Róża (Żeromski)/Sprawa siódma

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Róża
Podtytuł Dramat niesceniczny
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SPRAWA SIÓDMA.

(Noc zimowa w Alpach. Olbrzymie śniegi powlekły puszcze leśne, szlak prowadzący ku skałom, z których przed wiekami obrońcy swej niepodległości zrzucili szczyty gór na pole Näfels i zatłukli nimi napastnika ojczyzny. Jezioro Klänthalersee zamarzło i znikło pod oponą zimy. Wielkie leśne drzewa stały się wspaniałemi widmami. Gałęzie ich, zgięte aż do samej ziemi pod ociężałymi jukami, pod napęczniałemi od masy sakwami śniegu, tam i sam wybiegają w niebo strzelistymi wierzchołki. Niskie krzewy znikły pod zwojami i kopułami zasp. Majaczą w poświacie księżyca podobizny olbrzymich płuc i jelit, przegubami wygniecione w bulwy i nabrzmienia. Polotny wiatr kiedyniekiedy rozkołysa stuletnie jodły. Wówczas sypią się w dół kadzidlane słupy pyłu i napełniają głębinę dzikiego boru zimnym przestrachem. Dan, ubrany w krótki kożuch i buty z cholewami, brnie w górę bezdrożem, głębiną lasu, kopiąc się po pas w przeziębłych, sypkich śniegach. Na plecach niesie wielką stalową kasetę i żelazny trójnóg. Zarabiając się w zaspach, ustał na małej polanie pod szczytem. Gdy spoza chmur padnie na ziemię światło księżyca, widać słabo w przestworze bielejący stół szczytu Glärnischa i pionowe granie jego skał z tamtej strony jeziora. Dan, który pospołu z Czarowicem przyszedł z Zurychu, dźwigając swój wynalazek bezdrożami leśnemi przez Albis i Hochetzel, siadł w znużeniu na omarzniętym odziemku. Czeka cierpliwie na znak Czarowica, który poszedł na tamtą stronę doliny i jeziora, w skały Glärnischa, ażeby w nich zakopać w różnych miejscach trzy wielkie ładunki prochu, dynamitu i szymozy. Dan opiera głowę na rękach i, patrząc na szatański szczyt Glärnischa, popada w głuche, senne zachwycenie. Oczy jego spoglądają w las. Widzą i nie widzą. Zdało mu się, że w czarnem przypiennem wnętrzu wielkiego świerka, który śniegi ze wszech stron odęły, czyniąc zeń alabastrową kaplicę, rzeźbioną od cieniów, spostrzega żyjący cień. Bożyszcze stoi tam nieruchomo z założonemi na piersiach rękami. Oczy jego, jak dwa ciemne, ślepe ciosy, usta nieme).

DAN (z męstwem)

— Kto ty jesteś?

BOŻYSZCZE

— Ja jestem ty.

DAN

— Nie znam cię. Ja jestem — ja. Nikt inny nie był, nie jest i nie będzie mną. Przepadnij!

BOŻYSZCZE

— Jestem twój sobowtór. Byłem z tobą w więzieniu. Jako tożsamość twoja przeszkadzałem ci przecież ustać, gdy kułeś po nocach swój wynalazek. Czy nie pamiętasz wsparcia mojego, gdyś upadał, czy nie pamiętasz pociechy mojej, gdyś płakał krwawemi łzami, czy nie pamiętasz zaprzeczeń moich, gdyś się łamał wewnątrz siebie? Podniecałem zawsze twą myśl, popychałem cię, żebyś tu przyszedł.

DAN

— Nie chcę zwycięstwa, jeżeli mam je tobie zawdzięczać.

BOŻYSZCZE
— Jesteś śmiertelny, a ja jestem schroniskiem twej siły, gdy cię nie będzie. We mnie się unicestwisz i pogrążysz w sobie.
DAN

— Jeżeli dzięki tobie wykryłem ten wynalazek straszliwy, to patrz...

(Dobywa browninga)

— Rozbiję go i siebie rozerwę zapomocą jego wybuchu, gdyż nikomu nie chcę podlegać.

BOŻYSZCZE

— Przez wieki, które ja znam, płonął sekretnie we wnętrznościach rozdzielonych substancyi nieśmiertelny ogień. Tyś je zespolił. Ogień ten tęsknił w ciągu nieskończoności do tajni twojego mózgu, jak syn do ojca. Tyś go, dzięki woli tajemnej, począł w umyśle, jak ciało poczyna zarodek. W kołysce tej leży teraz prorok, zrodzony przez ciebie, wybawca, oczyszczający kapłan, żołnierz, który czeka na skinienie twej dłoni. W kołysce tej leżą nowe dzieje ziemi. Nie waż się gasić ognia-wyzwoliciela.

DAN (posępnie)

— Ten ogień będzie kosą śmierci dla setek tysięcy istnień, bytów, żywotów...

BOŻYSZCZE

— Śmierć jest dolą człowieka. Śmierć, którą będziesz zadawał, zdejmie przeklęty kształt z ludzkości. Śmierć, zadana przez płomień tu zawarty, będzie nasieniem wielkich żywotów.

DAN

— Nie chciałem zadawać śmierci, chciałem wyniszczyć głód rzesz świata, zniweczyć niewolę, jutrznię rozpalić nad ciemną nocą. Któż mi zaręczy, czy świętości mojego marzenia nie zniweczą złodzieje, czy jej nie wydadzą wrogowi, ażeby zeń uczynił środek stokroć skuteczniejszego katowania człowieka niewolnika? Byłem w moskiewskiem więzieniu, widziałem wszystko złe świata.

BOŻYSZCZE

— Jakakolwiek będzie twa boleść, musisz iść dalej.

(Rozlega się daleko za jeziorem strzał rewolwerowy. To Czarowic zapytuje w ten sposób Dana o miejsce, w którem się zatrzymał. Echo strzału rozlega się w dalekich skałach glerneńskich Alp, leci dolinami, słania się i brzmi w przestworzu leśnych puszcz, jak wołanie setek tysięcy głosów).
BOŻYSZCZE

— Słyszysz? Woła cię świat.

(Dan podnosi browning i strzela w powietrze na znak odpowiedzi)

— Już dałeś znak.

DAN

— Nie! Jestem głuchy i oślepły od męki. Nie pójdę! Niech on, który umieścił w niewiadomem dla mnie miejscu proch, dynamit i szymozę, ażebym do nich stąd zapomocą ognia trafił, idzie z tym ogniem w świat. Ja zostanę w laboratoryum.

BOŻYSZCZE

— Lękasz się.

DAN
— Lękam się. Drżę. Teraz już idzie ku mnie Czarowic. Słyszę skrzypienie jego kroków na mrozie lodu jeziora.
BOŻYSZCZE

— Czemże jest śmierć człowieka, którą będziesz zadawał?

DAN

— Morderstwem.

BOŻYSZCZE

— W tej chwili, gdy to mówisz, dogasa tysiąc żywotów z chorób, z nędzy, z prześladowań, w szponach tyranii. Ty śmierć ludzką wytracisz w rodzaju ludzkim. Uczynisz z niej wartość najwyższą, straszną, świętą i wieczyście płodną, jak śmierć Sokratesa.

DAN

— On minął już jezioro. Już idzie w górę.

(Daje się słyszeć powtórny strzał Czarowica. Dan podnosi bezwładną ręką browning. Strzela)
BOŻYSZCZE

— Zmuszasz mię, żebym cię kusił.
Potęga tyranii, skupiona w armiach, okrętach wojennych i narzędziach śmierci jest tylko symbolem. Moc tyranii leży nie w dłoni bezsilnego władcy, lecz w niemocy jego niewolników. Lecz niezniszczalność nędzy, przejawiająca się w wiecznej nicości, pognębieniu, porażce i różnopostaciowem niewolnictwie człowieka, jest również tylko symbolem. Jedyną potęgą istotną i niewątpliwą jest geniusz i funkcya jego — wynalazek. Materyalny wynalazek staje się wartością duchową, jeżeli budzi z martwych ducha niewolników i łamie w ich piersi berło tyrana. Podobnie, jak okręty wojenne i narzędzia śmierci rzucają na dusze ludzkie cień niewoli i stwarzają potworny jej ideał, taksamo materyalnego trzeba wynalazku, ażeby oświecił dusze blaskiem ideału wolności. Ludzie, którzy raz złamią w duszach swych niemoc tworzenia, narzuconą im przez przeczenie tyrana, zabudują i osiędą szczęśliwą ziemię.
Naród twój jest, jak lamentująca, białopienna brzoza, której naród moskiewski, opętany przez ideał tyranii, w szaleństwie swem przywalił wszystkie żywe gałęzie, pręty ssące sok i oddychające liście olbrzymią masą głuchej gliny, górami pracowicie zniesionego na glinę kamienia. Nacina wróg pień jej biały, w bolesny pałąk wygięty, napuszcza w żyły jej jadu swych zbrodni, zarazy swojej głupoty. Patrz, jak poprzerzynane są korzenie twej brzozy ukochanej, jak schnie i pęka jej kora, jak z ran bezużytecznie wycieka w ziemię sok życiotwórczy! Zamiera w pustkowiu brzoza żywcem pogrzebiona. Dodaj ramienia! Od dzieła twego dźwignie się, wyrwie i w niebo z pohańbienia uniesie święta korona. Obmyją deszcze liście zbłocone, wicher wiosenny wyprostuje skrzywione gałęzie. Nową pieśń zaśpiewa w wiatrach białe boże drzewo...

(Trzeci strzał Czarowica. Dan odpowiada po raz trzeci. Bożyszcze znika)
CZAROWIC (ukazując się na polanie)

— Nie mogłem trafić na twój trop...

DAN

— Na mój trop nie łatwo trafić.

CZAROWIC
— Jesteś dumny, wynalazco.
DAN

— Jestem dumny.

CZAROWIC

— Okaże się wnet, czy uzasadniona jest twoja duma.

DAN

— W jakim porządku umieściłeś naboje?

CZAROWIC

— Najniżej proch. O jakie sto kroków wyżej dynamit.

DAN

— Ktoś tu może słucha naszej rozmowy!...

CZAROWIC

— Czy sądzisz, że i w lasach glerneńskich czyha na nas moskiewski szpieg?

DAN

— Przypomnij sobie we śnie więziennym usłyszaną formułę: — Milcz z zaciśniętemi zębami, albo składaj wewnątrz siebie przysięgę, kiedy idzie o Polskę!

CZAROWIC

— Tak, tu idzie o całą Polskę. Zaczynaj!

DAN
— Tu idzie o coś więcej...
CZAROWIC

— Wahasz się?

DAN

— Drży we mnie serce i drżą wnętrzności. To nietylko próba, to już strzał.

CZAROWIC

— Tą właśnie drogą nad jeziorem, z Muottathal do Glarus szedł swego czasu Suworow na czele armii.

DAN

— Dobre powiedziałeś słowo! Kielich najtęższego wina nie popędziłby mojej krwi ogniściej od tego słowa. Straszliwy Suworowie, któryś ziemię polską naszedł i zdeptał, — zakryj w trwodze oczy!

(Do Czarowica)

— Daj szkła!

(Obadwaj nakładają na oczy czarne szkła w szerokiej, skórzanej oprawie, która szczelnie przystaje do skroni i kości policzkowych. Dan ustawił na żelaznym trójnogu kasetę, a wylot jej nieco podobny do objektywu, jaki posiada camera obscura, skierował w stronę lasów i skał pod Glärnischem. Przesunął zasuwy aparatu i puścił w ruch maszynę. Po chwili obadwaj widzowie ujrzeli przez czarne szkła oślepiającą strugę fioletową, zlekka lukiem wygiętą. Przeraźliwy blask oświetlił łańcuchy gór, doliny, lasy... Dan stanął za kasetą i żelazną rękojeścią kierował wylot maszyny to tu, to tam, to wyżej, to niżej. Struga tytanicznego ognia poczęła gzygzakiem błąkać się po lasach glerneńskich. Wielkie lasy poczęły płonąć smugami w ślad skinień ognia. Nagle runął w powietrze straszliwy wybuch prochu. Po chwili runął wybuch drugi, stokroć gwałtowniejszy. Zatrzęsły się góry. Nawisie skały, wyrwane z posad, rzucone w górę, spadły na lody jeziora. Pękł lód z łoskotem i bojaźliwem, dalekiem skowyczeniem. Strzelił trzeci pocisk, stoczył z miejsca wyższe urwiska. Płonące jodły toczą się pod lecącemi w jezioro skałami. Łuna ogarnęła nocne niebo. Dan zamknął zasuwy kasety. Krótki obudwu śmiech. Chowają maszynę w skórzany wór. Dan zarzuca na plecy wór, Czarowic trójnóg. Stękając pod ciężarem, w milczeniu uchodzą szybko borami w górę).

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.