Puszcze polskie/Na obszarze puszczy błudowskiej i świsłockiej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Puszcze polskie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Biblioteka Polska w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
NA OBSZARZE PUSZCZY BŁUDOWSKIEJ I ŚWISŁOCKIEJ

Na południowych krańcach puszczy knyszyńskiej za dawnych jeszcze czasów powstały miasteczka Supraśl i Zabłudów. Różne przyczyny złożyły się na to. W w. XVI puszcza była tu jeszcze zgoła nietknięta. Sądzić o tem możemy chociażby z tego, że osadzeni przez wojewodę Aleksandra Chodkiewicza oo. bazyljanie w Gródku tylko w tej części puszczy znaleźli nareszcie daremnie poszukiwaną gdzieindziej ciszę. Puścili oni z prądem Supraśli tratewkę z krzyżem, a ta przybiła do brzegu pomiędzy ujściem Grabówki i Berezówki, w miejscu teraźniejszego Supraśla. Z pomocą Chodkiewicza i metropolity Sołtana zakonnicy zbudowali w r. 1500 klasztor, któremu sądzone było odegrać wielką rolę kulturalną i sławę swoją roznieść po świecie. Mnisi szerzyli oświatę śród miejscowej ludności i wszelką dawali jej pomoc. Klasztor słynął z surowej reguły i bogobojnego życia pustelniczego. W wieku XVII-ym metropolita Kiszka założył tu drukarnię i papiernię. Zakonnicy rozpoczęli druk różnych książek — duchownych i świeckich — w językach cerkiewno-słowiańskim, łacińskim i polskim. Stąd właśnie wyszła całkowita biblja słowiańska i „rękopis supraślski“, czyli żywoty świętych. Klasztor i jego cerkiew przechowały się doskonale. Rzucają się tu w oczy piękne, misternej roboty gdańskiego snycerza i złotnika Modzelewskiego rzeźbione, barokowe „carskie wrota“, ikonostasy, niezliczone obrazy, a między niemi jeden — cudowny Bogurodzicy supraślskiej, zdumiewająco dobrze zachowane freski na ścianach, filarach i sklepieniach, przypominające sztukę Południowych Słowian, stalle, kazalnica, chór i górny kościół rokoko o sklepieniach wewnętrznych — w stylu maurytańskim, gotyckim i bizantyńskim i wreszcie portrety fundatorów. Niedaleko od klasztoru, w którym siostry zgromadzenia Matki Boskiej Miłosiernej urządzają dom poprawczo-wychowawczy dla dziewcząt, mieszczą się katakumby z prochami archimandrytów, mnichów i hojnych opiekunów klasztoru, który wraz ze świątynią swoją w pewnych okresach odgrywał rolę twierdzy, o czem świadczą strzelnice w wieżach i grubość murów.
Klasztor po powstaniu został odebrany unitom i oddany prawosławnemu klerowi, lecz obecnie należy do kościoła rzymsko-katolickiego. Do dawnych murów Bazyljańskich przytyka pałac z piękną kapliczką z rzeźbą i herbem Chodkiewicza, bibljoteką pełną starych druków supraślskich i innych „białych kruków“, miłośnie gromadzonych przez właściciela. Piękny widok rozpościera się z okien pałacu, który przeżył wiele wypadków smutnych i wspaniałych, a widział całą galerję wielkich ludzi. Supraśl posiada piękne tereny narciarskie, letniskowe, sport wodny i malownicze okolice, które nie pozwalają nawet domyślić się, że tuż pracuje fabryka sukna i inne zakłady, z przemysłem włókienniczym związane, a także tartaki, przerabiające drzewo z otaczającej miasto puszczy. Drzewo to oraz zboże z urodzajnej gleby supraślskiej oddawna już dostarczano drogą wodną aż do Gdańska, zamieniając je na wyroby metalowe i meble. Rzemieślnicy gdańscy „markowali“ swe wyroby dla Supraśla kłosem, co było znakiem handlu zamiennego na zboże. Kościół katolicki zbudowano tu w r. 1861, ale poświęcono go dopiero w 7 lat później, ponieważ władze rosyjskie, zamierzając uczynić z Supraśla ośrodek rusyfikacji i prawosławia, zezwolenia nie dawały.
W wieku XVI-ym mnisi znaleźli tu ciszę i samotnię dla ducha, pełnego niepojętej tęsknoty, smutku i troski o świat grzeszny. Teraz ryczą tu syreny fabryczne, huczą maszyny, jazgoczą wrzeciona, gwiżdżą piły parowe, rozlegają się głosy letników i sportowców, a jednak... wszystkie te dźwięki wchłania cisza, napływająca od klasztoru Bazyljanów, gdzie z fresków ścian i filarów patrzą wielkie, pałające wewnętrznem skupieniem i jakgdyby myślą kosmiczną oczy nieznanych świętych i anachoretów bogobojnych. Cienie ich panują tu i żądają ciszy. I cisza zwycięża... a nawet idzie za wędrowcem i towarzyszy mu wraz z niezapomnianemi kształtami, blaskami i barwami przedziwnej cerkwi-warowni i jej bogatego wnętrza. Pozostają na zawsze w pamięci pyszna architektura ikonostasu, wspaniała barokowa plecionka „królewskich wrót“, wiodących w „Święte Świętych“ — ku wielkiemu ołtarzowi i... przenikliwe spojrzenia malowanych świątków, strojnych w świetlistą obręcz aureoli.
Pomiędzy rzeką Płoską, a jej lewym, górnym dopływem leżała niegdyś puszcza Błudowska, na południowym zaś jej skraju powstało w w. XV-ym miasteczko, nazwane Zabłudowem, którem zaopiekował się gorąco Aleksander Chodkiewicz, a po nim Radziwiłłowie, którzy założyli tu zbór kalwiński, szkołę przy nim, a podczas wojen szwedzkich — obóz warowny. Miasteczko to odwiedzili w swoim czasie królewicz Władysław IV, jak też i król szwedzki, Karol XII.
Położenie Zabłudowa trafnie określał jakiś dawny pamiętnikarz, zapisawszy: „Fizyonomja okolicy nie jest szczególna, po większej części błotna i żadnych nie ma uprzyjemnień.“
W w. XVII-ym Bogusław Radziwiłł, książę na Birżach, Dubińkach, Słucku itd. w nadaniu mieszczanom miasta ziemi na wieczną własność opisuje „dom miejskiej ratuszy, gontami kryty, na wierzchu dwie wieżyczki, na jednej orzeł w mitrze złocistej, na drugiej jeleń — herb miasta Zabłudowskiego“. W tym samym czasie powstały tu cechy garncarski, krawiecki, kowalski i inne. Na nowym cmentarzu znajduje się kaplica św. Rocha; w jej jasnem, radosnem wnętrzu, o oknach gotyckich, poza obrazem artystycznej roboty, zwraca uwagę portret fundatora, a był nim mieszczanin zabłudowski, rotmistrz huzarów rosyjskich, Kazimierz Ostaszewski w r. 1850. Druga kapliczka św. Magdaleny stoi na starym zupełnie zarośniętym cmentarzu. Wzniósł ją również ten sam nabożny huzar. Kapliczka ta kłoni się ku upadkowi. Tylko proboszcz zagląda do niej w dzień Zaduszny lub turyści, ale nikt więcej, bo otaczające ją miasto umarłych samo już umarło.
Radziwiłłowie, odznaczający się bezgraniczną tolerancją wyznaniową, protegowali w Zabłudowie kolejno katolików, arjanów i reformatów, oni też zezwolili na wzniesienie bóżnicy żydowskiej w r. 1635. Nie posiada ona swoistego stylu epoki, lecz jest dziwną mieszaniną różnych motywów architektonicznych, a ostatecznie popsuto ją, dobudowując obszerniejsze pomieszczenie dla kobiet. Główna, najstarsza część budynku wykonana została z modrzewia z domieszką dębu i sosny. Ściany okryte wersetami z Pisma Świętego i modlitwami. W środku na bardzo kształtnych kolumnach wznosi się „bima“, ambona o trzech, pokrytych złotem kopułach. Zabytki i skarby synagogi stanowią: srebrna, kuta taca w stylu odrodzenia włoskiego, starożytne makaty, szaty, srebrna korona, księgi rytualne i stary, zmurszały już „Oren Keidosz“ — ołtarz z Dekalogiem, okryty „nieznanem“ pismem, przypominającem koptyjskie. Patrząc na ten dziwny gmach zzewnątrz, mimowoli odnosi się wrażenie chińszczyzny. Powyginane dachy, niezliczone galerje, ganeczki, balustrady, rzeźbione belki i przypadkowo, bez planu przylepione dobudówki. Nad miastem panuje kościół św. Piotra i Pawła, ostatecznie wykończony w r. 1840 przez Dominikową z Mniszchów Radziwiłłową, w późniejszem małżeństwie hr. Demblińską, która też zamówiła u Kolberga w Berlinie obraz do wielkiego ołtarza. Budowniczy miał za zadanie odtworzyć w minjaturze słynną katedrę wileńską, chociaż projekt pierwotny zeszpeciły dwie wieże. Pod naciskiem władz rosyjskich wprowadzono w kościele zabłudowskim nabożeństwo w języku rosyjskim i cerkiewno-słowiańskim; długo trwała o to walka, aż w r. 1870 śmiałe i mądre wystąpienie ks. dziekana Bernikiewicza odniosło skutek i nabożeństwa odprawiane były po łacinie. Czemś sędziwem, jakgdyby wonią starych ksiąg i pergaminów, lub suchą pleśnią krypt podziemnych tchnie Zabłudów, ale jednocześnie czemś bardzo swojskiem i dostojnem, mocnem i trwałem, jak te belki synagogi modrzewiowej, jak te nieznane już groby na starym cmentarzu, na który ziemia dawnej puszczy Błudowskiej ostatnim, zda się, wysiłkiem rzuciła gąszcz krzaków i traw wysokich, smutnie szeleszczących.
Nad rzeką Świsłoczą, w obliczu nachmurzonej puszczy, dobiegającej brzegu Narwi, spoza której wyciąga ku niej swe siostrzane ramiona-konary puszcza Białowieska — w drugiej połowie wieku XVIII-go nie było nic godnego uwagi. Leżały tam rozległe, bezgraniczne niemal dobra Tyszkiewiczów. Dziedzic ich nie miał nawet wystawnego pałacu, o co tak ubiegała się ówczesna można szlachta.
— Zaś tam! — mawiał często do sąsiadów. — Na wsi i w Warszawie głośno, iżem aż tak bogaty, że w podłej mieścić się mogę chałupie.
I „mieścił się“ istotnie w takiej właśnie chałupie pan na Świsłoczy, — jak się lubił tytułować. Zato dobre wystawił budynki dla administracji, służby, gajowych i strzelców i również dobre — dla „pieczeniarzy“, bo hufiec ich cały żywił i „opatrunkiem obdarzał“ dziedzic świsłocki. Gospodarzył tęgo i sprytnie, aczkolwiek z domu swego nie ruszał się bodaj wcale, toteż zatył się tak straszliwie, że nawet Trembecki na jego widok „spocił się i zmiękł“. Od czasu do czasu jechał karocą do Hłuska i Lichosielców, aby stamtąd udać się do klasztoru Bazyljanów, których popierał i wzbogacał, żądając, aby oświecali ludność okoliczną. Raz tylko wybrał się „pan na Świsłoczy“ do Warszawy na zaproszenie Czartoryskich i tam rozkochał się na całe życie w siostrze ks. Józefa Poniatowskiego. Rozmiłował się — i w związek małżeński z nią wstąpił, marząc o szczęściu w swej włości puszczańskiej. Lecz nic nie wynikło z marzeń Tyszkiewicza, choć Bazyljanie osobne nabożeństwa nawet na intencję młodej pary ustalili. Dama z dworu Stanisława Augusta, najprawdziwsza dama rokoka, żyjąca z dnia na dzień, jak barwny motyl, przeraziła się widokiem „hłuszy“ i „des environnements rudes“ świsłockich. Po kilku tygodniach pobytu wyfrunęła z gniazdka i powróciła „pod Blachę“, na „asamble“ Zamku i „amusementa“ łazienkowskie. Na pożegnanie bąknęła od niechcenia, ot tak, aby tylko coś powiedzieć, że w Świsłoczy „nie masz miejsca, aby umieścić herby Leliwa i Ciołek“ i przyjąć godnie „persony znakomite“, jak to zwykła czynić ciocia — „pani krakowska“ — hetmanowa Branicka, w swym „Wersalu“ białostockim. Ha! Słowo upragnionej kobiety posiada wielką moc... Odczuł to na sobie „pan na Świsłoczy“ i co tchu zabrał się do roboty. Pełnemi garściami wyrzucał rulony dukatów, sporo lasu Żydom na wyręby sprzedał, aż puszcza hen, poza Zarzeczany, Bezwodniki i Hłuszki cofnęła się ku rzece Kołonnie i Narwi. Podobno z samym Lonisem o plany długo się targował dziedzic świsłocki. Historycy nie wykryli jeszcze prawdziwego budowniczego, który dawny pałac tyszkiewiczowski w oddali od folwarku świsłockiego wzniósł i ozdobił, ale pałac — i to piękny, ponoć, pałac stanął, a stęskniony „pan na Świsłoczy“ popędził do Warszawy po nadobną małżonkę, która tymczasem usilnie zabiegała o zaszczyt bywania na zebraniach loży wolnomularskiej, gdzie działy się rzeczy tajemnicze, bardzo dziwne, bardzo lekkomyślne i, jak szeptano sobie na ucho, — niecnotliwe. Rozbawiona pani, którą zachwycał się Dillon, musiała więc odbyć nową pielgrzymkę do ustronia świsłockiego. Przybyła, obejrzała pałac i, marszcząc ironicznie ukarminowane usteczka z aksamitną muszką w prawym ich kąciku, zauważyła, że brakuje jeszcze parku, któryby miał aleje strzyżone, piaskiem posypane, sadzawki i altany dla dumań słodkich i melancholijnych. Świegotała potem długo o Łazienkach i Łowiczu, o Paryżu i Dreźnie, rzucając nieznacznie myśli, potrzebne „pour embellir ce chateau forestier“[1]. Naszczebiotawszy się dosyta — powróciła niebawem do swojej Warszawy.
Małżonek znowu „dusie“ w obieg puścił i nowych z żydami targów dobijał. Z puszczy park stworzył, rozplanował, ostrzygł stare graby, wiązy i świerki, sadzawkę wykopał i kamieniem pięknie obramował, altan trzy wybudował, a nawet na rozstajach ścieżek „posągi nagie ku zgrozie i postrachowi prostactwa wystawił“.
W lecie Tyszkiewiczowa przyfrunęła na skrzydłach miłości a za nią — cała procesja. Kawalerowie i damy, włóczykije i łuszczybochenki rodzime i cudzoziemskie, madrygaliści, śpiewacy i nawet wielki czarodziej — Cagliostro, co to twierdził, że żyje już tysiąc lat, zawdzięczając to potędze swego cudownego „panaceum“. Nierad był temu najazdowi Tyszkiewicz, lecz zalotna i przymilna pani udobruchała go rychło i ugłaskała. Przez jedno lato coś cztery tysiące bezmała gości przewinęło się przez nowy pałac, a wraz z bocianami, z wyraju odlatującemi, odleciała też i dama rokoko na czele rozbawionej hałastry. Któryś z cudzoziemskich gości napomknął dziedzicowi, że pałac ujdzie od biedy, lecz cała osada sprawia „djablo smętne wrażenie“. Zawinął się więc Tyszkiewicz i ze świsłockiego folwarku jął tworzyć „bardzo przyjemne miejsce“. Murować zaczął nowe domy, obelisk ze złotą kulą u szczytu postawił i trzy bramy — przyciężkie, masywne i brzydkie, aby każdy trakt przez nie prowadził. Lecz niewiadomo, czy tak ozdobioną Świsłocz ujrzała kiedyś pani Tyszkiewiczowa, gdyż małżonek jej zmarł wkrótce, a dobra swoje bratu — jenerałowi Tadeuszowi zapisał z nakazem, aby gimnazjum obszerne zbudował, czego sam już — choć pragnął — uczynić nie zdążył.
Dama rokoko mimowoli i bez czynnego udziału własnych wypieszczonych rączek zbudowała wytworne miasteczko. Stoją na dawnych miejscach obelisk i wszystkie trzy bramy, tylko pałac — niefortunne gniazdko rodzinne „pana na Świsłoczy“ zmiotły bez śladu burze dziejowe, a w parku, który tam i sam przechowuje jeszcze ślady owych alei strzyżonych, mieści się ochronka dla dzieci. Piękny, smutny, zapuszczony park, ożywiony gwarem dziatwy coś tam szemrze starczym szeptem. — Jenerał Tadeusz Tyszkiewicz wykonał wolę brata. Zbudowane przezeń gimnazjum nietylko obszernym jest, ale pięknym i szlachetnym w linji gmachem. Na tle ciemnych drzew stuletnich majaczy on, niby pogodzone z życiem i losem widmo przeszłości — biały, zdobny w kształtną kolumnadę, zaciszny i poważny. W tej uczelni pobierali nauki Leon Zienkiewicz, Józef Paszkowski, Wiktor Heltman, Józef Kowalewski i Józef Ignacy Kraszewski.
Naprzeciwko gmachu gimnazjum stoi bardzo okazały pomnik Traugutta. Dyktator powstania styczniowego uczęszczał do gimnazjum świsłockiego, a przystąpiwszy do powstania, skierował osobną odezwę do wychowanków tej uczelni, która dała wielu bojowników dla walki o zmartwychwstanie Polski. W Świsłoczy żyją legendy. Najwięcej jednak bają one o gorącej, wiernej miłości pana tych włości do krewniaczki królewskiej — Poniatowskiej, damy z feerycznej, a jakżeż tragicznej epoki Stanisława Augusta, wytwornej figurynki w stylu rokoko, bezwiednej i mimowolnej fundatorki miasteczka, wyrosłego w puszczy.
Dookoła Świsłoczy dziś już niema puszczy, co była dalszym ciągiem zaniemeńskiej, złączonej z Białowieską, a która otaczała to miasto ze wszystkich stron. Teraz leżą tam grunta orne i łąki, gdzieniegdzie zaś nieduże bagna, z rokiem każdym zanikające. Dopiero za wsią Hłuszki przetrwał szmat dawnej puszczy — bór, przechodzący na moczarowatym brzegu Kołonny w czarnolesie. Należał on ongiś, jak też wsie Hłuszki, Jatwiesk i Jakuszówka do usilnie przez Tyszkiewiczów popieranego klasztoru oo. bazyljanów, pochodzących z Supraślskiego bractwa. Klasztor i nadane mu przez hojnych opiekunów wioski ukrywały się w lesie. Siedziba zakonników znikła jednak. Na miejscu, gdzie stała niegdyś, zbudowano cerkiew prawosławną wśród resztek murów i zwalisk zabudowań, należących do oświeconych i pracowitych braci. Ponure o tym lesie krążą tu podania. Ludzie starzy, wskazując na czarną ścianę lasu Jatwieskiego, tchnącego wspomnieniem o wypartych stąd za Leszka Czarnego Jadźwingach, opowiadają o okrucieństwach Moskali w r. 1863, wieszających na sosnach schwytanych powstańców polskich. Są to jednak dzieje nowe; o starszych zaś inna tu powstała legenda. Głosi ona, że niejaki Cisz z synem, wychowankiem szkoły bazyljańskiej, znękali mnichów procesami i samowolą i zmusili ich do porzucenia klasztoru i posiadłości. Zakonnicy wyruszyli pieszo, niosąc obrazy, krzyże i sprzęt rytualny, a zatrzymawszy się na skraju lasu, gdzie obecnie stoi kapliczka, odprawili ostatnie nabożeństwo i rzucili klątwę na rodzinę swego gnębiciela. Legenda twierdzi, że wszyscy Ciszowie poginęli marną śmiercią lub zrujnowani na mieniu i duchu rozproszyli się po świecie. Bądźcobądź obie opowieści, związane z lasem, przezwanym „Wieszownik“, wywołują ponure wrażenie, zupełnie odpowiadające jego mrocznemu, niemiłemu wyglądowi.
Na wschód od Świsłoczy za dawnych jeszcze czasów powstały liczne osiedla puszczańskie — Mścibów, Montowty, Wielkie Sioło, Skrebły, Hniezno, które poczęści broniły handlowego traktu poprzez puszczę, częściowo rozrosły się wokół karczem i stacyj pocztowych, gdzie zmieniano konie i gdzie strażowały oddziałki zbrojne, wystawiane przez leśników lub właścicieli prywatnych. W Hnieźnie pozostał bardzo stary kościołek gotycki, zapewne obronny niegdyś. Przez pagórkowatą miejscowość, pociętą polami, szosa dobiega do dużego i malowniczego miasta powiatowego, Wołkowyska, rozciągniętego na przestrzeni siedmiu kilometrów, nad rzeką Wołkowyją, w dolinie z trzech stron otoczonej pagórkami. Stara to osada, tak stara, że o jej początkach różne istnieją podania. Jedne twierdzą, że było to miejsce składowe dla towarów puszczańskich, wywożonych na Niemen w celu dalszego ich transportu, a nazwę swoją otrzymało od wycia wilków; drugie mówi o niejakim rycerzu Zabejce, który oczyścił puszczę koło rzeki Nietupy od bandy zuchwałych watażków Wołoka i Wiska, wyciąwszy ich ludzi, a samych hersztów powiesiwszy. — Na miejscu stracenia leżał podobno kamień z jakiemiś znakami, ale Moskale zabrali go na fundamenta pod cerkiew. Inne klechdy opowiadają, iż stała tu osada, a koło jej „obłowy“, czyli granicy, — świątynia Śmigusa i druga — Nei nad brzegiem wykopanego stawu; w lesie zamkowym, w uroczysku „Maksakowy Łuh“ znaleziono podobno ślady stawu, wykopanego przez kapłana pogańskiego — Maksa Pustę. Jakiś litewski „starszyna“ — Wygleejtes wzniósł zamek, co stał wpobliżu obecnej „Szwedzkiej Góry“. Istniał też inny zamek na miejscu teraźniejszej Zabejkowszczyzny w lesie zamkowym, o kilka kilometrów odległym od Wołkowyska. Osada ta podlegała częstym klęskom, bo to i Jadźwingowie — nawiedzali ją ogniem i żelazem, i Tatarzy, sunąc doliną Niemna niszczyli ją, gdy należała jeszcze do książąt ruskich, i Litwini pod wodzą Erdziwiłła zdobywali ją i Mendog swarzył się o Wołkowysk z kniaziami ruskimi, aż go Witold umocnił.
W historji polskiej miasto to odegrało znaczną rolę, bo stąd właśnie Jagiełło wyprawił poselstwo litewskie do Krakowa, by oznajmiło panom polskim, że Litwa odda się pod opiekę Krzyża Św., jeżeli Jadwiga jej władcy przyniesie w wianie koronę piastowską. Witold zbudował tu pierwszy kościół św. Mikołaja i osadził oo. franciszkanów, aby się misjonarską zajęli pracą. W kilka lat potem złowrogi komtur krzyżacki, Ulryk von Jungingen, w pień wyciął mieszkańców miasta, a je samo puścił z dymem. Od czasów wojen szwedzkich za panowania Jana Kazimierza, Wołkowysk, gdzie się ścierały z sobą pułki piechoty szwedzkiej z wojskiem polsko-litewskiem i ze sprzymierzoną wonczas z nami hordą tatarską, pozostawiając na wieczne czasy okopy — górę Szwedzką — zaczyna podupadać, tembardziej, że wojna z Moskwą r. 1662, a potem bitwy Napoleona z Rosjanami w 1812 razporaz zmiatały miasto z powierzchni ziemi. Po r. 1918, zawdzięczając kolei, miasto się rozrosło, wzbogaciło nowemi gmachami i przedmieściami, jak naprzykład, kolejowe miasto-ogród, co dziwnie wygląda obok starych barokowych kamienic żydowskich, dworków polskich z końca w. XVIII i wyrosłych tu po powstaniu 1863 r. domów rosyjskich w stylu moskiewsko-teremowym. Wspaniale góruje nad miastem biały, murowany kościół w centrum Wołkowyska; razi natomiast drewniana cerkiew prawosławna, otoczona cienistym skwerem — przed nią stoi skromny pomnik poległych na wojnie r. 1920. Ludność tu jest wprawdzie żydowsko-białorusko-rosyjska — ale żywioł polski wzrasta szybko.
Na południe od Wołkowyska za miasteczkiem Porozowem, gdzie źródliska Rosi, pozostał spory obszar dawnej puszczy. Jakiej? Zapewne należała ona do Różańskiej — pierwszej z kompleksu poleskiego, z jeziorem Wygonowskiem w samym niemal środku. Od tych lasów Porozowsko-Łyskowskich odbiegają resztki nieistniejących już puszcz Mioduchowskiej, i Dreczańskiej które, niby mosty, łączyły je z puszczami Różańską i Świsłocko-Białowieską. Piękne to bory! Na piaskach wyrosły, bo hojnie nawarstwił je lodowiec, którego ślady widoczne są na każdym kroku: tu — zwaliska kamienne, niby kości szkieletu moreny dennej, tam — głazy narzutowe lub pagórki piasków mocno zleżałych. W wielu miejscach siekiery wieśniacze przetrzebiły bór niemiłosiernie. A gdzie się potworzyły szerokie halizny, tam młódź sosnową i liściastą gnębi już i głuszy jałowiec, potężnie tu rozwielmożniony. Koło wiosek tkwią kapliczki z drewnianemi malowanemi, figurkami Chrystusa frasobliwego. Koło wsi Nowy Dwór lasy sosnowe dobiegają do nieznacznego pozornie zeskoku gruntu i urywają się nagle. Bory znikają i widnieje tylko zbity gąszcz liściastych drzew, ponad które zrzadka strzelają wysokie, cienkie, często pochyłe sosny, nie mogące znaleźć oparcia dla swych korzeni, zatruwanych wodą kwaśną. Gęste trzciny kryją tam mokradła niewysychające, przechodzące dalej w ogromne trzęsawisko.
Na tej błotnistej nizinie, gdzie unoszą się nad czorotami stadka kaczek, ni to zakłopotanych, ni to wylękłych, a na niewidzialnych kępach jęczą kuliki i wrzeszczą czajki, drwiąc sobie może z lisa, łasicy i człowieka, — poczyna się Jasiołda. Tu przebiega granica Polesia i za nią to rozparły się te hała i biele, co na południu znikają za widnokręgiem. Są to błota Wielki Uhoł i Białe, albo Dzikie, a nad pierwszem z nich wznoszą się dumnie, niby złote kolumny, majestatyczne sosny na wysokiem, piasczystem uroczysku Kornedź. Ostatni to Mohikanie w szańcu nad bagnami... W borze dymią smolarnie, terpentyniarnie — echa dawnych „bud“. Nazwa majątku — Prochownia przypomina o tem, że fabrykowano tu w w. XVII-ym prochy, a Rudnia i Huta — o istniejącym przemyśle metalurgicznym, obsługującym ludzi wojny. Ale to dawne czasy... Nikt już o tem nie pamięta, ani po wsiach, ani w miasteczku Łysków, co to należało niegdyś do rycerskich rodów Kłoczków, Bychowców i Dziekońskich, broniących tej ziemi i krzewiących na niej kulturę polską. Pozostały w okolicy fundamenty i podziemne przejścia w Horodysku, gdzie stało zamczysko Kłoczkowskie, ale zarosły już one krzakami i wiszem. W miasteczku przetrwał liczne burze kościół z cudowną Bogarodzicą, z lochami, tajemnemi przejściami w murach i staremi ornatami w zakrystji. Koło kościoła pod rozłożystemi i krępemi lipami zwraca uwagę murowana „naruba“ poleska, chatka niziutka, niby staruszka wiekowa w kabłąk zgięta. To grób „poety serca“, jednego z triady najznakomitszych pieśniarzy doby Stanisławowskiej — Franciszka Karpińskiego, autora „Zabawek wierszem i prozą“ i pięknych pieśni nabożnych „Bóg się rodzi“, „Kiedy ranne wstają zorze“ i „Wszystkie nasze dzienne sprawy“, takich bliskich sercu polskiemu. Na grobowcu widnieje napis pełen rezygnacji smutnej i jakgdyby nie dającej ukojenia: — Otóż mój dom ubogi...
Lżej się oddycha i odlatują gdzieś myśli posępne, gdy spoza dawnej stolicy Tyszkiewicza — Świsłoczy — dobiegać zacznie poważny pogwar leśny i powiewy żywiczne. Znaczna część puszczy, skonfiskowanej niegdyś przez rząd carski, powróciła teraz do potomków generała Tadeusza Tyszkiewicza. Strzeliste sosny witają ich radosnym poszumem, cieszą się świerki i drzewa liściaste. Wielką mnogość drzew wszelakich i różne krajobrazy posiada puszcza Świsłocka. Na suchych grzędach, wrzosowiskami okrytych, tkwią sosny niebotyczne, mocarne, niby hufce zwarte i niezwalczone; na gruntach, gdzie woda trzyma się blisko powierzchni ziemi, — zwycięża świerk, na wilgotnych gruntach — drzewa liściaste — dęby, graby, lipy, jesiony, wiązy i klony gaworzą z wiatrem, a tam, gdzie już torfy pokładać się zaczęły — ciemne brzozy, karłowate sosenki, biedne jakieś i rozczochrane, a przedewszystkiem olchy, haszcze krzaków bezliku, trzciny, turzyce, trawy ostre i twarde, niby z blachy wycięte... — poleski „oles“ — ostępy ciemne i knieja, gdzie gajowi naliczyli osiemnaście lęgów rysich... Strachy i tajemnice kryją się w mroku puszczy, na bajorzyskach i w potokach czarnych, gdzie, niby gady przedpotopowe, leżą skamieniałe piony, gdzie wywroty i burzołom piętrzy zasieki, przez które jedynie łasica chyba prześlizgnie się, aby zdybać cietrzewia lub jarząbka. Kilka dróg przecina puszczę, a wszystkie — różne, chociaż pełne piękna i uroku. Wybiegają one na bagnisty brzeg Narwi, leniwej tu i sennej. Za nią, za pasmem mokrych łąk — majestatyczna i potężna woła ku sobie przeogromna puszcza Białowieska — nasępiona, zda się, i zadumana nad losami siostrzyc zielono-szatnych, szepcących do niej podmuchem wiatru znad Hańczy i Niemna, od Łani, Słuczy, Cny i Jasiołdy, znad Bugu i Wilji i zewsząd, zewsząd, gdzie teraz w męce walczą o swój byt bory, lasy, gaje i młódź zielona, spróchniałych korzeni praojców czepiająca się rozpaczliwie.






  1. Przypis własny Wikiźródeł by upiększyć ten leśny pałac





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.