Przejdź do zawartości

Puk z Pukowej Górki/Na stare lata w Pevensey’u

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Puk z Pukowej Górki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1935
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Puck of Pook’s Hill
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA STARE LATA W PEYENSEY’U

— Nie będę już wam opowiadał o djabłach ani o małpach — ciągnął dalej półgłosem pan Ryszard. — Tym razem opowiem wam o De Aquili, nad którego nigdy nie było mężniejszego, przemyślniejszego i dumniejszego rycerza. A miejcie w pamięci, że był on naonczas w wieku nader podeszłym.
— Kiedy? — zapytał Dan.
— Wtedy, gdyśmy wrócili z wyprawy, odbytej wespół z Wittą.
— A co zrobiliście ze złotem? — dopytywał się Dan.
— Miejcież, proszę, nieco cierpliwości. Nie odrazu płatnerz kolczugę wykonywa, ale ogniwo do ogniwa wiązać musi. Wszystko opowiem wam we właściwym czasie. Przewieźliśmy ono złoto — trzy wielkie ładunki — na końskich grzbietach do Pevensey’u, tam zasię złożyliśmy je w komorze na północ wystawionej, ponad wielką świetlicą zamku pevenseyskiego, gdzie De Aquila spędzał zimę. Tam on siedział na swem legowisku niby siwy sokół na gnieździe i przysłuchiwał się naszym opowieściom, zwracając głowę to w jedną stronę, to w drugą. Na schodach straż pełnił Jaśko, stary zgorzkniały wojak, Rakiem przezwany; De Aquila wszakże kazał mu zejść wdół i pilnować proga, a drzwi osłonił podwójną skórzaną oponą. Onże to był Jaśko, którego był De Aquiła przysłał do nas z końmi, i on to sam pomagał nam w przewozie złota; okrom niego nikt nie był wtajemniczony w całą sprawę. Gdyśmy zakończyli naszą opowieść, De Aquila powiadomił nas o tem, co działo się w Anglji, albowiem byliśmy, jako ludzie zbudzeni nagle ze snu po śnie całorocznym. Król Rudy już nie żył... zabito go (pewno pamiętacie?) w onym dniu, gdyśmy odbili od brzegów angielskich. Młodszy brat jego, Henryk, zagarnął władzę królewską, naprzekór Robertowi z Normandji. Tak samo był właśnie postąpił król Rudy względem Roberta, gdy zmarł nasz wielki król Wilem. Tedy rzeczony Robertus Normandzki, rozjuszony (jako mówił De Aquila) dwukrotną utratą królestwa, wyprawił do Anglji wielkie wojsko; wojsko to jednakże zostało pobite i odparte do okrętów, stojących w Portsmouth. Maluczko brakowało, a okręt Witty mógłby się z nimi spotkać w onym porcie. Na szczęście zawinęliśmy tam nieco później.
— „Teraz zasię“, mówił De Aquila, „połowa wielmożów z północy i zachodu powstała przeciwko królowi pomiędzy Salisbury i Shrewsbury, a druga połowa oczekuje, jaki będzie przebieg tej walki. Powiadają, że Henryk jest dla nich nazbyt zangliczały, jako że ożenił się z Angielką, która go namówiła, by przywrócił dawne prawa naszym Sasom (co do mnie, sądzę, że zawżdy najlepiej nakładać koniowi wędzidło, do którego się przyzwyczaił). Ale to jest jeno płaszczyk, pod którym skrywają swą obłudę.“ Jął stukać palcem w stół, po którym rozlało się wino, poczem mówił dalej w tym sposobie:
— „Po bitwie pod Santlache każdy z nas, baronów normandzkich, otrzymał od króla Wilema sowity dział angielskich włości. Jam również dostał pokaźny szmat ziemi“ (to mówiąc, poklepał Hugona po ramieniu), „przedsię ostrzegałem króla jeszcze na długi czas przed rokoszem, jaki wzniecił Odo... że baronowie powinni zrzec się swych majętności i zaszczytów w Normandji, jeżeli chcą być dziedzicznymi panami ziemi angielskiej. Teraz oni są ledwie nie książętami zarówno w Anglji, jak w Normandji... Ot takie wypasione kundle, co wlazłszy łapą w jedną misę, łypią ślepiami w stronę drugiej! Robert Normandzki przysłał im orędzie, że jeżeli nie będą walczyli w jego sprawie na ziemi angielskiej, to on złupi im doszczętnie ich posiadłości w Normandji. Przeto zbuntował się Clare, zbuntował się Fitz Osborne, zbuntował się i Montgomerry, jenże był jeszcze przez naszego pierwszego króla Wilema mianowany hrabią angielskim. Wyruszył ze swymi ludźmi nawet D’Arcy, którego ojciec, jako pomnę, był sobie prostym szaraczkiem koło Caen, niby ten wróblik na płocie. Jeżeli Henryk zwycięży (powiadał), tedy baronowie wszak mogą schronić się do Normandji, gdzie Robert przyjmie ich z otwartemi ramionami. Jeżeli zasię Henryk będzie pobity (mówił dalej tenże D’Arcy), obdarzy ich znaczniejszemi posiadłościami w Anglji. Ach, bodajby nam licho wzięło tę Normandję... boć ona przez wiele jeszcze lat będzie przekleństwem naszego kraju!“
— „Amen!“, dopowiedział Hugo. „Ale jak sądzisz? czy wojna zawita i w nasze strony?“
— „Od północy ona tu nie przyjdzie“, odrzekł De Aquila. „Atoli morze zawżdy stoi otworem. Jeżeli baronowie osiągną przewagę, Robert napewno pośle do Anglji nowe zastępy, a wtedy, jako mi się widzi, wyląduje tutaj, kędy lądował ongi jego rodzic, Wilem Zdobywca. W dobrą godzinę zjechaliście tu ze swym towarem... bo targ będzie nielada! Pół Anglji stoi w płomieniu, a tu u stóp naszych“ (to mówiąc, grzmotnął obcasem o bryły kruszcu pod stołem) „leży tyle złota, że możnaby niem poruszyć do walki wszystkich ludzi orężnych w całem chrześcijaństwie.“
— „A cóż z niem poczniem?“, spytał Hugon. „Nie mam-ci ja w Dallington takowej wieży obronnej, gdziebym mógł to przechować. Jeżeli zaś je zakopiem, komuż tedy ufać będziemy mogli?“
— „Mnie“ odparł De Aquila. „Mury Pevensey’u są silne! Prócz Jaśka, który wierny mi jest jak pies, nikt nie wie, co się w nich kryje.“ To rzekłszy, odsunął zasłonę przy strzelnicy i ukazał nam loch głębokiej studni, wyżłobiony w grubej ścianie.
— „Kazałem ją wykuć, by mieć wodę do picia“ wyjaśnił, „ale znaleźliśmy tu jeno słoną wodę, która podnosi się lub opada w miarę przypływu i odpływu morza. Posłuchajcie-no!“ Nadstawiliśmy ucha i posłyszeliśmy szelest i pluskanie wody w głębi. „Cóż?“, rzecze De Aquila, „dobry będzie schowek?“
— „Ha, trudno! Jeżeli niema innego...“, rzecze Hugon. „W twych rękach jest przecie nasze życie..“
— Spuściliśmy przeto na dno studni cały skarb nasz z wyjątkiem małej skrzynki ze złotem, którą De Aquila ukrył pod tapczanem, zarówno dlatego, by służyła naszym potrzebom, jak i dlatego, że waga i jasna barwa onego kruszcu wielką napawała go radością.
— Rankiem, nimeśmy odjechali do naszych dworów, rzekł De Aquila: „Nie żegnam was, bo wiem, że wrócicie i tu zostaniecie... nie z miłości ani tęsknoty, lecz ażeby pilnować złota. Miejcie się na ostrożności“, dodał z uśmiechem, „bom ja gotów z niego skorzystać, by stać się zwierzchnikiem całego chrześcijaństwa. Nie ufajcie mi, ale wracajcie rychło!“
Zamilknął na chwilę pan Ryszard i uśmiechnął się smutno.
— W siedem dni później powróciliśmy z naszych dworów... z dworów, które drzewiej do nas należały...
— A czy dzieci dobrze się sprawowały przez ten czas? — zapytała Una.
— Młodzi byli synaczkowie moi — mówił pan Ryszard sam do siebie. — Ziemia i władza słusznie należą się młodym. Ból sprawilibyśmy im srogi, gdybyśmy znowu objęli pieczę nad naszemi włośćmi. Witali nas z duszy-serca, wszelakoż i ja i Hugon widzieliśmy, że czas naszej władzy już się skończył. Jam był chromy, a Hugon bez ręki. O nie! Jużeśmy nie byli do niczego zdatni!
Tu pan Ryszard pokiwał smutnie głową, poczem rzekł głośniej:
— I dlatego... i dlatego... powróciliśmy niebawem do Pevensey’u.
— O, jakże mi przykro! — szepnęła Una, zdawało się jej bowiem, że rycerz ma minę bardzo smutną.
— Ależ, mała dzieweczko, to wszystko zdarzyło się już dawno, dawno, wiele lat temu. Oni byli młodzi, my zasię starzy, przeto słuszne było, byśmy im powierzyli pieczę nad naszemi dworami. „Aha!“, zawołał De Aquila przez strzelnicę, widząc nas zsiadających z koni. „Znów do nory wracacie, stare lisy?“ Ale gdyśmy się znaleźli w jego komnacie ponad wielką świetlicą, on wziął nas w objęcia i powiada: „A witajcież mi, duszyczki! biedne pokutujące duszyczki!“... Bo tak to wypadło, żeśmy teraz byli bogaci ponad wszelką miarę, a przytem opuszczeni przez wszystkich... Tak jest!... samotni!...
— A cóżeście tam robili? — spytał Dan.
— Czatowaliśmy na Roberta z Normandji — odrzekł stary rycerz. — De Aquila podobien był do Witty. Tak samo nie znosił bezczynności. Jeżeli pogoda dopisywała, jeździliśmy sobie pomiędzy Bexlei i Cuckmere, to z psem, to z sokołem (zarówno na Żuławach jak na Wzgórkach jest wielka obfitość okazałych zajęcy), zawżdy jednak poglądając uważnie ku morzu, czy stamtąd nie nadpływają korabie normandzkie. W dżdżyste dni De Aquila przechadzał się po przyczółku wieżycy i, zżymając się na słotę, poglądał to tu, to tam, raz poraz coś nam wskazując. Ustawicznie dręczyła go myśl, jakim to sposobem statek Witty mógł tu podjechać a następnie odpłynąć niepostrzeżenie, bez jego wiedzy. Gdy zasię wiatr ustawał i okręty zarzucały kotwicę, on podążał do brzegu przystani i, gmerząc mieczem w stosie cuchnącej ryby, zagabywał marynarzy o nowości z Francji. Jednocześnie zasię poglądał bacznie w stronę lądu, czekając wieści o wojnie Henryka z baronami.
— Wielu ludzi przynosiło mu te wieści: kuglarze, arfiarze, wędrujący kramarze, markietani, księża i jeszcze inni ludkowie, a chociaż umiał kiedyindziej trzymać język za zębami, to jednak teraz, gdy mu się te wieści nie podobały, nie zważał ani na ludzi, ani na miejsce, jeno klął głośno naszego króla Henryka, przezywając go głupcem lub niemowlęciem. Sam słyszałem, jako głośno krzyczał pośród czółen rybackich: „Gdybym był królem angielskim, postąpiłbym tak, lub tak...“ A gdym jechał zobaczyć, czy założono łuczywa do wici i czy nie zmokły, on często na mnie wołał ze strzelnicy: „Idź-no, przypilnuj wici, Ryszardzie, i nie bierz sobie przykładu z naszego ślepego króla, ale obejrzyj wszystko na własne oczy i obmacaj własnoręcznie!“ Mniemam, iż jemu nie był znany lęk żaden ni trwoga... Takeśmy sobie mieszkali w Pevensey’u, w małej komorze nad świetlicą.
W jakąś dżdżystą noc oznajmiono nam, iż na dole czeka na nas wysłannik króla. Byliśmy porządnie zziębnięci po długiem jeżdżeniu śród mgły w stronę Bexlei, gdzie jest miejsce dogodne do lądowania dla statków. De Aquila odpowiedział przez sługę, żeby ów człowiek albo posilił się z nami, albo zaczekał, póki nie zjemy wieczerzy. Ale w chwilę później Jaśko, stojący u wnijścia na schody, zakrzyknął, że przybysz zabrał konia i odjechał. „A bodaj go powieszono!“, krzyknął De Aquila. „Myślałby kto, że nie mam nic lepszego do roboty, jak trząść się z zimna w wielkiej świetlicy dla pierwszego lepszego chłystka, jakiego mi król przysyła. Cóż? Czy nie ostawił ni słowa wieści?“
— „Ano nic“, odrzekł Jaśko, który z De Aquilą bywał jeszcze pod Santlache, „ino coś burknął, że jeżeli stary pies już nie zdoła nauczyć się nowych sztuk, tedy już pora wyżenąć go precz z psiarni.“
— „Oho!“, rzekł De Aquila, drapiąc się w nos, „do kogóż on tak powiadał?“
— „Ano, tak niby przeważnie sam do siebie, a trochę do konia, poprawiając mu popręgę. Jam wyprowadzał go do wrót“, odrzekł Jaśko, Rakiem przezwany.
— „Jakież było jego godło?“
— „Złote podkowy na czarnej tarczy“, odrzekł Rak.
— „Tedy to ktoś z ludzi Fulkona“, rzecze De Aquila.
W tem miejscu Puk wtrącił się grzecznie:
— Przepraszam, złote podkowy bynajmniej nie są godłem Fulkonów. Godłem Fulkonów jest...
Rycerz machnął ręką wspaniałomyślnie:
— Wszak i ty znasz prawdziwe miano owego niegodziwca — odpowiedział, — ale jam wolał przezwać go Fulkonem, bom mu przyrzekł, iż nigdy w taki sposób nie opowiem jego niecnych postępków, by kto miał zgadnąć rzecz istą. Przeto zmieniłem co do jednego wszystkie imiona w mej opowieści. Być może, że prawnuki tego człowieka żyją jeszcze.
— Prawda, prawda! — rzekł Puk, śmiejąc się łagodnie. — Iście to po rycersku dotrzymywać słowa... nawet po tysiącu lat...
Pan Ryszard pochylił się zlekka i ciągnął dalej:
— „Złote podkowy na czarnej tarczy?“, rzecze De Aquila. „Jam słyszał, że Fulkon zawarł sojusz z baronami, ale jeżeli to prawda, tedy nasz król musi być górą. Ale tak czy owak, wszyscy Fulkonowie to zdrajcy. Wszelakoż, jabym tego człeka nigdy stąd nie odprawił na czczo.“
— „On i tak się pożywił przy stole skrybenta Gilberta“, odrzekł Jaśko. „Clericus Gilbert przyniósł mu wina i mięsa z kuchni.“
— Ów Gilbert był to kleryk z opactwa Battle, który prowadził rachunki dworu pevenseyskiego. Był wysoki, blady, a nosił długi, nowotny różaniec do liczenia pacierzy, czyli wianek wielkich brunatnych orzechów, czy też nasion, wiszący u pasa wraz z piórnikiem i kałamarzem, które chrzęściły za każdym jego krokiem. Miał on Gilbert siedzibę koło wielkiego komina. Tam stał jego stół, na którym spisywał swe rachunki, tam też sypiał nocą. Czuł iście babski lęk przed psami, co wpadały nieraz do świetlicy po kość jaką, lub wygrzewały się w ciepłym popiele; a bronił się od nich różańcem. Gdy De Aquila siedział w świetlicy, wymierzając sprawiedliwość, odbierając daniny i nadając ziemie, Gilbert wszystkie jego wyroki zapisywał w aktach dworskich; nie jego jednak rzeczą było dawać strawę naszym gościom lub pozwalać im wyjeżdżać bez wiedzy naszego pana.
— Rzecze tedy De Aquila, gdy już Jaśko zszedł ze schodów: „Hugonie, aza kiedy zwierzyłeś się memu Gilbertowi, że umiesz czytać łacińskie rękopisy?“
— „Nie“, odparł Hugon. „Nie jest-ci on przyjacielem moim ani psa mojego Odona.“ „A więc dobrze!“, zawołał De Aquila. „Niechaj on nigdy się nie dowie, że umiesz odróżnić jedną literę od drugiej... A pilnujcie go obaj!“, to mówiąc, żgnął nas pod żebra pochwą miecza. „W Afryce, jakom słyszał, są jakoweś djabły, ale klnę się na wszystkich świętych, iż gorsze djabły są w Pevensey’u!“ I odtąd już nie rzekł ani słowa.
— Zdarzyło się niebawem, że jeden z normandzkich wojaków chciał poślubić dziewkę dworską, rodem Saksonkę, a Gilbert (któregośmy nie spuszczali z oka od czasu rozmowy z De Aquilą) wyrażał powątpiewanie, czy ona pochodzi z rodu wolnego, czy z chłopów. Ponieważ De Aquila obiecał dać nowożeńcom łan dobrej roli, gdyby panna młoda okazała się córą wolnego rodu, przeto cała sprawa oparła się o sąd, który toczył się przed obliczem De Aquili w wielkiej świetlicy. Pierwszy przemawiał ojciec dziewczyny, potem jej matka, a potem wszyscy naraz. Wszczął się taki hałas, iż w całej świetlicy zahuczało jak w ulu, a psy poczęły naszczekiwać. De Aquila podniósł wgórę ręce. „Napisz jej, że jest wolna“, zawołał na Gilberta, siedzącego przy kominie. „Na miłość Boską, napisz jej, że jest wolna, bo inaczej ogłuchnę od tych krzyków! Tak, tak!“, zwrócił się do dziewczyny, która padła przed nim na kolana; „bądź sobie nawet siostrą Cerdryka i rodzoną siostrzenicą księżny mercyjskiej, tylko ucisz się już nakoniec! Za lat pięćdziesiąt nie będzie tu ani Normandów, ani Sasów, jeno sami Anglicy, a dzieło to nam ułatwią tacy ludzie, jak ci oto!“ Poklepał po ramieniu owego wojaka (był to synowiec Jaśka), ucałował pannę młodą i jął szurać nogami w sitowiu, na znak, że sądy już skończone (abowiem w świetlicy zimno było okrutnie). Stanąłem przy jego boku, Hugo zasię podszedł do komina i poza plecami Gilberta udawał, iż zabawia się z mądrym, choć zażartym psem Odonem. W pewnej chwili dał jakiś znak De Aquili, ten zaś przywołał Gilberta i polecił mu, by wyszedł odmierzyć pole dla nowożeńców. Wybiegł więc Gilbert skwapliwie z obojgiem młodych, chrzęszcząc paciorkami, wiszącemi u pasa; a gdy już izba opustoszała, my we trzech zasiedliśmy koło komina.
— Rzekł tedy Hugon, schylając się nad kamieniami paleniska: Widziałem, jako ten kamień poruszył się pod stopą Gilberta, gdy mu ją Odo obwąchiwał. A poźrzyjcie, co się tam ukrywa!“ De Aquila rozgrzebał mieczem popiół, a podważywszy kamień, znalazł pod nim zwój pergaminu, opatrzony następującym nagłówkiem: „Słowa, jakie mówił nasz dziedzic, Pan na Pevensey’u, przeciwko Królowi. Część wtóra.“ Hugo przeczytał nam szeptem całe owo pismo. Były tam wymienione wszystkie żarty i drwiny, jakie w naszej przytomności czynił był De Aquila względem osoby królewskiej, czyto gdy wołał na mnie ze swej strzelnicy, czyto gdy powiadał, coby zdziałał, gdyby był królem angielskim. Dalibóg, wszystkie te klektania i przemówki, których po wsze dni nigdy sobie De Aquila nie skąpił, Gilbert zapisywał dzień za dniem, przekręcając i wypaczając ich właściwe znaczenie, wszelakoż czynił to tak zmyślnie, iż ktokolwiek znał De Aquilę, nie mógł zaprzeczyć, iż on bodajże użył słów takich. Rozumiecie, jak to było?
Dan i Una skinęli głowami.
— Tak — z powagą przemówiła Una. — Trzeba uważać przedewszystkiem nie na to, co ktoś mówi, ale kiedy to mówi. Naprzykład nie stałoby się nic złego, gdybym przez żart nazwała Dana osiołkiem albo cielątkiem. Tylko że starsi niezawsze rozumieją się na żartach.
— „Więc on to spisywał dzień po dniu, tu przed naszemi oczyma?“, spytał De Aquila.
— „Ba! nawet z godziny na godzinę!“ — odpowiedział Hugon. „Wszak dopiero co, gdy De Aquila w tej tu świetlicy mówił o Sasach i Normanach, widziałem, jako Gilbert zapisywał na pergaminie, leżącym koło rejestru dworskiego, że De Aquila zapowiedział, iż niebawem w Anglji nie będzie Normanów, o ile jego wojownicy będą sprawiali się należycie.“
— „Na relikwje wszystkich świętych!“, zawołał De Aquila. „Jakąż ostoję ma cześć ludzka i miecz wobec pióra? A gdzież to Gilbert schował wspomnianą przez siebie pisaninę? Będzie musiał, łotr, zjeść to paskudztwo!“
— „Ukrył ją na piersiach, wybiegając z izby“, odpowiedział Hugon. „To właśnie mnie skłoniło, bym poszukał, gdzie to on przechowywał gotowe już rękopisy. Widziałem był, jako mu się twarz mieniła, gdy Odo począł skrobać ten tu kamień. Odtąd jużem był upewnion o wszystkiem.“
— „Śmiały to człek!“ rzecze De Aquila. „Trzeba przyznać sprawiedliwie, że mój Gilbert, to człek śmiały.“
— „Aż nazbyt śmiały“, odrzekł Hugon. „Posłuchajcie-no, co on tu pisze dalej!“ I jął czytać: „W dzień świętej Agaty nasz pan, dziedzic na Pevensey’u, spoczywając w górnej swej izbie, a odziany w kożuch podbity królikami...“
— „A bodajże go! Czy on jest u mnie garderobianą albo klucznicą!“, zawołał De Aquila. Zaśmiałem się i ja i Hugon, poczem czytaliśmy dalej: „...Podbity królikami, pojrzał na mgłę ścielącą się na żuławach, a obudziwszy słaniającego się mości Ryszarda Dalyngridge, który mu był towarzyszem przy szklenicy wina“ (tu oni obaj poczęli śmiać się ze mnie), rzekł: „Wyjrzyjno przez okno, stary lisie, bo mi się widzi, że Pan Bóg sprzyja książęciu Normandji.“
— „Wierę, takom powiedział!“, rzecze De Aquila. „Mgła była gęsta i ciemna jak smoła. Robert mógłby wylądować choćby z dziesięcioma tysiącami ludzi, a mybyśmy o niczem nie wiedzieli. A czy ten gryzipiórek raczył opowiedzieć, jakośmy przez dzień cały jeździli po mokradłach, jak omal nie postradałem życia na jakiejś mieliźnie, i jakom później przez całych dni dziesięć kaszlał niby schorzała owca?“
— „Nie, niemasz tu nic takiego“, odrzekł Hugo. „Zato mieści się tu osobista prośba Gilberta do głównego knowacza owych fortelów, Fulkona.“
— „Aha!“, rzecze De Aquila. „Zgadywałem odrazu, iż Fulkon maczał w tem palce. Jakaż jest cena krwi mojej?“
— „Gilbert zanosi prośbę, by, skoro nasz pan, dziedzic na Pevensey’u, zostanie wyzuty ze swych włości na podstawie tych zeznań, jakie on, Gilbert, gromadził z trudem i lękiem“...
— „To prawda, że z trudem i lękiem“, odpowiedział De Aquila, wciągając oba policzki. „Ale jakże świetną bronią jest pióro! Muszę nauczyć się jego użytku!“
— „Otóż on prosi, by Fulkon przeniósł go z obecnego stanowiska na ową godność kościelną, którą mu był przyobiecał. Żeby zaś Fulko nie zapomniał, co to za godność, pod ową prośbą umieszczono podpis: „Przyszły zakrystjan klasztoru Battle.“
— De Aquila zagwizdał pod nosem i rzekł: „Człowiek, który knuje spisek przeciwko jednemu panu, może spiskować i przeciw drugiemu. Gdy utracę moje posiadłości, Fulko rychło zetnie głowę memu durnemu Gilbertowi. Swoją drogą przydałby się nowy zakrystjan w klasztorze battleńskim. Doniesiono mi, że opat Henryk nie umie tam gospodarzyć.“
— „Niechno jeszcze opat zaczeka“, odrzekł Hugon. „Zważmy, że głowy nasze i nasza własność znalazły się w niebezpieczeństwie. Ten pergamin zawiera jedynie część wtórą całej opowieści. Pierwsza część powędrowała już do Fulkona, a odeń do króla, który uważać nas będzie za zdrajców.“
— „Niemasz wątpienia“, przyznał De Aquila. „Pierwszą część zabrał wysłannik Fulkona, poczęstowany w on wieczór jadłem przez Gilberta. Nasz król tak jest osaczony przez brata i swych baronów (niezupełnie zresztą z swej winy), iż stał się podobien szalonemu w swej podejrzliwości. Fulko jest jego zausznikiem i wlewa mu w ucho truciznę. Ninie król oddaje mu w darze moje i wasze włości. Nic w tem nowego. Już tak nieraz bywało!“ To rzekłszy, przechylił się wtył i ziewnął.
— „A ty chcesz bez słowa i bez boju oddać Pevensey?“, spytał Hugon. „Zatem my, Sasowie, będziemy walczyć z twym królem! Pójdę do Dallingtonu, by ostrzec mego siostrzeńca. Dawaj mi konia!“
— „Tobie należałoby dać konika drewnianego i grzechotkę“, odrzekł De Aquila. „Włóż pergamin na dawne miejsce i przysyp go popiołem. Jeżeli Fulko odzierży po mnie Pevensey, który jest bramą Anglji, cóż on pocznie z tym nabytkiem? On w sercu pozostał Normańczykiem, i serce jego pozostało w Normandji, gdzie będzie mógł mordować swych chłopów, jako mu się żywnie podoba. Przeto otworzy wrota Anglji naszemu ślepemu Robertowi, jako byli usiłowali Odo i Mortain, a wówczas będzie nowe lądowanie i nowa bitwa pod Santlache. Dlatego to ja nie mogę zrzec się Pevensey’u!“
— „Słusznie!“, rzekliśmy na to my obaj.
— „No, czekajcie jeszcze, czekajcie! Jeżeli król, na mocy zeznań tego Gilberta, straci ufność dla mnie, tedy przyśle tu przeciwko mnie hufiec swych ludzi, gdy zasię my będziem staczać boje, brama Anglji będzie stała otworem dla wroga — nikt jej pilnować nie będzie. I któż to wtedy pierwszy przez nią przejdzie? Nie kto inny, tylko Robert Normandzki. Przeto nie mogę walczyć z mym królem.“ To mówiąc, jął pieścić miecz swój... jak ja to czynię w tej chwili.
— „Mówisz ni to, ni owo, iście jak Normańczyk!“, obruszył się Hugon. „A cóż będzie z naszemi dworami?“
— „Ja nie myślę o sobie“, rzecze De Aquila, „ani też o naszym królu, ni o naszych włościach. Myślę o Anglji, o której nie myśli ani król, ani baronowie. Nie jestem Normańczykiem, mości Ryszardzie, ani Sasem, mości Hugonie. Jestem Anglikiem!“
— „Czyś Normanem, Sasem czy Anglikiem“, odrzekł Hugon, „nasze życie należy do ciebie w każdym hazardzie. Kiedyż powiesimy Gilberta?“
— „Nigdy“, rzecze De Aquila. „Kto wie, może mu jeszcze się uda zostać zakrystjanem w Battle, bo przyznać trzeba, że piórem włada zręcznie. Zmarli ludzie bywają niemymi świadkami. Bądźcież cierpliwi.“
— „A tymczasem król już odda Pevensey Fulkonowi... a nasze dwory też przejdą w jego ręce!“, powiadam mu na to. „Czy mamy oznajmić o tem naszym dzieciom?“
— „O nie. Król nie poruszy gniazda szerszeni na południu, póki nie wykurzy pszczół na północy. Może uważa mnie za zdrajcę... ale przynajmniej obaczy, iż nie podnoszę oręża przeciwko niemu, a każdy dzień, póki siedzę cicho, jest dlań zyskiem w walce z baronami. Gdyby był człowiekiem mądrym, toby czekał końca wojny i nie robił sobie nowych wrogów. Ale mnie się widzi, że Fulko wpłynie na niego, by wezwał mnie do siebie, a jeżeli nie posłucham wezwania, będzie to w mniemaniu Henryka dowodem mej zdrady. Atoli czcza gadanina, jaka mieści się w zeznaniach Gilbertowych, nie jest dzisiaj żadnym dowodem. My baronowie idziemy za Kościołem i jako Anzelm nie boimy się mówić, co nam się podoba. Powróćmyż tedy do naszych zajęć codziennych i nie mówmy Gilbertowi ani słowa.“
— „Więc mamy pozostać bezczynni?“, zapytał Hugon.
— „Musimy czekać“, odrzekł De Aquila. „Stary już jestem, atoli tak ciężkiej sprawy nie miałem jeszcze nigdy w życiu.“
— Myśmy myśleli to samo. Ostatecznie De Aquila miał słuszność zupełną.
— W czas jakiś potem, tego samego jeszcze roku, przyjechali na nasze wzgórze zbrojni wojownicy, niosąc proporzec królewski, za którym powiewały znaki Złotej Podkowy. Rzekł tedy De Aquila, poglądając przez okno naszej komnaty: „Cóżem wam opowiadał? Oto przybywa Fulko we własnej osobie, by obejrzeć nowe ziemie, które obiecał mu król w razie udowodnienia mi zdrady.“
— „Skąd wiesz o tem?“ zapytał Hugon.
— „Stąd, że sambym tak uczynił na miejscu Fulkona, tylko że przywiódłbym większy orszak zbrojny. Założę się o mego deresza przeciw waszym starym chodakom, że Fulko przywozi mi od króla wezwanie, bym opuścił Pevensey i ruszył na wojnę.“ Wciągnął oba policzki i jął bębnić palcami o brzeg lochu, na którego dnie głucho dudniła woda.
— „Zali pójdziemy?“, zapytałem.
— „Czy pójdziemy?“, odparł. „W takiej porze? Toż byłoby to tępotą i szaleństwem! Jeślibym opuścił Pevensey i zaczął błąkać się i bobrować po lasach i borach, jużby tu w trzy dni na pevensey’skiej wydmie spoczęły okręty Roberta i na brzeg wysiadło dziesięć tysięcy zbrojnych! Któżby ich wtedy powstrzymał? Czy Fulko?“
— W tąż chwilę zagrały rogi pod bramą, a zaraz potem rozległ się głos Fulkona, oznajmujący imieniem króla, że De Aquila ze wszemi ludźmi i końmi winien podążyć do królewskiego obozu pod Salisbury.
— „A co, nie mówiłem?“, rzecze De Aquila. „Między Pevensey i Salisbury siedzi ze dwudziestu baronów, którzyby mogli spełnić względem króla wasalską powinność, on jednakże, podmówiony przez Fulkona, wyprawia poselstwo aż na południe i odwołuje mnie... mnie właśnie jednego... od samych wrót Anglji, w oną chwilę, gdy wrogowie zamierzają do tych wrót się dobijać. Dajcie ludziom Fulkona kwaterę w wielkiej stodole od południa i nie żałujcie im napitku, a gdy Fulkon dobrze się posili, poproście go na kielich wina w naszej komnacie. W wielkiej świetlicy jest trochę za zimno na nasze stare kości.“
— Zsiadłszy z konia, Fulkon natychmiast udał się z Gilbertem do kaplicy, by podziękować Panu Bogu za szczęśliwe przybycie, a gdy sobie podjadł (był to człek tłusty wielce a żarłoczny: widziałem, jako łypał oczyma, poglądając na pieczone kuropatwy, któreśmy zajadali), wprowadziliśmy go do naszej komory na górze, dokąd już wpierw podążył Gilbert z rejestrem naszych włości. Gdy Fulkon posłyszał szum i huk wody w onym lochu (a jako pomnę, był właśnie przypływ), odskoczył w nagłej trwodze; wówczas jego długie, zawijane trzewiki zaplątały mu się w rozesłanem sitowiu... i zwalił się na ziemię, a Jaśkowi było już nietrudno trzepnąć go łbem o najbliższą ścianę.
— Czy wiedzieliście, że tak się stanie? — zapytał Dan.
— Juści! — odpowiedział pan Ryszard, uśmiechając się słodko. — Ja przydeptałem mu miecz i odpiąłem pochwę. On przez chwilę nie wiedział, czy jest dzień, czy noc na świecie; leżał na ziemi, łypiąc oczyma i bełkocąc nieprzytomnie, póki go Jaśko nie związał jako barana. A był Fulkon obleczon w ową nowego kroju zbroję, którąśmy zwali zbroją jaszczurczą. Nie była z łańcuszków, jako mój kirys — (tu pan Ryszard wskazał na pierś własną) — ale z małych łusek niepożytej stali, nałożonych na gzło z twardej skóry. Zdjęliśmy zeń to okrycie, nie chcąc, by tak porządna zbroja miała zardzewieć od wilgoci i oto w woreczku na szyi De Aquila znalazł ten sam zwitek pergaminu, któryśmy włożyli pod kamień koło pieca.
— Ujrzawszy to, Gilbert miał ochotę czmychnąć. Położyłem mu rękę na ramieniu. To wystarczyło. Upadł na ziemię, drżąc i odmawiając pacierze.
— „Gilbercie“, ozwał się De Aquila. „Jeszcze ostało wiele pamiętnych słów i czynów „naszego pana, dziedzica na Pevensey'u“, których dotąd nie zapisało twoje pióro. Weźno inkaust i piórnik, Gilbercie, i pisz dalej. Nie wszyscy możemy być zakrystjanami w Battle.“
— W oną to chwilę rzekł Fulkon, leżący na ziemi: „Związaliście posłańca królewskiego. Pevensey pójdzie z dymem za to przestępstwo.“
— „Być może“, odparł De Aquila. „Jużem raz widział jego oblężenie. Ale nie trać otuchy, Fulkonie. Przyrzekłem ci, że pod koniec owego oblężenia będziesz obwieszon śród płomieni, przedtem zaś dzielić się z tobą będę ostatnim bochenkiem chleba. Nie uczyniłby tego nawet Odo, któregośmy wraz z Mortainem zamorzyli głodem.“
— Wówczas Fulko usiadł na ziemi i jął długo a przenikliwie przyglądać się De Aquili.
— „Na Wszystkich Świętych!“, zawołał. „Czemużeś mi nie powiedział odrazu, że jesteś stronnikiem książęcia?“
— „Zali nim jestem?“, żachnął się De Aquila.
— Fulkon roześmiał się i rzekł: „Żaden z tych, co służą królowi Henrykowi, nie poważyłby się postąpić tak z jego posłem. A kiedy przeszedłeś na stronę książęcia? Pozwól mi wstać, tedy będziemy mogli snadnie dojść do porozumienia.“ To mówiąc, uśmiechał się, kiwał głową i dawał ręką znaki przyjazne.
— „Tak! dojdziemy jeszcze do porozumienia“, odburknął De Aquila, poczem skinął na mnie. Z pomocą Jaśka podniosłem Fulkona z ziemi (a był to człek wielkiej tuszy i wagi) i, założywszy mu pętlę pod pachy, spuściłem go w oną studnię, tak iż nie tykał stopami naszego złota, ale dyndał nieco powyżej. Był właśnie przypływ, przeto woda dochodziła mu do samych kolan. Fulkon nie ozwał się już ani słowem, ale trząsł się zlekka.
— Nagle Jaśko porwał się i z całej siły uderzył w rękę Gilberta pochwą swego puginału. „Wara!“, krzyknął. „On połyka swoje paciorki!“
— „Pewno to trucizna“, rzekł De Aquila. „Miewają ją przy sobie ludzie, którzy wiedzą nazbyt wiele. Sam przez trzydzieści lat ją nosiłem. Dawać mi ją tutaj!“
— Wówczas Gilbert jął płakać i lamentować. De Aquila wziął różaniec w rękę i zaczął przesuwać paciorki. Ostatni z nich (a jakom wam mówił, były to wielkie orzechy) otworzył szpilką, a wewnątrz znalazł maluchny zwitek pergaminu z napisem: „Stary pies idzie do Salisbury, by dostać cięgi. Zawładnąłem jego budą. Przybywaj czemprędzej.“
— „To gorsze, niż trucizna“ — rzecze de Aquila głosem nader uprzejmym i wciągnął policzki w zamyśleniu. Wówczas Gilbert jął tarzać się po ziemi i opowiadać nam wszystko, co wiedział. List, jakośmy zawczasu zgadywali, był od Fulkona dla księcia — a nie był to pierwszy list jakie pisywali do siebie. Fulko podał go Gilbertowi w kaplicy, a Gilbert miał go zanieść rankiem do łodzi rybackiej, która krążyła między Pevensey’em i wybrzeżem francuskiem. Kłamcą i obłudnikiem był ów Gilbert, jednakże wśród swych jęków i dreszczów trwogi znalazł chwilę sposobną, by poprzysiąc, że właściciel onej lodzi, stojącej właśnie w przystani, nie wiedział nic o całej sprawie.
— „Przezywał mnie klechą-plechą“, skarżył się Gilbert, „i rzucał we mnie odpadkami sztokfisza, ale mimo wszystko nie jest-ci on zdrajcą!“
— „Nie ścierpię, by który z mych pisarzy doznawał zniewagi lub obelgi!“, rzecze na to De Aquila. „Onego żeglarza przywiążę do masztu jego własnej łodzi i każę osmagać! Napisz mi wpierw list, jaki ci podyktuję, a jutro zaniesiesz go, wraz z nakazem chłosty, na ową łódź.
— Wówczas Gilbert rzucił się całować De Aquilę po rękach (nie spodziewał się był bowiem, że dożyje dnia następnego), a gdy już go drżączka opadła, jął pisać list jakoby od Fulkona do książęcia, oznajmując, że psiarnia (co znaczyło: Pevensey) jest zamknięta i że stary pies (którym miał być De Aquila) broni do niej dostępu, a co najgorsza, wszystko się wydało.
— „Jeżeli się komu napisze, że wszystko wyszło na jaw“, zauważył De Aquila, „to choćby był papieżem, będzie miał sny niespokojne. Prawda, Jaśku? Cobyś ty począł, gdyby ci kto powiedział, że wszystko na jaw wyszło?“
— „Ano, uciekłbym“, odpowiedział Jaśko. „A nużby się to bowiem okazało prawdą!“
— „Dobrze mówisz“, rzecze De Aquila. „Pisz, Gilbercie, że wielki graf Montgomerry zawarł pokój z królem i że mały D’Arcy, którego nie lubię, został powieszony za pięty. Damy Robertowi wielką pigułę do spożycia. Napisz mu też, że Fulkon śmiertelnie choruje na wodną puchlinę.“
— „Co znowu?“, wrzasnął Fulkon, wiszący w głębi lochu. „Utopcie mnie odrazu, ale nie drwijcie ze mnie!“
— „Kto tu drwi? czyżbym ja?“, zapytał De Aquila. „Nie robię nic innego, jeno walczę o życie i mienie piórem, wedle twego przykładu, Fulkonie.“
— Wówczas Fulkon jęknął, bo już był uziąbł okrutnie, i zawołał: „Pozwólcie mi, bym wyznał wszystko!“
— „Wierę, tak się właśnie postępuje po sąsiedzku!“, rzecze De Aquila, opierając się o krawędź lochu. „Przeczytałeś opowieść o moich słowach i postępkach... przynajmniej ich część pierwszą... przeto powinieneś mi się odwzajemnić zeznaniem twoich czynów i postępków. Bierz pióro i kałamarz, Gilbercie. Czeka cię robota, którać się spewnością nie znudzi.“
— „Pozwólcie moim ludziom odejść bez szwanku, a wyznam całą mą zdradę wobec króla“, skarżył się Fulkon.
— „No, no! Cóż to on naraz stał się tak czuły dla swych ludzi?“, ozwał się do mnie Hugon, albowiem Fulkon, jako żywo nigdy nie słynął z tego, by miał być panem łaskawym dla swych podwładnych. Pozwalał im na rabunki, ale nie darzył ich nigdy litością.
— „Patrzcie-no, patrzcie!“, zawołał De Aquila. „Twoja zdrada już dawno wyszła na jaw dzięki Gilbertowi. Starczyłoby to, by powiesić choćby samego lorda Montgomerry.“
— „Prawdać to... ale oszczędź moich ludzi!“, rzecze Fulko żałośliwie. Posłyszeliśmy, jako się pluskał niby ryba w wodzie, bo przypływ wciąż się zwiększał.
— „Na wszystko czas przyjdzie!“, odparł De Aquila. „Noc długa, a wino stare, niczego więc sobie więcej nie życzym, okrom wesołej opowieści. Zacznij więc opowiadać dzieje swego żywota, jeszcze od młodych lat, które ci zbiegły w Tours. Opowiadaj żwawo!“
— „Zawstydzacie mnie do głębi duszy“, odrzekł Fulkon.
— „Przetom dokazał tego, czegoby uczynić nie zdołał ani król ani książę“, rzekł De Aquila. „Ale zacznij już opowieść, a nie pomijaj niczego.“
— „Odpraw stąd twego człowieka“ jęknął Fulkon.
— „Spełnienie tej prośby jest w mej mocy“, odrzekł De Aquila. „Ale pamiętaj, że jestem jako król duński: nie potrafię cofnąć przypływu.“
— „Jak długo będzie woda przybierała?“ spytał Fulkon i, szarpiąc swe pęta, począł pluskać się znowu.
— „Przez trzy godziny“, odrzekł De Aquila. „Masz tedy dość czasu, by opowiedzieć wszystkie twe cne postępki. Zaczynaj więc, a ty, Gilbercie (słyszałem, że jesteś trochę nieuważny) nie przekręcaj właściwego znaczenia rzeczonych słów.“
— Przeto Fulko, śmiertelnie przerażony otaczającą go ciemnością, zaczął opowiadać, a Gilbert, nie wiedząc, co go spotkać może, spisywał słowo po słowie całą opowieść. Słyszałem-ci ja w mem życiu wielu opowiadań, ale nigdy mi się nie zdarzyło słyszeć czegoś, coby się mierzyć mogło z opowieścią Fulkona o jego czarnem życiu, wypowiadaną głuchym, grobowym głosem z głębi lochu, w którym on wisiał.
— Taka była straszna? — zapytał Dan.
— Straszliwa, wprost niewiarygodnie straszliwa! — odpowiedział pan Ryszard. — Mimo to było w niej coś takiego, co nawet Gilberta zmuszało do śmiechu. Śmialiśmy się we trzech tak serdecznie, aż nas wątpia bolały. W pewnym momencie począł tak szczękać zębami, iż nam już przykro było słuchać, przeto podaliśmy mu kubek wina na rozgrzewkę. Rozgrzawszy się, jął gładko już i potulnie opowiadać wszystkie swoje fortele, złośliwości i zdrady, swoje zuchwalstwa (a umiał-ci on być odważny do zapamiętałości), swoje fałszerstwa, wybiegi i ucieczki (potrafił też być nędznym tchórzem); zwierzał się ze swego bezwstydu i nikczemności, ze swej rozpaczy stąd płynącej, z przedsiębranych środków ratunku i ze swej obłudy. Rozwijał przed nami brudne łachmany swego żywota, z taką dumą, jakoby niósł szumny jaki proporzec. Gdy umilkł, obaczyliśmy przy blasku pochodni, że woda dosięgła mu już do samych ust, tak iż z trudnością łapał dech nosem.
— Wyciągnęliśmy go przeto i otarłszy ręcznikiem, owinęliśmy w opończę, poczęstowali winem, a gdy pił, pochyliliśmy się nad nim i przyglądaliśmy mu się bacznie. Trząsł się, ale twarz miał bezwstydną.
— Nagle posłyszeliśmy, jako Jaśko, co strzegł schodów, ruszył się gwałtownie, snadź ze snu zbudzony, atoli w tejże chwili jakiś chłopak przebiegł pędem koło niego i stanął przed nami, zaspany, z włosem rozwichrzonym, w którym tkwiło pełno źdźbeł sitowia. „Tato, ach tato! Śniła mi się zdrada!“ zawołał żałośnie i począł coś bełkotać niezrozumiałym głosem.
— „Idź-że stąd! Niemasz tu nijakiej zdrady!“ ofuknął go Fulkon. Chłopak, jeszcze niezupełnie ze snu ocknięty, ruszył spowrotem, a Jaśko powiódł go za rękę do świetlicy.
— „To twój syn jedynak!“ zawołał De Aquila. „Przecz przywiodłeś tu tego dzieciaka?“
— „To mój dziedzic i spadkobierca, przeto nie chciałem go poddawać pod opiekę memu bratu“, odrzekł Fulkon, i znowu zawstydził się wielce. De Aquila nic nie rzekł, jeno siedział w zadumie, piastując oburącz czarę wina... o tak, jak wam teraz pokazuję. Naraz Fulkon dotknął się jego kolana i rzekł:
— Pozwól chłopakowi uciec do Normandji, a ze mną uczyń, jako ci się podoba. Doprawdy, powieś mnie choćby jutro, uwiązawszy mi na szyi mój list do Roberta, ale chłopca puść wolno.“
— „Ucisz się!“ upomniał go De Aquila. „Ja teraz rozmyślam o losie Anglji.“
— Przetośmy czekali, co nam rozkaże nasz pan na Pevensey’u. Z Fulkonowego czoła pot się lał rzęsisty.
— Wkońcu przemówił De Aquila: „Za stary już jestem, bym miał byle kogo osądzać albo ufać byle komu. Nie pożądam twoich posiadłości, jako ty pożądałeś moich; a czyś jest lepszy czy gorszy od pierwszego lepszego andegaweńskiego łupieżcy, to już niech twój król rozezna. A zatem wracaj do swego króla, Fulkonie.“
— „A ty nie rozgłosisz tego, co się tu zdarzyło?“ zapytał Fulkon.
— „A poco? Dość będzie, że twój syn zostanie u mnie. Jeżeli król jeszcze raz mnie wezwie do opuszczenia Pevensey’u, którego muszę strzec przed wrogami Anglji, albo jeżeli pośle przeciwko mnie zbrojny oddział, jako przeciw zdrajcy, albo jeżeli posłyszę, że król w swem legowisku źle myśli o mnie czy też o moich dwu rycerzach, tedy syn twój, Fulkonie, będzie obwieszon na framudze tego oto okna.“
— Ależ syn jego nie był wcale wmieszany w tę sprawę! — krzyknęła Una w przerażeniu.
— Czyż więc mieliśmy powiesić Fulkona? — odrzekł pan Ryszard. — Ten był nam potrzebny do zawarcia pokoju z królem. Wiedzieliśmy, że dla uratowania swego chłopca gotów był zdradzić choćby połowę Anglji.
— Nie rozumiem — odpowiedziała Una. — W każdym razie wszystko to wydaje mi się okropne, okropne!
— Fulkon inaczej myślał — odrzekł pan Ryszard. — Był wielce rad i uszczęśliwiony...
— Dlaczego?... Że jego chłopak miał zginąć?
— O, nie! Dlatego, że De Aquila wskazał mu sposób ocalenia zarówno chłopca jako też czci i mienia. „Uczynię, co chcesz!“ wołał. „Przysięgam, iż uczynię po twej myśli. Oznajmię królowi, że nie jesteś zdrajcą, owszem, najzacniejszym, najdzielniejszym i najprzedniejszym z nas wszystkich. Dalibóg, będę cię bronił.“
— De Aquila wpatrywał się jeno w swą czarę, bełtając męty pływające na dnie.
— „Wierę!“ zawołał. „Gdybym miał syna, mniemam, iż pragnąłbym go ocalić. Ale proszę cię, nie opowiadaj mi, w jaki sposób weźmiesz się do tej sprawy.“
— „Nie powiem, nie powiem“; zgodził się Fulkon, roztropnie kiwając łysą głową. „To moja tajemnica. Przedsię wypoczywaj sobie dowoli, De Aquilo, nie utracisz ani włoska z głowy i ani jednej piędzi swych posiadłości“; i uśmiechnął się poczciwie, jakoby człowiek, co zamyśla świadczyć swym bliźnim wielkie dobrodziejstwa.
— „A odtąd“, rzecze De Aquila, „radzę ci, byś służył jednemu panu, a nie dwom naraz.“
— „Co?“ zawołał Fulkon. „Zali nie wolno mi być uczciwym pośrednikiem pomiędzy obu zwaśnionymi przeciwnikami?“
— „Służ albo Robertowi albo królowi... krainie angielskiej albo normandzkiej!“ odrzekł De Aquila. „Nie obchodzi mnie, co wybierzesz, ale wybór uczynić musisz zaraz i na tem miejscu.“
— „Zatem królowi“, rzecze Fulkon, „albowiem widzę, że wierniejszą ma służbę niźli Robert. Czy mam zaprzysiąc?“
— „Nie potrzeba“ odparł De Aquila i złożył rękę na pergaminach, zapisanych przez Gilberta. „Niechże mój Gilbert choć w części odpokutuje za swe przewiny, przepisując soczyste dzieje twojego żywota, póki się nie nazbiera dziesięć, dwadzieścia, a może i ze sto odpisów. Jak sądzisz? ile sztuk bydła podarowałby mi biskup z Tours za taką opowieść? A twój brat rodzony? Albo mnisi z Blois? Rybałci utworzą z niej pieśni, a będą je śpiewali właśni twoi kmiotkowie, postępując za pługiem, oraz wojacy, przejeżdżając przez twoje normandzkie grody. Od naszych stron aż do samego Rzymu będą się ludzie rozweselać tą powiastką... i będą wspominali, jako to sam Fulkon ją opowiadał, wisząc w studni, niby utopiony szczeniak. Taka cię spotka kara, jeśli choć raz jeszcze przychwycę cię na dwulicowem postępowaniu względem mego króla. Narazie pergaminy te pozostaną u mnie wraz z twoim synem, a jego ci zwrócę dopiero wtedy, kiedy mnie przejednasz z królem. Pergaminów zasię nie zwrócę ci nigdy.“
— Fulkon zakrył oblicze i rozpłakał się. „Na kości wszystkich świętych!“ zawołał De Aquila, śmiejąc się. „Głębokie rany zadaje pióro! Takiego westchnienia nie dobyłbym z ciebie żadnym mieczem.“
— „Ale póki nie ściągnę na siebie twego gniewu, dzieje moje pozostaną w tajemnicy?“ zapytał Fulkon.
— „Pozostaną, ale tylko tak długo. Czy ci to jest pociechą, Fulkonie?“ rzekł De Aquila.
— „Jakaż inna pociecha mi jeszcze pozostała?“ odrzekł Fulkon i nagle zapłakał jak dziecko, żałośliwie, oparłszy głowę na kolanach.
— Biedny Fulkon! — westchnęła Una.
— Mnie także żal go było — rzekł pan Ryszard.
— „Dotąd dźgałem cię ostrogą, a teraz dam ci owsa“, rzekł De Aquila i cisnął Fulkonowi trzy bryły złota, wydobyte z naszej skrzynki stojącej pod łóżkiem.
— „Gdybym był o tem wiedział“ rzecze Fulkon, tchu nabierając, „nigdybym nie podniósł ręki przeciwko Pevensey. Jedynie brak tego żółtego kruszcu sprawił, iżem był tak nieszczęśliwy w mych działaniach.“
— A właśnie wtedy nastał już dzień i poczęto krzątać się w świetlicy. Posłaliśmy zbroję Fulkona na dół, by ją oczyszczono, więc gdy w południe wyjeżdżał pod własnym oraz królewskim znakiem, wyglądał nadzwyczaj okazale i dostojnie. Włożywszy nogę w strzemię, pogładził w zamyśleniu długą brodę, poczem przywołał do siebie syna i ucałował go. De Aquila odprowadził Fulkona aż do nowego młyna. Cała noc ubiegła wydawała się nam teraz jakoby snem osobliwym.
— A czy on załagodził sprawę z królem... to jest, czy król dowiedział się, że nie jesteście zdrajcami? — zapytał Dan.
Pan Ryszard uśmiechnął się:
— Król już nie przysłał powtórnego wezwania do Pevensey’u, ani też nie dopytywał się, czemu De Aquila nie usłuchał za pierwszym razem. Juści, była to sprawka Fulkona. Nie wiem, jako on tego dokazał, dość, że wywiązał się z tego zręcznie i żwawo.
— Więc nie zrobiliście nic złego jego synkowi? — zapytała Una.
— Co? Temu chłopczynie? Ach, cóż to był za urwisz! Ledwieśmy mogli z nim wytrzymać! Powykręcał zawiasy w drzwiach izb sypialnych; śpiewał plugawe piosenki, jakich się niebożę ponauczał w obozie baronów; szczuł psy, pobudzając je do walki; spalił ściółkę w świetlicy, by, jako powiadał, wypędzić pchły, co się w niej zalęgły; dobył puginału przeciwko Jaśkowi, który go za to strącił ze schodów; wjeżdżał konno w zboże i rozpędzał owce. Ale gdyśmy mu przetrzepali skórę raz i drugi, a potem pokazali jako się poluje na wilki i sarny, przywiązał się do nas starych, łaził wszędy za nami niczem młody, zażarty ogar, i mówił każdemu z nas: wuju. Z końcem lata przyjechał do nas jego ojciec, by go zabrać, ale chłopak ani sobie mówić nie dał o odjeździe, bo właśnie wybierał się na wydry... no, i koniec końców, został u nas aż do czasu polowania na lisy. Podarowałem mu szpony czapli-bąka, by mu przynosiły szczęście w łowach. Takiego urwipołcia jeszczem w życiu nie widywał!
— A co się stało z Gilbertem? — zapytał Dan.
— Ominęła go nawet chłosta. De Aquila oświadczył, że woli pisarza niewiernego, który zna się na pisaniu rejestrów dworskich, niźli fryca, choćby najwierniejszego, którego trzeba uczyć wszystkiego od początku. Ba, zda mi się, że od owej nocy Gilbert nabrał takiej że miłości jak respektu dla swego chlebodawcy. W każdym razie nie miał ochoty nas opuszczać... nawet jeśliby Vivian, pisarz królewski, ofiarował mu godność zakrystjana w opactwie Battle. Obłudny był ten szelma, ale człek śmiały.
— Czy Robert ostatecznie wylądował w Pevensey’u? — pytał znowu Dan.
— O, zbyt czujnie strzegliśmy wybrzeża przez ten czas, póki Henryk wojował ze swymi baronami! Zasię w trzy, albo i cztery lata później, gdy w Anglji zapanował spokój, Henryk przeprowadził się do Normandji i pod Tenchebrai sprawił bratu taką łaźnię, iż Robertowi już raz na zawsze odechciało się walki. Wielu rycerzy Henrykowych przybyło do Pevensey, by wyruszyć na ową potrzebę. Pomnę, iż przybył także i Fulkon, więceśmy raz jeszcze zasiedli we czterech w naszej izdebce i krzepiliśmy się winem. Miał słuszność De Aquila, że nie trzeba wydawać o nikim sądu zbyt pochopnego. Fulkon był człowiekiem wesołym... tak, zawsze wesołym... a w ustach wciąż mu się pojawiała jakaś śpiewka.
— A co robiliście potem? — zapytała Una.
— Gwarzyliśmy sobie o latach minionych. To jeno umieją czynić ludzie, kiedy się zestarzeją, dzieweczko...

Gdzieś poza łąką rozległ się ledwie dosłyszalny głos dzwonka, wzywający na podwieczorek. Dan leżał właśnie koło przyczółka Złotej Łani, Una zaś siedziała na rufie i trzymając na kolanach książkę z wierszami, czytała zwrotkę ze „Snu niewolnika“:

W pomroce snów obaczył znów,
jak we mgle, kraj swój rodzony.

— Nie pamiętam, jak dawno zaczęłaś to czytać — odezwał się Dan sennym głosem.
Na środkowej ławeczce czółna, koło słomianego kapelusza Uny, leżał liść dębu, liść głogu i liść jesionu. Spadły tu widocznie z gałęzi drzew ocieniających wodę. Strumyk chichotał wesoło, jak gdyby przed chwilą był świadkiem jakiegoś zabawnego figla.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.