Róża (Żeromski)/Sprawa druga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Róża
Podtytuł Dramat niesceniczny
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SPRAWA DRUGA.
(Biuro w policyi tajnej. Wielka, ciemna izba. W głębi drzwi, obite blachą. Na prawo mniejsze drzwi, obite ceratą. Z lewej strony wąskie, wysokie, zakratowane okno. Przód sceny oddzielony jest od głębi grubą, wyświechtaną balustradą, wysokości połowy korpusu człowieka. Z tamtej strony balustrady, w głębi sceny, stoją pod ścianami szerokie, grube ławy. Z tej strony balustrady, od widowni, po lewej ręce widzów biurko naczelnika. Na niem księgi, lampa, dzwonek i przybory do pisania. Po prawej ręce widzów, w pobliżu drzwi głównych, pali się wciąż nierówno drżący płomyk gazu. Półmrok. Gdy podniesiono zasłonę, widać w półmroku głębi na ławach ciemne figury oczekujących. Jest ich ośmnastu. Jedni drzemią nieruchomo z głowami, opartemi o mur, inni rozmawiają cichaczem, ku sobie nachyleni. Ktoś chrapie z głową opartą na zgarbionych plecach sąsiada. Czterej chodzą z kąta w kąt, rozmawiając. Słychać gwar rozmowy, z którego dolatują słowa i zdania).
PIERWSZY

— Już większego magla, jak tamten we czwartek, widzi mi się, że nigdy nie będzie.

DRUGI

— Skądże to wiesz, te Pitagoras? Mnie się i dzisiaj jakoś patrzy łupa, jak nigdy.

PIERWSZY

— A ja wam mówię, że on sam musiał się nad tamtą zastanowić. O Dudzie się nic nie dowiedział. A kto wie, czy to na wierzch nie wylezie, co z nim było. Kto wie, czy on za tamto nie beknie?

DRUGI

— Pleć, gadaj! Koło brylantowe, albo włodzimierza z bantom i mieczami dostanie. Wiesz ty teraz?

TRZECI

— Kto tam co dostanie, to dostanie, a ciebie, bracie, albo kramolnik kacprem przeżegna, że stracisz ciepło i idziesz się grzać pod zieloną kołderkę, albo w ryło od naczalstwa. Takie twoje pieskie przeznaczenie...

CZWARTY

— Co z luftu warczysz? Gnał cię tu kto do dziadowni? Sameś się prosił w szpiony, a teraz wyrzekać! Bierz smutek w troki i wystawiaj dęba, gdzie ci śpiluje.

TRZECI

— Jest takie jedno, że nie daje smutku w troki wiązać. W kieszeni, bracie, ani jednej łzy, do żałowania daleko, dzieciska skwierczą. A nie watło cięgiem łeb trzymać na pniaku. Lubi się życie po prawdzie powiedzieć...

CZWARTY

— Lubi się życie i piwonią u Mańki.

DRUGI
— Lubi się, kasztanie, piwonią wlewać, a juchę lubi się lać na ziemię, do jasnego skonania! Niechże też czerwona chlusta w ziemię za moje sobacze życie! Tak, czy nie?
CZWARTY

— No, jużci tak — o co chodzi? Czego to gębą napróżno pleść?

DRUGI

— Chciałeś wolności, pętaku, masz wolność. Gdzie możesz prać psią jego mość człowieka, aże mu z kinola wszystka jucha wyciurka? Na ziemię — che? Gdzie ma ciurkać? Do nieba? A gdzie masz taką wolność, jak nie tu, w dziadowni? Pozwolą ci prać, psia ich mać, gumą, bykowcem, sprężyną we skórze, — i pierzesz, bracie, do zielonego skonania. Bo widzisz, bracie, za twoje sobacze życie!

(W głębi słychać monotonną śpiewkę, którą półgłosem nuci)
SZÓSTY

„...I każdemu podarunek dała:
Najpierwszemu kijem pod kolana,
A drugiemu dziewczyna nie sama...“

PIĄTY

— Beki polują na nas, my na nich, bałwanów. Sobacza jeich mama — „Polska niepodległa!“

TRZECI

— O, Chrypa, ten wiedział, gdzie prawda. Chrypa! te galicyjski matołek, krakowski całujęrączka, powiadaj, jaka jest prawda...

CHRYPA
— Cichajcie, chłopcy! Nie trza prawdy powiadać. Musi się skołatana ojczyzna w jedno zlepiać, to się też i schodzimy w jedno miejsce.
PIĄTY

— A tak, my tu są wszyscy iz pod trioch zaborow.

TRZECI

— Chrypa chodził bez szelek po Krakowie, słuchał, jak hejnał grają, rączki jaśniepanom całował za to, że portek nie ma, a teraz swój własny zegar nosi na łańcuchu ze śrybła, brzucha nie może zapiąć w łódzki kort, trzydzieści papierów chowa co miesiąc w pulares.

CHRYPA

— Zarobek jest, abo go niema. Ale który z was, gnojki warszawskie, potrafi tak się spracować, jako ja? Już jak ja, bracie, tnę kramolnika w pępek, to od jednego tchu macha kozła na Brudno, w piachu się bawić. Nasza krakowska: nie dajmy się!

SZÓSTY (śpiewa półgłosem)

„A trzeciemu koszulę do pasa
I wygnała z kozami do lasa...“

PIĄTY

— Co womitujesz, Stasiek, te wiersze? Co siebie smęcisz i drugiego, te, warszawski poeta? Całe, mówię, towarzystwo we flanelę owijasz i smęcisz, kapusiu zatracony.

TRZECI
— Daj mu spokój, daj spokój i sam siedź cicho.
PIĄTY

— Efekt psuje! Co tu są Powązki, czy Brudno? O efekt idzie, nie o niego. Efekt to grunt, a jego niech jenerał-gubernator do chrztu trzyma — mnie co do tego?

CZWARTY

— On mi, Stasiek, coś schudł i dlatego takie pieśni wyśpiewuje.

PIĄTY

— Nie schudł wcale, tylko był przedtem z obu stron nabity, a teraz stęchł i bez to nie pasuje do siebie samego.

SZÓSTY (śpiewa półgłosem)

„...A czwartemu kaszę z dychawicą,
A piątemu chorobę z tęsknicą,
A szóstemu szydło w głowę wbiła...“

CHRYPA

— Żeby się magiel prędzej skończył, to całą kompanią idziemy najprzód na girę, a potem do Mańki. Mam sześć papierowych fałatów i trochę szmergla. Stawiam, — Stasiek słyszysz? — czterdziestkę per twarz — i agata do rana. Stasiek — tobie Franka malowana na gniado. Zaraz ozdrowiejesz, bracie!

SZÓSTY
— Dobra! Tak to lubię, Waluś. Już jak ty powiesz, to warto ucha nastawić. Chwacki z ciebie krakowiaczek!
CHRYPA

— On, Stasiek, tu w dziadowni taki osowiały. Jak wyjdzie na Miodową, sztywniak na pomadzie przekrzywi, parkan od palta sztorcem najeży, a zaczną na niego grzebieluchy psykać, — zaraz mądrzeje.

SZÓSTY

„... A Jasiowi wianuszek uwiła“...

PIĄTY

— A Jasiowi wianuszek francuski uwiła...

SZÓSTY

„Bo jak będzie słońce i pogoda
Przyjdź, Jasieniu, do mego ogroda...“

PIERWSZY

— Daj-no filipusa, krakowiaczku.

CHRYPA

— No!

SIÓDMY

— Nie kopć tu, bo i tak smród wszędzie i smród, psiakrew! — w duszy.

PIĄTY
— W porę se jaśnie pan przypomniał. Wszystko, jak robić w porę, to robota gra.
SIÓDMY

— Idź odemnie. Nie skowycz!

PIĄTY

— No?

SIÓDMY

Idź, mówię! Smród — psiakrew! — w duszy. Merkaptany dokoła — psiakrew!

PIĄTY

— Słyszycie, filory, kawalerya warszawska? Jaśnie pan cierpi na duchu. I czego? Przecie jaśnie pan z naczelnikiem przez pół na ty. On do jaśnie pana: ty, draniu! A jaśnie pan mógłby do niego tak samo, ale przez dobre wychowanie woli: — panie naczelniku...

SIÓDMY

— Wściekam się, merkaptanie! Wiesz, drabie, co to merkaptan?

PIĄTY

— Nie miałem dotychczas ciekawości, proszę łaski pana dziedzica.

SIÓDMY
— To ty tak śmierdzisz, jak merkaptan, i ja tak śmierdzę, jak merkaptan. Mercurioaptusy jeden z drugim — tfu!
PIĄTY

— Teraz, to już wiem. To tak: nóżeczki pana naczelnika pieczołowicie a z pokorą umyć i brudek polską buzią według skinienia wypić. To już wiem, jaśnie panie.

SZÓSTY (śpiewa)

„Oj łoże, łoże, ślicznie malowane,
Któż na tobie będzie spał?“

SIÓDMY

— Skończ z tym wyciem, francuski pudlu!

PIĄTY

— Szlachcic, widzę, giry dzisiaj nie wąchał i bez to taki niełaskaw na kolegium. Pójdziemy zaraz po łupie do Mańki, będzie knajpa i znowu nam zapachnie życie.

SIÓDMY

— Pożycz rubla, drabie, to z wami pójdę. Inaczej nie pójdę, hołoto!

PIĄTY

— Dobra! Idzie warsztat. Któżby nie wsparł srebrnym kantem niezamożnego studenta polskiego, srodze — ach! — przez wrogów ojczyzny więzionego w warszawskim ratusiu?

SIÓDMY
— Dawaj tego rubla i — słyszysz? — pluń mi w zgniłe serce! Pluń mi w zgniłe serce!
CZWARTY

— A pluń-że mu w zgniłe serce!

PIĄTY

— Kiedy nie wiem, którędy się dostać do jaśniepańskiego zgniłego serca...

CZWARTY

— W ślepie mu pluń na wszelki wypadek. Zawsze się coś dostanie...

PIĄTY

— Ale gdzie? Wyjmie batystową chusteczkę i wytrze do sucha. A resztę grzebieluchy wycałują w gabinecie na Krakowskiem.

CZWARTY

— Święty opłatek spożywał, jak jarzynę, żeby się z Pana Jezusa natrząsać, a sobie ulżyć, pies zatracony!...

SIÓDMY

— Idź z donosem.

CZWARTY

— Żebyś dwa razy nie radził!

SIÓDMY

— No!

CZWARTY
— Chciałaby dusza jeszcze raz między prowoki, ale już żandary nie bierą. Psiekrwie moskale!
SIÓDMY

— Milcz, ty chamie!

PIĄTY

— Milcz, ty chamie, bo tera mówi urzędnik z pod czarnego kasztana...

(Dzwonek elektryczny. Wszyscy momentalnie milkną i zasiadają na ławach. Wchodzi naczelnik. Agenci zrywają się na równe nogi. Naczelnik, człowiek lat czterdziestu paru, przystojny, szczupły brunet, średniego wzrostu. Ubrany po cywilnemu, wykwintnie. Przeszedł w milczeniu przed szeregiem, na nikogo nie patrząc. Otworzył drzwiczki w balustradzie, dostał się na przód sceny i zamknął drzwiczki za sobą. Usiadł przy biurku. Dał znak, żeby ośmnastu siadło. Na pewien czas zatopił się w swych papierach. W pewnej chwili przycisnął ręką krążek dzwonka. W bocznych drzwiach ukazał się policyant. Naczelnik dał mu znak skinieniem ręki. Czterej żołnierze wprowadzają do sali robotnika Osta, okutego w nożne kajdany. Postawili go przed balustradą. Wyszli. Naczelnik przycisnął znowu krążek dzwonka. Czterej inni żołnierze wprowadzili Czarowica w nożnych kajdanach. Postawili go przed balustradą. Wyszli. Czarowic i Oset znajdują się przed agentami)
NACZELNIK (do Czarowica)

— Pańskie nazwisko — Czarowic.

CZAROWIC

— Tak.

NACZELNIK

— Imię — Jan?

CZAROWIC
— Tak.
NACZELNIK

— Kawaler?

CZAROWIC

— Tak.

NACZELNIK

— Pseudonim partyjny?

(Czarowic milczy)

— Pseudonim partyjny — Lech? Nieprawdaż?

(Czarowic milczy)
NACZELNIK (do Osta)

— Twoje nazwisko — Oset?

OSET

— Tak.

NACZELNIK

— Imię — Andrzej?

OSET

— Tak.

NACZELNIK

— Jesteś wdowiec?

OSET
— Tak.
NACZELNIK

— Rodziców nie masz?

OSET

— Nie.

NACZELNIK

— Masz dziesięcioletniego syna?

OSET

— Mam syna.

NACZELNIK

— Twój pseudonim partyjny — Szaweł? Nieprawdaż?

(Oset milczy. Naczelnik, wskazując na Czarowica, do Osta)

— Odrazu powiedz: czy znasz tego człowieka?

OSET

— Nie znam.

NACZELNIK (z ironią)

— Odrazu powiedz formułę: pierwszy raz go widzę na oczy.

OSET (z ironią)

— Pierwszy raz go widzę na oczy.

NACZELNIK

— Tak. A ja ci radzę, jak człowiek, który wie wszystko o tobie i który wie, co cię czeka, przyjrzyj się temu panu, poznaj go i staraj się zmiękczyć swój los wyznaniem prawdy. To ci powiem: nie zobaczysz ty więcej swego chłopaka. Słyszałeś?

OSET

— Słyszałem.

NACZELNIK

— Przypomnij sobie dobrze, przypatrz się temu panu, żebyś się zaś nie pomylił. Namyśl się. Ja ci podpowiem: to jest pan Czarowic, Lech. Cóż? Nie znasz go?

OSET

— Nie znam.

NACZELNIK

— Mnie tu dano niewątpliwe wskazówki, że to ty właśnie z tym oto panem Czarowicem różne roboty majstrowałeś.

OSET

— Żadnych ja z nim robót nie majstrowałem. O niczem nie wiem!

NACZELNIK

— Zaraz, zaraz! Nie tak znowu prędko! Jeszcze nie wiesz, jak i co, a już — „żadnych“! Ja, bratku, mam najdokładniejszą wiadomość, że to wy na spółkę z tym panem Czarowicem zabiliście generała. Tyś strzelił z mauzera, a pan Czarowic wydarł karabin nadbiegającemu żołnierzowi i ocalił cię od złapania. Tyś skoczył przez parkan i uszedłeś ogrodami ku Wiśle, a pan Czarowic powalił żołnierza na ziemię. Kiedy ludzie się zbiegli, znikł w tłumie. To prawda, czy nie?

OSET

— To wierutne bajki, nie żadna prawda. Ja tego pana Czarowica, czy jak go tam zwać, na oczy w życiu nie widział...

NACZELNIK

— A tego nie było, żebyście na spółkę rzucali maszynę do karety gubernatora wojennego?

OSET

— Nawet mi szkoda na odpowiedź psuć sobie gęby.

NACZELNIK

— A gdzież ty w takim razie wtedy byłeś?

OSET

— Kiedy?

NACZELNIK
— No, wtedy, gdzie byłeś, jak on był w Kaliszu? Gadaj!
OSET

— Ja o niczem nie wiem. Może byłem w domu, a może we fabryce, przy marmurach, gdziem zawżdy robił. Ja nie wiem wkiedy! Miesiące, kwartały, lata siedzę w kryminale.

NACZELNIK
— Ty mi to powiadaj wyraźnie, gdzie byłeś, kiedy Czarowic tę bombę rzucił?
OSET

— Kto jego wie, gdzie ja był! Możem był w domu, może we fabryce, gdziem zawżdy stał przy robocie.

NACZELNIK

— Więc powiadasz wyraźnie, że wówczas, gdy Czarowic tę bombę rzucał, tyś był w domu, albo we fabryce.

OSET

— Pewnie, że w domu, albo we fabryce.

NACZELNIK

— Kiedy Czarowic bombę rzucał, tyś był w domu..

OSET

— Jaką znowu bombę?! Ja o niczem nie wiem.

NACZELNIK

— Powiedziałeś sam, że wtedy, jak Czarowic bombę rzucał...

OSET

— Gdzie, wkiedy ja to powiedział?! Stoją tu ludzie, słyszą, niech świadczą! Czym ja o czem takiem parę z gęby puścił? Nic nie wiem, pierwszy raz słyszę.

NACZELNIK

— Boisz, się, żeby przy tylu świadkach nie zmięknąć. Rozniosłoby się: taki solidny kawaler, sam Szaweł, rozkleił się i sypie...

(do Czarowica)
— A może pan przypomni Ostowi jaki szczegół.
(Czarowic milczy)

— Naprzykład co do dawnego projektu, w czasie sekretnego pobytu ministra w Warszawie. Pan to pamięta? Dawne czasy. Jego ekscelencya przyjechał do Warszawy incognito, w towarzystwie tylko jednego urzędnika, chodził po najodleglejszych ulicach, po Starem mieście, codziennie bywał na obiedzie u Stępkowskiego... Czy wówczas nie bywał pan na ulicy Orlej, na pewnem trzeciem pięterku? Razem z Ostem? Czy tam nie przychodził jeszcze pewien człowiek? Ów człowiek, ciemny szatyn... imieniem... Anzelm? Co? Czy pan tam nie przyniósł pewnego dnia kufereczka do podróży, płaskiego, z Anglii rodem? Pudełko było z jasnej skóry, z etykietami hotelów w Nizzy, w Interlaken. Na froncie miało kartę z ogromnemi literami: Bertolinis Pałace Hotel w Neapolu. Pan pamięta to pudełko?

(Czarowic obojętnie milczy, jakby nie słyszał wcale, że do niego mówią)

— Co zawierało to pudełko? Oset, powiesz, czy nie?

(Oset milczy)

— Ja dobrze wiem, co się tam znajdowało. Mógłbym szanownym panom przedstawić całe wnętrze. Mógłbym szanownym panom zrobić niespodziankę i postawić do oczu tego trzeciego, który tam z wami był na Orlej... Niestety! już on nie żyje. Zabity został przez towarzyszów szanownych panów. Przed śmiercią szczere dał wskazówki i co do tej sprawy również. Oset! Wiem o wszystkich twoich sprawach dokładnie. Już to, com wymienił, prowadzi na schodki. Tylko najszczerszem przyznaniem się do winy możesz karę złagodzić.

(Do Czarowica)

— Pana, bywalca, praktyka, znawcę musi pewno dziwić tak niezwykłe badanie, w obecności tylu arbitrów. Pan co tak zna prawa, obyczaje, warunki, pan, co tak panuje nad wszystkiem i nad sobą, — pan, co nazywa gubernie „województwami“, kraj przywiślański — „Polską“ w protokółach urzędowych, — musi się jednak zdumiewać, patrząc na moje praktyki. Ja też dla pana specyalnie przygotowałem to niezwykłe badanie.

(Z okrucieństwem)

— Nie myślę się z wami długo bawić, miesiącami czekać na łaskę, żebyście prawdę zeznać raczyli.

(Do Osta)

— Czy będziesz natychmiast zeznawał prawdę?

OSET (zimno)

— O niczem nie wiem.

NACZELNIK

— Czyś z mauzera strzelał do generała?

OSET (wyniośle i zuchwale)
— Niema na mnie żadnego dowodu. Kto mię gdzie widział? Ten pies, co na nas o wszystkiem i o Orlej naszczekał, ziemię podłym pyskiem źre. A ja o niczem takiem nic a nic nie wiem. Wszystkiemu zaprzeczam.
NACZELNIK

— Chrypa! Poproś no go z łaski swej, żeby nie wrzeszczał, bo tu nie szynk na przedmieściu, a ja dobrze słyszę.

(Agent Chrypa podchodzi cichaczem z tyłu do Osta i uderza go pięścią w lewe ucho. Oset, oszołomiony zatoczył się bezwładnie na prawo między grupę szpiegów, którzy z ław wstali i zbliżyli się do balustrady)
AGENT DĄSIK (mruknął rozkaz)

— Ścianę robić!

(Do Osta)

— Co się na mnie pchasz?

(Uderza go pięścią w prawe ucho i odtrąca od siebie. Oset zatoczył się w lewą stronę. Agent Stasiek uderza go w głowę z tyłu i rzuca bezwładnego na balustradę. Oset przez chwilę obwisł z bezwładnemi rękoma na balustradzie. Po chwili dźwignął się na nogi)
OSET (bełkoce)

— Choćbyście... choćbyście bili... zabili... tosamo...

NACZELNIK (do Czarowica)

— To na pańską cześć uczta, panie inspiratorze ludu do czynów rewolucyjnych. „Porządek stary już się wali“... No to ja go podtrzymam! Milczenie jest złotem, ale nie zawsze i nie wszędzie. Tu się waluta zmienia, a to dzięki temu, że stąd na plac ratuszowy nie wszyscy wyjdziemy. Dzięki temu, że stąd niektórzy wyruszą pod wrótnię Iwanowską i ani kroku dalej, milczenie staje się śmiesznie bezwartościową cyną. Tu tylko szczera gadatliwość ma wartość złota.

(Do Osta)
— Mów wszystko szczerze odrazu, bo każę bić.
OSET
(obraca się gwałtownie twarzą do szpiegów. Szepce w śmiertelnej zgrozie)

— Między szpiegami... nasze towarzysze!

(Krzyczy)

— O niczem nie wiem! Nic wam nie powiem!

NACZELNIK

— Dąsik! Cóż ty tam dla parady stoisz? Ucisz tego zbója. Co on tu krzyki...

AGENT FLAŃTUS (do sąsiada)

— Kituj!

(Szpieg Dąsik wymierza Ostowi cios w prawą skroń. Oset rzucił się skokiem na niego. W tej samej chwili Chrypa uderzył go w lewą skroń. Szpieg, zwany Szlachcicem, wymierzył Ostowi policzek)
OSET (w szale)

— Nic wam nie powiem!

(Szpieg Dąsik bije go raz wraz w piersi. Chrypa uderza go pięścią w zęby. Szpieg, zwany Szlachcicem, wymierza mu straszliwy policzek. Oset w tańcu straszliwem kołem toczy się i wlatuje w tłum szpiegów. Ci go uderzeniami w skronie odtrącają od siebie i podają jedni drugim. Oset biega w kole, wciąż padając i cudacznie podskakując od ciosów. Wśród szpiegów szczery śmiech)
NACZELNIK
— Potańcz i ty, kochanku. — Karnawał teraz w Warszawie...
OSET (po uderzeniu)

— Nie powiem!

(Po uderzeniu)

— Nie powiem!

(Po uderzeniu)

— Nie powiem!

(Czarowic bez drżenia muskułu patrzy z pod powiek na to widowisko. W pewnej chwili rzucił się skokiem ku obronie Osta. Czterech najtęższych agentów chwyciło go za ręce)
NACZELNIK

— Puścić! Oset! Powiesz prawdę, to każę przestać?

OSET (w kole szpiegowskiem)

— Powiem.

NACZELNIK

— Mów wyraźnie.

OSET

— Są tu... dawne towarzysze...
Zbawicielu! Zbawicielu!

Padam do nóg jeich... dawnych towarzyszów... Dopraszam się łaski... Jako że już z tego miejsca nie wyjdę. Syna mam, chłopaka małego, Michałka. Jedynaście mu lat. W Kielcach. We fabryce się spytać. Michał imię, jedynaście mu lat. Przez polską mowę proszę i przez dawną pamięć. Jako że pana Czarowica nie znam i na oczy nie widziałem... Więc polskie ludzie obecne proszę i przez polską mowę zaklinam... Żeby zaś na szpicla nie wyszedł... Zbawicielu! Zbawicielu! Święte słowo mu zanieść...
NACZELNIK

— To ty romanse... Co masz do powiedzenia?

OSET

— Nic wam, psiekrwie, moskiewskie wychowanie, nie powiem! A ty, Zbawicielu, Zbawicielu! — daj do samego końca w honorze...

NACZELNIK

— Dotrwasz, bratku, w honorze... Lejba! — przynieś-no pręciki...

(Szpieg Lejba podbiega truchtem i podaje dwa pręty stalowe metrowej długości. Agenci chwytają Osta znienacka pod pachy i wyciągają jego ręce poza balustradę w stronę naczelnika)

— Dajże te grabcie, dajże te łapiny, głuptasie. Zaraz ci ulży, jak pójdziesz w szczerość. Dostaniesz kieliszek koniaku i do spania, — osiołku rewolucyi Dajże te łapiny...

(Agenci składają dłonie Osta, który nie wie, o co chodzi, i rozstawiają złożone palce. Naczelnik wsuwa między palce równoległe pręty stalowe, a potem oburącz zaczyna ściskać z całej mocy jednocześnie końce prętów. Chrząsnęły miażdżone kości palców. Oset zawył z bólu. Oczy jego zapadły w głąb oczodołów. Usta zczerniały. Czarowic podnosi się na palcach, kołysze się miarowo na nogach, jakby miał tańczyć. Uśmiech okrywa jego usta. Naczelnik puścił pręty)
NACZELNIK (do Czarowica)

— Powtarzam, że to na pańską cześć uczta. Pan zbyt nie łaskaw na siebie i na tego głuptaska, kieleckiego Mucyusza Scevolę. Pan się nawet raczy uśmiechać. Lecz ja jestem od tego, żeby wytrwałość do góry nogami wywracać. To trudno — ja przetrzymam każdą teoryę, każdą partyę, każdy spisek i każdego bohatera. Umiem wynajdywać prawdę za dziesiątą skórą, wydrapać ją igiełką z najkrwawszej ranki. Przetrzymałem już takich mężów, że pan zblednie, gdy powiem imiona. Cóż pan jeszcze każesz mi robić z tym nieszczęsnym, głupim Ostem? Jak go doświadczać? Bo to pan nad nim pracujesz, nie ja. Ja muszę wiedzieć, skoro jedyny świadek zeszedł ze świata.

(Czarowic milczy).

— Oset, — gdzie poznałeś Czarowica?

OSET (trzęsąc zmiażdżonymi palcami)

— Ty! Ścierwo! Psie!

NACZELNIK

— Hilary! zamknij mu pysk.

CHRYPA (do agenta Hilarego)

— Złamać!

OSET
(nagłym skokiem rzuca się na Hilarego i usiłuje go uderzyć dygocącemi rękami)

— Judasz!

(Szpieg Hilary uderza Osta w głowę. Oset zatoczył się, potknął i padł na ziemię. Szpieg, zwany Szlachcicem, z całej mocy kopnął go nogą w bok. Szpieg Dąsik plunął mu w oczy. Szpieg Chrypa wymierzył mu cios w brzuch. Dźwignęli go z ziemi i biją w twarz z obu stron. Widać pięści ściśnięte, słychać sapanie, klątwy, razy i głuchy, urwany krzyk Osta).
OSET

— Zbawicielu!

NACZELNIK

— Dajcie mu teraz tchnąć. Niech sypie.

OSET (z ziemi)

— Nie! Nie! Nie!

(Upadł pod nowymi ciosami. Kopią go wszyscy. Krew rzygnęła raz i drugi na ziemię i na ich nogi. Naczelnik wstał ze swego miejsca. Z trzaskiem otworzył drzwiczki w balustradzie. Staje nad leżącym z notesem w ręku. Na dany znak przewracają Osta twarzą ku sufitowi. Szpieg Chrypa rzuca się kolanami na piersi leżącego i bije go wielokroć w twarz, w gardziel, w piersi).
NACZELNIK (dał znak, żeby przestać. Do Osta)

— Gadaj!

OSET
(dźwignął się na ręce. Oślepłemi oczami szuka Czarowica. Jęknął)

— Niech... żyje...

(Chrypa słowo „Polska“ wbija mu pięścią w gardziel. Krew broczy z ust. Zemdlał. Wszyscy odstąpili. Wycierają chustkami ręce i spocone karki).
NACZELNIK (do Czarowica)

— Oto jest pańska zdobycz, pańska ligawka, na której sobie grasz patryotyczne piosenki. Wyznaję, że ta ligawka pięknie gra. Wyciągnąłeś pan dzielnego, uczciwego chłopaka z fabryki. Zrobiłeś z niego zbrodniarza, zabójcę. A ilu takich! Stworzyłeś szkołę morderców, instytucyę, produkującą bandytów. Podsunąłeś mu do wykonania najśmieszniejsze zamysły. Pan jesteś romantyk, znudzony bezczynnością, błędny rycerz, szukający przygód, a on przez pana tutaj leży.

(Wrócił na swe miejsce przy biurku. Drzwiczki w balustradzie zostały otwarte. Naczelnik przez chwilę patrzy na Osta, leżącego nieruchomo. Uderzył w dzwonek. Drzwi środkowe otwarły się. Wszedł policyant).
NACZELNIK (do policyanta)

— Zabrać!

(Wkracza sześciu żołnierzy z karabinami. W ich liczbie żołnierz, który był nocą stał na straży obok szubienicy).
CZAROWIC
(skoro tylko żołnierze weszli, mówi do nich głośno w języku rosyjskim)

— Żołnierze! Macie w ręku broń. Jesteście sługami ojczyzny. Nosicie w sercu surowe męstwo i prostą prawość. Patrzcie! Świadczę przed wami: bezbronnego człowieka bili tutaj w kilkunastu bez dowodu winy. Macie w ręku broń. Czy zniesiecie, żeby ci cywilni tchórze, zdrajcy swego narodu, was używali do posług? Czy zniesiecie, żeby ci nikczemnicy wobec was bili mężnego człowieka? Żołnierze! Hańba wam, jeżeli pozwolicie bić związanych i nie obronicie samotnych ludzi w niewoli waszej. Zasłońcie nas bagnetami od pięści podłych zbrodniarzy!

(Żołnierze milczą).

— Zginąć od waszych bagnetów w walce — to rzecz słuszna. Ale czyliż zniesiecie...

PIERWSZY ŻOŁNIERZ (do Czarowica)
— A ty lepiej milcz!
DRUGI ŻOŁNIERZ (śmiejąc się)

— Brechun!

TRZECI ŻOŁNIERZ

— Zbuntowałeś się, to cię biją. — Nie buntuj się — i bić cię nie będą.

ŻOŁNIERZ Z POD SZUBIENICY
(bezdźwięcznym szeptem do Czarowica)

— Słysz ty! Ej ty! Słysz...

NACZELNIK

— Zabrać!

(Żołnierze podsuwają pod leżącego bagnety, krzyżują je i tworzą z nich, jakgdyby nosze. Dźwignęli Osta. Wywlekają go przez drzwi środkowe. Głowa jego bezwładnie zwisa i długie, więzienne włosy zamiatają podłogę, ciągnąc po niej smugę czerwoną. Ręce się wloką przez próg. Drzwi w ciągu chwili były otwarte. Czarowic wydobywa chustkę, idzie na środek w to miejsce, gdzie Oset leżał, przyklęknął i ściera chustką krew z ziemi. Tłum szpiegów, gdy Czarowic się ruszył, rozdziela się na dwie bandy, tworzące dwa półkola, żeby mu zaniknąć drogę do drzwi. Gdy on krew ściera, pierwsza półbanda szepce chórem)
PIERWSZA PÓŁBANDA

— Krew ściera z ziemi — patrzcie, patrzcie!

DRUGA PÓŁBANDA

— Co szepce cicho — podsłuchajmy.

PIERWSZA
— To nam tak zemstę poprzysięga.
DRUGA

— Patrzą w nas ślepia skamieniałe.

PIERWSZA

— Dygoce gęba wykrzywiona.

DRUGA

— Wszystkę krew zgarnął w chustkę białą.

PIERWSZA

— Na śmierć nam zemstę w sobie przysiągł.

DRUGA

— Teraz w zanadrze chustkę chowa...

PIERWSZA

— Nie wyjdziesz z chustką tą na bruk!

DRUGA

— Nie spojrzysz nigdy w polskie miasto!

PIERWSZA

— Nie ujrzysz nigdy zboża w polu!

DRUGA

— Wyjdziesz z tą chustką w sień śmiertelną.

PIERWSZA
— Pod namydlony sznur na bloku.
DRUGA

— Tam cię przywita mistrz czerwony.

PIERWSZA

— Włożą ci ornat na ramiona.

DRUGA

— Białym kapturem nakryją włosy.

PIERWSZA

— Chustką se wytrzesz łzy ostatnie.

DRUGA

— Chustką se zatkasz krzyk w gardzieli.

PIERWSZA

— Chustką zasłonisz strach na gębie.

DRUGA

— Chusteczką krwawą przyjaciela.

(Na dany przez naczelnika znak agenci rozpierzchli się na prawo i na lewo, głównemi i bocznemi drzwiami. Zostaje naczelnik i Czarowic)
NACZELNIK

— Otóż jesteśmy sami. Dość tragedyi! Pomówmy bez gróźb, przesady, deklamacyi i rozgoryczenia. Sam pan widzi, że gra idzie w otwarte karty. Wszystko teraz zależy od pana samego. Przekonał się pan, że na nic bojówki, szaleństwa rewolucyjne, romantyzmy. Wszystko o panu wiemy. Wszystko nam Anzelm od a do z powiedział. A że nie mamy tego świadka, to drobiazg. Panie — to drobiazg. Zapewniam pana, że inny Anzelm znajdzie się w szeregu, który pan za współwyznawców uważasz. Znajdzie się nie dziś, to jutro pod blokami szubieniczki. Przyjdzie w to miejsce i wszystko o panu wyśpiewa. Czy to jest pańska rola, człowieka z towarzystwa, posiadacza takiej fortuny, tułać się po kryminałach, współdziałać z wyrzutkami społeczeństwa, z podmiejskim motłochem w zabójstwach skrytobójczych, w napaściach na prawnych urzędników państwa, w grabieżach i rozbojach? Panie! Jestem urzędnikiem policyi, ale pojmuję duszę pańską. Chcę panu podać rękę, chcę pana wydźwignąć.

(Ciszej)

— Powiem panu prawdę. Dałoby się wiele zamazać... Powie pan prawdę co do niektórych szczegółów. Nie będę wymagał wszystkiego. Rozumiem pana. Resztę puści się w niewiadomą gmatwaninę sprzeczności i zatrze. Ów głupi Oset zapewne nie wytrzyma. Był to jedyny już, ostatni świadek. Rozumie pan teraz, dlaczego ja dziś tak ostro postępowałem z tym... osłem? Jakieś zesłanie, skąd, niestety, rewolucyoniści uciekają z taką łatwością... Im prędzej pan zechce nam ułatwić sprawę, tem lepiej dla pana. Sam pan widzi, że chcę przyjść z pomocą i zaskarbić sobie pańską dozgonną wdzięczność...

CZAROWIC
— Pan już zaskarbiłeś sobie moją dozgonną wdzięczność.
NACZELNIK
— Czy tak? Jakże to mam rozumieć?
CZAROWIC

— Kiedy byłem w tutejszem więzieniu, jeden z funkcyonaryuszów pokazywał mi separatki, gdzie pan składałeś swoich klientów z ranami szarpanemi, z przetrąconemi kośćmi, z odbitemi płucami.

NACZELNIK

— No i cóż z tego?

CZAROWIC

— Teraz zobaczyłem na własne oczy samą akcyę i ustanawiam syllogizm wdzięczności dla waćpana.

(Śmieje się głośno, coraz głośniej, zupełnie szczerze. Podnosi się na palcach i kołysze, jakby miał tańczyć)

— Pan tu wspomniałeś: karnawał w Warszawie... Warszawa tańczy do upadłego, do białego dnia. I ja mam chęć dziś tańczyć do upadłego, upaść w radosnym tańcu!

NACZELNIK

— Cieszę się z pańskiego nastroju.

CZAROWIC

— Pan i panu podobni, nie wiedząc o tem wcale, zadaliście swemu panowaniu w mojej ojczyźnie rany szarpane, poprzetrącaliście jego kości, odbiliście mu płuca. Już nie wyżyje, dzięki wam, Rosya w Polsce! Skona tu, na tej podłodze, we krwi Osta, którą ja w chustkę zgarnąłem. Patrz pan: czerwona róża.

(Wydobywa i pokazuje chustkę)
NACZELNIK

— Tak pan sądzisz?

CZAROWIC

— Po powstaniu sześćdziesiątego trzeciego roku byliśmy jedynie skatowaną szlachtą, społeczeństwem bez ludu. Wyście wtedy nam, szlachcie-narodowi, lud mądrze wydarli. Teraz w tej rewolucyi, którą pan uważasz za ukończoną i zdławioną, myśmy wam lud nasz ze szponów wyrwali. Przez mękę bezprzykładną, niesławną dzisiaj, przez szalone i dzikie koleje losu, które nam, ludziom „z towarzystwa“, każą kasy publiczne rabować, — wyrwaliśmy wam nasz lud. I to już na wieki. Kupujemy go od was uczciwie, płacimy szczodrze. Ale już go wam nie odprzedamy za żadną cenę na ziemi.

NACZELNIK (Z szyderstwem)

— Kupcy — bandyci!

CZAROWIC (ponuro)

— Jest w naszej poezyi jedno słowo... „Dopóki tyle głów z ich pokolenia nie padnie pod toporem kata, ile rubli wzięli z kazny moskiewskiej, to kraj nie ożyje“. Widzisz waćpan, że my wypłacamy według ścisłego rachunku, wystawionego przez proroków.

NACZELNIK
— Chcielibyście panowie szlachta wykupić się z niewoli krwią tego ludu, który przez tyle wieków kopaliście żelaznymi butami. Ale to na nic!
CZAROWIC

— Nie zmyjesz pan ze szmat, z duszy i ze wspomnienia chłopa polskiego i robotnika krwi, którą tu wylewasz! Wasze tortury budzą z martwych dusze. Wasza szubienica pracuje dla niepodległej Polski. Wieszacie na niej raz wraz podbój dusz ludu polskiego i potęgę waszego carstwa. Po dalekich siołach idzie wędrowne, w kurzu krwi zrodzone podanie o tem, jak wspaniale umierał za niepodległość Okrzeja, Baron, Izdebski — i tylu innych. Obejdzie ono wszystkie drogi, trafi do każdego domostwa. Zrozumieją wszyscy polscy ludzie, jak niezgłębioną krynicą regeneracyi narodu była ta rewolucya, jak żywa siła bić zaczęła z tej wody, w boleściach wydanej przez ziemię naszą.

NACZELNIK

— Metafizyka niewoli, panie Czarowic! Solatium servitutis — nic więcej. Lud sprzedaje żandarmom wasze tajemnice, jak żyto, perkal i imbier — za gotowe pieniądze. Lud polski jest w naszych rękach.

CZAROWIC
— Przyszła do niego polska inteligencya ze szkołą, ze stowarzyszeniami, z organizacyą. Wyście po barbarzyńsku, z bezdenną głupotą wszystko zdusili. Lud zapamiętał ten krótki czas. Ujrzał przez krótką chwilę, co mu dawała Polska, i ujrzał, co daje Rosya. Jeżeli jeszcze wśród nas są prowokatorowie i zdrajcy, to nasza wielka wina. Nasza wielka wina! Ale nadejdzie dzień, gdy zmyjemy do ostatniego znaku ten najwstrętniejszy stygmat waszego panowania!
NACZELNIK

— Dosyć tych gawęd! Deklamator! Czy będziesz pan mówił prawdę?

CZAROWIC

— Nie będę już nic mówił. Na mnie strach nie działa. Podstęp również.

(Naczelnik uderza w dzwonek. Tasama banda ośmnastu agentów wchodzi znowu głównemi drzwiami. Stanęli przy drzwiach bocznych i zasłonili główne. Na dany znak półkolem otoczyli Czarowica).
NACZELNIK (do Czarowica)

— Kto strzelał do generała? Oset, czy ty?

(Czarowic milczy).

— Chrypa! spytaj go, co mówi...

(Agent Chrypa uderza Czarowica w lewe ucho. Czarowic zatoczył się bezwładnie na prawo między szpiegów Szpieg Dąsik uderza go w prawą skroń. Szpieg, zwany Szlachcicem, wymierza mu policzek. Szpieg Stasiek plunął mu w oczy. Puszczają go w taneczne koło).
separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.