomelezami i pragnie wystawić mnie na próbę i wymódz ażebym przeszedł na muzułmańską wiarę, albo też dla innych jakich powodów chce wyrwać mi tajemnicę o moich kuzynkach; co zaś do tych ostatnich, bezwątpienia jeżeli nie są szatanami, w takim razie zostają w służbie Gomelezów.» Właśnie zajęty byłem temi myślami, gdym spostrzegł że Rebeka zakreślała koła w powietrzu i inne tym podobne czarodziejskie wydziwiania. Po chwili złączyła się ze mną i rzekła: «Doniosłam bratu o miejscu mego pobytu i jestem pewną że wieczorem tu przybędzie. Tymczasem pośpieszmy do obozu cyganów.» Oparła się szczerze na mojem ramieniu i przybyliśmy do starego naczelnika który przyjął żydówkę z oznakami głębokiego szacunku. Przez cały dzień Rebeka postępowała z wielką naturalnością i zdawała się zapominać o tajemniczych naukach. Gdy nad wieczorem brat jej przybył, odeszli razem, ja zaś udałem się na spoczynek. Ległszy w łóżku, rozmyślałem jeszcze nad opowiadaniem Rebeki ale ponieważ pierwszy raz w życiu słyszałem o kabale, o adeptach i o znakach niebieskich, nie mogłem wynaleźć żadnego stanowczego zarzutu i w tej niepewności zasnąłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.