Róża (Żeromski)/Sprawa piąta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Róża
Podtytuł Dramat niesceniczny
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SPRAWA PIĄTA.
(Poranek w listopadzie. Śniada, nad wilgotnemi łąkami modra, mgła. Słońce lśni kędyś za wzgórzami, za lasami. Chłód. Zapach liści uwiędłych. Żółte listowie klonów i topól szczelnie, uroczo okryło ziemię. Na zimnej murawie uporczywa rosa odpycha oczy. Nieruchomy, stary park zdaje się tulić w głuchość zakątków, zasłanych mgłą, dawne pogrzebione wspomnienia. Nawija się ciągle przed oczy częstotliwy połysk liści, oblatujących ze srebrzystej topoli. Te spływające zwłoki liści żegna cichy szum bezlistnych szczytów, co wśród nieba się poczyna, a w sercu kończy. Serce, ściśnięte od nieugiętych szponów żalu, tuli się samo w sobie i błąka we mgle wspomnień. Czarowic i Krystyna zeszli ze wzgórza i idą długo w milczeniu odludną drogą w parku, ponad basenem leniwej wody, na którą spadła opona złotych liści. Krystyna ma na sobie uroczy swój strój: jasnozieloną suknię, pluszowy krótki paltocik, czarny kapelusz ze strusiem piórem. Każdy połysk jej lakierowanego bucika szelestny jest niezapomnianie wśród złotych liści. Aksamitne jej oczy błądzą po głębinach drzew i mgieł. Policzki pokryły się od chłodu puszystym różem, usta sponsowiały. Czarujące zdrowie, jak zapach, wonieje z jej postaci. Na ustach osiadł chłodny i okrutny uśmieszek, podobny do rosy, która nie opuszcza murawy. Oczy jej ani razu nie spojrzały w stronę Czarowica. Usta cedzą kiedyniekiedy słowa oziębłe. Jak uschnięty liść poniewiera się na ziemi jego upadłe serce. Wiatr je popycha tam i sam. Oczy wytężają się tylko po to, żeby nieujęta mgła łez zasłaniała ich pole widzenia. Nic nie widać...).
KRYSTYNA
— Proszę mówić...
CZAROWIC

— Wszystkie przyczyny mojego smutku są mądre, a wszystkie racye mojego wesela byłyby niedorzeczne.

KRYSTYNA

— Niech to pana pocieszy, że wszelkie uczucia są niedorzeczne. Uczucia psują porządek rzeczy, a poeci i wogóle ludzie podlegli uczuciom niweczą nieustannie logikę. Powinno się z tem wszystkiem walczyć szponami i zębami.

CZAROWIC

— Dlaczegóż pani dostarczyła mi tak niezrównanych piłek do przecięcia krat w oknie więzienia, skoro pani zamierzała oddać rękę mojemu bratu? Dlaczego?

KRYSTYNA

— Dlatego, że brat pański jest bardzo bogaty i będzie coraz bogatszy.

CZAROWIC

— Więc dla pani byłoby korzystniej, gdybym był zawisł na szubienicy. Mój brat byłby odziedziczył po mnie całą schedę. Jest nas tylko dwu na świecie. Wypuszczony przez panią na wolność będę znowu psuł porządek rzeczy i niweczył logikę, — ponieważ, niestety, jestem poetą.

KRYSTYNA

— A tak, — „niestety“. Że uczucia są zawsze niedorzeczne, najlepszy dowód może dla pana stanowić ta okoliczność, że ja, w charakterze panny z towarzystwa i narzeczonej pańskiego brata, kochałam się do szaleństwa w Abelu Pollet, bandycie, którego ściął kat Deibler zapomocą gilotyny. Takie uczucie jest chyba doskonałą niedorzecznością w sferze uczuć młodej i niewinnej panienki z towarzystwa. No, a ja kochałam się w tym zbójcy, nosiłam jego fotografię na sercu, ponieważ był ciągniony na gilotynę przez pięciu ludzi, ponieważ patrzał na otaczających bliźnich, na cnotliwych synów ojczyzny, którzy przyszli nasycić swą doskonałość widokiem jego strasznych boleści...

CZAROWIC

— Jakże żałuję, że przepiłowałem kraty i uciekłem z więzienia! Gdybym był zawisł, możeby pani była pokochała mnie tak, jak tego Abela Pollet.

KRYSTYNA

— Czy powiedziałby pan to ostatnie przypuszczenie w obecności brata?

CZAROWIC

— Powiem je w obecności brata, ale z pewnym dodatkiem. Dodam jeszcze, że wymagać będę natychmiast wypłaty połowy mojej sukcesyi po rodzicach.

KRYSTYNA

— I cóż jeszcze powie pan bratu?

CZAROWIC
— Powiem mu, że tę moją część wydam na cele rewolucyi do ostatniego szeląga.
KRYSTYNA

— A czy to będzie ładnie, poetycznie tak zubożyć brata?

CZAROWIC

— I panią.

KRYSTYNA

— A i mnie w każdym razie.

CZAROWIC

— Jakto — „w każdym razie“?

KRYSTYNA

— Oczywiście. Gdybym, powodowana przez wyrachowanie, zdradziła teraz brata pańskiego i zechciała z wrodzoną mi przekornością dowieść panu, że wszystkie racye pańskiego smutku są niedorzeczne...

CZAROWIC

— Co pani mówi? Po co takie rzeczy mówić?

KRYSTYNA

— A kiedy ja należę do szeregu tych kobiet nowoczesnych, do gruntu zepsutych, niemal zwyrodniałych moralnie, które mówią tylko prawdę.

CZAROWIC
— Cóż pani mówiła mojemu bratu?
KRYSTYNA

— Chciałby mi pan dowieść, że nie zawsze mówię prawdę. Nie dowiedzie pan tego. Nie mówiłam bratu pańskiemu, że go kocham. Pamięta pan naszą dawną rozmowę w alejach? Postanowiłam sprzedać się... Brat pański był tak wspaniałomyślny, że chciał, zamiast nabycia, pojąć mię ślubnie za małżonkę, osadzić w dobrach swych na czele wszystkich pachtów i krescencyj, uczynić ze mnie obywatelkę, kolatorkę parafii, matronę, przechowującą stare cnoty i tradycyę rodu Czarowiców. A pan to wszystko znowu popsuł.

CZAROWIC

— Jakimże się to sposobem stać mogło? Jakże to ja, siedząc w więzieniu, skompromitowany nietylko w oczach policyi moskiewskiej, ale również w oczach całego, dobrze myślącego ogółu, mogłem wpłynąć na rozumowanie pani, tak mocno zbudowane na fundamentach logiki?

KRYSTYNA

— Powiedzieć panu?

CZAROWIC

— Powiedz, Krystyno!

KRYSTYNA

— Dobrze, powiem. Tylko bez wszelkich egzageracyj, bez uniesień i bez spoufalonych wykrzykników w rodzaju tego — „Krystyno“! Otóż... Spodobało mi się to wszystko, co pana spotkało. Nie to wcale, co pan robił, lecz pański los. Spodobało mi się to, że naprzekór im wszystkim, wbrew wszystkim kolatorom, publicystom, wszelkim zuchom, drabom i żulikom literackim... Nazywali pana zdrajcą, bandytą, brodiagą, deklamatorem patetycznym... Sami nikczemni, intryganci, karyerowicze — znienawidzili pana za to, żeś nie szedł z nimi. Aquellos Polvos...

CZAROWIC

— Miłości moja!

KRYSTYNA

— Sprawiało mi niewymowną rozkosz zaciskać zęby i przysięgać panu cześć do grobu. Zacisnęłam zęby, schowałam szpony i lubiłam całemi godzinami wsłuchiwać się w ich głosy, patrzeć na morze głów szelmowskich, kiwających nad panem z politowaniem, z oburzeniem, z urągowiskiem. Polubiłam na śmierć tę pańską śpiczastą czapkę...

CZAROWIC

— Uwielbiona!

(Oboje zbliżają się do ławki przydrożnej. Ławka ta stoi nad basenem wodnym, w pobliżu małej śluzy. Przez drewniane stawidło spada fartuch wodny, gędźba półgłośna, wciąż jeden głos wydająca. Krystyna i Czarowic usiedli. Krystyna, półodwrócona swoim obyczajem, patrzy w przestrzeń)
KRYSTYNA

— Teraz niech mi pan opowiada jeszcze powiastki o sobie, przygody i szczegóły...

CZAROWIC
— Myślałem, że pani mi powie...
KRYSTYNA

— Nic nie powiem. Musi pan jeszcze uciekać stąd w świat. Niech pan ucieka!

CZAROWIC

— A co dalej?

KRYSTYNA

— Nie wiem, co dalej.

CZAROWIC

— Daj mi słowo nadziei!

KRYSTYNA

— Och, nawet tej „nadziei“ pan mi nie oszczędził! Zupełnie, jak w powieści dla moralnych rodzin, której zadanie polega na „wlewaniu otuchy, tudzież siły krzepiącej“...

CZAROWIC

— Więc co?

KRYSTYNA

— Nic. Gdy pan pojedzie, zniknie mi z oczu...

CZAROWIC

— To co?

KRYSTYNA

— Muszę zobaczyć, czy pana stać na to, żeby pan mógł być mojem głębokiem, duchowem przeżyciem, — czy pan może zawładnąć wszechwładnie mojemi farbami. Czy będę zmuszona przez pana... nadal malować czucia i ruchy tajemnicze duszy, czy będę zmuszona przetwarzać pana w moją sztukę? Zdarzało się malować pejzaż przedwieczorny, a to był nokturn o panu, kwiaty... a to był bukiet dla pana... Zobaczę, czy w panu jest taka moc nadprzyrodzona, żeby pan mógł popchnąć rękę do najwyższego, do wymarzonego od lat dzieła mojego życia...

(Twarz jej pokryła się ciemnym rumieńcem i powoli, na krótką chwilę zwróciła się w stronę Czarowica. Uśmiech boskiego początku i piękności nieśmiało wykwitł na wargach, łaska spłynęła w spojrzeniu)
CZAROWIC

— Krystyno!

KRYSTYNA

— Cóż pan powie bratu?

CZAROWIC

— Powiem mu okropną prawdę.

KRYSTYNA

— Okropną prawdę... Cóż to jest owa okropna prawda?

CZAROWIC

— Powiem mu, że pani zrywa z nim dla mnie i przezemnie.

KRYSTYNA

— Okropną prawdą będzie wyjawienie, że żywy towar jest nie do nabycia. Towar ogłosił swą niepodległość — czyż kto kiedy słyszał tak straszliwą pogłoskę na okręgu świata?

CZAROWIC

— Cóż pani ze sobą pocznie? Za mną nie można iść. Na tej ścieżce, którędy ja pójdę, dla dwu osób miejsca niema.

KRYSTYNA (nachyla się ku niemu)

— To też ja nie pragnę chadzać we dwoje. Proszę zapamiętać tę okropną prawdę, że ja chcę iść ścieżką, na której dla drugiego człowieka miejsca niema.

CZAROWIC

— Może gdzieś, na cyplu góry te ścieżki się spotykają.

KRYSTYNA

— Och, metafora! Może się zresztą schodzą na owym cyplu góry...

CZAROWIC

— Jakże dosięgnąć tego miejsca bez obciętych kuponów, bez sleepingów, automobilu, służby, kufrów?... Na szczyt dochodzi się w łachmanach z pokrwawionemi rękami i nogami, z sercem na poły pękniętem.

KRYSTYNA
— Nie pójdzie pan moją ścieżką, więc się pan nie dowie, jak się tamtędy wchodzi na szczyt góry.
CZAROWIC
— Ale czy duszę kobiecą zdołasz donieść tam nieskalaną?
KRYSTYNA

— To znaczy: czy dziewictwo moje, panieństwo ciała nie zostanie kędyś, w połowie wysokości?

(Nadchodzi Benedykt, starszy brat Czarowica).
BENEDYKT

— Takeście się państwo dobrze ukryli, że ledwie was mogłem znaleźć.

CZAROWIC

— Może byłoby lepiej, gdybyś nas był nie znalazł wcale[1]

BENEDYKT

— Doprawdy? (Do Krystyny) — Mama pani zaczęła się na seryo niepokoić i poleciła mi szukać w parku.

KRYSTYNA

— Mama zawsze miewa złe przeczucia. W tym wypadku złe jej przeczucie sprawdziło się.

BENEDYKT

— Byłbym zrozpaczony, gdyby cokolwiek złego stało się pani w tym parku!

KRYSTYNA
— Brat pański mię skrzywdził.
BENEDYKT

— Czy podobna? Janek?!

KRYSTYNA

— Niesłusznem podejrzeniem skrzywdził mię tutaj...

BENEDYKT

— Cóż on mógł przypuścić, co pomyśleć o pani, o wonnej róży, która na wiosnę zakwitnąć ma w tym ogrodzie?

KRYSTYNA

— Ach, jak pan to kunsztownie wycyzelował! Pan Jan posądzał mię tutaj o brak logiki, o łatwowierność, o naiwność, o nieobywatelskość i skłonność do poezyi.

BENEDYKT

— Jakże on to wyraził? Jako sędzia, muszę mieć przytoczony dosłownie ścisły tekst jego przewinienia w słowie.

JAN

— Musi mię pani zadenuncyować, — to darmo. Ja jestem do tego przyzwyczajony...

BENEDYKT

— Jaś... Mogłeś oszczędzić nam tego słowa!...

JAN
— Nie znam się, Benie, na oszczędności. Jestem rozrzutny i marnotrawny.
KRYSTYNA

— Marnotrawny brat!... Utracił wszystko, zmarnował mienie, przyszedł półnagi. Zabito na jego cześć cielca utuczonego, przyjęto go z miłością bratnią, z ojcowskiem przebaczeniem... — a oto, jakże postąpił?

JAN

— Przed chwilą żegnałem się przecie z temi drzewami, które dziad legionista sadził, pod któremi młodzieńcem marzył ojciec...

BENEDYKT

— Zegnałeś się? Czy wyjeżdżasz?

JAN

— Wyjeżdżam, Benku.

BENEDYKT

— Czy nie możesz powiedzieć mi, dokąd jedziesz?

JAN

— Wyjeżdżam bardzo daleko.

BENEDYKT (niespokojnie)

— Przecież mógłbyś powiedzieć mi, jak bratu!...

JAN (patrzy na szczyty drzew, na oblatujące liście srebrnej topoli)

„Na północ pójdę, czyli na południe,
Wszędzie po drodze kupię za grosz chleba
I znajdę studnię“.

BENEDYKT (któremu łzy płyną z oczu)

— Niepoprawny w okrucieństwie, wieczny, głuchy, bezpłodny marzycielu! Uspokój się, porzuć te przeklęte złudzenia! Krystyno, powiedz mu ty, bo ja słów już nie mam. Mnie on nie zrozumie i nie zechce wysłuchać. Może ty zdołasz...

KRYSTYNA

— Złego pan wybrał we mnie pośrednika.

BENEDYKT (do Jana)

— Myślisz, że nie rozumiem twojej duszy, że nie odczuwam tego, co ci piersi rozpiera. Wystarczy ci, gdy powiesz sobie o mnie w myśli: narodowy demokrata — realista — ugodowiec, czy inaczej, według waszej recepty wyzwisk. Sądzisz, że człowiek, który orze, sieje, żnie, który liczy snopki, ażeby mu ich nie skradziono, mierzy korcem zboże, hoduje konie, krowy, owce i świnie — nie ma prawa do krążenia marzeniami w tym kraju, gdzie ty przebywasz.

JAN

— Ja tak nie sądzę.

BENEDYKT

— Nie chciałbym się zająknąć od słowa, jakieby ci sprawić mogło przykrość. Ale pragnę dotrzeć do prawdy, któraby nas pojednała. Jasiu, kocham cię dziś głębiej, niż kiedykolwiek.

JAN
— Wiem o tem i głęboko ufam ci, Benku!
BENEDYKT

— A więc chciej mnie zrozumieć.

JAN

— O ile jestem w stanie, rozumiem cię. Ale ja muszę wszystko, co mówię, mówić, — i wszystko, co czynię, czynić na poziomie prawdomównej i niepodległej duszy polskiej. Inaczej nie mogę.

BENEDYKT

— To, co wziąłem po ojcu dla nas obudwu, zliczyłem, oceniłem, zbadałem i powiększyłem niemal w dwójnasób. Pozwalam sobie mówić o tem przy pannie Krystynie — i przepraszam ją za tę rozmowę. Słyszysz mię, Jasiu? Zwyżka majątku powstała na mojej i na twojej części, więc dzielę ją pół na pół. Pracuję od świtu do nocy i chełpię się tem, żem jeden z pierwszych gospodarzy w kraju. Czy sądzisz, że pożeram to, co zarabiam? Nie! Niech-no poprawią się czasy, będziemy krzątać się około oświaty ludu i polepszenia jego bytu. Cenią mię chłopi, uczą się odemnie nowoczesnej gospodarki. Ufają mi. Cała okolica jest ze mną. Nie z tobą, Janku, który o nich tysiąc wypowiedziałeś przemówień, lecz ze mną...

JAN

— Wiem o tem. Czemuż chłop we mnie zaufać może? Słowu, które wiatr porywa i niesie? Dola moja jest taka: ja orzę, bronuję, sieję, żnę, wiążę, młócę, pocę się i ziębnę, dźwigam ciężary i upadam, a ludzie na mnie patrzą i nie widzą nic a nic. Przeciwnie, ciskają na mnie ze wstrętem swoim nawozem i błotem, po którem depcą ich nogi przez całe życie.

BENEDYKT

Zostań z nami! Będziesz rządził swą schedą. Weźmiesz folwark, który tylko wybierzesz. Będziesz robił eksperymenty, jakie tylko zechcesz. Zechcesz podwyższać parobkom płace do najwyższej granicy, — stać nas na to do dyabła! — Czarowiców! Zechcesz zakładać instytucyę — póki tylko starczy twej części... Swojej ci nie oddam, gdyż mam swe wyrobione zdanie, ukochane idee, cele, drogi, wyobrażenia, którym służę ze wszej duszy. Muszę mieć warsztat do pracy.

(Z pokorą)

Zresztą ta moja część należy już do Krystyny...

(Krystyna z uśmiechem rysuje parasolką znaki na drodze).
JAN

— Ułatwiłeś mi zadanie. Właśnie w tej materyi chciałem się z tobą rozmówić, Benie.

BENEDYKT

— Chwałaż Bogu! A mówże, chłopcze...

JAN

— Krótko powiem. Moją część, — tylko ojcowską, bez zysków, któreś dorobił, spłać mi gotówką.

BENEDYKT (posępnie)
— Zaraz chcesz tego?
JAN

— Zaraz.

BENEDYKT

— Nie mam gotówki. Wszystek nasz majątek leży w ziemi, w stodołach, stertach, kopcach, maszynach, inwentarzu, gorzelni.

JAN

— Łatwo pożyczysz.

BENEDYKT

— Taką sumę, pół majątku?

JAN

— To cię przecie nie może zrujnować. Zaciągniesz pożyczki w towarzystwie, w bankach. Będziesz zwolna wypłacał i po niewielu latach staniesz się panem całości.

BENEDYKT

— Łudzisz się, że to tak łatwo. A cóż ty zrobisz ze swoją częścią? Na co ci tyle pieniędzy?

JAN

— Rzucę je w ogień.

BENEDYKT

— W tę „rewolucyę“?

JAN
— Tak.
BENEDYKT (z rozpaczą)

— Ach, Boże!

JAN (w zadumie)

— Widzisz sam, Benku, że nie łatwo przyszłoby mi czynić ze swoją częścią to, cobym uważał za konieczne, w razie gdybym tu pozostał.

BENEDYKT (ze spokojem)

— Zrujnujesz mię... Ale cóż począć? Gdy zaciągnę tyle długów, nie będę mógł, oczywiście, pracować na całem z taką forsą i w taki sposób, jak obecnie. Wszystkoby trzeba zmienić od początku do końca. Więc — część majątku trzeba sprzedać. Sprzedać! Sprzedać!

JAN

— Dasz sobie radę na mniejszem.

BENEDYKT

— To zdanie zawsze od ciebie słyszałem, jeszcze w szkołach. W istocie — ja dam sobie radę! Gdybym się miał na śmierć zapracować, dam sobie radę. To mój honor, żebym nie uronił ani skiby tego, co mi w ręce dał ojciec.

JAN
— A ja to wszystko, co mi ojciec zostawił, roztrwonię.
BENEDYKT

— Przejdź się po folwarkach, gorzelni, warsztatach, posłuchaj zgiełku i turkotu roboty. Czyż ci nie będzie żal? Zobacz, ilu my ludziom dajemy w ręce skiby chleba, ilu dach nad głową, opał i odzież. My nie jesteśmy wyzyskiwaczami; ja płacę dobrze, chcę się opiekować starością pracownika, jego chorobą i kalectwem.

JAN

— To dobrze, Benie, stokroć cię bardziej za to kocham. Ty jesteś człowiek osiadły, człowiek rozumny, człowiek skończony. Należysz do niezmiernego rzędu tych, którzy powolnemi pracami rozwijają siły narodu, kształtują codzienny, życiodajny czyn, którzy uwielbiają długie życie, tworzą bogactwa i zdobywają je dla pięknych kobiet, żeby wśród powodzenia i spokoju zażywać owoców swojej i cudzej pracy. Należysz do tych, którzy tworzą materyalną kulturę narodu, istniejącą siłę jego trwania. A ja, bracie, jestem przechodzień, który wciąż musi iść z miejsca na miejsce, musi iść tam, dokąd go popycha natchnienie.

BENEDYKT

— Natchnienie! Pókiż będziesz wierzył w moc napuszonych słów, w piękne konstrukcye pięknych myśli, które jednak nie zawierają w sobie żadnej treści? Kiedyż nareszcie spostrzeżesz oczywiste prawa współżycia ludzkiego, które, jak natura, niezłomnie panują nad nami? Te prawa urabiają wolę naszą! Wyobraziłeś sobie jakichś ludzi, jakieś stosunki i jakieś obyczaje, których wcale na tej ziemi niema. Przypatrz się ludziom i miejscom!

JAN

— Cesarz Japończyków dobrowolnie zrzekł się roli syna słońca i conajmniej połowy swych praw. Czy przed dokonaniem tego czynu nie poczytywaliby ludzie takich praw i stosunków, jakie nastały, za utopię? Ów czyn japońskiego cesarza wydał niesłychane owoce. Wszyscy Japończycy, uzyskawszy od mikada znaczną część jego praw, zrzekali się na rzecz dziesięciu tysięcy lat ojczyzny części swych przywilejów i praw. W ten sposób, w ciągu kilkudziesięciu lat powstał naród, który zadziwił, olśnił, oślepił stary świat. Każdy Japończyk, nie tylko samuraj, lecz wieśniak i robotnik, zrzeka się życia i wszystkiego dobra, kiedy idzie o dobro najwyższe. Widzieliśmy wszyscy setki tysięcy przykładów tej ofiarności. Dość wspomnieć bitwę pod Mukdenem, nieśmiertelny rozkaz generała Hayashi — shnè! — umrzyjcie! i nieśmiertelne wykonanie rozkazu. Naród polski stoi na drugim końcu tej drabiny ofiarności. Jest to naród najmniej ofiarny na świecie — i to od czasów bardzo dawnych. Mamy nadzwyczajnie bogatą magnateryę, która ciska w zaciśniętym od skąpstwa kułaku miliony, a naród żyje ofiarnością garsteczki inteligentnych biedaków. To też naród polski trwa w najbardziej poniżającej godność człowieka niewoli. Dzieje wszystkich instytucyj potwierdzają prawdę tego, co mówię.

BENEDYKT

— Dużo was jest krytyków narodu, nauczycieli, kaznodziejów, mistrzów, wołających w niebogłosy, jakim być powinien ten naród tak nieszczęśliwy...

JAN

— Posłuchaj! Kiedy muzeum Kensington chce kupić jakikolwiek drogi przedmiot do swoich zbiorów, dość jest zarządowi wystawić w witrynie przedmiot, a obok niego księgę do subskrypcyi narodowej. Przypomnij sobie teraz nasze szkolnictwo, Macierz, nędzę naszych muzeów i brak urządzeń, które są wszędzie na ziemi. Czy myślałeś kiedy w życiu o Kaszubach, o rybakach, którzy siedzą nad morzem, siedzą od wieków, i dzięki którym my moglibyśmy sięgnąć do morza, stworzyć handel morski, mieć nawet statki handlowe... Nieprawdaż — jakie to śmieszne? My czekamy na chwilę, kiedy tych naszych Kaszubów Niemiec „w obcy naród przemieni“ do ostatniego człowieka. Wówczas nawymyślamy w swych piśmidłach Niemcowi, który nie hołduje naszym ideałom... Dźwignęły się już z poniżenia narodki: Serbowie, Chorwaci, Słoweńcy. A my, dwadzieścia milionów, jesteśmy martwą masą, jałową gliną. Ja, bracie, idę za natchnieniem. We mnie ojczyzna moja płonie. Cóż ja pocznę? Chcę budować rzecz nową, a budować wszystko na ofiarności, która taki owoc wydała w Japonii...

BENEDYKT

— Doskonale! Pokażże mi teraz, co ty sam robisz pod wpływem swego natchnienia. Niech w słońcu obejrzy świat twoje prace i rezultat sił twego ducha. Gdzieś był, kiedyśmy tu siali, orali, żęli, marzli i prażyli się na upale, razem z ludem pracując na polu i przy warsztacie, razem myśląc, modląc się w kościele zbudowanym przez przodków i trwale wierząc w lepszą przyszłość? Lud patrzy na moje ręce, na moją robotę i sprawę. Zwołaj ich, skąd chcesz, i zapytaj się, czy Czarowic to nie uczciwy Polak, uczciwy pan i prawy człowiek? Kiedyśmy tutaj zakładali koła Macierzy, trzeba ci było widzieć, jak stanęli przy mnie, z jaką ufnością nieśli ostatni grosz. A kiedy tu raz zajechali po mnie Kozacy i aresztowali mię, na dwa zresztą dni, o to, że prowadziłem szkółkę bez pozwolenia, we dwudziestu wsiach zagotowało się, jak w kotle.

JAN

— Stokroć cię bardziej za to kocham!

BENEDYKT

— A ty gdzieś wtedy był, coś wypracował? Przez pamięć ojca! Nie chciałbym usłyszeć, żeś brał udział w tem, co robili współwyznawcy twoich wierzeń. Ileż to krwi wylano za lada podejrzeniem, ile wylano niewinnej! A hasło? „Za mniejsze winy karaliśmy śmiercią“, — „lepiej zgładzić dwu niewinnych, niż puścić jednego szpiega“, — a wreszcie: „winien czy nie winien — kulą w łeb, skoro padło podejrzenie“. Z takiego zatracenia prawdy, z tej otchłani rozbestwienia mogłoż wyrosnąć zdrowie nowego życia? Jeszcze nie zaczęli być rządem nowym, a już wdrożyli wszystkie zbrodnie i nadużycia rządów starych! Powiedz mi, gdzie jest rezultat całej twojej roboty? Gdzieś za granicą na uniwersytecie deklamowałeś w gronie współwyznawców, a później siedziałeś w więzieniu.

JAN (zimno)

— Gorzej, bracie! Gdyś ty wyprodukowywał zboże i pieniądze, to ja wtedy do upadłego tańcowałem.

BENEDYKT
— Jakto — tańcowałeś?
JAN

— Lepiej nie pytać. Bity po twarzy, nie stanąłem do pojedynku. Sromotnie uciekłem.

BENEDYKT

— Co ty opowiadasz?

JAN (śmieje się)

— Konik polny i mrówka... Gdy mi teraz, mrówko pracowita, oddasz moją schedę, stanę do pojedynku!

BENEDYKT (ponuro)

— Dobrze, oddam... Wszystko oddam... Tylko pomyśl...

JAN

— Ja to już wszystko nieźle przemyślałem. Miałem czas.

KRYSTYNA (cicho ze złowieszczą kokieteryą, zwrócona do Jana)

— Któż to pana uderzył?

JAN

— Tłum rodaków.

BENEDYKT

— Nie rozumiem. O czem mówisz?

JAN
— Nie staraj się tego rozumieć. Już nie zrozumiesz, Benie.
KRYSTYNA (do Benedykta)

— W istocie, niech pan nie stara się tego rozumieć. Jest w tem, co powiedział brat pański, coś bardzo nieprzyzwoitego, niemiłego. To mogłoby panu zaszkodzić. Pojmuje pan, co ja mówię?

BENEDYKT

— Właśnie, że nie pojmuję — i to mię drażni.

KRYSTYNA

— Jest pan niedomyślny... Naogół — jest pan niedomyślny. W każdym razie sumę żądaną musi pan wypłacić bratu. Taki wydaję wyrok. Sam pan żądał mej interwencyi.

BENEDYKT

— Miałem nadzieję, że pani właśnie przyjdzie mi z pomocą w uratowaniu brata. Pani tymczasem przyczynia się do jego zguby.

JAN

— Nigdy nieszczęście nie chodzi samo. Drugą złą wieść muszę ci zwiastować...

BENEDYKT (z lękiem)

— Co takiego?!

KRYSTYNA
— Pan Jan chce pana uprzedzić, że skazuje się pan na samotność, na zimne i puste życie.
BENEDYKT

— Ja się skazuję? Dlaczego?

KRYSTYNA

— Ponieważ ja jestem zbyt wymagająca, zbyt wyrachowana. Pan już dziś dla mnie, przez ten podział, stał się za ubogi. Muszę szukać ludzi bogatszych. Muszę pójść dokądś daleko...

BENEDYKT (z pasyą)

— Znowu ta mowa przeklęta!

KRYSTYNA

— Znowu ta mowa. Zresztą, wcześniej czy później i tak bym pana zdradziła. Co gorsza już dziś zdradziłam pana, zdradziłam haniebnie...

(Benedykt mierzy przez chwilę obydwoje przeszywającym wzrokiem, a później zrozpaczony odchodzi. Słychać szelest liści pod jego błędnemi stopami i krótkie, urwane, głuche jego szlochy)
JAN

— Och!... Jesteś okrutna, Krystyno. Jesteś czarująco piękna w tej chwili. Jesteś czarująco piękna. Kocham cię!

KRYSTYNA

— Kocham cię, — to znaczy: chcę tobą władać. Trzeba, żeby miłość stała się wyższą od uczuć nas obojga razem złączonych.

JAN
— Jakże to osiągnąć?
KRYSTYNA

— Przez rozstanie się. Gdy mnie utracisz i gdy ja cię utracę, poznamy, czem jest nasza miłość. Będziemy daleko czuwać, jak ptaki, które instynkt tajemniczy, przedwieczny wygania z północy na południe, a nieśmiertelna tęsknota popycha do powrotu.

JAN

— Nie chcesz być szczęśliwą?

KRYSTYNA

— Ileż to razy zadał to pytanie młodzieniec dzieweczce i ileż razy otrzymał twierdzącą odpowiedź! Spojrzyj na te pary we dwa lata po dniach ich „szczęścia“... Czy wiedzą cokolwiek o szczęściu, które dziś nasze serca rozpiera? (Przez zaciśnięte zęby) Chcę cię kochać, chcę cię uwielbiać tak jak dziś — wiecznie, wiecznie!

JAN

— Inny cię człowiek obejmie ramionami.

KRYSTYNA

— Nie! Nikt nie pocałuje moich ust nigdy, prócz ciebie.

(Jan nachyla się. Patrzy w jej oczy. Całuje rubinowe jej usta, sponsowiałe policzki, czarne oczy, cudowne od ekstazy)
JAN

— Cóż mówiłaś o Nizzy?...

KRYSTYNA
— Nie chcę, żeby ktokolwiek mną rządził...
JAN

— Chodź ze mną. Wyjedziemy na kraj świata. Uciekniemy na wyspy Wyśnione.

KRYSTYNA

— Nie, — ja będę na jednym krańcu świata, ty na drugim. Będziemy czasami zdążać ku sobie przez morza, półwyspy, łańcuchy gór, rzeki, jeziora, płaszczyzny, poprzez wielkie obce miasta i długie, cudze wsie, uciekające w dal poza oknami wagonu. Będziemy tęsknić do siebie i modlić się nawzajem do swych wyniosłych dusz w miejscach odległych. Jakże czarodziejska poezya będzie w tem nieskończonem rozdarciu!

(Z miłością, w szepcie zachwytu)

— Przygotuj się dobrze i mocno do swych katuszy, więzień, zesłań, katorg, walk nocnych, ucieczek, — potężny lwie! Ja będę zdala czyhała. Będę chodziła po twych tropach królewskich, węsząc krople świętej krwi, spadłe na ziemię z twych ran. Gdy będziesz biegł w polach samotny, ścigany, z nozdrzami chwytającemi ostatnim wysiłkiem powietrze, — nasłuchuj! Mój okrzyk będzie w pobliżu. Moje oczy będą widziały. Ja nie zawiodę.

(Usta się zwarły z ustami. Szum wody, spadającej z drewnianego na rzeczce stawidła, zdało się, pochwycił dalszy szereg wyrazów i zawarł treść w głosie swym jednostajnym, natchnionym, wiecznym. Szelest liści, które przelotny wiatr pogania i porusza, wchłonął w siebie szept rozkoszy i krótki jęk szczęścia)
separator poziomy




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego - kropki lub pytajnika.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.