Puk z Pukowej Górki/Rójka w Dymchurch

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Puk z Pukowej Górki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1935
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Puck of Pook’s Hill
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
RÓJKA W DYMCHURCH

Właśnie zmierzch zapadał, gdy lekki deszczyk wrześniowy zaczął skrapiać plecy ludzi zajętych zbieraniem chmielu. Mamusie jęły pośpiesznie uchodzić z ogrodów, tocząc przed sobą podskakujące wózki dziecięce; sprzątnięto płachty napełnione chmielem i zamknięto księgi rejestrów. Młode pary, tuląc się pod parasolami, wracały do domu, kawalerowie szli poza niemi, prowadząc pełną śmiechów rozmowę. Dan i Una, którzy po lekcjach pomagali zbierać chmiel, poszli piec ziemniaki do suszarni, gdzie już od miesiąca mieszkał zajęty suszeniem stary Hobden, wraz z błękitnooką Bietką, suczką rasy owczarskiej.
Usiedli, jak zwykle, na wysłanym workami tapczanie naprzeciw pieców suszarskich; gdy zaś Hobden podniósł wgórę drzwiczki paleniska, wpatrzyli się, jak zwykle, w złoże tlejących węgielków, rozlewających miłe ciepło po ciemnem wnętrzu starej kolistej budowli. Staruszek przyniósł kilka nowych kawałków węgla, połupał je zwolna, drobniuśko i niestrudzonemi palcami kładł je w ogień — tam gdzie najwięcej były potrzebne. Potem zwolna sięgał poza siebie, i silną dłonią, podobną do żelaznej szufli, zagarniał podawane mu przez Dana ziemniaki. Następnie układał je starannie dokoła ogniska, poczem stał przez chwilę, odbijając się czarną sylwetką na tle czerwonego zarzewia. Gdy nakoniec zamknął drzwiczki pieca, w całej suszarni zrobiło się nagle ciemno, jak o zmroku, więc Hobden zapalił małą świeczkę w latarni. Dzieci znały doskonale wszystkie te przygotowania i lubiły je bardzo.
Syn Hobdena, pszczelarczyk, który w głowie nie wszystko miał do rzeczy, ale za to umiał wybornie obchodzić się z pszczołami, wślizgnął się, niby cień, do suszarni. Dzieci nie domyśliłyby się nawet jego przybycia, gdyby nie Bietka, która nagle zaczęła wesoło merdać kusym ogonkiem.
Na dworze, wśród szemrzącego deszczu rozległ się czyjś głos, nucący tubalnie:

Zmarła stara babuleńka — rok temu bezmała,
gdy o chmielu zaśpiewali, zaraz zmartwychwstała!

— Cóż to takiego! — zawołał stary Hobden, oglądając się pośpiesznie. — Dyć nie było na świecie dwóch ludzi, coby mieli głos taki!
A tymczasem już było słychać drugą zwrotkę:

„Moiściewy, dzisiok pewnie chmiel zbierają chłopcy,
z których, kiedym była młoda, nikt mi nie był obcy!“

W drzwiach ukazał się jakiś mężczyzna.
— No! no! — zawołał Hobden; — powiadają, że zbieranie chmielu potrafi z grobu wyciągnąć nawet nieboszczyka... a tera to ja już temu wierzę... To ty, Tomek?... Tomek Shoesmith?[1]
I zniżył latarnię, by przyjrzeć się przybyłemu.
— Cóż to, Ralfie! Czy tak długo trzeba się nad tem zastanawiać?
To mówiąc, nieznajomy wielkiemi krokami wszedł do suszarni. Był to chłop olbrzymi, o całe trzy cale wyższy od Hobdena, o ciemnej twarzy, siwych bokobrodach i jasnych niebieskich oczach. Podali sobie ręce, a dzieci posłyszały, jak twarde dłonie zatrzeszczały w silnym uścisku.
— Oho! widzę, że chwyt masz zawdy tęgi! — zawołał Hobden. — Ileż to lat będzie... trzydzieści czy czterdzieści... jak rozwaliłeś mi głowę na jarmarku w Peasmarsh?
— E, tylko trzydzieści, a zresztą co tam wspominać to rozbicie głowy. Wyrównaliśmy się dokumentnie, bo tyś mi się odpłacił tyczką od chmielu. A jak dostałeś się wtedy nocką do domu? Czy przepłynąłeś przez moczary?
— Dostałem się tą samą drogą, jaką bażant wlazł do torby Gubbsa... Trza było mieć tylko odrobinę szczęścia i dużo przemyślności — odpowiedział stary Hobden, śmiejąc się na całe gardło.
— Widzę, że nie zapomniałeś jeszcze chodzić po lasach... A czy jeszcze bawisz się w ten sposób?
Tu nieznajomy wykonał taki gest, jak gdyby przykładał do oka strzelbę.
Hobden odpowiedział mu szybkim ruchem ręki, naśladującym zastawianie sideł na króliki.
— O, nie. Teraz mi tylko to pozostało. Trza liczyć się z siłami wieku. A co to się z tobą działo przez tyle lat?

Byłem-ci ja w Plymouth, w Dover byłem przecie, —
oj, tułałem-ci się, chłopcy, po szerokim świecie!

Zaśpiewał chłop wesoło. — Myślę, żem poznał Starą Anglję, wiela tylko można.
Tu zwrócił się ku dzieciom i mrugnął na nie, jakby wyzywająco.
— Tak? To-ci tam musieli nabajać różnych niestworzonych rzeczy. Ja ino raz byłem w Starej Anglji... dojechałem aż do samego Wiltshire... tam mnie oszwabili porządnie, kiej kupowałem rękawice ogrodnicze! — burknął Hobden.
— E, wszędzie ludziska potrafią człowieka okłamać — odpowiedział Tomasz. — Widzę, że już nadobre przylgnąłeś do swoich stron i nie chce ci się stąd ruszać.
— Starego drzewa nie trza przesadzać, bo uschnie — zaśmiał się Hobden. — A mnie mniej się kwapi do śmierci, jak tobie dzisiaj do pomagania mi przy chmielu.
Olbrzym oparł się o ceglaną ścianę suszarni i rozpostarł szeroko ręce:
— Najmij mnie do roboty! — zawołał i obaj, śmiejąc się, ruszyli na górę.
Po chwili dzieci posłyszały szuranie łopatami po wielkiem płótnie, na którem leżały żółte kiście chmielu, suszące się nad ogniem. W miarę jak przewracano chmiel na drugą stronę, suszarnia zaczęła wypełniać się słodką, usypiającą wonią.
— Kto to taki? — szepnęła Una do pszczelarczyka.
Na strychu suszarni słychać było ciężkie kroki posuwające się to w jedną to w drugą stronę, a gwar rozmowy przeplatał się częstym i stłumionym śmiechem.
Nagle przez otwór w górze zsunął się worek do chmielu i począł pęcznieć i tężeć w miarę, jak weń sypano suszki chmielowe.
— Brzęk! — stuknęła prasa i ugniotła sypki miąższ w twardą cegiełkę.
— Powoli! — zawołał Hobden. — Przedrzesz worek, jeżeli będziesz tak walił. Jesteś tak nieostrożny, jak byczek Gleasona, mój Tomku. No, na teraz wystarczy. Chodź, usiądziemy sobie przy ogniu.
Zeszli wdół, a gdy Hobden otworzył drzwiczki pieca, by zobaczyć, czy ziemniaki już się upiekły, Tom Shoesmith rzekł do dzieci:
— A nasypta mi dużo soli, to zara obaczycie, kim jestem.
To rzekłszy, znowu mrugnął na nich. Pszczelarczyk znów się zaśmiał, a Una spojrzała na Dana pytającym wzrokiem.
— Ja i tak wiem, kim jesteś — mruknął stary Hobden, wygrzebując z pieca ziemniaki.
— Naprawdę wiesz? — mówił dalej Tomek z poza jego pleców. — Niektórzy z nas nie znoszą podków, kościelnych dzwonów i płynącej wody... Ale skoro mowa o bieżącej wodzie... — tu zwrócił się do Hobdena, który właśnie wycofał się nieco z izby, — czy pamiętasz tę wielką powódź w Robertsbridge, kiedy młynarczyk utonął na równej drodze?
— O, dobrze pamiętam! — odpowiedział stary Hobden, przysiadając na kupie węgli koło drzwi; — było to właśnie w onym roku, kiej starałem się o moją żonę nieboszczkę. Byłem wtedy u pana Pluma za woźnicę i zarabiałem dziesięć szylingów na tydzień. Moja kobita mieszkała hawok na trzęsawiskach.
— Cudaczny to kraj, ta trzęsawica romneyska — zauważył Tomek Shoesmith. — Słyszałem, jak mówiono, że cały świat dzieli się na Europę, Azję, Afrykę, Amerykę, Australję i romneyskie mokradła.
— Juści, nie inaczej sobie myślą tamtejsi ludziska — potwierdził Hobden. — Niemałom się natrudził, by namówić moją babę, żeby wyprowadziła się stamtąd.
— A skąd to ona pochodziła?... bom-ci już zapomniał, mój Ralfie.
— Ano z Dymchurch, z pod Wału — odpowiedział Hobden, trzymając w ręce ziemniak.
— Więc czy była z domu Pett czy Whitgift?
— Whitgift — odrzekł Hobden i rozłamawszy ziemniak, zaczął go zajadać z tą przedziwną zręcznością, jaką okazują w jedzeniu ludzie, nawykli do posilania się choćby wśród największego wichru na dworze. — Sczasem, gdy pożyła trochę wśród borów, nabrała zupełnego rozsądku, ale przez pierwsze dwadzieścia parę lat była z niej istna dziwaczka, na którą nie było rady. A przytem miała osobliwie szczęśliwą rękę do pszczół.
Odkrajał kawałek ziemniaka i rzucił go za próg.
— Aha! Słyszałem, że Whitgiftowie umieją zobaczyć przez młyńskie koło więcej, niż ktokolwiek inny — rzekł Shoesmith. — Czy ona też to potrafiła?
— O, nie! Było to zacne kobiecisko... świeć Panie nad jej duszą... i nie zajmowała się nijaką sztuką czarnoksięską! — obruszył się Hobden. — Ino że czytała różne znaki i wróżby z przelotu ptaków, ze spadania gwiazd, z rójki pszczół... i innych podobnych rzeczy. I nieraz też leżała w łóżku, nie śpiąc przez noc całą... i nadsłuchując, jako mówiła, różnych nawoływań.
— E, to niczego nie dowodzi — odrzekł Tom. — Wszyscy mieszkańcy trzęsawisk byli z wiek wieka przemytnikami... więc widać miała we krwi to nadsłuchiwanie po nocach.
— No, pewnikiem — rzekł Hobden, uśmiechając się. — Pamiętam, jak to szmuglowano nietylko na trzęsawiskach, ale i bliżej... Ino, że moja kobieta tem się nie zajmowała. Plotła mi cięgiem różne bajdy — tu głos zniżył — o jakichś tam... jakichś... Czterolatkach...
— Tak słyszałem, że mieszkańcy moczarów wierzyli w takie rzeczy — rzekł Tom, wpatrując się w szeroko otwarte oczy dzieci, tulących do siebie suczkę.
— Czterolatki? — zawołała Una. — Nie! Chyba Czaroludki! Tak, już teraz rozumiem.[2]
— Górscy Ludkowie! — poprawił pszczelarczyk, rzucając ku drzwiom połowę ziemniaka.
— Oto go macie! — zawołał stary Hobden, wskazując na niego. — Mój syn wziął po matce nietylko oczy, ale i te swoje dziwactwa. Tak właśnie ona nazywała te dziwy!
— A ty co myślałeś... o tem wszystkiem?
— Hm! Hm! — zamruczał Hobden. — Człek, który pociemku tyle co ja nachodził się po polach i gajach, nigdy nie zejdzie ze swej drogi, chyba, że mu przyjdzie uciekać przed stróżem.
— Ale w innym wypadku? — nalegał Tomasz. — Widziałem przed chwilą, jak rzucałeś najlepszy kąsek za próg. Czy ty w to wierzysz... czy może..?
— E, na tym zimnioku było takie duże czarne oczko — wymijająco odrzekł Hobden.
— Moje małe oczko widocznie go nie dojrzało... Wyglądało mi to tak, jak gdybyś przeznaczał ten kąsek dla kogoś, komu mógł być potrzebny. Ale dajmy temu spokój. Czy ty wierzysz... czy może..?
— Nie mówię nic, bom nic nie słyszał i niczego nie widział... Ale jeżelibyś powiedział, że w nocnych godzinach po lesie uwija się coś więcej oprócz ludzi, zwierząt, ryb i ptaków, nie wiem, czybym nazwał cię kłamcą. A teraz na ciebie kolej, Tomaszu. Co ty powiesz na to wszystko?
— Ja zrobię tak jak ty — i nic o tem nie powiem, ale za to opowiem ci jedną gadkę, a ty już sobie zrób z nią, co ci się będzie podobało.
— Baj baju, będziesz w raju — mruknął Hobden, ale skwapliwie zaczął nabijać fajkę.
— Mieszkańcy Żuław nazywają to „Rójką w Dymchurch“ — rzekł zwolna Tomasz; — czyście kiej o tem słyszeli?
— Moja kobieta opowiadała mi to kilkadziesiąt razy. Czasami, bywało, jużem pod koniec prawie zaczynał wierzyć.
To rzekłszy, Hobden przeżegnał się i zapalił tytoń w fajce u żółtego płomienia świecy. Tom rozsiadł się wśród węgla, oparłszy olbrzymi łokieć na równie olbrzymiem kolanie.
— Czy byliście paniczu, kiej na Żuławach? — spytał Dana.
— Raz tylko... i to nie dalej jak w Rye — odpowiedział Dan.
— E, toś był ino na samym ich skraju! Tam dalej jest się czemu przypatrować: dzwonnice stoją obok kościołów, baby znachorki nie siedzą w chałupach lecz przed progiem, morze se szumi ponad lądem, a dzikie kaczki gnieżdżą się po rowach. Całe Żuławy są pokratkowane rowami i śluzami, groblami i ściekami... Kiej nadchodzi przypływ, wszystko to zaczyna bełtać się i bulgotać, a potem słychać, jak morze na prawo i lewo wzbiera wzdłuż wielgiej tamy. A czy widziałeś, jaka to tam równia jest na Żuławach? Zdawałoby się, że nic łatwiejszego, jak przejść ją całą z jednego końca na drugi. Bogać-tam! Te wszyćkie rowy i kanaliki tak się tam wiją i plączą, jak kądziel na kołowrotku czarownicy, że i w biały dzień nietrudno tam zabłądzić.
— A to wszyćko dlatego, że tam wydrynowali wody do rowów! — wtrącił się Hobden. — Kiej jeszcze starałem się o mą kobietę, wszędy tamok były zielone sitowia... a jakże... zielone sitowia... a błocki starosta hasał sobie tam i sam swobodnie, kiej żaba...
— Któż to był taki? — zapytał Dan.
— A któżby jak nie ta frybryja i gorączka, co się na bagniskach lęgnie! Raz czy dwa poklepała ona i mnie po ramieniu: wytrząsłem się porządnie. Ale teraz to drynowanie wody wygnało precz wszyćkie frybryje, więc se ludzie żartem powiedają, że się pon starosta obalił w rowie i kark se skręcił. A jest to miejsce wyborne i dla kaczek i la pszczół.
— I stary to kraj — mówił dalej Tomasz. — Ludzie tam mieszkają od niepamiętnych czasów. Mówiąc między nami, owe Czterolatki zawdy podobno miłowały ten kraj bardziej niż inne okolice Starej Anglji. Tak powiedają ludziska tamtejsi, którzy zapewne przekonali się o tem na własnej skórze, bo przecie od wieków, odkąd owce runem porastały, odbywali z ojca na ojca nocne wyprawy, przemycając towar wszelaki. Mówią, że ilekroć to czynili, zawdy widywali owe Czterolatki, conajmniej po kilka naraz. Były natrętne i bezczelne jak króliki. Tańczyły w biały dzień po gościńcach, a wieczorem zapalały zielone światełka po przekopach, snując się tam i spowrotem, jak prawdziwi przemytnicy. Ba, czasami w niedzielę zamykały przed nosem księdzu albo kościelnemu drzwi kościoła.
— E, to przemytnicy właśnie tam chowali wódkę albo drogie hafty, póki nie mieli znów sposobności wyprawić się na trzęsawiska. Nieraz mi o tem opowiedała moja nieboszczka — odrzekł Hobden.
— Założyłbym się, że nie wierzyła temu, co mówiła... nie byłaby z domu Whitgiftówna! Wszystkie opowieści są w tem zgodne, że Żuławy były dla Czterolatków najulubieńszem siedliskiem, póki ojciec królowej Bietki[3] nie wprowadził do nas reformacji.
— To chyba było coś jakby akt parlamentu? — zapytał Hobden.
— Pewnikiem. W Starej Anglji nigdy się człek nie obejdzie bez aktów, dokumentów i wezwań sądowych. Ojciec królowej Bietki, jak powiedają, dostał taki akt, co mu na wszystko pozwalał, i zaczął haniebnie dawać się we znaki parafjalnym kościołom, przyczem pozabijał ludzi coniemiara. Niektórzy w Anglji z nim trzymali, ale niektórzy inaczej na to patrzyli; powstały różne partyje, mordowały się i paliły wzajemnie; kto był górą, nie oszczędzał drugiego, a okrucieństwu nie było miary. To zatrwożyło owe Czterolatki, albowiem dla nich zgoda między ludźmi jest jadłem i napojem, a nienawiść trucizną.
— Tak samo i dla pszczół — wtrącił się pszczelarczyk. — Pszczoły nie chcą mieszkać koło domu, gdzie panuje nienawiść.
— Prawda — rzekł Tomasz. — Więc one wszyćkie reformacje wypłoszyły od nas Czterolatki, jak żniwiarz, chodzący koło ostatniego zagonu pszenicy, wypłasza króliki. Zleciały się tu ze wszystkich stron na Żuławę i powiedają: „Czy to pięknie czy niepięknie, będziemy musieli i stąd uchodzić, bo już skończyły się szczęśliwe dni Anglji, a nas zaczęto prześladować pospołu ze świętemi obrazami.“
— Czy one wszystkie tak się na to zapatrywały? — zapytał Hobden.
— Wszystkie, prócz jednego, któremu na imię było Robin[4]... możeście ta o nim kiedy słyszeli?... A czego się tak śmiejecie, dziatki? — zwrócił się do Dana. — Nijakie czarne zgryzoty nie trapiły Robina, bo on przylgnął do ludzi i spoufalił się z nimi wielce. Jemu też nie chciało się uchodzić ze Starej Anglji... więc go posłano między ludzi, ażeby prosił ich o pomoc. Ale ludziska zawdy myślą ino o własnych kłopotach, więc Robin w żaden sposób nie mógł przemówić im do serca. Słysząc jego słowa, myśleli, że to szelest fal morskich, pluszczących się na Żuławach.
— A czego wam... to jest... czaro... Czterolatkom było potrzeba? — zapytała Una.
— Ano czegóżby jak nie łodzi? Ich skrzydełka, niewiększe od skrzydełek motyli, pomęczyłyby się setnie i nie potrafiłyby przelecieć Kanału Angielskiego... Potrzeba więc im było łodzi i paru flisaków, coby ich przewieźli do Francji, gdzie jeszcze nie niszczono obrazów. Nie mogły znosić okrutnego dźwięku kanterberskich dzwonów, nawołujących do palenia na stosie coraz większej gromady biednych chłopów i kobiet; nie mogły ścierpieć widoku hardych gońców królewskich, jeżdżących po całym kraju i nakazujących niszczenie obrazów. O nie! nie mogły się z tem nijak pogodzić! Ale bez pożegnania i bez życzliwości ludzkiej niepodobna im przecie było dostać łodzi i przewoźników. A ludzie krzątali się jeno wedle swych jenteresów, nie bacząc na to, że Żuławy roiły się i roiły coraz to większym napływem Czterolatków z całej Anglji, silących się wszelkiemi sposobami, żeby ich smutna dola poruszyła do głębi serca ludzkie... Nie wiem, czyście słyszeli, że Czterolatki są podobne do małych dzieci?
— Moja baba zawdy mi to powiedała — rzekł Hobden, zakładając ogorzałe ręce.
— I prawdę ci mówiła. Jeżeli zgromadzić wiele dzieci na jednem miejscu... to łatwo się między niemi pojawi choroba i one poumierają. Podobnie bywa, gdy się w jednem miejscu zgromadzi wiele czaro... Czterolatków... One wprawdzie nie powymierają, ale ludzie, którzy chodzą między niemi, łatwo nabawiają się choroby i giną, choć Czterolatki wcale tego sobie nie życzą... Ludzie o tem nie wiedzą, ale to wszystko prawda... — Nieraz o tem słyszałem! Czterolatki, tak zatroskane i przerażone, napróżno siląc się prośbami trafić do serc ludzkich, wkońcu zaniechały grzecznego obejścia się z ludźmi. Jakoby jakaś sroga burza przeciągnęła nad Żuławami! Widywano dziwne światła świecące nocą przez okna kościelne; widywano, jak bydło rozpraszało się nagle, choć nikt go nie straszył; owce zbijały się w kupę, choć nikt ich nie spędzał; konie pieniły się, choć nikt na nich nie jeździł; widywano coraz więcej zielonych światełek błyszczących wśród rowów; słyszano więcej niż zwykle drobnych nóżąt, przytupujących wokoło domów. Po całych dniach i nocach ludziska spotykali albo czuli koło siebie jakieś dziwa, które nigdy nie umiały wyrazić, czego im potrzeba. O, musiało być ludziom wtedy gorąco! Nie rozumieli, co się dzieje, nie mogli sobie znaleźć nijakiej rady przez cały ten czas, gdy Czterolatki roiły się na trzęsawiskach... Ale, że byli ludźmi, i to ludźmi z Żuław, więc se wkońcu pomyśleli, że wszystkie te znaki wróżą cosik niedobrego: że albo morze rozwali wielgą tamę koło Dymchurch i zaleje ich, jak zalało niegdyś Winchelsea, albo że ich nawiedzi morowe powietrze. Pozierali hen daleko wgórę — ku chmurom, albo na morze, chcący zmiarkować, co się święci... a nikiej nie przyszło im do głowy, by obaczyć, co się dzieje niewysoko, tuż obok nich... bo i tak nie ujrzeliby tam niczego.
— A w Dymchurch, pod tamą, mieszkała biedna wdowa. Nie miała ani męża, ani majętności, więc łacniej jej było wczuć się w cudzą biedę. Zrozumiała, że za jej progiem snuje się niedola, cięższa i sroższa niż wszystko, cokolwiek sama zniosła w swem życiu. Bo ta wdowa miała dwóch synów: jeden urodził się ślepy, a drugi zaniemówił, spadłszy z tamy jeszcze w dziecięcym wieku. Byli już dorośli, ale nie umieli zarobić na siebie, więc pracowała na nich, hodując pszczoły, i dawała porady.
— Jakie porady? — zapytał Dan.
— Ano takie: jak znaleźć rzecz zgubioną, co przykładać dziecku do szyjki, jeżeli ma skrzywioną, i jak pogodzić zwaśnionych kochanków. Niedolę, ciągnącą przez Żuławy, przeczuwała tak jak węgorz przeczuwa nadchodzącą burzę. Była to mądra kobieta, znachorka.
— Moja kobieta też przedziwnie wyczuwała każdą odmianę pogody — rzekł Hobden; — widywałem, jak przed burzą sypały się iskry z jej włosów niby z kowadła. Ale nigdy nie dała się namówić do dawania porad.
— Ona kobieta była z tych, co zgadują sny. W noc jedną, gdy leżała w łóżku, schorowana, nękana gorączką, nagle przyszła do niej senna zmora, zastukała do okna i zawołała: „Wdowo Whitgift! wdowo Whitgift!“ Kobieta, słysząc szelest piór i głos piskliwy, myślała, że to czajki nawołują, ale wkońcu wstała, ubrała się i otwarła dźwierze w stronę trzęsawiska... A wtedy posłyszała wokół siebie jęk i troskę, trzęsące światem jako mocna frybra, więc poczęna wołać: „Co to takiego? ach, co to takiego?“
— Wówczas coś się stało takiego, jakoby wszyćkie żaby wraz poczęły skrzeczeć, potem jakoby wszyćkie trzciny poczęły szeleścić po rowach, a potem wielka fala przypływu zahuczała wzdłuż tamy. Więc kobieta nie posłyszała odpowiedzi.
— Trzy razy nawoływała i trzy razy przypływ zagłuszył jej wołanie. Nakoniec udało się jej trafić na chwilkę ciszy, a wtedy krzyknęła: „Jakaż to niedola chodzi po trzęsawiskach, od miesiąca już ciężąc mi na sercu i nie dając wypoczynku memu ciału?“ W tej chwili poczuła, że jakaś mała rączynka trzyma ją za brzeg spódnicy. Schyliła się, by pochwycić tę rączkę... i...
Tu Tomasz Shoesmith przerwał na chwilę, wyciągnął wielką pięść ku ognisku i uśmiechnął się do niej.
— ...i pyta: „Czy morze chce zalać nasze Żuławy?“ Bo była z krwi i kości żuławianką i kochała swe strony rodzinne.
— „Nie“ odpowiedział cichuśki głosik. „Niech ci to snu nie zakłóca!“
— „Czy grozi nam morowe powietrze?“ zapytała, bo nie wiedziała, że są jeszcze inne klęski na świecie.
— „Nie! Niech ci to snu nie zakłóca!“ odrzekł Robin.
— Więc odwróciła się, już zamierzając wnijść spowrotem do domu, ale owe głosiki zaczęły labiedzić tak przeraźliwie i żałośnie, iż zatrzymała się i zawołała: „Jeżeli nie jest to żadna boleść ludzka, tedy cóż wam poradzę?“
— Czterolatki poczęły wołać na nią ze wszystkich stron, żeby dała im łódkę, bo chcą odpłynąć do Francji i nigdy już tu nie wrócić.
— „Łódka jest pod tamą“, odpowiedziała wdowa, „ale nie potrafię jej spuścić na morze ani też pokierować tam, gdzie potrza.“
— „Daj nam swoich synów“ zawołały społem wszystkie Czterolatki. „Użycz im pozwolenia z dobrawoli, aby nas przewieźli... o matko, matko!“
— „Jeden jest ciemny, a drugi niemy“ odpowiedziała wdowa. „Ale tem więcej kocham ich obu... a wy mi ich zgubicie na wielkiem morzu...“ A właśnie w tej chwili one głosy przeniknęły ją aże do głębi serca, a były pomiędzy niemi i głosiki dziecięce. Wszystkiemu mogła się oprzeć, tylko nie temu dziecięcemu kwileniu. Rzekła więc: „Jeżeli wam uda się wyciągnąć moich synów do tej roboty, to nie będę się sprzeciwiała. Nie możecie więcej żądać od matki.“
— A wtedy ujrzała one Czterolatki tańczące i przelatujące jako małe zielone ogniki wkoło niej, aż jej się w głowie poczęło mącić; posłyszała, jak tętniły i tupotały tysiącem małych nóżek; posłyszała srogie kanterberskie dzwony i wielką powódź przypływu, bijącą z hukiem o tamę. Tymczasem Czterolatki ulepiły senne przywidzenie, co miało obudzić jej obu synów. Kiej tak stojała, gryząc palce, obaczyła, jak obaj jej rodzeni synaczkowie wyszli z chałupy i minęli ją, nie mówiąc ani słowa. Płacząc żałośliwie, poszła za nimi aż do miejsca, gdzie przy tamie była przywiązana stara łódka. Wzięli tę łódkę i zbiegli z nią ku morzu.
— Gdy już ustawili maszt i rozpięli żagiel, syn niewidomy tak się odezwał: „Matko, czekamy twego zezwolenia i twej życzliwości, byśmy mogli ich przewieźć na drugi brzeg.“
Tu Tom Shoesmith odrzucił wtył głowę i przymrużył oczy, po chwili zaś rzekł:
— Hej, dzielna to była, a mądra kobieta, ta wdowa Whitgiftowa! Trzęsła się jak osiczyna, ale stojała czas jakiś na brzegu, nawijała na palce końce swych długich warkoczy i rozmyślała se, co ma zrobić. Czterolatki wkoło niej uciszyły z płaczu swą dziatwę i czekały w głuchem milczeniu: od niej jednej cały ich los zależał... Ona była matką, a bez jej zezwolenia i przychylności nie mogły wyjechać... Trzęsła się więc jak osiczyna i rozmyślała, co ma zrobić. Wkońcu zdobyła się na odpowiedź i wyrzekła przez zaciśnięte zęby: „Jedźcie! Jedźcie z mem pozwoleniem i życzliwością...“
— Wtedy obaczyłem... to jest, opowiadają, że nagle zachwiała się i musiała szukać oparcia, jak gdyby wypadło jej kroczyć przez wzbierającą wodę, albowiem w tejże chwili przelatywać koło niej poczęły śpieszące ku łodzi nieprzeliczone gromady czar... Czterolatków... Nie wiem, wiela ich tam było: i żon, i dzieciów, i różnej majętności... jako to wszyćko uciekało z okrutnej starej Anglji! Słychać było brzęczenie śrybła i stuk małych tłomoczków, rzucanych na dno łodzi i chrzęst małych mieczyków i puklerzyków i chrobotanie małych paluszków drapiących się spiesznie na brzegi łodzi, gdy synowie wdowy już odbijali od brzegu. Łódź zapełniała się i zagłębiała się coraz bardziej w wodę, ale wdowa nic nie widziała, ino tych dwóch synów swoich, jako z trudnością posuwali się wśród ław, żeby dostać się do lin masztowych. Rozwinęli żagiel; łódź, obciążona jak wielki galar, ruszyła wdal i niebawem znikła w siwych mgłach pobrzeżnych... A wdowa usiadła na brzegu i siedziała tak do ranka, pocieszając się w żałości...
— Słyszałem przecie, że nie została zupełnie sama — wtrącił się Hobden.
— Owszem, i to pamiętam. Jeden z tych czar... jak ich tam zwali... ten, któremu na imię było Robin, jak opowiadają, pozostał przy niej. Ale ona była tak strapiona, że ani jej się śniło słuchać, co on tam do niej gadał i obiecywał.
— E, ona przecie powinna się była przedtem z nimi potargować! — zawołał Hobden. — Zawdy mówiłem to mojej kobiecie.
— O, nie! Ona ze szczerego serca, a nie dla nijakiego zysku oddała im swoich synów. Odczuwała tę niedolę, jaka chodziła po Żuławach, więc z dobrawoli pragnęła jej ulżyć.
Tu Tomasz zaśmiał się scicha.
— Tak! i sprawiła to, co zamierzała! Dopięła swego! Ledwo one... Czterolatki odleciały, od Hithe do Bulverhithe każdy człek, czy chłop czy baba, dziewczyna czy dziecina, odczuł w powietrzu jakąś wielgą odmianę na lepsze. Ludziska odświeżeni i rzeźcy wyleźli z chałup, jako ślimaki po deszczu. A tymczasem wdowa Whitgift siedziała w smutku cięgiem na tamie, choć powinna była uwierzyć nam — to jest zaufać, że jej synowie powrócą! Ale też było coniemiara radości i krzyku, gdy po trzech dniach łódka przybyła do brzegu!
— Zapewne obaj synowie wrócili uzdrowieni? — zapytała Una.
— E, gdzieta! To byłby już cud! Powrócili tacy sami, jacy wyjechali. Ciemniaczek nic nie obaczył, a niemowa, ma się rozumieć, nie mógł opowiedzieć tego, co widział. Przypuszczam, że właśnie z tej przyczyny Czterolatki wynajęły ich do tego przewozu.
— A co ty... co Robin obiecywał wdowie? — zapytał Dan.
— Co on jej obiecywał? — odpowiedział Tomasz, udając, że usiłuje sobie przypomnieć. — Ale... ale! Przecież twoja kobieta, Ralfie, była z domu Whitgiftówna? Czy ona ci nikiej nie mówiła nic o tem?
— Opowiadała mi różne niestworzone rzeczy, kiedy ten smyk się urodził — odrzekł Hobden, wskazując na syna. — Mówiła, że zawsze wśród nich musi być jeden taki, co będzie umiał przez kamień młyński patrzeć w daleką przyszłość...
— To ja! To ja! — krzyknął pszczelarczyk tak gwałtownie, iż wszystkich pobudził do śmiechu.
— Teraz już wiem! — zawołał Tomasz, klepiąc się po kolanie. — Robin obiecał, że dopóki będzie trwać w świecie krew Whitgiftów, zawsze w tej rodzinie będzie jeden taki, którego nie dotknie żadna zgryzota, do którego nie będzie wzdychała żadna dziewczyna, którego żadna noc nie przejmie lękiem, żadna trwoga nie ukrzywdzi, żadna krzywda nie powiedzie do grzechu i żadna kobieta nie wystrychnie na dudka.
— I cóż? Czy to nie ja? — zapytał pszczelarczyk, siedzący pośrodku czworokątnej smugi księżycowej, wkradającej się w pełni jesiennego blasku przez uchylone drzwi suszarni.
— Rychtyk, takie były słowa mej nieboszczki, gdyśmy się przekonali, że chłopak nie jest taki jako inni. Ale dziwi mnie, skąd ty o tem wiesz? — rzekł Hobden.
— Ha ha ha! — zaśmiał się Tomasz. — Niech ci się, Ralfie, nie wydaje, że mam pod czapką ino kołtuny i nic więcej! Gdy odprowadzę tych dwoje malców do domu, to my sobie we dwóch przypomnimy dawne dobre czasy i będziemy sobie przez noc całą opowiadali różne stare baśnie. Ale czy panicz daleko mieszka? — zwrócił się do Dana. — A jak panienka myśli? Czy tatuś poczęstuje mnie kufelkiem piwa, gdy was zaprowadzę do domu?
Dzieci tak się ubawiły temi jego słowami, iż musiały wybiec na dwór, by wyśmiać się dowoli. Tomasz podniósł ich oboje wgórę, posadził Dana na jednem ramieniu, a Unę na drugiem i maszerując tęgim krokiem, poniósł ich przez zarosłe paprocią pastwisko, omijając krowy, zionące na nich w poświacie księżycowej kłębami mlecznobiałej pary.
— Ach, Puku, Puku! Jakże mogłeś tak z nami postąpić! Przecież ja odrazu cię poznałam, ledwo zacząłeś mówić o soli! — zawołała Una, bujając się z zachwytem na jego szerokiem ramieniu.
— Jakże to postąpiłem? — zapytał Tomasz, wdrapując się na schodki koło dębu, mocno już ogołoconego z gałęzi.
— Udawałeś, że jesteś Tomaszem Shoesmith — zawołał Dan.
W tejże chwili wszyscy troje schylili głowy, by nie uderzyć się o gałęzie dwóch małych jesionów, rosnących przy mostku nad potokiem. Tomasz przyśpieszył kroku, niemal pędził.
— Tak, przecie to moje imię, paniczu — odparł Tomasz, biegnąc przez cichą, księżycem osrebrzoną łąkę, gdzie przy wielkim oszronionym głogowcu koło boiska krokietowego trwożnie przycupnął duży królik. — A oto już jesteście w domu!
To mówiąc, wkroczył na stare podwórze od strony kuchni i zsadził ich na ziemię właśnie w chwili, gdy z domu wybiegła Helenka, by dowiedzieć się, kto przybył i co się stało.
— Nająłem się do roboty przy chmielu w suszarni — wyjaśnił jej Tomasz. — O nie, panienko, nie jestem obcy. Znałem tę okolicę, jeszcze zanim matka panny na świat przyszła... O tak, gorąco było przy tym chmielu i w gardle mi zaschło!... O dziękuję...
Helenka poszła do kuchni po kufelek piwa, a dzieci weszły do mieszkania — zaczarowane znowu listkami dębu, głogu i jesionu...





  1. Dosłownie: podkuwacz koni, kowal.
  2. Zacny Hobden może niechcący, może naumyślnie przekręca właściwą nazwę. W oryginale „czaroludki“ zwą się Fairies (czyt. Fejryz), a w wersji Hobdena Pharisees (czyt. Fejryzyz), co oznacza... Faryzeuszów. (Przyp. tłum.)
  3. Elżbiety.
  4. Robin Kumoter (Robin Goodfellow), przydomek Puka w „Rojeniach nocy sobótkowej“ Szekspira. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.