Publicystyka (Sienkiewicz)/Tom V/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Publicystyka
Podtytuł tom V
Pochodzenie Pisma w układzie Ign. Chrzanowskiego
tom XLV
Redaktor Ignacy Chrzanowski
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HENRYK SIENKIEWICZ
PUBLICYSTYKA
KRYTYKA, STUDIA I WRAŻENIA
LITERACKIE I ARTYSTYCZNE
WYDANIE
LUDWIKA BERNACKIEGO
TOM V
NAKŁAD
ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH
WE LWOWIE
WYDAWNICTWO
GEBETHNERA I WOLFFA
W WARSZAWIE




NAKŁAD I WŁASNOŚĆ
WYDAWNICTWA ZAKŁADU NARODOWEGO
IMIENIA OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
Z DRUKARNI ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
MAJ 1937



HENRYK SIENKIEWICZ
PISMA
W UKŁADZIE
IGN. CHRZANOWSKIEGO
TOM XLV
PUBLICYSTYKA
WYDANIE
LUDWIKA BERNACKIEGO
TOM V
NAKŁAD
ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH
WE LWOWIE
WYDAWNICTWO
GEBETHNERA I WOLFFA
W WARSZAWIE






WIADOMOŚCI BIEŻĄCE,
ROZBIORY I WRAŻENIA
LITERACKO-ARTYSTYCZNE
1880
1.

Bal jutrzejszy w Resursie Kupieckiej zapowiada się świetnie. Rezultaty prawdopodobnie nie zawiodą oczekiwań.

2.

Śpiewak. W przyszłym tygodniu wystąpi po raz pierwszy na scenie p. Szaniawski jako Mefisto w Fauście. Miłośnicy wszyscy znający bliżej p. Szaniawskiego rokują mu piękne nadzieje. Szaniawski skończył tutejsze Konserwatorium, potem kształcił się we Włoszech, skąd wróciwszy pracował jeszcze pod kierunkiem Troschla. Po Fauście Szaniawski wystąpi w dwóch innych operach.

3.

Opera Sen nocy letniej Thomas’a ukaże się wkrótce na naszej scenie. Próby odbywają się bardzo gorliwie.

4.

Śpiewaczka. P. Kamila Morzkowska, córka znanej powieściopisarki p. Marrené, po kilkoletnim pobycie we Francji i Włoszech przybyła do Warszawy. We Włoszech p. Morzkowska występowała z powodzeniem na scenach tamtejszych — w Warszawie tym razem nie da się zapewne słyszeć, albowiem pobyt jej nie przeciągnie się nad parę tygodni.

5.

Dekoracje do Antoniusza i Kleopatry wykona p. Malinowski. Zakłady krawieckie teatralne dzień i noc pracują nad ubiorami. Próby sztuki trwają po pięć godzin. Dawno już w naszym teatrze nie zabierano się do przedstawienia wielkiego utworu z taką gorliwością i pośpiechem. Sądzimy nawet, że nikt inny prócz p. Modrzejewskiej nie byłby zdolny do wywołania podobnego ruchu. Zobaczymy, o ile po jej wyjeździe nie wrócimy do starego zwyczaju drzemki.

6.

Bibliografia. W ostatnich czasach opuściła prasę obszerna rozprawa dra Antoniego Kaliny pod tytułem: Rozbiór krytyczny pieśni Bogarodzica. Książka ta wyszła nakładem p. Włodzimierza Spasowicza.

7.

Występy. Na szereg 10 nowych przedstawień p. Modrzejewskiej nie będzie abonamentu. Między sztukami, w których znakomita artystka wystąpi, jest Frou-Frou i Wiele hałasu o nic.

8.

Filie pocztowe, jedna na Chłodnej, druga na Nalewkach, zostaną otwarte dopiero od 13 kwietnia. Będą one przyjmowały od 9 do 1 po południu wszelkie listy i posyłki pieniężne, z wyjątkiem kosztowności. Można w nich będzie nabyć marek, kopert pocztowych, kart korespondencyjnych etc. Wydawanie jednak posyłek, listów rekomendowanych albo wartościowych, będzie się odbywało w biurze centralnem. Koszta utrzymania filii poniesie magistrat, poczta zaś wydeleguje urzędników i zaopatrzy mieszkania w potrzeby biurowe.

9.

Kolęda w puszczy. Kurier Warszawski w środowym numerze pomieścił „kolędę kurpieską“, śpiewaną przez Kurpiów w puszczy Ostrołęckiej. Pieśń ta odznacza się nie tylko językiem zawierającym nader charakterystyczne prowincjonalizmy, ale prostotą i głębokiem uczuciem. Znać w niej lud pobożny, oddany pracy i wdzięczny. Śliczna naiwność kolędy i poetyczność przypomina religijne utwory Kacpra Miaskowskiego, a jednocześnie całość jest obrazem obyczajowym rysującym się na tle puszczy.
Z tych powodów przytaczamy ją w całości:

1. Scanśliwe Betlejam Niasto Dazidowe,
Ze sie nom zjaziło odkupsienie nowe,
Krystus się nom narodziuł, by nos wyswobodziuł,
Od niewoli Satońskiej.
2. Nom sie nie dostało scęścia takowego,
Byśwa w nosej puscy nieli zrodzonego
Jezusa Krystusa, aby nasa dusa
Serdecnie go ucciła.
3. U nas w Ostrołankam na puscy starostsie
Nie bułbyś sie rodziuł w takowam ubostsie,
Mawa izbow ziele i ciepłe pościele,
Bułbyś lezał jak w puchu.

4. Chociaz ci nom warci drewek zabroniajo,
Uzdy i siakiery w lasach zabzierajo,
Jednak byśwa byli, choć noco zwozili
Suche drewka dla Ciebzie.
5. Niałbyś i kapustke i buracki Ponie,
Z tłusto zieprzozino zawse na śniodonie,
Mlecko z jagiełkoni, chlebek z kartoflani,
Z niodem wódki flosecke.
6. A na obziad byśwa skrzecków naskwarzyli
I kasy gryconej tłusto nakrasili,
Zojąc, kuropatwy, choć połow nie łotwy,
Bułby Ponie dla Ciebzie.
7. Niałbyś i kosulke z partu cieniuchnego,
Sukmanek do kolan z sukna pusceńskiego,
Faworecek drogi, kurpsiki na nogi
Bylibyśwa zrządzili.
8. A ze się tak, Ponie, spodobało Tobzie,
Ześ ucierpiał bziede w maluchnej Osobzie,
Przyjnij serca chanci, miej kurpsiów w pamianci
Tu na puscy i w Niebzie.
Aman.

10.

Projekt. Słyszeliśmy o projekcie p. Lanciego zniesienia wyższej kolumnady przy wejściu do Saskiego ogrodu od strony placu. Na miejsce kolumnady p. L. proponuje urządzenie letnich saloników z wiązań żelaznych, w których latem mieściłyby się mleczarnie, kawiarnie etc. Estetycznym celem zniesienia portyku jest odsłonięcie wodotrysku i samego ogrodu. Wyznajemy, że projekt nie bardzo trafia nam do przekonania. Niższa, arkadowa część portyku, która by została, jest bez porównania brzydsza od górnej, nie mówiąc już o tem, że więcej od niej zasłania wodotrysk i ogród. Skąd zresztą ta chęć odsłaniania wodotrysku, trudno odgadnąć. Gdyby to była fontanna Trevi lub nawet choćby taka, jaka jest w ogrodzie Luksemburskim, łatwo by to zrozumieć, ale widok naszej wielkiej miednicy, wspartej na słupie, nie jest znowu tak rozkoszny, by dla niego burzyć kolumnadę, zwłaszcza, że słup wody — jedyną rzecz wartą widzenia — widać pomimo kolumn. Z drugiej strony, wolimy ozdobny portyk, niż wiązane z żelaza kawiarnie i rozmaite jadłodajnie. Zakłady takie odbierają poważny charakter ogrodom — dlatego też, o ile wiemy, nigdzie ich nie ma. Sądzimy, że kawiarnie, bawarie etc. mogą znaleźć łatwo gdzie indziej dość przestrzeni i nie zabierać jedynego mniej więcej wytwornego miejsca przechadzki. Gdyby ze względów budowniczych było to podobnem, oświadczylibyśmy się raczej za zniesieniem dolnej części portyku arkadowej, a przynajmniej za otwarciem w niej jednej wielkiej bramy środkowej.

11.

Przedłużenie kolei nadwiślańskiej. Birżewyj Ukazatel otrzymuje wiadomość, iż pruskie Ministerium Komunikacji zamierza budować dalsze przedłużenie kolei nadwiślańskiej, w ten sposób, by droga ta połączyła bezpośrednio wszystkie miasta leżące nad Wisłą, aż do jej uścia.

12.

Ruskij Mir donosi, że gmach obserwatorium w Wilnie ma być odbudowany. Potrzebne pieniądze wkrótce zostaną wyasygnowane. Roboty rozpoczną się na wiosnę.


13.

Pobyt panny Derynżanki w Pradze czeskiej był jednym tryumfem, w którym do uznania przynależnego utalentowanej artystce łączyła się chęć okazania sympatii pobratymczej sztuce i twórczości.

14.

Adam Asnyk, znany poeta, przebył ciężki dyfterytys. Zdrowiu jego w obecnej chwili nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo.

15.

Pani Modrzejewska, po odegraniu w przyszłym tygodniu Angelo Malipieri, opuszcza na kilka dni Warszawę i udaje się w Poznańskie.

16.

Nowy teatr. Jeden z miejscowych obywateli stara się podobno o pozwolenie otworzenia stałego teatru niemieckiego w sali Granzowa, przy ulicy Danielewiczowskiej.

17.

Zapewniają, iż wszystkie wydziały kolei żelaznej warszawsko-wiedeńskiej i warszawsko-bydgoskiej złożyć mają ofiary na korzyść dotkniętych głodem Szlązaków. Prawdopodobnie biura innych kolei niezwłocznie pójdą za tym pięknym przykładem.


18.

Bolesław z Ustronia. Z powodu powątpiewania, jakieśmy wyrazili, czy zamierzony dziennik Warszawa-Szląsk na podobieństwo Paris-Murcie jest pomysłem praktycznym, pan Bolesław z Ustronia odpowiada nam dość obszernie w Gazecie Lubelskiej, krytykując nasze zdanie.
Powiedzieliśmy naprzód, że liczba tych, którzy czytają po polsku, nie dorównywa liczbie czytających po francusku, więc na znaczne dochody z dziennika nie ma co liczyć; po wtóre, że rzecz wymaga długiego czasu, dla Szląska zaś potrzebną jest pomoc najśpieszniejsza. Co do pierwszego, p. Bolesław z Ustronia powiada: „Według stawu grobla“ i twierdzi, że jeśli Paris-Murcie przyniesie setki tysięcy franków, to Warszawa-Szląsk może przynieść dziesiątki tysięcy. Bardzo dobrze. Gdyby nam chodziło nie tyle o rzeczywistą pomoc dla Szląska, ile o zaznaczenie naszej ofiarności, nie robilibyśmy żadnych uwag nad projektem. Ponieważ jednak jest przeciwnie, ponieważ z drugiej strony, dotykając się bliżej spraw wydawniczych, wiemy dokładnie, jak trudną jest inicjatywa w tych rzeczach, ile czasu wymaga wykończenie rysunków, zebranie współpracowników i artykułów, ile pieniędzy sam nakład — wyraziliśmy więc powątpiewanie, czy przy małej liczbie polskich czytelników — czas, trud i pieniądze nie mogłyby być włożone w przedsiewzięcie, które by przyniosło więcej niż kilka tysięcy złotówek, a zwłaszcza które by je przyniosło prędzej.
Pan Bolesław z Ustronia mówi, że jest nas garstka licząca się na kilka dziesiątków milionów, ale zapomina, że w tych milionach liczbę umiejących czytać można by obliczyć na dziesiątki tysięcy. Sądzę, że gdybyśmy sprzedali kilkanaście tysięcy egzemplarzy, byłoby to maximum, jakie osiągnąć można, wpłynęłoby więc do kasy na Szląsk jakie 20 do 30 tysięcy złotych. Otóż twierdzimy, że dwa lub trzy koncerta, dwa lub trzy odczyty przynieść może więcej w czasie daleko krótszym i bez takich zachodów. Należy przy tem jeszcze nadmienić o jednej okoliczności, o której nie wspomina p. Bolesław z Ustronia, mianowicie o tem, że zamierzony dziennik Warszawa-Szląsk musiałby uzyskać odpowiednie pozwolenie, co trwa czasem bardzo długo, tak nawet długo, że wobec tego obawy nasze, iż pomoc byłaby opóźniona, są wielce uzasadnione.
Nakoniec, bez uprzedniego pozwolenia nie podobna ani zamawiać współpracowników, ani zbierać przedpłaty, to więc, co o tem mówi p. Bolesław z Ustronia, zupełnie jest niepraktyczne.
Projekt sam w sobie jest chwalebny, przeciw temu ani słowa. Pisząc o nim, nie mamy bynajmniej chęci kogokolwiek od niego odwodzić, czynimy tylko nasze uwagi, zastanawiamy się nad trudnościami i zastrzegamy, że trudności jest wiele, a rezultat może zawieść oczekiwania.
Gdyby jednak ona wyszła ze sfery projektów, gdyby ktoś mimo naszych uwag zabrał się do roboty około takiego dziennika, pierwsi poparlibyśmy go z takąż samą usilnością, z jaką wzywaliśmy wszystkich kochających swój lud, by go nie opuszczali w chwilach niedoli.


19.

Dochód całkowity z ostatniego bazaru przyniósł, jak zapewniają, około 8,000 rubli, zatem znacznie więcej niż zeszłej zimy.

20.

Uniwersytety. Z urzędowego sprawozdania dowiadujemy się, iż w roku 1877 na ośmiu uniwersytetach w Cesarstwie otrzymało stopnie naukowe 1,407 osób.
Najwięcej stopni naukowych, bo 326, przypada na Uniwersytet warszawski — co jest faktem tem więcej pocieszającym, że w niektórych uniwersytetach w Rosji liczba uczniów znacznie jest większa, niż w warszawskim.

21.

Opłata za naukę. Gazeta rosyjska Nowosti donosi, iż w roku bieżącym ma być podwyższoną opłata, pobierana za naukę we wszystkich zakładach naukowych w Cesarstwie.

22.

Teatr. Pani Modrzejewska wystąpiła w sobotę w Dalili Oktawa Feuilleta. Publiczność witała każde ukazanie się genialnej artystki w ten sposób, że oklaski i wywoływania nie były zwykłą daniną teatralną, ale, jak zawsze gdy idzie o Modrzejewską, wyrazem wyjątkowych sympatyj i wyjątkowego zachwycenia. Że gra zasługiwała na te objawy, nie potrzebujemy mówić. Rola Dalili wymaga nie tylko najwyższego artyzmu, ale zarazem i niepospolitego wdzięku kobiecego, — które to przymioty nie zawsze idą ze sobą w parze; Modrzejewska zaś posiada je w takim stopniu, iż wątpimy, czy którakolwiek z dziś żyjących artystek może z nią rywalizować.

23.

Bal. Bal sobotni w Resursie Kupieckiej na dochód biednych, nie mających za co kupić opału, zawiódł oczekiwania. Większa część gospodyń, których listę podały pisma, nie stawiła się ani do gospodarowania, ani do tańca. Par uwijających się po sali naliczyć było można ledwie pietnaście, galerie do końca świeciły pustkami; słowem, sprawdziło się w owej zabawie stare przysłowie: „Pierwsze koty za płoty“. W ostatecznym rezultacie dochodów prawdopodobnie nie będzie żadnych, kolację bowiem przygotowano na wielką liczbę osób, tymczasem jadło ją kilkanaście. Komitet jednak nie powinien się tem zrażać.
Pierwsze zabawy zawsze bywają nieliczne, już to z powodu oglądania się jednych na drugich, już to z przyczyny, że większa część dam nie zaopatruje się zaraz z początkiem karnawału w suknie balowe. Później jednak coraz łatwiej rozruszać publiczność, zwłaszcza gdy zabawa ma na widoku pomoc dla nieszczęśliwych.
Z powyższych przyczyn spodziewamy się, że bal na kupno opału dla biednych będzie jeszcze powtórzony... z lepszem powodzeniem.

24.

Organizacja. Moskowskie Wiedomosti dowiadują się, iż sprawa wprowadzenia u nas nowej organizacji miejskiej postępuje bardzo szybko. Wprowadzenie jej ma nastąpić u nas w lipcu rb., poczem wprowadzona będzie i do innych miast Królestwa.

25.

Bronisław Gałczyński mieć będzie w Kaliszu dwa odczyty: Z dziejów ziemi. Dochód z nich użyty będzie na cel dobroczynny.

26.

Z Gońca Urzędowego dowiadujemy się, że, jak dotąd, tak i nadal, w guberniach należących do jenerał-gubernatorstwa wileńskiego, nabywcami majątków nie będą mogły być osoby polskiego lub żydowskiego pochodzenia, ale tylko Rosjanie i poddani rosyjscy wyznania ewangelickiego. Majątków sprzedawać się będzie w roku bieżącym 13 w guberni wileńskiej, 7 w kowieńskiej, ani jednego w grodzieńskiej. Dodać do tego należy, że niektóre z owych majątków są bardzo małe, bo nie przechodzące 100 „desiatyn“, — można je raczej uważać za kolonie. Jeden tylko przenosi 1000 „desiatyn“; — wszystkie zaś mają być sprzedane za długi prywatne i zaległości podatkowe.

27.

Kraszewski zamieszcza następujący list w ostatnim numerze Kłosów: „Nie wiem jak mam wyrazić wdzięczność moją całej redakcji, współpracownikom, łaskawym wydawcom i tym wszystkim, którzy do stworzenia wspaniałej Książki jubileuszowej się przyczynili. Pomnika takiego nie czuję się godnym, tak jak i wielkich onych godów, które mi rok ten dał na zasmucenie duszy, na upokorzenie ducha, zmuszonego rachować się z sobą i z nagrodą otrzymaną. Przyjmijcie, proszę, najgorętsze wyrazy wdzięczności, która nie wygaśnie, aż z życiem. J. I. Kraszewski. Drezno, 26 grudnia 1879“.

28.

Odwilż trwa ciągle. Przejazd przez ulice w niektórych miejscach jest prawie niemożliwy z powodu zlodowaciałych od wilgoci i pomieszanych z błotem brył lodu. Topnieją jednak one coraz bardziej, a gdzieniegdzie tworzą już piękne jeziorka, wśród których wyższe miejsca sterczą na kształt wysp. Jak miło jest przejeżdżać między temi archipelagami, łatwo zrozumieć. W innych miastach załatwiają się ze śniegiem wywożąc go; u nas operacji tej dokonywa słońce. Jesteśmy wybranem miastem.

29.

Pan Cieślewski stanowczo opuszcza operę naszą; — również jak i pan Wasilewski.
Jeżeli tak dalej pójdzie, wkrótce zostanie zapewne tylko... administracja.

30.

Sala licytacyjna przyjmuje wszelkie ofiary, składane w naturze dla Szlązaków.

31.

Na koncercie p. J. Chodakowskiego p. Modrzejewska deklamować będzie: Dzieje piosenki Asnyka i Hagar na puszczy Ujejskiego..
P. Marcello wypowie ustęp z Maryi Malczeskiego.

32.

Obraz. Głośne płótno Chlebowskiego, Handlarz czerkieski, wystawione zostanie wkrótce na widok publiczny.

33.

Narodni Listy zamieszczają następujące pismo dziękczynne artystki naszej, p. Maryi Derynżanki, do czeskiej publiczności:
„Opuściwszy Pragę, gdzie tyle doznałam serdecznych objawów uznania i sympatii, śpieszę wynurzyć temi słowy gorącą moją wdzięczność publiczności praskiej i wszystkim szanownym stowarzyszeniom i osobom, które mię zaszczyciły telegramami w dniu mego benefisu.
Czuję to silnie, że przyjęciem waszem nie uczciliście moich słabych zdolności, które zawdzięczam gorącemu umiłowaniu sztuki, ale życzeniem waszem było powitać sympatycznie tę mowę, w której się do was odezwałam, i tę bratnią wam duchem sztukę, w której się wychowałam.
Są w kraju naszym artyści ode mnie lepsi i zasłużeńsi — mojem szczęściem, że ja przybyłam do was pierwsza.
Skorzystaliście z mego przybycia, ażeby przesłać pozdrowienie moim stronom rodzinnym.
I dlatego z wieńców i kwiatów waszych nie biorę nic dla siebie, ale składam je wszystkie tam, gdzie należą.
Wdzięczna wam — Maryja Derynżanka“.
List ten, pełen skromności, obywatelskich uczuć i zamiłowania do sztuki, załączamy z przyjemnością.

34.

Urzędnicy i służba jednej z tutejszych kolei żelaznych zebrali między sobą składkę na dotkniętych głodem Szlązaków. Składka wyniosła rs 500.
Między ofiarodawcami, dróżnicy, gdy dowiedzieli się, że to o braci chodzi, składali po rs 2 i 3. Wobec niskiej pensji, jaką pobierają, objaw ten dowodzi, że poczucie braterstwa nie wygasło w ludzie naszym.

35.

Więzienie dla dłużników, istniejące na Lesznie, ma być podobno zniesione.

36.

W kongresie przyrodników, odbywającym się w Petersburgu, bierze udział wykładający w Uniwersytecie tutejszym prof. Nawrocki.

37.

Nowosti piszą, że w roku bieżącym na utrzymanie wyższej policji, komisji śledczej i wojskowo-śledczej skarb wyasygnuje rs 45,068. W tej liczbie na policję wyższą rs 27,000, na komisję śledczą w sprawach politycznych Kraju Północno-Zachodniego rs 1,100, na komisję wojskowo-śledczą w Królestwie rs 16,968.

38.

Nowiny teatralne. Po dziesięciu wystąpieniach Heleny Modrzejewskiej odbyć się ma jeszcze przedstawienie na jej benefis.
P. Modrzejewska wybrała na ten cel dwie sztuczki tłumaczone z francuskiego: Iskra i Inny powód.
Opera włoska nie cieszy się, jak dotychczas, wielkiem powodzeniem, do czego przyczynia się i to, że w repertuarze nie ma nic nowego.
W kołach miłośników muzyki krąży wieść, że p. Ciaffei wybiera się wraz z jednym mecenasem sztuki do Drezna, w celu uzyskania od tamtejszej opery pozwolenia dla pani Marceliny Kochańskiej na kilkanaście występów w Warszawie.
Byłaby to nader miła niespodzianka.

39.

Pogrzeb ucznia Gimnazjum V Neufelda, który odebrał sobie życie, odbył się przy nader licznym udziale publiczności. W orszaku pogrzebowym zauważono wśród publiczności wielu profesorów Uniwersytetu i gimnazjalnych, przedstawicieli różnych władz, studentów Uniwersytetu i uczniów gimnazjalnych. Kilkutysięczny tłum odprowadził zwłoki dziecka aż na cmentarz. Porządek panował wzorowy.

40.

Ze sztuki. Matejko ofiarował komitetowi dam, zbierających składki na ubogich, szkic przedstawiający pożar w Wieliczce w r. 1510. Treść szkicu zaczerpnięta jest z kroniki Marcina Bielskiego, głównemi zaś postaciami są Andrzej Kościelecki, naówczas żupnik, i Betman, rajca krakowski. Obaj oni z wielkiem narażeniem życia przyczynili się do ugaszenia pożaru. Szkic przedstawia 90-letniego Betmana, ratującego Kościeleckiego, który spuściwszy się na sznurach do kopalni, ginął już wśród kłębów dymu. Całość sprawia wrażenie nadzwyczaj tragiczne.

41.

Z literatury. Bicz korali, powieść Walerego Przyborowskiego, ukazała się w osobnej odbitce. Jest to historia o losach dwóch małych chłopców, wykradzionych matce, którzy przechodzą różne koleje. Wyszedłszy z domu opiekunki wpadają w ręce Niemca hecarza, który ich ćwiczy i głodzi, następnie są pod opieką starszego jakiegoś urwisa, od którego uczą się szwargotu ludowego i innych mniej potrzebnych rzeczy, na koniec z powodu sznura korali, który przechowywał na Bugaju starszy chłopiec, dostają się w ręce policji, policja zaś wraca ich matce.
Opowiadanie to żywe, chwilami nawet poetyczne. W niektórych miejscach przypomina ono losy owych dwóch malców z Nędzników, którym matkował Gavroche. Autor przy tem stara się malować obyczaje, mowę, byt i nędzę najniższych warstw miejskiego naszego ludu. Krótka ta powieść mogłaby stanowić ustęp w jakich Tajemnicach Starego Miasta. Treść jej jednak dość jest zajmująca i zdrowa, — autor umiał zachować pewną miarę estetyczną w kreśleniu obrazów z życia, które samo estetycznem nie jest. Słabszą stronę powieści stanowią zbyt częste zwracania się autora do czytelników i przeciągnięta miejscami struna liryczno-filozoficzna. Odbiera to cokolwiek opowiadaniu prostotę, która w tego rodzaju szkicach jest rzeczą pierwszorzędną.

42.

Hotel Brühlowski, urządzony na wzór najpiękniejszych hoteli w zagranicznych miastach, oddano od onegdaj do użytku publicznego.

43.

Spółka kapitalistów francuskich zamierza zakupić niektóre kopalnie w guberni radomskiej, a jednocześnie zbudować i kolej górniczą.

44.

Kurator Okręgu Naukowego Apuchtin, wezwany niedawno do Petersburga, dotychczas jeszcze nie wrócił do Warszawy.

45.

Konsulat hiszpański w Warszawie zebrał na dotkniętych powodzią mieszkańców Murcji ogółem rs 277 k 55.


46.

W Żelechowskiem zamierzają w tych dniach urządzić bal na korzyść Szlązaków.
Podobną zabawę urządzają i w Kutnowskiem.

47.

W pamiętnikach szacha perskiego Nasr-Eddina znajduje się dość obszerny ustęp o kraju naszym i Warszawie, z którego podajemy następujący wyjątek:
„Po odbyciu na foksalu przeglądu pułku siedliśmy do otwartego powozu i jechaliśmy przez szerokie, piękne, bardzo ludne ulice, na których tłum kobiet i mężczyzn cisnął się ku powozowi, krzycząc i radując się(!?). Warszawa ładne jest miasto, oświetlone gazem. Place w niej są wspaniałe, mnóstwo publicznych ogrodów, jeden z nich w środku miasta, z wielkim stawem(!?) pośrodku i prześliczną fontanną (zapewne ogród Saski). Pałac i ogród dla nas wyznaczone znajdują się na drugim końcu miasta. Jechaliśmy godzinę ulicami miasta, nimeśmy się tam dostali. Ten pałac zowie się Łazienkami. Droga do Łazienek idzie przez wybornie utrzymane ogrody, pełne kwiatów i drzew. Wszędzie cisnął się tłum mężczyzn i kobiet, które w tym kraju zdaje się są ciekawsze niż gdziekolwiek indziej(?). Gubernator przedstawił nam kilku oficerów, poczem weszliśmy na górę. Z okien przedstawia się powabny widok na staw i ogród. Przed pałacem grały dwie orkiestry wojskowe. Potem przyszli muzykanci i baletnicy teatru warszawskiego ze skrzypcami i innemi instrumentami; długo grali, śpiewali i tańczyli przed pałacem(!?). Wieczorem ogród był iluminowany. Na drzewach było rozwieszonych mnóstwo świec w różnokolorowych szklanych lampkach, tysiące lamp różnych form sprawiały cudowne wrażenie, prawdziwy obraz Peri (raju). Po wieczerzy siedliśmy do powozu, aby przejechać się po ogrodzie i po mieście. Miasto było także uiluminowane i wszędzie rozwieszone flagi perskie(!?) i rosyjskie. Wróciliśmy do pałacu, w którym jest kilka komnat nazwanych chińskiemi dlatego, że na suficie przedstawiony widok jednego z miast chińskich. W jednej z sal stoi marmurowe wyobrażenie kobiety w kasku na głowie, a na kasku orzeł czy jastrząb, spod kasku spływają włosy (zapewne posąg Grabowskiej?). Miasto Warszawa bardzo ludne i ożywione, liczy więcej niż 250,000 mieszkańców. To chrześcijańskie królestwo wyznaje wiarę katolicką; zresztą jest dużo i żydów. Połowa miasta napełniona jest żydami, a w rosyjskiej Polsce żydów dwa kurury (kurur po persku 500,000). W drodze z Petersburga do Warszawy, czyli stolicy Lechistanu, przejeżdżaliśmy przez następujące prowincje i miasta niegdyś należące do Lechistanu: Psków, Witebsk, Kowno, Wilno, Grodno i Warszawa.
Nazajutrz, dnia 26 miesiąca Dżemadi El Ewret. Zatrzymaliśmy się w Warszawie. Rano deszcz padał; nie zważając na to wyszliśmy do ogrodu, pełnego prześlicznych kwiatów, który nam się wydał czarującym. Pałac belwederski, dawniej siedziba lechistańskich padyszachów, także otoczony jest parkiem; mieszka w nim warszawski jenerał-gubernator. Tutaj wsiedliśmy z gubernatorem do powozu i pojechaliśmy oglądać miasto i cytadelę zbudowaną przez Cesarza Mikołaja. Ściany bastionu i rowy otaczające twierdzę pokryte są kwiatami i zielenią, dlatego, że w tym kraju z powodu wilgoci dużo zieloności. Klimat tego kraju podobny jest do klimatu Gilany i Mazenderanu. Obeszliśmy pieszo bastiony, składy i forty. Wracając przez miasto, zatrzymaliśmy się w ślicznym ogrodzie, o którym wspomniałem wczoraj. Ten ogród długi jest i wąski; w nim stare, piękne drzewa i rozkoszne fontanny. Mnóstwo kobiet i mężczyzn w nim spacerowało. Wieczorem znowu pojechaliśmy do teatru; był z nami Szek, Salar i Azan i inni z naszego orszaku. Siedzieliśmy w pokoiku takiej wielkości, jak w karawanseraju, tylko z otwartym widokiem na salę. Teatr ma pięć piętr i bardzo jest wysoki. Przedstawiano balet: tancerki Polki bardzo są ładne i bardzo zgrabnie tańczą. Po teatrze wróciliśmy do domu.
Czwartek 27. Dotąd bawimy jeszcze w Warszawie. Dziś mamy pogodę prześliczną. Spacerowaliśmy w otwartym powozie po parku i pojechaliśmy obejrzeć muzeum narodowe (gabinet zoologiczny?), założone przez polskich sułtanów przed laty 60 czy 70 (sic) i ciągle od tego czasu pomnażane. Zgromadzono w niem wszelkiego rodzaju zwierzęta z Nowego Świata, Afryki i innych krajów, a także różne ptaki, płazy, ryby itd.; tutaj sztucznym sposobem przechowują się trupy zwierzęce tak jakby żywe, w ich własnej skórze, sierści, piórach, i są ustawione w szklanych szafach. Po zwiedzeniu tego muzeum zatrzymaliśmy się przed łazienkami p. Fajansa. Te łazienki doskonale urządzone i jest więcej niż sto(?) osobnych numerów. W tym domu jest i fotograf. Pan Fajans prosił nas, abyśmy pozwolili zdjąć portret z naszej osoby. Już w Petersburgu zdejmowali nasz portret, ale warszawska fotografia lepiej się udała, albowiem tutejsze fotografie słyną w całej Europie. Wieczór spędziliśmy w konnym cyrku pana Salomona (Salamońskiego), Niemca. Ma on ładne konie i jeszcze ładniejsze kobiety, szczególniej jego żona ubrana w zimowy kostium bardzo ładna i zadziwia swoją zręcznością. Bardzo nam się podobały tak zwane „klowny“. Konie wyuczone są jakby ludzie, a może nawet lepiej niż ludzie. Przedstawienie z psami także nie mniej jest ciekawe. Po cyrku znaleźliśmy już pałac i park w Łazienkach uiluminowany, a na półwyspie wśród jeziora był urządzony rozkoszny teatr między greckiemi kolumnami. Tam śpiewano i tańczono i widowisko czarująco odbijało się w wodzie. Widzieliśmy tam jenerała Bezaka, który był naszym mechmendarem (urzędnik przeznaczony do honorowej służby) podczas naszej pierwszej podróży.
Piątek 28. Wyjeżdżamy do Berlina. Opuszczamy Warszawę z żalem, bo ona nam się bardzo podobała. O godzinie 6 wyjeżdżamy na foksal, ludność jeszcze śpi, a ulice są puste. Na foksalu czekał nas jenerał-gubernator z kilku oficerami. Podziękowaliśmy wszystkim i siedliśmy do wagonu. Okolica jest równa, lecz dobrze uprawiona i pokryta bujną roślinnością. W kilka godzin zatrzymaliśmy się w Aleksandrowie i wyjechaliśmy z Lechistanu“.


48.

Ze świata sztuki. Dziś krążyła wieść, że przybycie p. Kochańskiej do Warszawy stanowczo jest niemożliwem. Dyrekcja teatrów drezdeńskich nie chce udzielić pozwolenia sławnej śpiewaczce nawet na czas krótki. Z tem wszystkiem wielbiciele jej głosu mają nadzieję, że pan Ciaffei potrafi swemi staraniami zmienić postanowienie nieubłaganej dyrekcji.


Na koncert Antoniego Rubinsteina wszystkie bilety już są rozkupione.
Artysta jeszcze nie przyjechał, nie wiadomo nawet dokładnie, kiedy przyjedzie, ale melomani nie tracą czasu i nie żałują, jak widzimy, pieniędzy, albowiem biletów pięciorublowych najwcześniej zabrakło. Miasto nasze stanowczo jest nie tylko muzykalnem, ale i nieoszczędnem.


Wkrótce wznowiony zostanie na scenie naszej dramat Erckmanna-Chatriana Hans Mathis (Żyd polski).


Wystawa obrazów dawnych szkół malarskich otwarta zostanie w pałacu Brühlowskim w przyszłą niedzielę.
Dochód z niej ma iść na korzyść ochrony dziewczątek przy ulicy Hożej.


Odlewy gipsowe dra Levittoux, które podczas wystawy w Paryżu tyle zwróciły na siebie uwagi, wystawione będą w jednym z salonów Ungra, na korzyść rodziny pozostałej po zmarłym doktorze.


Hamlet Czachórskiego wkrótce zostanie przesłany do Salonu paryskiego.

49.

Na Szlązaków. Prowincja przychodzi w pomoc nieszczęśliwym naszym współbraciom nie tylko pieniężnie, ale coraz obficiej zbożem.
Korespondent Płocki donosi, że w Lipnowskiem zsypano już na ten cel 500 korcy wszelakiego ziarna, a mają nadzieję, iż ta liczba jeszcze się podwoi.
Dziwnie bo też los zawziął się na tę nieszczęśliwą prowincję.
Klęska spada tam po klęsce. Obecnie Schlesische Zeitung donosi, że w okolicach Katowic wybuchła ospa.
Zaraza szerzy się.

50.

Kraszewski w ostatnich czasach był mocno cierpiący. Obecnie czuje się daleko lepiej.

51.

W zamierzonem wydawnictwie pojedyńczego numeru dziennika: Dla Głodnych, z rozsprzedaży którego dochód przeznaczony jest dla Szlązaków, biorą udział wszyscy pracownicy na polu literackiem i malarsko-rysowniczem. Spodziewają się też, że numer ten będzie świetnym w swym rodzaju okazem wydawnictwa.

52.

Koncert Antoniego Rubinsteina odbędzie się nie w poniedziałek, lecz we wtorek, w sali Resursy Kupieckiej.

53.

W przyszłym tygodniu ma być odegraną komedia Scribego Walka kobiet. Rolę pani Niewiarowskiej odtworzy p. Helena Modrzejewska.

54.

Pan Kazimierz Łuniewski obejmuje tygodniową kronikę w Kłosach, piszący ją zaś dawniej Marian Gawalewicz przechodzi jako sprawozdawca tygodniowy do Tygodnika Romansów i Powieści.

55.

Wystawa obrazów. Przypominamy, że otwarcie wystawy obrazów dawnych szkół malarskich w pałacu Brühlowskim na dochód ochrony dla biednych dziewcząt, istniejącej przy ulicy Hożej, nastąpi w dni u 24 bm. o godzinie 12½ z południa. Wstęp na to otwarcie dozwolony będzie tylko osobom zaproszonym.
Dla publiczności drzwi wystawy staną otworem nazajutrz, d. 25 bm.

56.

Kurier Poranny wspomina, że pod zajazd w Teatrze Wielkim wolno jest wjeżdżać karetom, a nie wolno dorożkom.
Pochodzi to zapewne z przypuszczenia, że kogo nie stać na karetę, ten ma zdrowie lepsze, a obuwie gorsze.

57.

Jeden z fabrykantów wyrobów tabacznych podołączał do pudełek, zawierających nowy gatunek papierosów, następujące ogłoszenie:

„Pp. kurzoncym.
Nie zajmując się ogłoszeniem, zwracam uwagę pp. kurzących na te papierosy, które ZNOWU przygotowiania z lepszego tureckiego tytunu, urodzaju 1878 roku i w nadzieję że oni okażąsię, po swemu wysokiemu gatunku, wyżej każdej konkuręcii, przy zrównaniu ich s drugiemi papierosami.
Tabaczny fabrykant A. N.“.


58.

Pan Trapszo w Płocku urządził dwa przedstawienia na korzyść Szlązaków. Jedno z nich miało się odbyć onegdaj, drugie wczoraj.

59.

Składka na odbudowanie kościoła w Irkucku, złożona w redakcji Przeglądu Katolickiego, wynosi już rs 11,535 i kop 78½.

60.

Magistrat warszawski odpowiedział starającym się o urządzenie sali koncertowej w naszem mieście, iż projektowi wcale się nie sprzeciwia, jeśli zgodzi się nań Konserwatorium Muzyczne — jednakże udziału w zamierzonej sprawie wziąć nie może.

61.

Ze świata sztuki. Otrzymujemy ze Stanów Zjednoczonych wiadomość o nowych tryumfach naszego skrzypka, p. Tymoteusza Adamowskiego. Ostatnie jego wystąpienia w Bostonie, Filadelfii, Washingtonie i Brooklinie przyjęte były z niezwykłym zapałem przez prasę i publiczność. Przysłane nam wycinki z rozmaitych gazet, a między niemi z dzienników wyłącznie poświęconych muzyce, przepełnione są pochwałami dla Adamowskiego. Dwight’s Journal of Music mówi, że Ameryka dawno nie słyszała skrzypka grającego z takiem wykończeniem, siłą, szerokością stylu i prawdą uczucia. Pan Adamowski od 15 grudnia rz. zawarł układ z Strakoszem, z którym w miesiącu bieżącym pojedzie do Chicago i dalej na zachód aż do Kalifornii.

62.

Koncert Antoniego Rubinsteina odbędzie się dziś w salach redutowych. Bilety były rozprzedane na kilka dni przed przyjazdem artysty.

63.

Wasilewski wystąpił już w Kijowie w roli Marcela w Hugonotach.
Publiczność przyjmowała go z zapałem. Dla Warszawy strata to niepowetowana. Na nieszczęście nie umiano zrozumieć różnicy między basem a basowaniem — i jedyny bas odjechał, szukając sceny, która solistom nie daje pensji chórzystów.
Mamy natomiast Włochów, którzy śpiewają bez wielkiego powodzenia, ale za to drogo kosztują.

64.

W zeszłą niedzielę p. Kazimierz Zalewski miał w szkole dramatycznej prelekcję o Molierze i jego komediach.
Skreśliwszy życiorys Moliera, prelegent rozbierał dwie jego sztuki: Świętoszka i Mizantropa.

65.

Koncert p. Kamili Morzkowskiej odbędzie się w przyszłą niedzielę d. 1 lutego.

66.

Rubinstein wykona obok utworów własnych dzieła Bacha, Beethovena, Haydna, Schumana i Szopena.

67.

Komitet Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych postanowił rozdać członkom swoim jako premium za rok 1879 olejny druk, przedstawiający Elegię Siemiradzkiego.
Nowym członkom oleodruk ten będzie sprzedawany po rs 5.
Na temże posiedzeniu komitet postanowił nie przyjmować na wystawę obrazów, które były poprzednio wystawione na innej wystawie w Warszawie.
Z tych „innych“ istnieje stale, o ile wiemy, tylko Salon artystyczny Ungra, do niego więc ściąga się powyższe rozporządzenie.
Oby rosnące współzawodnictwo rozbudziło większą ruchliwość i oby na niej wyszli jak najlepiej artyści.

68.

Szyny stalowe. Na kolei warszawsko-wiedeńskiej rozpoczną się na wiosnę roboty około zmiany szyn żelaznych na stalowe. Większa część nowych szyn pochodzić będzie z fabryk krajowych.

69.

Sygurd Wiśniowski donosi, że skutki głodu na Szląsku dają się ocenić z coraz zwiększającej się liczby wychodźców do Ameryki. Wielu włościan wylądowywa codziennie w New Yorku, a ponieważ nasza narodowość nie posiada przedstawiciela w Castle Garden, ludzie ci, przybywający bez grosza i bez znajomości języka, popadają w nędzę natychmiast po przyjeździe.
Zajmują się nimi tylko miłosierni Amerykanie, wspomagając ich gotówką lub wyszukując pracy. Obecnie w New Yorku i Chicago pozawiązywały się komitety, w celu niesienia pomocy tym nieszczęśliwym.
Tymczasem klęska na Szląsku bynajmniej nie ustaje.
Ze sprawozdania p. Fryzego pokazuje się, że głód szerzy się głównie w powiatach: pszczyńskim, rybnickim, raciborskim, lublinieckim i w części kozielskiego — w mniejszym zaś nieco stopniu w bytomskim, gliwickim, wielkostrzeleckim, oleśnickim i kluczborskim.
Razem powiaty te liczą 700 tysięcy mieszkańców, ludności prawie wyłącznie polskiej i katolickiej.
Tyfus plamisty objawił się już w 20 miejscowościach.
Głód trapi wyłącznie rolników, ludzie bowiem pracujący w zakładach przemysłowych i górniczych roboty mają dosyć i cierpią o tyle, o ile podrożały wszystkie przedmioty spożywcze.
Rząd pruski wyznaczył jako pomoc 6 milionów marek, z tych 1,500.000 na wsparcia, pół miliona na robotę dróg bitych i 4,000.000 na zasiew i paszę. Zaliczki jednak dawane w tym ostatnim celu uważane być mają za pożyczkę zwrotną.
W ogóle pomoc jest niedostateczną. Zapomogi na zasiew i paszę mają być dawane dopiero na wiosnę. Doraźna pomoc rządowa ograniczyła się na rozdaniu po 50 do 300 marek na wioskę. Drogę bitą budują dotychczas tylko w powiecie pszczyńskim, gdzie 600 ludzi, pracując często po 2 mile od domostw wśród śniegów i mrozów, zarabia po kop 15 dziennie na głowę.
Niemcy złożyli hojnie znaczne sumy, pomoc ich jednak spada prawie wyłącznie na miasta.
Rząd także zapobiegł skuteczniej biedzie w miastach, gdzie pourządzano kuchnie bezpłatne.
Ludnością rolniczą opiekują się komitety pod przewodnictwem proboszczów, rozebraniem zaś darów między komitety wiejskie: komitet w Mikołowie (Nicolai), na którego czele stoi Miarka.
Adres jego jest następujący: Herr Carl Miarka Vorsitzender des Nothstandes - Comités für Ober-Schlesien. Nicolai.
Osoby wysyłające dary ze stacyj kolei mających tzw. bezpośrednią komunikację mogą adresować wprost do Miarki, ze stacyj zaś nie mających bezpośredniej komunikacji należy adresować do p. Herzberga w Sosnowcu, dodając, że przesyłka przeznaczona jest dla Miarki.
O samej osobistości Miarki sprawozdanie Fryzego odzywa się z największem uznaniem. W całym Górnym Szląsku nie ma nikogo zajmującego równie wybitne i wpływowe stanowisko. Miarka wydaje trzy pisma: Katolik (tygodnik), Poradnik Gospodarski (dwutygodnik), Monika (tygodnik dla kobiet). Pierwszy z nich ma 6,000 abonentów, drugi 8,000, ostatnia przeszło 2,000.
Lud radzi się Miarki we wszystkiem i ślepo mu ufa. Dotychczas niestrudzony ten pracownik założył 18 kuchni po wsiach, jedną w mieście Wodzisławiu, jedną w Bieruniu i jedną w Mikołowie.
W mikołowskiej kuchni pracuje żona Miarki z córkami. Przez czas, w którym sprawozdawca był obecny, obdzielono 150 osób, przy czem porządek i ład panował jak najlepszy.
Z tem wszystkiem i mimo tego co robi rząd i komitety, klęska nie dała się przezwyciężyć — i wiele rodzin znosi straszliwą nędzę.
W ciekawem swem sprawozdaniu pan Fryze dochodzi do przekonania, że jeśli pomoc ma być skuteczną, musi trwać aż do wiosny.
Szlązacy ze łzami wdzięczności wspominają o ratunku, jaki przychodzi od nas. Fryze twierdzi, że pomoc ta dojdzie w najlepszym razie do rs 50,000 — pozwolimy sobie jednak nie zgodzić się w tej mierze ze sprawozdawcą.
Sama jedna nasza gazeta zebrała już przeszło rs 5,000. Niektóre inne zebrały zapewne mniej, ale pism, nie licząc zakordonowych, jest blisko 60, nie ma zaś ani jednego, które by nic nie zebrało. Nie liczymy w tem ofiar nadsyłanych wprost do Miarki lub do konsulatu w Warszawie, ofiar w naturze, nie liczymy na koniec jeszcze i tego, co może przynieść projektowany numer ilustrowanego dziennika Dla Głodnych.
Na koniec składki płyną jeszcze ciągle i płynąć zapewne będą, mamy bowiem nadzieję, że ogół nasz nie wyczerpał jeszcze całej swej ofiarności, i że nie pozwoli współbraciom umierać z głodu lub opuszczać rodzinną ziemię, a szukać szczęścia za oceanem.


70.

Tydzień Piotrkowski w artykule: Po raz ostatni oświadczył, że zamyka już rubrykę składek na korzyść Szlązaków i dalszych ofiar nie przyjmuje.
Tydzień uznaje, że Szlązacy mają już dosyć, a zarazem przyjmuje go dreszczem obawa, żeby szlachetna ofiarność piotrkowian nie przeszła granic przyzwoitości — czuje się więc w obowiązku powstrzymać ją słowy rozsądku wydobytego umyślnie na ten cel ze składów redakcyjnych.
„Umiarkowanie jest rzeczą bardzo pożądaną“ — Medium tenuere beati — woła piotrkowski organ i wygłosiwszy tę prawdę, odkrywa równocześnie drugą, że i „u nas“ głód być może.
Owo „u nas“ znaczy zapewne: w Piotrkowie, albo na ulicy, przy której istnieje redakcja, albowiem skoro „na Szląsku“ znaczy gdzieś ogromnie daleko, wolno nam się domyślać, że pojęcia Tygodnia o bliskości są nader ścisłe i nader rozsądne...
Na szczęście piotrkowianie, jeśli zechcą przychodzić i dalej z pomocą nieszczęśliwym współbraciom, trafią i do warszawskich pism, których szpalty długo jeszcze będą stały otworem dla ofiar.
Obecnie nikt się jeszcze nie zniechęcił i nikt ustawać nie zamierza. Składki płyną z najdalszych okolic, literaci zamierzają wydawać dziennik, obywatele wiejscy, chodzący w surdutach i sukmanach, zsypują plony wedle możności — słowem, ogół wypowiada wolę i chęć najszczerszą pomocy z całą siłą — sam tylko Tydzień kładzie swoją przezorność na wagę przeciwną. Co się stanie, łatwo przewidzieć: „porwał się burmistrz gdański!...“ więc waga podskoczy, przezorność się stłucze i rozleci, a cierpliwości prenumeratorom może nie wystarczyć.
Ofiarności za to w społeczeństwie wystarczy, nawet w razie głodu w Królestwie.

71.

Ze świata sztuki. Pod obrazami znajdującemi się na wystawie urządzonej w pałacu Brühlowskim na korzyść ochronki przy ulicy Hożej, podpisane są nazwiska wielu najznakomitszych mistrzów włoskich i innych.
Widać tam dwóch Bellinich, Giovanniego i Gentilego, Antoniego z Ferrary, Correggia, Annibala Carracci, Sassoferrata, Guido Reniego, Tintoretta, Leonarda da Vinci, Piotra Cortone, Masaccia, Carla Dolce i Salvatora Rosę. — W ogóle wystawa zawiera 300 płócien, większych i mniejszych. Liczba to poważna, a choćby niektóre z nich były nawet kopiowane, publiczność ma sposobność poznajomić się z duchem dawnego malarstwa i rozmaitemi jego rodzajami.
Nie potrzebujemy mówić, o ile wpatrywanie się w podobne arcydzieła kształci smak i daje rozumną miarę krytyczną. Nie mamy muzeów, nie mamy galeryj — korzystajmy więc z tej czasowej wystawy.
Korzyść będzie podwójna: naprzód cel filantropijny zostanie osiągnięty, a po wtóre ogół nasz, który na malarstwie mało się zna, może zakres swych pojęć przez porównywanie rozszerzyć.

72.

Henryk Wieniawski, skrzypek, o którego zdrowiu dochodziły tak niepomyślne wiadomości, ma się daleko lepiej.
Doktór ręczy za jego zdrowie, jednakże twierdzi, że Wieniawski będzie się musiał wyrzec na czas jakiś muzyki dla uniknienia wzruszeń nerwowych przy występach, a nawet podczas gry w domu.
Warunek ten uważa doktór za konieczny.

73.

Na wczorajsze przedstawienie Damy kameliowej żądano po rs 40 za lożę, a po rs 10 za krzesło. Przy kasach panował ścisk nie do opisania. Teatr był przepełniony.

74.

Dziś w sali Resursy Kupieckiej o godzinie 5 po południu przypada odczyt Boguskiego: Z dziedziny nauki i sztuki.

75.

Dochodzą nas uwagi, że osoby pragnące się zaopatrzyć wcześnie w bilety odczytowe, nie wiedzą, gdzie je można nabywać — zwracamy więc uwagę urządzających obecne odczyty na dobroczynność, czyby nie warto: 1) zapowiadać każdy odczyt codziennie na kilka dni przed jego terminem, a 2) zaopatrzyć w bilety jak największą ilość księgarni, położonych przy głównych ulicach.

76.

Ateneum rozpoczęło druk powieści Kraszewskiego pod tytułem: Szalona.

77.

Podajemy ustęp z prywatnego listu Kraszewskiego, zamieszczony w Deutsche Zeitung, a tyczący się Hrabiny Cosel, którą dziennik ten drukuje:
„Cieszy mnie bardzo, że Hrabina Cosel, na której tłumaczenie w Deutsche Zeitung zezwoliłem, nieźle działa (nicht schlecht wirkt) na publiczność.
Smak czytelników w rozmaitych krajach jest tak różnorodny, a Niemców tak trudno zadowolnić, iż zawsze bałem się tłumaczeń dzieł moich.
Na szczęście Resurrecturi i Morituri w tłumaczeniu zamieszczonem w Universal Bibliothek, wydawanej przez Reklama, podobały się.
Dzięki Bogu, że i Hrabina Cosel znajduje zwolenników“.

78.

P. Walery Podwysocki mianowany został docentem przy Uniwersytecie w Dorpacie.

79.

Wczoraj odbył się w Kutnowskiem wielki bal na korzyść Szlązaków. O rezultatach pieniężnych zabawy nie mamy jeszcze dokładnych wiadomości — była jednak nader liczna, ponieważ z samej Warszawy pojechało na nią wiele osób, szczególniej spomiędzy młodzieży.

80.

Matejko wykończył dwa nowe obrazy historyczne, z których jeden przedstawia zamordowanie Andrzeja Tęczyńskiego w kościele franciszkańskim w Krakowie roku 1461, drugi rokowania między Zbigniewem a Bolesławem Krzywoustym.
Dochodzi nas także wiadomość, że słynny mistrz pracuje obecnie nad olbrzymiem płótnem, przedstawiającem Jana III Sobieskiego pod Wiedniem.
Obraz ten ma być wykończony na rok 1883, czyli na dwóchsetną rocznicę oblężenia Wiednia i tureckiego pogromu.

81.

Od dnia dzisiejszego w Salonie Ungra będzie wystawiony przez pięć dni obraz Henryka Siemiradzkiego: On i Ona.
Jest to rzecz odpowiadająca Elegii.

82.

Kleopatra Żmurki w środę ma być wyprawiona do Petersburga.
Obecnie Żmurko kończy obraz wielkich wymiarów, przedstawiający Kazimierza Wielkiego i Esterkę.

83.

Moniuszko, malarz, syn znakomitego muzyka, zamierza wyjechać do Krakowa, w celu dalszego kształcenia się pod kierunkiem Matejki.
Nastąpi to po spieniężeniu jego obrazu, noszącego tytuł: Pierwsze spotkanie Jadwigi z Jagiełłą.
Krytyka wyraża się o tym obrazie bardzo pochlebnie, jakoż jest to dzieło, z którego widnieje talent.

84.

Cyprian Godebski, znany rzeźbiarz, pracuje nad pomnikiem Mickiewicza.

85.

Wieści teatralne. Od niejakiego czasu krążą po mieście wieści o mających jakoby nastąpić zmianach w składzie dyrekcji teatralnej.
Wieści te z obowiązku dziennikarskiego zapisujemy, nie przywiązując jednakże do nich wiary — i nie życząc sobie, by się sprawdziły.
Może to kogoś zdziwić, a jednak tak jest. Podejrzenie o stronniczą pobłażliwość dla dyrekcji przede wszystkiem na nas spaść nie może. Gazeta nasza niejednokrotnie zamieszczała gorzkie uwagi, tyczące się teatru. Uchybienia i błędy wykazywaliśmy zawsze, ilekroć nas uderzały; karciliśmy zbytnie wydatki na balet, utrudnianie debiutów i nieopatrzne marnowanie sił opery miejscowej.
Dyrekcja nie była i nie jest wolną od błędów, — z drugiej strony jednak sprawiedliwość nakazuje nam przyznać jej pewne zasługi, które z całem uznaniem podnosimy.
Oto np. repertuar teatralny za jej rządów, w porównaniu z czasami dawniejszemi, niezaprzeczenie się ożywił. Dyrekcja ułatwiła zapisanie się na scenę warszawską takim np. znakomitościom, jak Modrzejewska, której pobyt z natury rzeczy musiał pociągnąć za sobą wprowadzenie nowych, nie grywanych poprzednio arcydzieł. Podniosło to natychmiast poziom sceny i ugruntowało jej sławę, którą żyje dotychczas. Przedstawieniu sztuk oryginalnych miejscowych nie stawiano również przeszkód, zaraz też znaleźli się liczni na tem polu pracownicy, między którymi wymieniamy znane już imiona Fredry młodszego, Narzymskiego, Blizińskiego, Lubowskiego, Zalewskiego, Rapackiego. Teatr stał się dla publiczności nie obojętnem miejscem rozrywki... w braku lepszej, ale czemść nader swojskiem i bliskiem. Przypuściwszy nawet, że pewien udział w tym rozwoju należy przypisać naturalnemu biegowi rzeczy, — znakomitym talentom, jakich kilka znalazło się w naszych czasach, i innym stosunkom, wobec których teatr nabrał niebywałego znaczenia, — zasługą jest dyrekcji, że nie tylko nie kładła się w poprzek ogólnym usiłowaniom, — ale mniej lub więcej szczęśliwie starała się im dopomagać.
Na koniec tem, co najwięcej na stronę dyrekcji przemawia, jest jej takt, dzięki któremu nie uczyniła nic takiego, nie wystawiła żadnych takich sztuk, jakie by mogły stanowczo zrazić publiczność do instytucji teatralnej i pozbawić tę ostatnią ogólnego poparcia.
Słowa powyższe dyktuje nam bezstronność, a poniekąd i wzgląd na dobro teatru. Bywało dobrze i źle, — ale jak jest, wiemy — przyszłość zaś zawsze jest niepewna. Nikt nie wie, co nastąpić może — i nikt nie ma zasady jakichś wyjątkowo pomyślnych okoliczności się spodziewać. Wobec tego wszystkiego powtarzamy jeszcze raz, że wieści o zmianach zapisujemy, nie życząc sobie, by się sprawdziły, i z nadzieją, że nie mają podstawy.

86.

Dziennik Dla Głodnych wyjdzie w wymiarach ilustracyj warszawskich, ale w potrójnie zwiększonej objętości.
Ma to być edycja wspaniała w całem znaczeniu tego słowa, wydana z przepychem drukarskim i rytowniczym, dotychczas u nas nieznanym.
Wszyscy najznakomitsi literaci, bez względu na kraje, w których mieszkają, i miejsca, jakie zajmują, zostali wezwani do współpracownictwa i prawie wszyscy nadesłali już artykuły.
Podpisy ich będą autografowane.
Rycinę wstępną wykona Andriolli — zagajenie części literackiej będzie pióra Kraszewskiego.
Z malarzów nadesłali dotychczas swe prace: Brandt, Kossak, Kowalski, Ajdukiewicz, Rodakowski, Piccard, Witkiewicz. Współudział innych wraz z Matejką i Siemiradzkim jest zapewniony.
Czytelnicy znajdą również artykuły i autografy znakomitości scenicznych, jako to: Modrzejewskiej, Derynżanki, Kochańskiej, Królikowskiego, Smochowskiego, Żółkowskiego. — Z kompozytorów nazwiska i aforyzmy Żeleńskiego, Zarzyckiego, Wieniawskiego itd. Numer wyjdzie na widok publiczny w połowie lutego.

87.

Ładny chłopiec, powieść Kraszewskiego, ukazała się w handlu księgarskim. Jest to odbitka z Tygodnika Powszechnego.

88.

Do pisarzów najgorliwiej rozpowszechniających w Czechach znajomość literatury polskiej, należy niezaprzeczenie znakomity literat czeski F. Wł. Hovorka. W ostatnich czasach przełożył on znowu na język ojczysty dwie powieści Kraszewskiego: Milion posagu i Stary sługa.

89.

Z powodu uchwały zapadłej na posiedzeniu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, na mocy której: obrazy poprzednio wystawione na innej wystawie w Warszawie (czytaj u Ungra) nie będą przyjęte na wystawę Towarzystwa, — podniosło się kilka głosów w prasie, ganiących powyższą uchwałę. My byliśmy jedni z pierwszych, którzy zwróciliśmy uwagę na małostkowy charakter takich rozporządzeń. Emulacja, która by polegała na ściąganiu artystów przez najkorzystniejsze warunki, byłaby wielce pożądaną; ale niechęć z powodu utraty monopolu, przede wszystkiem ze szkodą artystów, jest rzeczą niewłaściwą dla towarzystwa, kładącego sobie za zadanie: „zachętę“ do sztuk pięknych.

90.

Bibliografia. Wyszedł z druku ostatni tom Wyboru pism J. I. Kraszewskiego. Obejmuje on Łzę w niebie, Szaławiłę i Podróż do miasteczka. Na końcu mieści się spis prenumeratów całego wydania.

91.

Czytamy w Opiekunie Domowych i Pożytecznych Zwierząt, że staraniem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami odbywają się próby zabijania bydła za pomocą przyrządu maskowego. W masce takiej, która wkłada się na łeb zwierzęcia, w miejscu wypadającem na czole wołu znajduje się rodzaj stalowej zaostrzonej rurki, osadzonej w żelaznej pochwie. Za uderzeniem z pomocą drewnianego młota rurka przerzyna kość i mózg zwierzęcia, przy czem śmierć następuje w jednej chwili. Przyrząd ten jest wynalazkiem Francuza Bruneau.

92.

Bal na biednych, urządzony we wsi Kalenin w powiecie rawskim, przyniósł około półtora tysiąca rubli dochodu. Połowę z tego, przeznaczono na Szlązaków, połowę na biednych miejscowych.

93.

Z literatury. Czwarty z kolei odczyt na rzecz Towarzystwa Dobroczynności odbył się wczoraj w sali Resursy Kupieckiej. Tym razem czytał p. Marian Gawalewicz rzecz o dramacie Szekspira Antoniusz i Kleopatra. Ponieważ całość zawartą będzie w dwóch godzinach, wczorajszy więc odczyt prelegent poświęcił charakterystyce głównych bohaterów sztuki, a zarazem czasom, w których żyli. Było to na schyłku republiki, w epoce, do której by można zastosować słowa Krasińskiego: „Już się ma pod koniec starożytnemu światu, wszystko, co żyje, szaleje, — bogi i ludzie szaleją“. Na tle rozprzężenia obyczajów, zepsucia i szalonych orgii występują Antoniusz i Kleopatra jako prawdziwe dzieci czasu. Antoniusz, złoty młodzieniec ówczesny, którego szczęśliwa gwiazda połączyła się z Cezarową, posiada niewyczerpany zasób życia, chęć władzy, bogactw, rozkoszy, Cezarową ambicję, Cezarowe długi, brak mu tylko Cezarowej idei. Z drugiej strony Kleopatra, to królowa i kobieta zarazem. Jako pierwsza, pragnęłaby panować całemu światu i dyktować prawa z Kapitolu, — jako kobieta kochać, szaleć i mieć u nóg największych tego świata. Chwilami dwoiste te pragnienia pomagają sobie, częściej jednak niweczą się wzajemnie. Antoniusz, władca świata, mógł jej utorować drogę do Kapitolu, Antoniusz niewolnik mógł wprawdzie iść wszędzie za nią, ale prowadzić jej nie był w stanie. Jednak Kleopatrze kobiecie i kobietce chodzi o to, by był niewolnikiem. Wszystkich kobiecych sposobów, całej broni niewieściej, złożonej z zazdrości, łez, wybuchów, upokorzeń, używa egipska syrena, by przykuć do siebie tego niewolnika z ciałem Herkulesa, ale z przeżytą duszą. Jakoż takiego człowieka taka tylko miłość mogła przykuć, bo spokojne, ciche uczucia bez wyraźnych kształtów nudzą tych, którym na dnie kielicha rozkoszy niewiele już zostało napoju. Antoniusz jest więc u nóg, a tymczasem z daleka zjawia się już niebezpieczeństwo, nieokreślone jeszcze, niewyraźne, w poczuciu stosunków więcej, niż w ich zerwaniu leżące. To niebezpieczeństwo zowie się — Oktawian. Walka o panowanie nad światem musi się rozpocząć, a każda chwila zbliża do niej. Oktawian — to pająk, który snuje w ciszy nici, — Antoniusz — lew senny, rozkochany.
W przedburzu owej wielkiej burzy dziejowej zawiesił prelegent pouczający swój i ciekawy wykład. Szerokie malowidło epoki, bystra charakterystyka osób i prawdziwie artystyczna umiejętność zestawienia antytez, w które tak obfitują ówczesne charaktery, stanowią wysokie dodatnie strony odczytu.
Prelegent jest pisarzem nie tylko utalentowanym, ale sumiennym, korzysta więc ze wszystkich źródeł i nowszych badań, jakie tylko w dwugodzinnym wykładzie zużytkować można. Język odczytu jest piękny, poprawny, malowniczy, całość zaś, wypowiedziana umiejętnie, głosem dźwięcznym i zarazem energicznym, czyniła jak najlepsze wrażenie.

94.

Z literatury. — Odczyty. Wczoraj pan Gawalewicz miał drugi i ostatni odczyt o Antoniuszu i Kleopatrze. Prelegent opowiadał nam dalsze losy dwojga historycznych kochanków, a zarazem dopełniał rysami pełnemi prawdy obraz tych postaci. Zadaniem jego było dowieść, jak wielką była intuicja Szekspira, który mając pod ręką małe źródła historyczne, przedstawił w swym dramacie i rzymskiego wojownika i egipską królowę takimi właśnie, jakimi byli i jakich wykryły najnowsze badania oparte na źródłach licznych i dokładnych. Idąc tą drogą, prelegent od historii przechodził ustawicznie do dramatu, z czego wykazywało się jasno jak na dłoni, że dramat jest ilustracją mistrzowską, dokładną, prawdziwą i tem większy budzącą podziw, że dokonaną uprzednio. Byliśmy więc znowu to w Rzymie, to na uczcie wydanej na okręcie Seksta Pompejusza, to razem z Antoniuszem w Laodycei, skąd droga wiodła na nowo do nóg Kleopatry. Poeta i historyk-psycholog mówili na przemian — pierwszy dając obraz, drugi tłumacząc go i objaśniając. Stosunek Antoniusza do Oktawiana i głębokie różnice w tych dwóch charakterach wykazały się jasno. Oktawian łudził tylko innych, Antoniusz tylko siebie. Biorąc Oktawię, Antoniusz chciał i obiecywał sobie zerwać złote pęta Kleopatry — trwał nawet czas jakiś w przedsiewzięciu, ale zaledwie owiało go miękkie, przesycone rozkoszą powietrze Wschodu, wrócił do nóg Kleopatry i nie mógł już oderwać się od tego ukochanego ciała aż do śmierci. Oktawia spokojna, uczciwa, piękna, ale kochająca cicho, musiała ustąpić miejsca Kleopatrze. Było to fatalną koniecznością. Ogrzane rozkoszą i zmęczone ciało i duszę Antoniusza mogła wstrząsać tylko taka namiętna i taka wprawna w miłosną grę ręka, jak ręka egipskiej królowej. Dusza pod taką dłonią jęczy wprawdzie, jej dźwięk rozkoszy staje się podobny do jęku boleści, — ale głos wydaje potężny. Idzie więc dalej gra. Antoniusz nie ma już ani woli, ani sił, ani — jak prawdziwy niewolnik — własności. On, wódz niezwyciężony, przegrywa wojny, on, dumny Rzymianin — kłamie, on, władca połowy świata, oddaje ją Kleopatrze, on, kochanek — wyposaża dzieci jej spłodzone z innymi. Jest on jak łuk złamany, który już nie odpręża się i nie uderza ręki, która by go chciała nagiąć za mocno.
Tymczasem kielich jest przepełniony, miara przebrana. Oktawian wypowiada wojnę nie Antoniuszowi, ale Kleopatrze, wiedząc, że Antoniusz stanie po jej stronie. Jakoż staje. Przez chwilę sądzić by można, że ten lew strząsnął sen rozkoszy z oczu i poczyna ryczeć jak dawniej, gdy świat drżał od jego ryku. Następuje katastrofa pod Akcjum, ale w czasie najgorętszej bitwy purpurowe żagle królowej zwracają się do ucieczki — a za niemi porzuca nie dokonane zwycięstwo admiralska nawa Antoniusza. On już bez niej ani żyć, ani zwyciężać nie umie. Wojsko zostawione bez wodza — umiera bez zwycięstwa. Oktawian staje się panem świata, i oto dla kochanków nadchodzi akt ostatni — akt śmierci. Antoniusz nawet zabić się nie umie i błaga o łaskę, a wreszcie rzuciwszy się na miecz, nie może znaleźć nikogo, kto by go dobił. Kleopatra ginie od węża w grobowcu — dumniej, bo za rydwanem nie pójdzie, piękniej, bo w szatach królewskich, i stosowniej, bo zalotnie nawet w obliczu śmierci. A Oktawia? W tych czasach wyuzdanych żądz, niewiary, złamanych przysiąg, orgii cielesnych, ta biała, cicha postać musiała zaginąć w niepamięci odtrącona życiem — i zjawia się dopiero wobec — śmierci. Oto podniesie z piasków nadbrzeżnych skrwawione ciało męża, obmyje je, namaści wonną oliwą i złoży w grobowcu. Ona da mu spokój chociaż po śmierci.
Ona także dla tych, którzy, patrząc w ten ponury i smętny obraz, mogliby stracić resztki wiary w kobiecą uczciwość, będzie jasną ucieczką i błogosławionem wyjściem z ciemności. Szekspir powinien był więcej wysunąć tę postać, jako antytezę innych. Sztuka jego dlatego może nie dość chwyta za serce czytelnika, że nadto jest historyczną, a przy tem brak jej postaci sympatycznych. Kleopatra budzi tylko zgrozę i podziw. Antoniusz uczy tylko, jak kochać kobiety nie należy. Śmierć ich przynosi raczej sercu ulgę, nie zaś łzy oczom.
Takie mniej więcej wnioski, lubo dokładniej i piękniej od nas, wyprowadził ze sztuki i historii prelegent. Wspomnieliśmy, że te odczyty były sumiennie opracowane, obecnie dodajemy, że były także poetyczne i mocno odczute. Grało w nich życie prawdziwe, prawdziwemi barwami, a zatem wobec zwłaszcza wprowadzenia przedstawień szekspirowskiego dramatu na naszej scenie, tem gorzej dla tych, którzy ich nie słyszeli.

95.

Poznerka, opierając się na sprawozdaniu rocznem magistratu, stara się dowieść, że Polacy w Poznaniu wnoszą daleko mniej podatków do wspólnej kasy komunalnej niż Niemcy. Wedle tego dziennika, podatki wnoszone przez samych Polaków nie wystarczają nawet na szkoły polskie i biednych — na niemiecki zaś teatr ani jeden grosz polski nie płynie.
Co do nas, cieszymy się mocno, iż na niemiecki teatr ani jeden grosz nie płynie, co zaś do podatków, miejscowy organ polski słusznie zwraca uwagę na tę okoliczność, że wykazy magistratu są tendencyjnie fałszywe. Fałsz polega na tem mianowicie, że wszyscy Polacy, których nazwiska nie kończą się na: ski i wicz, zaliczani są do narodowości niemieckiej, chociaż sami siebie za Polaków najbardziej stanowczo uważają. W ten sposób znakomite sumy podatkowe wnoszone przez zamożnych obywateli, nie mających prócz nazwisk nic wspólnego z Niemcami, wpisywane bywają przez magistrat do rubryki niemieckiej. Tem się tłumaczy wszystko. Miejscowy organ dodaje na koniec, że choćby Niemcy płacili nawet więcej, co jest kłamstwem, byłoby to słuszne, albowiem kto korzysta z największych przywilejów, powinien też najcięższe ciężary ponosić.

96.

Koncert. Jutro odbędzie się koncert Stanisława Barcewicza, przy współudziale p. Michałowskiego. Słynny skrzypek wykona między innemi koncert Ernsta, nowe utwory Czajkowskiego i Sarasatego, oraz polonezy Vieuxtempsa.
Michałowski zaś odegra utwory Chopina, Rubinsteina, Czajkowskiego i Moszkowskiego.
Ugruntowana sława obu wirtuozów ściąga liczną publiczność, która dobija się o bilety. Barcewicz jest znakomitym skrzypkiem, posiadającym niezwykłą siłę, pełność tonu i prawdziwą artystyczną sumienność, — spodziewamy się zatem, że jutrzejszy koncert będzie powtórzeniem tryumfów, jakie nasz skrzypek odniósł niedawno poza granicami kraju.

97.

Odczyty. Wczoraj odbył się odczyt hr. Wojciecha Dzieduszyckiego na korzyść Towarzystwa Osad Rolnych. Prelegent wybrał sobie jako przedmiot rys historii filozofii, który poda w trzech jeszcze następujących lekcjach. Obszerniejszą wiadomość o nich podamy po ukończeniu wykładów.

98.

Odczyty na dochód osad rolnych. Wczoraj p. Wojciech Dzieduszycki ukończył czwarty odczyt, poświęcony historii filozofii; jutro zamieścimy obszerniejsze sprawozdanie z jego wykładów.

99.

Odczyty hr. Wojciecha Dzieduszyckiego na dochód Towarzystwa Osad Rolnych. Jako przedmiot prelegent wybrał sobie rys historii filozofii aż do czasów ostatnich. We wstępie zaraz zastrzegł, że zadanie jego trudne, a nawet niepodobne do spełnienia, przebiec bowiem w czterech godzinach dzieje myśli ludzkiej, przedstawić ją i zarysować słuchaczom tak, aby uchwycili jakąś całość i zrozumieli, o co chodzi, jest rzeczą przechodzącą siły ludzkie. Jakoż zastrzeżenia prelegenta były słuszne, a obawy stwierdziły się, bo największą wadą jego odczytów była pobieżność posunięta do tego stopnia, że istotnie chwilami można było powątpiewać, czy słuchacze odniosą jaką rzeczywistą korzyść. Wielu rzeczy prelegent zaledwie mógł dotknąć, o wielu prawie że nie wspomniał, inne całkowicie pominął. Filozofia, wedle p. Dzieduszyckiego, rodzi się dopiero wraz z Talesem w Grecji. Otóż sądzimy, że twierdzenie to zostało wypowiedziane raczej dla wygody, albowiem od razu uwalniało od mówienia o prawodawstwie Manu, Wedach, Zendaweście itd., słowem, o całej olbrzymiej pracy myśli wschodniej, która jakkolwiek nieotrząśnięta z pierwiastku religijnego, nie cofała się jednak przed żadną zagadką metafizyczną, a częstokroć nawet starała się tym samym pojęciom religijnym dać filozoficzny podkład panteizmu. Ale prelegent jednem śmiałem zdaniem: „na Wschodzie nie było filozofii“, uwolnił się od trudu i poszedł wprost nad małoazjatyckie brzegi do Talesa. Tak zwani fizycy, uważający za podstawę wszechbytu różne żywioły, zajęli mu kwadrans czasu. Potem różne postacie przesuwały się szybko przed oczyma słuchaczy — więc Ksenofanes, Pitagoras, sofiści, którym zresztą prelegent roli encyklopedystów ani zasługi w wygimnastykowaniu dialektyki nie przyznał — następnie Sokrates, Plato i Arystoteles. Ostatni dwaj znaleźli większe uwzględnienie. Rzecz o ideach Platona była wypowiedziana jasno i z zapałem, natomiast kategorie Arystotelesowe stały się dla słuchaczy labiryntem, w którym wykład nie starczył za nić Ariadny. Stoicyzm i epikureizm nie zasłużyły w oczach prelegenta na wzmiankę. O neoplatonizmie dowiedzieli się zebrani, że był trudny i że w mistyczno-filozoficznych dowodzeniach jego zwolenników tak łatwo się obłąkać, jak w bezdrożnej pustyni. Porwany szybkim pędem myśli prelegenta słuchacz, przelatując nad ugorem średniowiecznego scholastycyzmu, zaledwie mógł dojrzeć coś w przelocie, zaledwie uszu jego doszło imię Św. Augustyna — już pociąg poleciał dalej. Stacją był dopiero Bakon Werulamski. Usłyszeliśmy, że znaczenie jego w historii filozofii jest ogromne, ale kto przedtem nie miał w ręku żadnego podręcznika, zaledwie mógł zmiarkować, na czem to znaczenie polega. Mówić o indukcyjnej metodzie nie było czasu. Chwilami zdawało się, że filozofowie dawnych wieków, zmartwychpowstawszy, zdają przed prelegentem nader ryczałtowy egzamin, a on odpowiadającym przytomniej daje stopnie: dobry, bardzo dobry i celujący — inni dostają jeden po uchu, drugi po ręku — i dalej! Nazwiska Spinozy, Dekarta, Locka, Humego, Berkeleya, Leibniza i innych szumiały w uszach. Było w tem, i musiało być, coś z abrakadabry, do czego przyczyniała się jeszcze nie zupełnie wyraźna wymowa. Monady Leibniza rozpłynęły się w uszach słuchaczów tak, jak przezroczyste monady morskie rozpływają się w słonej fali. Ale wiele filozoficznych ryb przemykało się przez zbyt szerokie oka sieci. Czasem prelegent, odwróciwszy się na kształt starego Maćka z Pana Tadeusza, „spuszczał ostrze płytkiej stali“ — oczywiście polemicznej — między celowość w naturze a ręce tych, którzy usiłują ją obalić. Czasem zapewniał, i nawet bardzo wymownie, że skoro jest celowość, więc błogosławieni ci, którzy cierpią, albowiem będą pocieszeni. Szczera wiara prelegenta w swe słowa i szczere życzenia: aby tak było ze strony słuchaczy, sprawiały, że te miejsca odczytów wypadły najlepiej, nawiązały bowiem pewien sympatyczny stosunek między mówiącym a jego publiką. Ale wiara nie stanowi jeszcze historyka, a tem bardziej historyka filozofii. Śniadecki może nie rozumiał Kanta, ale miał więcej czasu mówić o nim. Gdyśmy wreszcie przybyli z prelegentem w nowsze czasy, bywało różnie: raz ciemno, raz jasno, ale czuł to dobrze i sam prelegent i każdy, że w końcu pozostały ogromne filozoficzne niedobory. Nie starczyło prawie czasu mówić o Schopenhauerze i Hartmanie, nie starczyło na Augusta Comte’a i wielu innych. Na co się zdała owa praca wieków, na co wysiłki myśli ludzkiej, — gdzie się podziały budowane mozolnie systemy, czy żyją jeszcze, czy leżą jako rupiecie na strychu marnych usiłowań, co słychać dziś o filozofii, czy warta jest ona czasu i atłasu? — tego nie dowiedział się dokładnie nikt. Prawda! prelegent nie miał czasu! Zdaje on się jednak należeć do tych, którzy nie zrozpaczyli jeszcze o filozofii, którzy nie przypuszczają bankructwa. Być może nawet, że tendencją wszystkich wykładów było dowieść, że bankructwo jeszcze jest nie ogłoszone, że filozofia w ogóle to nie beczka Danaid — a filozofowie nie śnią na jawie — ale prelegent nie miał czasu, więc tego nie dowiódł. Jeśli w ten cel chciał trafić, to chybił — jeśli chciał tylko zainteresować publiczność, jeśli pragnął kobietom, które do Schweglera, Lewisa, Rittera, Tiedemanna i Tennemanna nigdy nie zaglądają, dać ogólne, bardzo ogólne pojęcie o nazwiskach, pracach i usiłowaniach — to trafił. W podręcznikach i dziełach specjalnych znajdzie się dwa razy, lub sto razy więcej, ale faktem jest, że ogół publiczności do podręczników nie zagląda — na prelekcji zaś dowiedział się, czego może nie wiedział, jakby mimochodem i niechcący.
Jeśli prelegent nie mógł być ani dokładniejszym, ani ściślejszym, to, ze względu na czas, winą jego nie jest. Robił co mógł i garść wiadomości między słuchaczy rzucił. — To jego zasługa, może zasługa tem większa, że jako uczony, panujący widocznie nad przedmiotem — czuł, że obronną ręką z trudności nie wyjdzie, sympatycznych dla siebie mędrców nie zdoła dość wynieść, a niemiłych dość upokorzyć. Ostatnie zdanie wypowiadamy dlatego, bo prelegent widocznie nie należy do filozofów, którzy na wzór Kartezjusza o tem tylko nie wątpią, że wątpią. Przeciwnie, poglądy jego mają podstawy może nie czysto filozoficzne, ale tak silne, że aż do dogmatów podobne.

100.

Opuszczeni. Od dawna kraj nie wydał tyle na cele dobroczynne, ile w roku bieżącym. Gdy wieści o głodzie między chłopami na Szląsku doszły do nas, posypały się składki tak obficie, iż dziś stanowią już sumę nader poważną. Można nawet powiedzieć, że owa gotowość, z jaką pośpieszono na ratunek niedoli, przeszła miarę, jaką się mierzą objawy dobroczynności prywatnej, a stała się aktem pomocy obywatelsko-społecznej. Wypłynęła ona z poczucia obowiązku i jedności, nie zatrzymała się zaś dopóty, dopóki niebezpieczeństwo nie zostało oddalone. Dziś widmo głodu mniej strasznie się już przedstawia, a jednak datki w pieniądzach i zbożu płyną jeszcze bez ustanku, nie licząc tego, co przyniesie wydawnictwo pn. Ziarno. Głosom, które pragnęły zatamować ów prąd ofiarności, odpowiadano z dwóch stron: od strony kraju — ofiarami, od strony organów opinii publicznej śmiałem twierdzeniem, że ilekroć zajdzie potrzeba i gdziekolwiek zajdzie, bliżej czy dalej, społeczeństwo nasze ani chwili nie zawaha się z pomocą dla potrzebujących.
Dziś pora dowieść, że zaufanie w ofiarność kraju nie było płonnem, a sama ofiarność jest czemś więcej niż prądem, który się z siłami nie liczy. Oto zachodzi nowa potrzeba ratunku dla Sandomierzan. Wylew Wisły poczynił nadbrzeżnym mieszkańcom szkody niepowetowane: zrujnował chaty, poniszczył zasiewy, setki rodzin pozbawił mienia, sposobu do życia i zagroził głodem. Gdy mówiono nam, że: jeśli tyle robimy dla Szlązaków, co zrobimy dla naszych, — odpowiadaliśmy, iż nie widzimy i nie uznajemy różnicy, ale właśnie dlatego, że jej nie widzimy, wzywamy obecnie o pomoc dla Sandomierzan, którzy nie mniej na nią zasługują. W imie zdrowego rozsądku i miłosierdzia rzucamy pytanie, czyby ten sam prąd ofiarności, tak silny jeszcze, nie dał się skierować tam, gdzie zachodzi równa, a poniekąd pilniejsza, bo nie zaspokojona potrzeba? Tylko prowincja pomyślała dotąd o nieszczęśliwych, — w mieście, biorącem zwykle inicjatywę w sprawach podobnych, nie uczyniono dla nich nic. Dawaliśmy rauty i odczyty na najrozmaitsze cele, tylko oni sami, tylko ci chłopi znad brzegu Wisły pozostali opuszczeni i zapomnieni. A jednak nie mniej tam, niż na Szląsku, łez, nie mniej głodu, nie mniej niedoli.
Mówią nam, że ofiarność jest już wyczerpana: odpowiadamy, że ofiarność, jeśli idzie z serca, jeśli jest poczuciem obowiązku, nie chęcią popisu, — to się nie wyczerpuje, i w tej myśli polecamy nieszczęśliwych współbraci sercom i sumieniom.
Polecamy pod dobrą wróżbą, ponieważ w różnych kołach mówią już o potrzebie uczynienia czegokolwiek dla Sandomierzan, urządzenia jakichkolwiek widowisk lub odczytów. Dowód to, że uwaga publiczna zwraca się w stronę nieszczęścia. Potrzeba tylko, by znaleźli się ludzie, którzy by sprawę wzięli w rękę i umieli dobre chęci w czyn zamienić. Że nikt im nie odmówi pomocy, — to pewna.

101.

W sprawie Sandomierzan. W numerze wczorajszym Gazety zwróciliśmy uwagę na nędzę dotkniętych powodzią Sandomierzan i opuszczenie, w jakiem pozostawiono ich dotychczas. Dziś przychodzi nam pomyślniejszą podać wiadomość. W kółkach literackich tutejszych myśl urządzenia odczytów na dochód nieszczęśliwych zyskuje coraz więcej poparcia. Nowiny doniosły, że wkrótce przybędzie w tym celu do Warszawy prof. Stanisław Tarnowski. Nazwiska innych nie są jeszcze wiadome, należy się jednak spodziewać, że nikt pomocy swej nie odmówi. Przygotowanie jednego lub dwóch odczytów nie jest tak wielkim wysiłkiem literackim, by parę tygodni nie miało być czasem wystarczającym. Pożądanem by tylko było, aby jak najprędzej utworzył się komitet z ludzi chętnych, który by się zajął urządzeniem odczytów — nie podobna bowiem wymagać od prelegentów, ażeby myśleli prócz odczytów o sali, krzesłach, biletach itd.

102.

Targ na konie, obraz Stanisława Witkiewicza w Salonie Ungra, stanowi obecnie jedną z great attraction tej wystawy. Poprzednio obraz ten zdobył sobie wielkie uznanie w Monachium, gdzie krytyka obsypywała go pochwałami. Przedstawia on obszerny rynek małego miasteczka, na którym grupują się malowniczo ludzie i konie. Po lewej stronie obrazu kilka koni stoi na podwyższeniu, środkiem bryczka, zaprzągnięta w cztery siwosze, wjeżdża w głąb rynku, bliżej leży w błocie niefortunny ujeżdżacz, nad którym koń pochyla głowę, po prawej kilkoro ludzi przypatruje się ciekawie przygodzie. Na pierwszym planie, wprost widza, widać jeszcze inny zaprzęg w jednego konia o dymiących nozdrzach, biegnący od rynku. W głębi pod ścianami domostw stoją różne zaprzęgi i grupują się ludzie. Rzecz dzieje się w końcu zimy lub w czasie odwilży, w chwili topnienia śniegów. Grunt na bliższych planach pokryty jest głębokiem, rozjeżdżonem błotem, malowanem tak wybornie, że zdaje się ściekać z obrazu. Śnieg zlodowaciały od działania wody, gdzieniegdzie trzyma się jeszcze mocą stężenia, gdzieniegdzie topnieje. Powietrze ciężkie jest, wilgotne, niebo szare, chmurne, zasute jedną oponą chmur i grożące deszczem. Ludzie i konie malowani są wybornie i oryginalnie, ale najlepszą stronę i największy urok obrazu stanowi krajobraz. Artysta posiada posunięte do wysokiego stopnia poczucie natury. Takie dni posępne bez jednego połysku słońca, półmgliste, które przejmują ludzi pognębieniem i zjeżają szerść na skórze zwierząt, mają właściwą swoją fizjognomię, właściwy wyraz, leżący w smutnej jedności, z jaką w szarem świetle zlewają się ze sobą chmury, dachy domów, dal, ziemia, drzewa, słowem wszystko, co stanowi krajobraz. Ten to wyraz, tę, rzec by można, mistyczną jaźń dżdżystego dnia, umiał odczuć i pochwycić artysta z wielką prawdą i szczerością. Dlatego też i obraz jego sprawia prawdziwe wrażenie. Każdy, kto koło niego przechodzi, mimo woli zatrzyma się i powie: „A prawda!“ i przypomni sobie żywo dni podobne i myśl artysty odczuje.
Technika w ogóle może być nabytą, ale ów klucz do odczuwania natury jest czemś wrodzonem duszom prawdziwie artystycznym i takową zdolność można uważać za nieochybną cechę istotnego talentu. Dlatego w panu Witkiewiczu widzimy niepospolity talent, a w jego obrazie malowidło płynące nie tylko z ręki, ale i z duszy.
Organ krakowski, nie szczędząc pochwał obrazowi, wyraził zdanie, że tak utalentowany artysta powinien zwrócić się w stronę szerszego kierunku, rozumiejąc pod wyrazem: „szerszy“ — historyczny. Nie podzielamy tego zdania. Tak w utworach literackich, jak i artystycznych jedną by tylko wskazówkę można uważać za pewnik: że o tem się pisze, lub to się maluje najlepiej, co się odczuwa najgłębiej.

103.

Alfons Parczewski. Rejestr poborowy województwa kaliskiego 1618—1620. Tom I. Spotykaliśmy się już niejednokrotnie z pożyteczną działalnością tego pisarza, którego wypada nam zaliczyć do najpilniejszych i najbardziej uzdolnionych zbieraczy i wydawców źródeł lokalnych. Rejestr poborowy jest nowym owocem jego usiłowań. Na wstępie, rzucającym światło na procedery finansowe, Parczewski objaśnia, w jaki sposób bywały oznaczane i zbierane podatki — następnie przechodząc na pole ściślej lokalne mówi o geografii województwa, a zarazem i o stosunkach rolniczych. Dalszy ciąg wstępu poświęcony jest stosunkom miejskim i mapie herbowej, reszta książki obejmuje właściwy regestr przepisany z archiwum.

104.

Pierwsze kroki na polu poetycznem Karola Hoffmana wyszły z druku w Suwałkach. Początek zawiera wiersze tłumaczone małej wartości z poetów jeszcze mniejszej wartości. Wiersze oryginalne pomieszczone w dalszym ciągu książki mają tę wartość, że nie są tłumaczone. Chwilami przegląda z nich uczucie zacierające cokolwiek przykre wrażenie, jakie odnosi się z dedykacji i pierwszych stronic, ale wogóle liryka i dydaktyzm p. Hoffmana nie wychodzą poza miarę powszedniości. Wszystko to sprawia, że po Pierwszych krokach nie śmiemy zachęcać do dalszych.

105.

Erudycja francuska. Nieznajomość historii u Francuzów równa się w wielu razach osławionej nieznajomości geografii. Znakomity tego dowód znajduje się czarno na białem w Przewodniku po wystawie z r. 1878 (Guide itinéraire du visiteur à l’Exposition universelle de 1878). Unię lubelską Matejki nazwano tam: L’abjuration de Galilée (Odprzysiężenie się Galileusza). Tak więc: Zborowski, kasztelan krakowski, który klęcząc składa przysięgę, wyszedł w katalogu na Galileusza, wyrzekającego się swych błędów. Kardynał Hozjusz jest papieżem, Zygmunt August, stojący z krzyżem w ręku, instygatorem papieskim, a husarz ze skrzydłami, stojący na drugim planie, chyba posągiem Michała Archanioła. Ponieważ przed tym obrazem zatrzymywały się tłumy Francuzów i cudzoziemców, katalog dobrze więc informował patrzących. Matejko zapewne nie spodziewał się być tłumaczonym w ten sposób na język francuski.

106.

Wyszedł z druku t. III Pism Henryka Sienkiewicza. Zawiera dokończenie Listów z Ameryki, Listy z Paryża, Wenecji, Rzymu oraz nowelę pt. Komedia z pomyłek.
Tom IV obejmie same utwory powieściowe, jako to: Przez stepy, Pamiętnik nauczyciela etc.

107.

Śmierć Leszka Białego — nowy obraz J. Matejki zawieszony został przed niedawnym czasem w Salonie Ungra. Przedstawia on księcia uciekającego konno przed pogonią Świętopełka, rządcy Pomorza. Krwawy ten epizod odegrał się w r. 1227. Leszek, ukołysany rzekomą uległością Świętopełka, napadnięty został znienacka w łaźni, a gdy, nagi skoczywszy na konia, ratował się ucieczką, został zamordowany wśród pogoni rzuconemi nań dzirytami. Obraz przedstawia tę właśnie chwilę. Uderzony pociskiem Leszek przechyla się w tył i obsuwa na ziemię z konia, który biegnie w szalonym galopie. Rycerz, który rzucił włócznię, z wyciągniętą jeszcze ręką patrzy na skutek ciosu, drugi naciąga łuk, w dali widać kilkanaście groźnych postaci, zdążających co sił za uciekającym.
Krajobraz jest posępny. Nad jeźdźcami i końmi świeci czerwona zorza wieczorna, rzucająca krwawe blaski na ludzi i przedmioty. W konwulsyjnie wygiętej, nagiej postaci księcia znać ból ciosu i początek agonii. Krew broczy się obficie z rany i krwawi szmatę, którą ofiara zdążyła porwać z łaźni. Całość pełna jest ponurej grozy i dramatyczności. Jedno mgnienie oka więcej, a książę runie na ziemię i dokończy życia pod ciosami, które się nań niemiłosiernie posypią. Ta dramatyczność wybornie odczuta stanowi najcelniejszą zaletę obrazu. Matejko posiada wyjątkowy dar odczuwania wieków średnich, ich żywota, namiętności i jaskrawych kolizyj. Daje to jego obrazom pewien wyłączny średniowieczny charakter, który odbija się w twarzach, całych postaciach ludzkich, w koniach, słowem, we wszystkiem, co do obrazu wchodzi. W Śmierci Leszka charakter ów posunięty jest do tego stopnia, że rzekłbyś, iż to płótno wyszło z pod ręki średniowiecznego mistrza. Jest w odczuciu i wykonaniu jakaś nieokiełznana siła i barwność, posuwająca się prawie aż do granic średniowiecznej prostoty i naiwności. Malarz tak maluje, jak kronikarz pisał. Nie ma tu omówień, cieniowań. Jest to po prostu ilustrowana karta starej kroniki, dająca wrażenie tak potężne, nieledwie barbarzyńskie, że prawie przygniata nowoczesne nerwy. Oto dlaczego w dzisiejszym wycieńczonym cieleśnie i duchowo świecie francuskim Matejko nie podoba się. Jest on po prostu dla ich elegancji i kobiecej wrażliwości tak za ogromny, jakby za ogromny był Michał Anioł. Krytyka, która by go chciała mierzyć wedle dzisiejszych reguł, potrafi w nim z łatwością odkryć pewne wady perspektywy, a nawet i proporcji i kolorytu. Tak np. w Śmierci Leszka koń, na którym książe ucieka, jest za mały, niebo może za jaskrawe. Nikt nie ośmieliłby się dziś tak malować. Ale wady te są zbyt widoczne, by dla mistrza miały być ukryte. Popełnia on je raczej zapewne umyślnie dla nadania obrazom tej kronikarskiej, średniowiecznej prostoty i wyrazistości. Jest to jego mistrzowska maniera, sprawiająca, że obraz nie tylko przedstawia średnie wieki, ale sam zdaje się z nich pochodzić. Jeszcze krok dalej, a ustępstwo to pewnych utartych form dla średniowiecznej duszy przeszłoby może miarę. Ale właśnie w utrzymaniu tej miary leży tajemnica geniuszu — możemy być zatem pewni, że tak prawdziwy geniusz nigdy jej nie przestąpi.

108.

Studium o Żydach, przez Aleksandra Czarnowskiego. W broszurze zaopatrzonej powyższym tytułem autor zastanawia się nad przyczynami nienawiści do Żydów, nad ich stosunkiem do społeczeństw europejskich i rolą, jaką by Żydzi w tych społeczeństwach odegrać mogli.
Co do nienawiści, autor stawia sobie przede wszystkiem pytanie, na czem się ona wspiera i z czego płynie. Według popularnego mniemania, z ich wad, a te są, jak je autor cytuje: tchórzostwo, lichwa, nieuczciwość, bałwochwalcza cześć dla złotego cielca, zewnętrzne niechlujstwo, dążenie do handlowego monopolu, pycha, próżność, ponury charakter i brak honoru. Litania i długa, i piękna. Ale autor, stając w obronie Żydów twierdzi, że są to wady, pojawiające się we wszystkich społeczeństwach, nie wyłącznie żydowskie, zatem nie tłumaczące owej nienawiści do Żydów, jaką u wszystkich prawie narodów spotykamy. Przyczyn jej autor szuka głębiej — mianowicie w historii Żydów i ich prawodawstwie. Żydzi byli narodem może najwyłączniejszym ze wszystkich starożytnych. Uważając się za naród święty i wybrany, spoglądali na inne ludy z nienawiścią i pogardą. Bezwzględność ich w postępowaniu z podbitemi ludami nie znajduje równych przykładów w historii. Rzymianie zakładali kolonie i nadawali ludności w zawojowanych krajach prawa — Żydzi tępili je. Prawodawca Mojżesz surowo gromił wojowników izraelskich po zwycięstwie nad Madiańczykami, mówiąc: „Czemuście niewiasty zachowali? A tak wszystkie zabijcie, cokolwiek jest mężczyzny między dziećmi, i niewiasty, które już poznały mężów, pozabijajcie“. Jakoż w Starym Testamencie pełno jest rzezi dokonywanych w imie — jak się autor wyraża — „higieny religijnej“. Cudzoziemiec używa u Żydów daleko mniejszych praw, niż w Grecji lub w Rzymie. Miłość bliźniego obowiązuje Żydów tylko między sobą. Gościnność nawet — cnota tak powszechna u narodów wschodnich — nie osłania u nich cudzoziemca od nadużyć. Ks. Pow. Pr. Roz. 21 mówi: „Cokolwiek zdechlizną jest, nie jedzcie sami. Przychodniowi zasię daj, albo mu sprzedaj, boś ty jest lud święty Pana Boga twego“. Ta wyłączność zrodziła i wzajemną nienawiść do Żydów, która przetrwała tradycjonalnie wieki. W średnich wiekach była powodem nienawiści i religia, o czem autor nie wspomina. W ogóle cytaty autora dobierane są dziwnie, bo broniąc we wstępie Żydów od zarzutu lichwy, szachrajstwa, pychy, niesprawiedliwości, okrucieństwa, całym szeregiem cytat stara się jakby naumyślnie nie tylko potwierdzić te wady, ale pokazać, że tkwią one w charakterze żydowskim od wieków i, poparte wyłącznością, wchodzą jako ustawy religijne i obyczajowe do prawodawstwa. Abraam, któremu chodzi o to, by Sodoma nie była zniszczona, targuje się formalnie z Panem Bogiem tak, jak targują się i dziś: „Jeśli będzie 50 sprawiedliwych, to nie zatracisz miasta?“ Pan odpowiada: „nie!“ „A jeśli będzie 45?“ „Także nie“. „A jeśli 40?“ „Także nie“. „A jak 30?“ „Także nie“. Targ kończy się na dziesięciu, a kończy się dlatego, że Pan odchodzi. Autor widzi w tym targu Abraama zaletę giętkości i ostrożności, „która łatwo w wadę zmienić się może“. Zdaje się, iż się zmieniła w wadę. Po kilku stronicach znowu autor cytuje taki dowód ostrożności, który by łatwo za wadę poczytać można. Oto Abraam idzie do Egiptu z żoną Sarai.
11) „A gdy już blisko był, rzekł do Sarai, żony swej: wiem, żeś piękna niewiasta.
12) A gdy cię ujrzą Egipcjanie, rzeką: żona to jego — i zabiją mnie, a ciebie zachowają.
13) Mów przeto, proszę cię, żeś siostra moja, aby mi było dobrze dla ciebie i dusza moja aby żyła dla ciebie“.
Niepodobna opędzić się myśli, że autor z pewną złośliwością dobiera cytaty, i że czego innego chce dowieść, niż mówi. Z innych przytoczeń wygląda srogość, z innych skłonność wrodzona do tych pewnych zajęć, które dziś Żydom za złe poczytują. Prawie nie można wstrzymać uśmiechu, czytając:
6) Będziesz pożyczał narodom, a sam u żadnego pożyczać nie będziesz.
Autor jednak traktuje kwestię poważnie, należało mu tylko być konsekwentnym od początku i w duchu tej konsekwencji nie nazywać wad, które nieprzyjaciele Żydom przypisują — wadami ogólnemi wszystkich społeczeństw. Bo jeśli raz nazywamy takie wady ogólnemi, po cóż dobierać cytat, dowodzących właśnie, że są one par excellence żydowskie. Te właśnie przywary płynące z wyłączności i sama wyłączność oparta na historycznej tradycji, słowem, nienawiść Żydów do obcych, jest wedle autora powodem nienawiści wszystkich do nich. Autor dał lub starał się dać tylko genezę tej nieprzyjaźni. A rada na to? Autor widzi tylko jedną. Oto niech się Żydzi nienawiści pozbędą, niech się zsolidaryzują z innymi na polu ekonomicznem, a inni zsolidaryzują się z nimi. Alte Geschichte!
Autor wierzy, może zbyt dogmatycznie, że kiedyś ustaną wojny, a ludy Europy utworzą jedno wielkie stowarzyszenie ekonomiczne, w którem Żydzi grać będą wielką rolę. Wobec tej roli płynącej z konieczności nie pomoże „Huzia na Żydów“. Gdyby Niemcy, zamiast ich dziś szczuć, połączyli się z nimi na polu spokojnej pracy, lepiej by na tem wyszli. Tak twierdzi autor. Wprawdzie jakiś Niemiec mógłby odpowiedzieć, że wobec wyłączności, tkwiącej właśnie w Żydach, połączenie jest niemożliwe. Jakoż istotnie jest to koło błędne, z którego wyjść kiedyś pozwoli tylko oświata i wyższy rozwój pojęć humanitarnych w masach żydowskich. Autor kończy swą pracę ściślejszem oznaczeniem roli Żydów w następujący sposób: „Jeśli Żydzi pozbyć się zdołają swej rodowej wady nienawiści, wówczas udziałem ich będzie nauczanie i przodowanie czas długi społeczeństwom mniej od nich przygotowanym do obecnego ekonomicznego rozwoju“.
Autor posiada pewną bystrość umysłu, ale jest trochę doktrynerem stawiającym idealne postulaty. Kwestia to w ogóle trudna, a przy tem zbyt ważna, by jej się przyglądać w mgle oddalenia. Gdy Żydzi zostaną takimi, jakimi ich chce mieć autor — przestaną być Żydami w popularnem dzisiejszem znaczeniu tego słowa. Wówczas istotnie wszystko będzie dobrze, ale co robić dziś? Nie chodzi o Żydów, którzy już wsiąknęli w społeczeństwo i zlali się z niem, ale o owe masy giełdziarskie i niegiełdziarskie, dotychczas ciemne, wyłączne, których programem są istotnie słowa Biblii: „Będziesz pożyczał wielu narodom, a sam u żadnego pożyczać nie będziesz“.
Książka nie rozwiązuje tej kwestii — autor zaś patrzy jak astronom w dalekie horyzonty, nie zważając, że pod nogami może być dół głęboki.

109.

W sferach teatralnych krąży wieść, potwierdzona zresztą przez wczorajszy Kurier Poranny, że panna Deryng podała się do dymisji. Powodem niezadowolenia jej ma być to, iż sztuki z jej głównemi rolami rzadko bywają dawane, lub role powierzane innym artystkom. Mamy nadzieję, iż jest w tem proste nieporozumienie, że zatem z chmur burzy nie będzie. Dyrekcji, która posiada między wieloma artystkami jedną najlepszą, zatem przyciągającą najwięcej publiczności do teatru, a pieniędzy do kasy, powinno chodzić, tak dobrze jak i artystce, o to, by diva grała jak najwięcej i miała role jak najodpowiedniejsze. Interes to wspólny, w imie którego łatwo się porozumieć. Jesteśmy zatem niemal pewni, że jedna strona uwzględni słuszną miłość własną drugiej, druga zaś trudności, mogące się zdarzyć pierwszej. Radzi byśmy nawet byli, by owocem tych uwzględnień było przedstawienie jakiej nowej, nieznanej dotąd sztuki, równie podatnej sławie, jak kasie.

110.

W Trubadurze, który ma być dany jutro, w partii Lenory wystąpi p. Kamila Morzkowska.

111.

W sobotę wystawiony zostanie w Salonie Ungra Taniec wśród mieczów Henryka Siemiradzkiego.

112.

P. Karol Miller, znany malarz, wykończa portret Miarki, bawiącego, jak wiadomo, obecnie w Warszawie.

113.

Jan Rosen, znany artysta malarz, którego nazwisko pominięto w spisie polskich artystów, wystawiających tego roku swe prace w Salonie paryskim, wysłał do tegoż Salonu obraz pt. Polowanie.

114.

Brak napisów w języku polskim obok rosyjskich na poczcie jest ciągle przyczyną pomyłek i niedokładności. Skarżą się na to szczególniej kobiety i ludzie starzy, którzy nie mieli konieczności w latach dawniejszych poznania języka urzędowego. Co do nas, podnosiliśmy tylokrotnie głos w tej sprawie, że w końcu musimy go nazwać wołaniem na puszczy. Trzeba się wreszcie pogodzić z myślą, że publiczność jest dla poczty, nie zaś odwrotnie.

115.

Gmach pocztowy. Krąży pogłoska, że skarb postanowił sprzedać miastu gmach pocztowy za rs 125,000.

116.

Koniki polne zwane szklarze, które tak licznie przeciągnęły nad Warszawą, znalazły tragiczny koniec i w jej okolicach i w całym kraju — to jest wymarły z powodu chłodów. W Lubelskiem i Gostyńskiem widziano niektóre miejscowości literalnie pokryte ich skostniałemi zwłokami. Miały być one przepowiednią upałów, tymczasem raczej by można zastosować do nich wiersz z Pierwiosnka:

Za wcześnie kwiatku, za wcześnie,
Jeszcze północ mrozem dmucha.

117.

Szpital dla podrzutków. Prawdziwą to jest dla nas przyjemnością, gdy kwestia uznana za ważną i poruszana w naszem piśmie przechodzi w życie i zaczyna stawać się ciałem.
Przed niedawnym czasem wzywaliśmy czytelników naszych w imie miłosierdzia do ofiar na nowy przytułek dla podrzutków, ale wówczas sprawa nie była jeszcze na zewnątrz podjętą, potem zaszły wypadki, które skierowały ofiarność w inną stronę, — i wszystko skończyło się na słowach. Dziś tak nie jest. Dziś są osoby, które sprawę energicznie podjęły, i my więc ponawiamy nasze wezwania do składek. Dzieci, które nigdy nie zaznają opieki matki, rodziny, a przejdą życie bez wspomnień o cichem gnieździe rodzinnem, bez tego światła, do którego myśl ludzka wraca zawsze i później w każdem nieszczęściu, strapieniu i boleści, — dzieci, co przychodzą na świat jako owoce błędu, za który nieraz później niewinnie pokutować muszą, — zasługują tem bardziej na opiekę społeczną. Ogół nie zastąpi im matki i rodziny, powinien więc uchronić je przynajmniej od nędzy i poniewierki. Nie pozwolimy, by maleńkie niewinne istoty przepadały marnie dla braku miejsca w istniejącym dotychczas zakładzie. Nie pozwolimy, by nie miały ani dość pożywienia, ani dość opieki, ani dość powietrza do oddychania w zatłoczonych salach, by szerzyły się między niemi epidemie, by dziesiątkowały je nieodpowiednie warunki higieniczne. Każda matka, która przyciska do piersi własne, zdrowe, wesołe i szczęśliwe dziecko, znajdzie w sercu trochę litości dla tych piskląt... bez gniazda.
W imie więc uczuć macierzyńskich mówimy: przyjdźcie im w pomoc, przyjdźcie w pomoc tym tak maluczkim, a tak bardzo nieszczęsnym.

118.

Kwestia egzaminów. Nader ważną kwestię pedagogiczną podniósł pan Florian Łagowski w ostatnim zeszycie Niwy, — kwestię egzaminowania młodzieży przy przejściu z klasy do klasy lub z kursu na kurs, oraz przy udzielaniu jej patentów po ukończeniu instytucyj naukowych.
Przedstawiwszy wyraziście istotne umęczenia, jakie młodzież przechodzi w skutku praktykowanego systemu egzaminacyjnego, pedagog ten stawia pytanie, jakie korzyści odnosi ona za wysilenia, rujnujące zdrowie i pozostawiające ślady na całe życie. W odpowiedzi twierdzi, że nagrodą trudów młodzieży jest powtórzenie przedmiotów, uogólnienie ich oraz sprawiedliwa ocena uzdolnienia uczniów.
Korzyści to niezaprzeczenie wielkie, pan Łagowski utrzymuje jednak, że gdyby ich nawet innemi sposobami osiągnąć się nie dało, jak przez tak uciążliwe środki — jakiemi są dzisiejsze egzamina, to należało by się ich raczej zrzec, niż narażać młodzież na nadwątlenie zdrowia i odrazę do nauki.
Cóż dopiero powiemy na obronę egzaminów w formie dotąd praktykowanej, jeśli te wszystkie korzyści osiągnięte być mogą w sposób inny, nader łatwy, a nie pociągający żadnych następstw szkodliwych. Sposobami temi są najzwyczajniejsze repetycje na lekcjach oraz uogólnienie przedmiotów samodzielnie dokonywane przez uczniów pod kierunkiem nauczycieli.
Co się tyczy oceny zdolności i postępu każdego z uczniów w szczególności, to zdaniem autora indywidualny egzamin jest potrzebny tylko dla uczniów wątpliwych, bo praktyka wykazuje, że zupełnie dobrzy i zupełnie źli, tak przełożonym zakładów, jak i nauczycielom zawsze są dobrze znani. Dobrych więc i złych należy od egzaminów indywidualnych uwolnić, wątpliwi jednak powinni być egzaminowi poddani, raz dlatego, by ich sprawiedliwie ocenić, po wtóre, by im dać możność poprawienia się z przedmiotów, w których okazali niedostateczne postępy.
Uważając te myśli za zupełnie słuszne, dodamy tylko z naszej strony, że autor pominął tę ważną okoliczność, iż wątpliwi egzaminowani być powinni tylko z przedmiotów, w których mają stopnie niedostateczne, w przeciwnym bowiem razie nie będą mogli skierować na nie całej usilności.
Gdyby wreszcie przypuścić potrzebę egzaminów dla wszystkich uczniów, będą one odpowiadały celowi tylko wówczas, jeśli nie pociągną za sobą nadmiernych wysileń. Można tego dopiąć, nie zawiadamiając uczniów o dniu egzaminu. I to słusznie, autor jednak powinien był wypowiedzieć wyraźnie, dlaczego takie egzamina są potrzebne. Otóż potrzebne są dlatego, aby przełożeni zakładów mieli sposobność przekonania się, o ile nauczyciele wywiązali się ze swego zadania. Aby jednak nauczyciel miał sposobność przygotować uczniów do takiego wizytatorskiego egzaminu, sam musi być uwiadomionym o jego terminie. Tak dzieje się za granicą. Z tego wszystkiego wypada, że pan Łagowski chce egzaminów, ale takich, przez które by głównie nauczyciele byli kontrolowani, z uczniów zaś tylko wątpliwi, dla innych bowiem repetycje egzaminacyjne w zupełności wystarczają.
Podnosimy jeszcze jedną myśl autora nader ważną, mianowicie, by młodzież czy to przy repetycjach, czy przy egzaminach tak była prowadzoną, ażeby nigdy nie potrzebowała pracować więcej, niż na przygotowanie lekcyj codziennych. Dziesięć godzin pracy na dzień, to chyba dosyć!
W dalszym ciągu swej pracy autor podaje sposoby egzaminowania na racjonalnych, nie czysto formułkowatych podstawach, które, kiedyś słuszne, dziś stały się tylko rutyną.
Z całego artykułu pana Łagowskiego przebija się słuszne żądanie, by młodzież odnosić mogła z nauczania jak największe korzyści, a jednak nie traciła w czasie egzaminów sił i zdrowia, jak to dotychczas często miało miejsce.
Rozpisaliśmy się o tej kwestii szerzej, uważamy ją bowiem za bardzo ważną i bardzo na czasie. Uważalibyśmy również za właściwe, by wszyscy światlejsi pedagogowie wypowiedzieli swe zdanie w tym przedmiocie, na który to cel chętnie otworzylibyśmy swe szpalty.

119.

W przyszłym tygodniu ma być dany Faust z trzema rolami obsadzonemi przez debiutantów. Partię Mefistofelesa śpiewać będzie p. Szaniawski, Małgorzaty panna Rewolińska, a Fausta pan Wołoszko. Pana Wołoszkę poprzedził już pewien rozgłos, który przybiegł do nas z Paryża. Zobaczymy, czy nadzieje nie zostaną zawiedzione.

120.

W Teatrze Letnim grana ma być wkrótce komedia p. Zofii Mellerowej pt. Poranek muzyczny.

121.

P. Mariana Gawalewicza jednoaktowa komedia pt. Z rozpaczy została już doręczoną dyrekcji Teatrów warszawskich, wystawiona zaś będzie prawdopodobnie w ciągu lata.

122.

Jeden z właścicieli łazienek letnich pisze do Kuriera Warszawskiego, że zakłady kąpielowe dlatego tylko dotychczas nie zostały otwarte, iż magistrat roku zeszłego wyznaczył za wysokie ceny dzierżawne. Do zgody na te ceny nakłonił łazienników brak miejsca, gdyż i przestrzenie wyznaczone na zakłady kąpielowe były zbyt małe. Łaziennicy jednak zeszłego roku ponieśli straty, nie chcąc więc i w tym tak samo się narażać, wstrzymali się od licytacji, a natomiast udali się do JW. hr. Kotzebuego z prośbą o sprawiedliwe załatwienie sprawy. Gdy to nastąpi, łazienki zostaną otwarte.

123.

Prace w mieście. Z polecenia głównego naczelnika kraju magistrat wypracował projekt rozszerzenia ulicy Trębackiej. Wedle tego projektu miasto ma nabyć zabudowania po dawnej poczcie i całą do niej przyległą stronę Trębackiej, na której to stronie znajduje się sześć domów. Zabudowania te wraz z gmachem pocztowym mają być zniesione, ulica znakomicie rozszerzona, puste zaś place sprzedane przez licytację. Zniesiony ma być również dom narożny od Krakowskiego Przedmieścia po drugiej stronie Trębackiej. Plan powyższy uzyskał zatwierdzenie i wkrótce wprowadzony będzie w wykonanie. W ten sposób w miejsce plugawej dzisiejszej miasto uzyska nową ozdobną dzielnicę, albowiem nie można wątpić, że w tak wybornym punkcie staną natychmiast wielkie i piękne domy.

124.

W niedzielę w sali ratuszowej będzie miał odczyt adwokat Antoni Pilecki. Tytuł odczytu jest: Fragment z cywilizacji żydowskiej. Dochód z niego przeznaczony zostanie częściowo na Szlązaków, częściowo na tutejszą dobroczynność.

125.

Głody, powodzie i namowy agentów powodują coraz liczniejszą emigrację... do Ameryki — losy zaś emigrantów polskich tam przybyłych przechodzą wszystko, co sobie najgorszego można wyobrazić. Chłopi nasi stają się ofiarami od chwili, gdy siądą na statek przewozowy. Wieści, które nas o tem dochodzą, są prawdziwą a przerażającą ilustracją do noweli Za chlebem, którą drukuję obecnie. Sygurd Wiśniowski donosi Gazecie Lwowskiej o przybyciu do New Yorku w dniu 24 kwietnia niemieckiego statku Ohio, na którym znajdowało się 1,342 osób, a w tej liczbie 250 dzieci. Emigranci przybyli wycieńczeni chorobami i wynędzniali, po przybyciu zaś wnieśli natychmiast skargę na kapitana. Ze słów skargi pokazało się, że skutkiem złego obchodzenia się tegoż kapitana z pasażerami umarło 13 dzieci.
Komitet emigracyjny niemiecki skargę poparł — wyniknął więc proces. Po bliższem zbadaniu sprawy wyszło na jaw, że pięciuset pasażerów było pochodzenia polskiego z Poznańskiego i Galicji. Kapitan tłumaczył się nawet, że chorowały i umierały tylko dzieci polskie, gdyż w ogóle owi emigranci byli chorowitymi i niechlujnymi, a matki nie chciały dawać dzieciom przepisanych lekarstw, lecz wolały klepać nad niemi pacierze i odczarowywać chorobę.
Polacy składali pod przysięgą zeznania, że majtkowie pastwili się nad nimi, że kazano im sypiać na zalanej wodą podłodze, że morzono ich głodem lub dawano żywność niezdatną na pokarm. Proces sprawił ogromne wrażenie i oburzył opinię amerykańską. Komitet emigracyjny niemiecki jednak dowiedziawszy się, iż tu chodzi o Polaków, przestał zaraz skargę popierać, a ponieważ skarżący się, jako ludzie biedni, muszą rozproszyć się w poszukiwaniu za zarobkiem, być więc może, że dla braku świadków proces upadnie... i „rzeź Herodowa“, jak ją zowią Amerykanie, ujdzie bezkarnie.
Nie koniec na tem. W kilka dni później przybył do Baltimore inny statek, także niemiecki, na którym uduszono ośmioro dzieci polskich. Rzeczy te nie chcą się prawie w głowie mieścić. Wielu może wydawało się, że odczyty moje Za chlebem były utworem fantazji, tymczasem, według słów naocznego świadka Wiśniowskiego, nędza i cierpienia polskich wychodców nie dają się opisać. Przyczyniają oni niemało kłopotu rządowi, który przychodzi im z pomocą, ale nie może przychodzić z pomocą dostateczną. Wpadają oni jakby w koło błędne, zarobek mogą bowiem tylko znaleźć dalej na zachodzie (np., jak pisze Wiśniowski, na zachodniej granicy Pensylwanii w tamtejszych lasach i kopalniach węgla) — a nie mają pieniędzy, by się udać albo tam, albo na dalszy jeszcze zachód, albo nakoniec do osad polskich rozrzuconych po stepach bliższych wielkich jeziór. Rząd wysyła ich tam częściowo i trochę na oślep, bo bliżej tem się zająć nie ma kto. Wielu także chłopów żebrze po ulicach miast nadatlantyckich — większość ginie z głodu, chłodu i chorób. A jednak prąd emigracyjny z Galicji, Poznańskiego, a częściowo z miast i wsi Królestwa bliższych granicy pruskiej trwa ciągle i nie podobna go wstrzymać. W Poznańskiem, o ile sądzić można, na nic nie przydały się usiłowania proboszczów, odczyty, broszury, agitacje ludzi dobrej woli — prąd ciągle trwa. Wśród tych, co się przesiedlają, muszą się znaleźć tacy, choć bardzo nieliczni, którym powodzenie uśmiechnie się zaraz na początku. Otóż tacy są mimowolnie może najdzielniejszymi propagatorami emigracji.
Piszą oni listy do domów i ponieważ im się powodzi, przedstawiają wszystko w różowem świetle, a co więcej, przesyłają pieniądze jako niezbite dowody, że tam lepiej niż tu. Do pisania takich listów nakłaniają ich także czasem podstępnie agenci.
Trudno uwierzyć, ale jeden taki list lub jedna dwudziestodolarowa sztuka złota silniejsze są od wszelkich kazań, odmawiań, broszur i odczytów. Taki list lub przesyłka pieniężna porusza całe wsie i miasteczka, a w ten sposób prąd emigracyjny zamiast gasnąć, roznieca się.
Wypada z tego, że stoimy wobec następującego niezbitego faktu: Oto prąd emigracyjny istnieje i nie jesteśmy w stanie go pohamować.
Pewna ilość ludzi musi rocznie opuścić kraj.
Z tą smutną i pełną złych następstw myślą trzeba się pogodzić.
Można, co najwięcej, kosztem wielkich wysileń zmniejszyć liczbę wychodców, ale i to jest niepewne.
Cóż tedy robić?
Pozostaje jedno. Zmienić kierunek prądu i uczynić go mniej niebezpiecznym.
Ze wschodnich guberni Królestwa istnieje także rodzaj, niewielkiej wprawdzie, emigracji w stronę przeciwną.
Oto chłopi z Lubelskiego np. wychodzą na Wołyń.
Widziano niedawno na stacji w Puławach kilkadziesiąt ludzi udających się w stronę Równego.
Jechali wprawdzie nieopatrznie, bo na mocy gołych obietnic jakiegoś agenta, że dostaną grunta i drzewo na chałupy.
Ale choćby ich spotkał zawód, łatwiej im podać rękę z pomocą, bo co Wołyń, to nie Stany Zjednoczone.
Z drugiej strony wiadomo, że na Wołyń wychodzą dość licznie Czesi i Niemcy, i że osadom ich nieźle stosunkowo się powodzi. Znaczne przestrzenie ziemi mogą tam być nabyte, albowiem parcelacja wcale tam nie jest słowem nieznanem. Przeciwnie: wielu jej pożąda, i dla wielu rozparcelowanie jest jedynym środkiem wyjścia z kłopotów finansowych.
Z drugiej strony robotnik jest tam, o ile wiemy, i potrzebny i pożądany.
Otóż rzucam następującą myśl: Jeśli emigracja jest rzeczą bezwarunkowo konieczną i nieuniknioną, czyby nie było lepiej, dla wychodców bezpieczniej, a z wielu względów pożyteczniej skierować ją w tamtą stronę.
Jak należało by to zrobić i jakich środków użyć, dziś rozprawiać o tem byłoby przedwcześnie. Dodaję tylko nawiasem, że dla tamtych stron byłaby w tem ta korzyść niezaprzeczona, że zyskałyby robotnika, którego im brak. Przede wszystkiem jednak kładę nacisk na to, że w razie niepowodzeń i klęsk łatwiej jest przyjść z pomocą o mil kilkadziesiąt niż o tysiące.
Zresztą myśl rzuconą od ręki poddaję wszelkiej dyskusji. H. Sienkiewicz.

126.

Czyja wina?, obrazek dramatyczny Henryka Sienkiewicza, oddany został dyrekcji Teatrów warszawskich.

127.

Z Lublina donoszą, że w dniu 18 bm. w nocy w okolicach miasta padał śnieg.

128.

J. Ignacy Kraszewski donosi Biesiadzie Literackiej, że p. Ludwik Grabowski ofiarował na projektowaną Macierz rs 20,000.

129.

Pani Marcelina Kochańska doznała w Kolonii na uroczystości śpiewaków olbrzymiego powodzenia.
Śpiewała ona partię solową w Oratorium Haendla, pieśni niemieckie i na żądanie arię koloraturową z Trawiaty.

130.

Kubary, znany polski podróżnik po wyspach Oceanu Spokojnego, nadesłał świeżo o sobie do Warszawy wiadomości. Obecnie znajduje się on na wyspie Panape. Dotychczas był agentem dostarczającym okazów zoologicznych, botanicznych i mineralnych domowi Godefroy w Hamburgu, po zbankrutowaniu zaś tego domu podróżuje na własną rękę. Wkrótce, jak donosi, ma przysłać znaczny transport okazów do tutejszych gabinetów. Być może, że także doczekamy się opisu jego podróży. Kubary drukował już wprawdzie niektóre szkice w Tygodniku Ilustrowanym i Wędrowcu, ale my żądalibyśmy od niego więcej, mianowicie wyczerpującej książki pod względem geograficznym i przyrodniczym o krajach, które przebiegał. Kubary, który w Warszawie uczęszczał na medycynę i nauki przyrodzone, potem zaś odbywał dalsze jeszcze studia w tym kierunku, ma do tego wszelkie kwalifikacje.

131.

Taniec wśród mieczów Henryka Siemiradzkiego został wystawiony nakoniec u Ungra i od niedzieli ściąga prawdziwe tłumy. Rzeczywiście jest to przepyszne płótno. Przedstawia ono młodą, nagą dziewczynę, zbudowaną jak Wenus, tańczącą na dywanie wśród pozatykanych kling. Z werendy, wspartej na brązowych satyrach, przypatruje się jej kilka męskich i kobiecych postaci. Obok z cysterny wychylają się irysy, jakby także ciekawe ujrzeć cudną tancerkę. Głowy mężczyzn poubierane w wieńce z róż. Jest to widocznie uczta lub chwila po uczcie, gdy sybaryci, powstawszy z trikliniów, wychodzą na werendę odetchnąć świeżem powietrzem, słuchać lir i pić wino. Drzewa rzucają na tę część obrazu mocny cień, wśród którego drgają złociste plamy, utworzone przez promienie słoneczne, wciskające się między liście. Nikt tak nie maluje tego ruchu promieni słonecznych, jak Siemiradzki. Tłem jasnej strony obrazu, na której znajduje się tańcząca dziewczyna, jest cudny, pełen powietrza, dali i błękitu krajobraz morski. Za tarasem widać szmaragdową zatokę i skaliste wzgórza, zamykające łagodnym obrębem jej brzegi. Wzgórza te, pełne odcieni różowych, przesłonięte są jednak i jakby roztopione w dali pełnej lazuru. Ten tylko, kto własnemi oczyma patrzył na okolice Rzymu lub na zatokę neapolitańską — zdoła zrozumieć, ile prawdy i duszy jest w tym krajobrazie, w tych błękitach, w tem zlewaniu się barw różanych z niebieskiemi i w tej przezroczystości oddalenia. Gdyby to płótno było tylko krajobrazem, gdyby żadna istota ludzka nie ożywiała ciszy i pustki, — nawet wówczas byłoby arcydziełem. Są tacy, którzy główny nacisk w ocenianiu obrazu kładą na owo jego tło, uważając postacie ludzkie tylko za konieczny dodatek. My nie dzielimy tego zdania. Według nas jest to obraz życia i obyczajów, pełen myśli. Dawnośmy w żadnej podobnej rzeczy nie widzieli tyle poczucia świata starożytnego, jego wiary w życie nie pozagrobowe, ale doczesne, a zatem wypływającego stąd zamiłowania do wszystkiego, co życie zdobi, co jest pięknem, harmonią, spokojem. Siemiradzki odczuwa duchem starożytnych, jak nikt, i dlatego nie tworzy postaci konwencjonalnych, ale żywe postacie. Cały ten świat tak oryginalny, a tak różny od naszego tą właśnie ochotą do życia i wiarą w nie, zmartwychwstaje pod jego pędzlem w swej właściwej idei i prawdzie. Zdaje nam się, że ci patrycjusze z wieńcami róż na głowie szepcą sobie Horacjuszowe wiersze:

Nunc est bibendum, nunc pede libero
Pulsanda tellus.....

Nie jest to orgia rozszalałych czasów późniejszego cesarstwa. Przeciwnie, jakieś uspokojenie i rozkoszne omdlenie maluje się na twarzach i roztacza w powietrzu. Tak się mogli bawić i August, i Mecenas, i Horacy. Naga dziewczyna nie budzi żądz, — ale napełnia dusze widzów uwielbieniem dla boskiego swego ciała, dla słodkiej plastyki ruchów. Ludzie, róże, irysy, zatoka, różane wzgórza, promienie przeciskające się wśród drżących liści i dal błękitna zlewają się w harmonię, spokojną pogodę i czarowny ład. Jest to jakby łagodny sen i spoczynek, widać, jak tym ludziom jest dobrze na świecie, jak są zadowoleni z życia. Horacjuszowski sybarytyzm — więc poetyczny sybarytyzm — jako rys życiowy uchwycony został prawdziwie po mistrzowsku... Całość sprawia wrażenie prawie klasyczne, tak spokojne, tak układające do równowagi zmysły i wyobraźnię. Nagość dziewczyny jest nagością posągu, zatem niewinną.
Żeby stworzyć taką rzecz, trzeba naprzód głęboko rozumieć, po wtóre widzieć oczyma duszy własny utwór wyobraźni jak samą rzeczywistość, po trzecie czuć, po czwarte mieć środki w ręku dostateczne do utworzenia wszystkiego, co się rozumie, wyobraża i czuje.
Ależ takie warunki, powiecie, stwarzają pierwszorzędnych mistrzów!
— Tak jest. —

132.

Pani Modrzejewska cieszy się ciągle nadzwyczajnem powodzeniem w Londynie. Po tygodniowym wypoczynku na wsi u lorda Bodenham, żonatego z Polką Morawską, rozpoczęła na nowo od soboty występy w Court Royal Theatre. Tym razem jednak występuje w przedstawieniach wieczornych. Dzienniki przesadzają się w pochwałach dla niej. Mamy przed sobą wycinki z pism: Era, Society, Globe, Atheneum i Truth, w których recenzenci przesadzają się w uniesieniach. Era nazywa ją „mistrzynią swej sztuki“. Globe z 3 maja pisze, że nic nie może być wspanialszego od jej gry (nothing of finer art can be imagined etc.). Truth stawia ją bezwarunkowo wyżej od wszystkich aktorek angielskich, mówiąc: „Mamy w Anglii wielką liczbę artystek, które sądzą, że gra polega na chodzeniu po scenie i mówieniu tego, co mówić wypada. Czynić tak, i być za to wynoszoną pod niebiosa nie jest u nas rzeczą nadzwyczajną. Rzeczywiście są one często zręczne i inteligentne, ale żadna z nich nie jest artystką w wyższem znaczeniu tego słowa. Modrzejewska nią jest. Jej indywidualność znika zupełnie, i grając np. Margarytę (czyli Konstancję) — jest tylko Margarytą. Każdy moment, każda intonacja jest wystudiowaną, ale tak przewybornie, że sztuka zdaje się być naturą“. Society zapewnia, że nigdy nie widziano w Anglii sceny śmierci równie wielkiej, jak śmierć Margaryty. (Was any grander death-scene ever portrayed on the stage than hers?). Sztuka Dumasa, przedstawiona pod zmienionym tytułem Hearts ease, w ogóle niezbyt podobała się Anglikom, tem więc szczersze są ich zachwyty nad grą naszej rodaczki. Z listu prywatnego dowiadujemy się przy tem, że zamówień do rozlicznych teatrów nie braknie artystce — skutkiem czego w Londynie pozostanie zapewne dłużej nad pierwotny zamiar, potem zaś uda się prawdopodobnie do innych wielkich miast zjednoczonych królestw.

133.

Pan Gracjan Unger zamierza, obok wystawy koni, urządzić wystawę obrazów, przedstawiającą jarmarki, wyścigi, konne polowania itp. Między obrazami, które mają być wystawione, wspominają Brandta Jarmark w Bałcie.

134.

J. K. Gregorowicz zamierza wypuścić w świat całkowity zbiór swoich powieści ludowych z lat dawniejszych. Myśl to dobra i pożyteczna, należało by może tylko w nowem wydaniu uwzględnić zmienione stosunki włościańskie, wobec których nie wszystko w powiastkach dawniejszych byłoby zrozumiałem, zwłaszcza dla młodszych pokoleń.

135.

Bibliografia. Wyszła z druku książka pt. Odwieczny spór o granicę między dobrami Bolesław a miastem Olkuszem, napisana przez Aleksandra Kraushara. Książeczka zaopatrzona jest w mapę i w dokumenta z akt dawnych.

136.

Dowiadujemy się, że wprowadzenie tramwajów zostało ostatecznie oddane kompanii belgijskiej, która wkrótce rozpocznie roboty.

137.

Na wyścigach w Wilnie trzy główne nagrody wzięły konie: Sara Morchin, Grimstan i Leda, należące do p. Mysyrowicza. Nagrodę w biegu z przeszkodami wziął: Kiejstut pana Grabowskiego.

138.

Wystawa nowoczesnych polskich malarzy w Resursie Kupieckiej. Zwiększająca się w ostatnich czasach produkcja artystyczna naszych malarzy zwiększa i ruch handlowy obrazami. Niegdyś jedynem miejscem, w którem malarz mógł wystawić, a amator kupić obraz, była wystawa Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Później przybył Salon artystyczny Ungra, obecnie zaś mamy coś trzeciego, to jest ruchomą wystawę Krywulta w Resursie Kupieckiej. Niegdyś błąkał się po szpaltach różnych pism, a między innemi i po naszych, projekt zebrania wszystkich najznakomitszych dzieł naszych artystów i obwiezienia ich po całej Europie. Projekt ten został w mniejszych wymiarach uskuteczniony przez Krywulta.
Mówimy: w mniejszych wymiarach, albowiem zebrał on obrazy malarzy przeważnie krakowskich i podróżuje z niemi nie po całej Europie, ale tylko po kraju.
Przedsiewzięcie to jednak jest pożyteczne, otwiera bowiem i malarzom nowe drogi zbytu, i szerszym masom publiczności możność oglądania dzieł sztuki, zatem kształcenia smaku i sądu.
Jest to możliwem tem bardziej, że zbiór obejmuje niektóre rzeczy bardzo cenne. W ogóle można z niego wnioskować, że pod wpływem kilku mistrzów wzrosła nie tylko liczba artystów, ale i poziom malowania. Spotykamy się tam z nazwiskami malarzy mało jeszcze znanych, którzy jednak wystawili wcale niepospolite rzeczy. Znajduje się jednak i wiele imion już rozsławionych, między któremi pierwszeństwo należy się, jak zwykle, Matejce.
Na bliższą uwagę zasługuje także obraz A. Piotrowskiego: Zagroda ukraińska w zimie. Mnóstwo w nim natury i prawdy w lot pochwyconej. Artysta okazuje się wybornym i biegłym znawcą ludu. Widzieliśmy wiele obrazów, i w każdym niemal widzieliśmy postęp. W Zagrodzie nie ma żadnego fałszu w perspektywie, czem czasem Piotrowski trochę grzeszył. Niebo, oddalenia, śnieg na dachach i wykreślanie się kształtów pokrytych białym całunem na tle wieczornem zrozumiane i oddane przewybornie. W ogóle zaś artysta uchwycił charakter, jaki chciał uchwycić, przewybornie. Jest to w całem znaczeniu tego wyrazu niepospolity obrazek, który gdziekolwiek będzie, będzie zwracał uwagę. Z robót Wyczółkowskiego zasługują na uwagę portrety. Szara godzina Adama Chmielowskiego ma istotnie w sobie coś mistycznego, co jest właściwem tej porze. Chmielowski zdaje się być nieprzyjacielem określonych kształtów, a przyjacielem cieniu, który je roztapia, mąci i pokrywa jakby jakąś tajemnicą. I z innych jego obrazów zauważyliśmy ten kierunek.
Do obszerniejszego sprawozdania powrócimy jeszcze niebawem. Dziś wspomnieliśmy o tych tylko obrazach, które najmocniej rzucają się w oczy, lub które zwróciły szczególniejszą naszą uwagę.

139.

Roboty przy budynkach przeznaczonych na wystawę koni postępują raźnie i wkrótce będą ukończone. Obecnie przed budynkami odbywa się urzędowy spis koni, który nie ma nic wspólnego z przyszłą wystawą. Wprowadza on jednak w błąd wielu przechodni, którzy, widząc konie najrozmaitszych ras, maści i tuszy, stojące przed budynkiem, sądzą, że to są okazy, i często dziwią się, dlaczego nadesłano takie chabety.

140.

Ziarno, pismo na kształt paryskiego Paris-Murcie, na które tak długo oczekiwano, obecnie przechodzi ostatnią fazę przed wyjściem i wkrótce ukaże się istotnie na widok publiczny.

141.

Panna Kamila Morzkowska zawarła podobno z dyrekcją Teatrów kontrakt obowiązujący na rok jeden.

142.

Od dwóch dni szklarze pojawiły się znowu w wielkiej obfitości nad Warszawą. Ponieważ te, które odwiedziły nas już dawniej, poginęły podobno w skutku zimna, jakie później nastąpiło — musi więc to być seria druga, wylęgła już podczas ostatnich dni cieplejszych.

143.

Kurier Warszawski donosi, że w Ameryce Południowej, w Walencji (Wenezuela), zmarł Euzebiusz Parylewicz, b. kapitan b. wojsk polskich, w 80 roku życia.
Po opuszczeniu kraju służył dość długi czas w wojsku szwajcarskiem, następnie pod Garibaldim, jako adjutant.
W Wenezueli wstąpił również do wojska i tam dosłużył się stopnia pułkownika. Pod koniec życia przemieszkiwał w Walencji u p. Franciszka Kwiatkowskiego, który czuwał nad nim aż do jego chwil ostatnich.
Wiadomość tę o nim podajemy dlatego, iż nieboszczyk wyraził życzenie, aby rodzina była powiadomioną przez pisma warszawskie o jego śmierci.

144.

Wyszedł z druku II tom Przewodnika heraldycznego. Autorem książki tej jest Amilkar Kosiński, który, jak wiadomo, jest jednym z najbieglejszych heraldyków dziś żyjących. We wstępie autor skarży się jednak, że z powodu braku materiałów powstało wiele niedokładności i opuszczeń. Mimo to jednak monografie niektórych domów skreślone są wybornie i zawierają mnóstwo materiału historycznego. Do takich należą monografie Komorowskich, Dunin-Borkowskich, Sapiehów, etc. Trudności, jakie napotyka dzisiejszy heraldyk w pisaniu herbarza, leżą w tem, że podczas gdy jedne rodziny, i to najczęściej o notorycznem szlachectwie, pozostają obojętne i nie nadsyłają żadnych materiałów, inne, powodowane próżnością, dostarczają jeśli nie dokumentów, to przynajmniej podań fantastycznych, lub zgoła fałszywych. Tem także się tłumaczy owa nierównomierność w spisywaniu dziejów rodzin, polegająca na tem, że niektóre mniej znaczne opisywane są obszerniej, inne, choćby znakomitsze, zaledwie wspomniane.

145.

W ostatnich dniach wyszedł przekład tomu II Historii powszechnej Holzwartha.
Tom ten, liczący 746 stronic, obejmuje dokończenie dziejów przedchrześcijańskich.
Autor należy do szkoły historycznej, która w dziejach przyjmuje celowość, na mocy której ludy dążą do coraz wyższego rozwoju i do spełnienia pewnych moralnych zadań w życiu ludzkości.

146.

Znany rysownik Andriolli wybiera się w podróż wzdłuż brzegów Wisły aż do Krakowa. Artysta nosił się już, o ile wiemy, dawno z zamiarem odbycia podróży tej wodą, zapewne też odbędzie ją łodzią. Jakoż silne jego ręce nie tylko delikatny ołówek, ale i ciężkie wiosła trzymać umieją. Po drodze będzie rysował widoki, typy, kostiumy, słowem wszystko, co z artyzmem, ale także i z etnografią ma związek. Tekst objaśniający rysunki artysta ma zamiar sam pisać.

147.

Felicyta, dramat Odyńca, wyszedł z druku w nowej edycji. Poprzednia była zupełnie wyczerpana.

148.

Wincenty Niewiadomski, przyrodnik, wydał nową książkę pod tytułem: Obrazy z życia flory. O oryginalnej i zajmującej tej pracy podamy wkrótce obszerniejszą wzmiankę.

149.

Tygodnik Ilustrowany zamieszcza w ostatnim numerze wiersz Jana III, przesłany redakcji przez Wincentego Rapackiego, literata i zarazem artystę Teatrów warszawskich.

150.

Jarmark wełniany zbliża się. Od pewnego już czasu widzimy na ulicach postacie wiejskie, łatwe do odróżnienia na pierwszy rzut oka. Hotele zwolna zaczynają się napełniać. W mieście panuje przekonanie, że jarmark będzie nadzwyczaj ożywiony i że liczba przyjezdnych przewyższy lata poprzednie.
Zapewne że to nastąpi, wielu bowiem gości zjedzie się i dla wystawy koni, przy której roboty postępują ciągle. Na ową wystawę ściągną zapewne i goście zakordonowi.
Mniej uzasadnione są optymistyczne przewidywania, że interesa z wełną pójdą równie doskonale.
Nie chcemy bynajmniej im zaprzeczać, sądzimy tylko, że tych rzeczy nie można na pewno przewidzieć.
Tymczasem więc pomówimy o innej sprawie, na którą zwrócił słuszną uwagę p. Faustyn Bicz w Kurierze Warszawskim.
Mówi on o roli faktorów żydowskich, pośredniczących między sprzedającymi wełnę a nabywcami.
Co oni mają do roboty tam, gdzie producent styka się bezpośrednio z kupcem, dlaczego żaden układ nie przychodzi bez nich do skutku, dlaczego obywatele ziemscy płacą im hojne i wysokie odsetki za nic? — to pytanie, na które istotnie nie jest łatwo odpowiedzieć.
Kupcom nie są oni potrzebni — obywateli obdzierają — jakaż więc na nich rada? Utworzenie jakichś biur pośredniczących, jakichś meklerów uwierzytelnionych, byłoby rzeczą tak samo niepotrzebną, a w gruncie rzeczy tąż samą, — nie ma więc co o tem myśleć.
Cóż więc robić?
Pozostaje jedno. Oto solidarność sprzedających, z których każdy może siebie i innych zobowiązać do nieużywania próżniaczych i wyzyskujących faktorów.
Dla każdego z wytworców powinno się to stać poniekąd punktem honoru. Czas przecie, byśmy zrozumieli nasz własny interes i otrząsnęli się z owej powolności, gwoli której pozwalamy chować do kieszeni każdemu, komu się podoba, naszą pracę.
Czyżby kto sądził, że jeśli obywatele stanowczo powiedzą sobie: „nie robimy nic przez faktorów“ — to kupcy nie trafią do nich po wełnę!
Kto tak sądzi, niech napycha tedy cudze kieszenie, ale niech wie, że czyni to przez niedołęstwo.


151.

Burza onegdajsza popsuła wiele drzew w ogrodach i alejach miasta. W Alejach Jerozolimskich przewróciły się dwie topole, na rogu Wielkiej i Pięknej dwa kasztany, w parku Łazienkowskim i Alejach Ujazdowskich szkody były jeszcze znaczniejsze, za rogatkami zaś mokotowskiemi przewrócone drzewa zatamowały przejazd.
Zalane, a raczej pozamieniane w potoki ulice nasuwały ludziom myśl, że prawdziwe kanały więcej są warte od rozpraw nad kanalizacją.

152.

Tramwaje warszawskie zostały stanowczo zatwierdzone. Wczoraj zakomunikowano decyzję komitetowi do spraw Królestwa Polskiego.

153.

Nowiny donoszą, że magistrat oddał wreszcie siedmiu wspólnikom prawo urządzenia łazienek letnich za rs 900.

154.

Ruch budowlany w Warszawie nie ustaje. W ostatnich dniach 14 osób wniosło podanie o budowę 17 nowych domów w różnych dzielnicach miasta.

155.

Dowiadujemy się, że Tymoteusz Adamowski, znany skrzypek, wraca w lipcu z Ameryki do Warszawy. Powodzenie jego za Oceanem wzrastało aż do chwili ostatniej do tego stopnia, że w Bostonie (Massachusetts) wyprawiono mu wielką owację.

156.

Pisma galicyjskie donoszą, że panna Deryng udaje się do Pragi czeskiej, gdzie wystąpi w rolach Ofelii, Julii, Frou-Frou, Adrianny Lecouvreur i wielu innych.

157.

W Rosieniach w guberni kowieńskiej ma być otwarta druga wystawa koni, współcześnie z warszawską. Nagrody rządowe są następujące: rs 300 dla koni wierzchowych, rs 200 dla koni włościańskich i rs 200 dla pociągowych. Prócz tego książę Ogiński ofiarował również rs 200 na fundusz, z pomocą którego ma być otworzona osobna sekcja wystawowa koni rasy żmudzkiej.

158.

Pan Jelinek, znany literat czeski, bawi obecnie w Warszawie.

159.

Wyścigi tegoroczne odbędą się w dniu 13, 17, 20 i 22 czerwca — z powodu zaś wystawy koni i wełnianego jarmarku ściągną zapewne daleko większą liczbę widzów, niż w latach poprzednich. Wyścigów będzie 21, liczba zaś koni zapisanych rzeczywiście jest znaczna, bo wynosi 101.

160.

Z Polaków, którzy dzieła swe nadesłali do tegorocznego Salonu, jeden tylko Cyprian Godebski uzyskał wzmiankę honorową przy rozdawaniu nagród w dziale rzeźby. Z malarzy naszych nikt nie został nagrodzony. W ogóle jednak między cudzoziemskimi artystami uczestniczącymi w Salonie panuje wielkie niezadowolenie z powodu lekceważenia dzieł obcych na korzyść nawet miernot francuskich.

161.

Przy wystawie koni ośmdziesięciu robotników pracuje od świtu do zmierzchu. Do przyszłej soboty, w którą przypadnie uroczystość otwarcia, ma być wszystko wykończone.
Niezależnie od robót ogólnych, prowadzone są także i szczegółowe kosztem różnych wystawców.

162.

Ziarno według zaręczeń ludzi dobrze poinformowanych ma się ukazać „na pewno“ w przyszłą sobotę. Czas już istotnie wielki.

163.

Rewizja szkół pod względem sanitarnym, dokonywana przez specjalną komisję, została już ukończona, a raport wkrótce zostanie złożony.

164.

Kobieta doktór. Panna Tomaszewicz po ukończeniu studiów medycznych za granicą i ulegalizowaniu swego patentu w Petersburgu osiadła stale z prawem praktyki w Warszawie.
Mamy więc kobietę-doktora.
Panna Tomaszewicz jest autorką kilku poważnych prac naukowych w zakresie medycyny, z praktyką zaś zapoznała się w licznych klinikach zagranicznych.
W ostatnich dniach została ona przyjęta jako lekarz ordynujący w chorobach kobiecych i dziecinnych do lecznicy 1-szej, położonej przy ulicy Niecałej.
Grono lekarzy, które ją do lecznicy przyjęło, pragnęło tym sposobem wyrazić uznanie dla poważnej pracy i nauki, i jednocześnie złożyć dowód, że lekarze mężczyźni nie pragną stawiać przeszkód takim lekarzom kobietom, które przez sumienne studia stanęły z nimi na równi.

165.

Zmiana w systemacie karnym szkolnym. Dotychczas praktykowało się, że po wydaleniu ucznia szkoła, z której go wydalono, zawiadamiała o jego nazwisku wszystkie inne w całem państwie, a to w tym celu, by nigdzie nie mógł być przyjęty.
Obecnie, jak donoszą Nowosti, kara taka, stanowiąca o całym losie człowieka za to, że popełnił wykroczenie w wieku dziecinnym, będzie zmieniona.

166.

Pani Modrzejewska cieszy się w Londynie coraz większem uznaniem. Najsłynniejszy obecnie aktor angielski Irving zaprosił ją niedawno na przedstawienie do swego teatru; podczas zaś przedstawienia miejscowi artyści z Irvingiem na czele wyprawili jej owację. Dzięki tym sukcesom artystka nasza będzie grała jeszcze w Court Royal Theatre aż do połowy lipca.
Po upływie tego terminu przybędzie podobno na wakacje do Zakopanego, skąd uda się do Oberammergau w Bawarii. Następnie wraca do Londynu, gdzie została zaangażowana na cały rok.
Obecnie oprócz Damy kameliowej, jak już donosiliśmy, pani Modrzejewska wystąpi w Maryi Stuart; cykl zaś występów zakończy Julietą. O rolach, jakie przygotowywa na przyszły sezon, nie mamy jeszcze dokładnych wiadomości.

167.

Staraniem lwowskiej firmy F. Richtera ma wyjść zbiór poezyj najcelniejszych poetów polskich. Ma to być wydanie wielce ozdobne, upiększone ilustracjami Matejki, Siemiradzkiego, Andriollego, Brandta i wielu innych.

168.

Wieści teatralne. Artyści opery odbywają codziennie dwie próby z oper: Kopciuszek Rossiniego i Gwebrowie Hertza.
Reżyseria dramatu powtarza próby z Fausta Goethego.

169.

Krąży wiadomość, że wkrótce przybyć ma do nas na gościnne występy panna Reszke, znakomita śpiewaczka z Opery paryskiej, występująca obecnie w Madrycie.
Oczekują również przybycia Rychtera i pani Lüde z Krakowa.

170.

Na wystawę koni przybyły już konie książąt Michała i Bohdana Ogińskich, Czarnowskiego, Horodyńskiego, Mańkowskiego, Szerszeńskiego, hr. Stanisława Zamoyskiego z Podzamcza, Jarockiego Emeryka z Podola, Kronenberga etc.

171.

Wystawa tkacka została przedłużoną aż do 25 czerwca w tym celu, by ją mogli zwiedzić wieśniacy przybywający na jarmark wełniany, wyścigi i wystawę koni.

172.

Instytut Leśny. Przedstawiony został Radzie Państwa nowy projekt Instytutu Leśnego. Kurs ma w nim być czteroletni, stopnie zaś naukowe będą odpowiadały uniwersyteckim.

173.

Związki małżeńskie. Wiadomo, że były minister Oświecenia wydał rozporządzenie, wzbraniające studentom wstępować w związki małżeńskie. Owoż, według zapewnień dzienników petersburskich, rozporządzenie to miało być odwołane; obecnie jednak Nowosti donoszą, że dzisiejszy minister postanowił utrzymać je nadal.

174.

Towarzystwo Dobroczynności czyni starania o przeniesienie wystawy ruchomej obrazów malarzy polskich z Resursy Kupieckiej do Ratusza. Myśl to dobra, w Ratuszu bowiem wystawa byłaby zwiedzana nierównie liczniej.

175.

Brązowe medaliony Kraszewskiego, przeznaczone jako premia dla członków Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, rozdane zostaną w roku bieżącym.

176.

Nowa ulica. Podniesiony został znowu projekt przecięcia ulicy między Miodową a Bielańską. Ulica ta przeszłaby, jak mówią, przez ogród pokapucyński.

177.

W Ciechocinku spodziewają się tego roku ogromnego zjazdu gości. Dotychczas bawi już 500 osób, każdego zaś dnia przybywają nowi pacjenci.

178.

Lichwa. Gazeta Lubelska donosi o nadużyciach lichwiarskich, przechodzących wszelkie możliwe granice. I tak, pewien młody człowiek, biorąc 470 rubli, podpisał weksel na rs 24,000 (wyraźnie: rubli dwadzieścia cztery tysiące), drugi raz za 120 na 6,300, trzeci raz za 140 na rs 7,000.
Na szczęście interwencja prawa poskromiła nieopatrzność młodzieńczą i apetyt lichwiarzy.

179.

Talent. Gazeta Lubelska donosi, że w lubelskiej szkole żydowskiej znajduje się chłopiec nazwiskiem Rubin Frydman, okazujący nadzwyczajne zdolności do rzeźbiarstwa i snycerstwa. Wyrabia on bez żadnych wskazówek nader piękne i delikatne przedmioty z drzewa, jak np. szachy itd. Kilku zamożniejszych ludzi w Lublinie postanowiło podobno poprzeć talent młodego Izraelity.

180.

Przegląd Lekarski (krakowski) donosi, że w Serbii mieszkają i zajmują wyższe posady medyczne następujący nasi rodacy: dr Aleksander Bohdanowicz, dr Roman Dalmajer i dr Kazimierz Staniszewski.

181.

Na wystawę koni przybyło już blisko 200 okazów.
Roboty na wystawie prowadzone są najenergiczniej wzdłuż ulicy Pięknej.
Cieśle, stolarze, tapicerowie pracują tam bez wytchnienia od rana do nocy.
Linia ta wkrótce zostanie zupełnie ukończoną. Mieścić ona będzie przedmioty dotyczące hodowli i utrzymania koni.
Kowale, rymarze, fabrykanci powozów, ślusarze itp. wystawią tu wyroby swego fachu. Roboty, w chwili gdy to piszemy, są już zapewne wykończone.
Namiot cukierniczy stanął między pawilonem sędziów a stajniami dla koni Krasińskiego.
Restauracja rozłożyła się po obu stronach głównej bramy wchodowej.
Zjazd wieśniaków powiększa się z dniem każdym.

182.

Krążą wieści, że w Warszawie ma powstać nowe pismo poświęcone sprawom bankowym i ekonomicznym.

183.

Komedie Kraszewskiego: Kosa i kamień, Słomiana wdowa i Miód kasztelański przełożone zostały na język czeski i wkrótce mają być przedstawione w Pradze.

184.

Dolina Szwajcarska w czasie tomboli, która ma być w niej urządzona, oświetlona będzie światłem elektrycznem.

185.

Wyszła z druku książeczka Jana Mrówki (Jeleńskiego) pt. Narada z Kubą, jakby sobie radzić bez Żydów.

186.

Natychmiast po otwarciu teatru nastąpi pierwsze przedstawienie Fausta Goethego.

187.

Dwie Polki zbierają dziś laury w Londynie. Obok bowiem p. Modrzejewskiej cieszy się wielkiem powodzeniem pani Kochańska.
Już na próbach, dyrektor, reżyserowie i artyści, którzy wystąpią wraz z naszą śpiewaczką, oklaskiwali ją zapamiętale.

188.

Na Wystawę sztuk pięknych przybyła rzeźba La Modestie Wiktora Brodzkiego.

189.

Jedna z najefektowniejszych sztuk Wiktoryna Sardou, Dora, ma być przedstawiona wkrótce na scenie warszawskiej.

190.

Ziarno, pismo „dla głodnych“, mieć będzie 6 arkuszy objętości.
Taka obfitość materiału była między innemi przyczyną opóźnienia tej publikacji. Ostatecznie miała wyjść w sobotę, tymczasem przy układaniu form spostrzeżono się, że tyle jest roboty, iż czas do soboty nie wystarczy.
Jeszcze więc kilka dni cierpliwości.

191.

P. Roman Szwojnicki maluje naturalnej wielkości portret p. Maryi Deryng.

192.

Tygodnik Ilustrowany rozdał swym prenumeratorom jako premium drzeworyt przedstawiający: Bitwę pod Grunwaldem.
Wspaniała ta praca ma siedemset cali kwadratowych wielkości.
Rysował kliszę sam Matejko, drzeworyt wycinał p. Zajkowski.
Dlatego to było niespodzianką, było niespodzianką wspaniałą.
Piękna ta praca, przedstawiająca tak miły oczom naszym przedmiot, będzie cenną ozdobą naszych domów wiejskich i miejskich.

193.

Kiejstut, tragedia Asnyka, została przetłumaczona na język niemiecki przez p. M. v. Reden i wydana w Poznaniu u Józefa Jolowicza. Recenzent Magazin für die Litteratur des Auslandes mówi, że jest to jedno z owych rzadkich wzorowych tłumaczeń, które dorównywają oryginałowi.

194.

Wyszły z druku Listy o jeździe konnej Stanisława Rewieńskiego.
Jest to odbitka z Tygodnika Rolniczego. Książkę tę radzimy mieć każdemu, kto pragnie teoretycznie się obeznać z zasadami jazdy i ze sposobem, jak należy się obchodzić z koniem. Autor Listów jest znawcą i miłośnikiem szlachetnej rozrywki, która zostaje u nas w takiem zaniedbaniu, a która ze wszystkich ćwiczeń dla ciała jest jednem z najskuteczniejszych i najdzielniej podtrzymujących energię męską. — Wiedzą o tem cudzoziemcy, dlatego np. w Londynie istnieje pełno zakładów wynajmujących konie, i wynajmujących tanio, tak, że nawet ludzie średniego stanu, pracujący po biurach lub w sklepach, mogą korzystać z tak zbawiennej gimnastyki. Toż samo dzieje się we Francji i Niemczech — my tylko, jakkolwiek jesteśmy potomkami najdzielniejszych może jeźdźców w Europie, nie znajdujemy jakoś czasu, możności, pieniędzy i dobrej woli do podtrzymywania w praktyce starej tradycji. Wyrobił się nawet z czasem u nas bezsensowny przesąd, że konna jazda nie zgadza się z powagą ludzi mających pewne stanowisko, a zgoła jest nieprzyzwoitą i szkodliwą dla kobiet. Co do ostatniego zdania, jak dalece jest ono bezsensownem, znowu dość wskazać na Angielki, które od dziecinnego prawie wieku uganiają się na ogromnych hunterach po Hyde Parku, a potem, wyszedłszy za mąż, wydają na świat więcej, i to zdrowszych dzieci, aniżeli nasze anemiczne kobiety.
Mówiąc o ludziach ze stanowiskiem, w tymże Hyde Parku można widzieć ministrów, dyplomatów, członków parlamentu, doktorów, bankierów etc., którym bynajmniej nie przychodzi do głowy, by na koniu wyglądali mniej poważnie, niż piechotą. — Autor mówi wiele o konnej jeździe jako środku leczniczym, i robi słuszną uwagę, iż przy naszych zakładach hydropatycznych dobrze by było urządzić ujeżdżalnie. Nie wątpimy wraz z autorem, że doktorowie, pracujący w wodolecznicach, popieraliby jak najmocniej podobne zakłady.

195.

Wystawa koni. Onegdaj, w sobotę, o godzinie 3 po południu, odbyło się otwarcie wystawy koni w Warszawie. Przy otwarciu uczestniczyły władze rządowe i zaproszeni. Po podpisaniu protokołu udano się następnie wzdłuż budynków dla obejrzenia koni. Najpiękniej urządzone są stajnie pp. Potockich, Bobrowskiego i Krasińskiego. Koni pięknych jest bardzo wiele. O godzinie 5 odbyły one rodzaj parady przed zgromadzonymi gośćmi. Parada nie przeszła nawet bez małych wypadków, kilka bowiem koni wyrwało się prowadzącym, — reszta defilowała przed widzami wspinając się i szarpiąc, jakby w umyślnej chęci wykazania swego ognia i dzielności. Widzieliśmy różne rasy, zatem anglików, ardenów, perszeronów, arabów itd. Największe wrażenie zrobiły jednak konie rasy żmudzkiej książąt Ogińskich. Są to pysznie zbudowane rumaki, o wyniosłej szyi, suchej głowie i niezmiernie silnej budowie nóg. Rasa to, która przez staranną hodowlę mogłaby, jak widzimy, znakomite do wszelkich użytków konie wydawać. Po ukończonej defiladzie kilku mistrzów konnej jazdy próbowało rumaków, a raczej ich nóg, skacząc przez przygotowane umyślnie na ten cel przeszkody.
Przy wystawie koni urządzona jest wystawa obrazów, przedstawiających konie, p. Ungra. Najznakomitszemi płótnami na niej są: Jarmark w Bałcie Brandta i Targ na konie Witkiewicza. Jest także kilka pięknych akwareli Kossaka i sportowych obrazków Rosena.

196.

Wyścigi. Pierwszy akt tej pięknej i szlachetnej zabawy, na którą narzeka wielu, a uczęszczają wszyscy, odbył się wczoraj. Pogoda służyła wybornie, po porannym obfitym deszczu nie było wiele kurzu, więc choć upał dawał się trochę we znaki, zjazd był niezwykły. Złożyło się na to zresztą wiele przyczyn, głównie zaś wystawa koni, kwoli której przyjechali do Warszawy także i ci, którzy na jarmark wełniany nie przyjeżdżają. Od dawnego czasu nie pamiętamy takiego mnóstwa powozów, koni i pięknych kobiet. Bawiono się doskonale, przyglądano się ciekawie, zakładano zapalczywie. Słyszeliśmy przytem francuszczyznę i angielszczyznę mniej więcej krajowego wyrobu, za pomocą której „nasi nieobecni“ dowodzili, że są obecni, — nasi zaś „obecni“, że godni są towarzystwa „nieobecnych“. Pewne akcenta prowincjonalne lub przypominające okolice Nalewek, jakie dawały się słyszeć w anglo-francuskim żargonie, nie zakłócały ogólnej harmonii, polegającej na tem, aby w tak dystyngowanem gronie nie mówić po polsku. Zabawa odbyła się w następującym porządku. Do pierwszego biegu stanęły konie: Beauty Dobrogosta, Skiba Wodzińskiego, Kordian Grabowskiego i Gazela Mysyrowicza. Wygrał Grabowski, drugą zaś nagrodę otrzymał Dobrogost. W następnej gonitwie (Derby international) biegły: Hilda Dobrogosta, Alars Wodzińskiego, Figaro Grabowskiego i Grimston Mysyrowicza. Jeździec w niebieskiej kurtce i amarantowej czapce, czyli Szumiłło Grabowskiego, przodował i tym razem, i przebiegłszy 2 wiorsty i 133 sążni w 3 minuty i 8 sekund, pierwszy stanął u mety.
Do trzeciej, głównej, nagrody (rs 2,000), stanęło aż 6 koni: Dobrogosta, Iłowajskiego, Bogusławskiego, Łazarewa, Grabowskiego i Mysyrowicza. Bieg wynosił cztery wiorsty. Z początku gonitwy pierwszym był Midas Grabowskiego, niedaleko jednak od mety wyprzedziła go Miss Oven Mysyrowicza, która też otrzymała pierwszą nagrodę, przebiegłszy 4 wiorsty w 5 minut i 31 sekund.
W czwartej gonitwie o nagrodę rs 700 odniosła Zwycięstwo Anita Grabowskiego, wyprzedziwszy Miss Makę Dobrogosta i Wiesława Kronenberga, przebiegłszy 2 wiorsty w 2 minuty i 37 sekund.
Do biegu z przeszkodami stanęły tylko dwa konie: Kiejstut Grabowskiego i Grizly-Boy Wotowskiego. Na pierwszym jechał porucznik Gornatow, na drugim sam właściciel. Wygrał i tym razem Grabowski, Kiejstut bowiem skakał z łatwością przez wszystkie przeszkody, gdy tymczasem Grizly-Boy odmówił skoku przy drugiej.
Kiejstut stanął u mety w 5 minut i 39 sekund.
W ostatniej gonitwie płaskiej: (Panowie jadą) wygrał p. Wotowski na koniu Gladiatorze, własność Wołoszewskiego. Drugim był Michalski, trzecim oficer Leniwcew, czwartym oficer Charpentier. Grabowski swego konia wycofał.
Gladiator stanął u mety w minut 2 sekund 21.

197.

Wystawa koni. Wczoraj liczne i wykwintne tłumy zebrały się na wystawie koni. Prócz reprezentacji koni, widzieliśmy rumaki i jeźdźców przybranych charakterystycznie w najrozmaitsze kostiumy. Podziwiano więc herolda na ogromnym koniu, zdobnym kiścią piór strusich na głowie. Herold w średniowiecznym kostiumie, w ręku trzymał trąbę, z której zwieszała się chorągiew z herbem Warszawy. Następnie podziwiano Beduinów w białych zasłonach, potem, pod koniec już wieczoru, było w arenie kilka ładnych ekwipażów i kilkunastu jeźdźców, którzy próbowali skakać przez przeszkody. Publiczność bawiła się doskonale. Oczekiwano także na ukazanie się polskiego sokolnika w charakterystycznym kostiumie naszych dawnych sokolników, ale zostało ono wstrzymane. Wielką liczbę ciekawych ściągnęła także wystawa obrazów koni, urządzona przez p. Ungra. W następnych numerach podamy o niej obszerniejszą wzmiankę. Koło ósmej znaczna część publiczności udała się do Doliny Szwajcarskiej.

198.

Polewanie ulic wobec upałów panujących odbywa się wielce nieprawidłowo. Za przykład może posłużyć plac Warecki. Sikawki przejeżdżające skrapiają tylko pewne szlaki, między któremi reszta placu pozostaje sucha. Z tych suchych części kurz podnosi się całemi kłębami przy każdem mijaniu się dorożkarzy. Tak samo rzecz się ma na placu Św. Aleksandra, w Alejach Jerozolimskich i Belwederskich. Wyznajemy, iż nie rozumiemy podobnej manipulacji. Albo należy polewać całe place i aleje, i to obficie, albo szkoda pracy i kosztów.

199.

Znany skrzypek Adamowski po długim i pełnym powodzenia pobycie w Ameryce udaje się do Londynu, gdzie weźmie udział w koncertach w Cristal Palace, następnie zaś 22 września wraca do New Yorku na wielką uroczystość muzyczną wyprawianą tam dorocznie. W ostatnich czasach artysta nasz grał w Ameryce wraz z Jozeffym, którego, sądząc z gazet amerykańskich, w znacznej części zaćmił.

200.

Ziarno, pismo dla głodnych, ukazało się na koniec i znajduje się do nabycia we wszystkich księgarniach. W dniu wczorajszym rozkupiono już mnóstwo egzemplarzy. Jest to pokaźny zeszyt, złożony z sześciu blisko arkuszy. Obejmuje on mniejsze lub większe artykuły, pojedyńcze sceny, małe obrazki literackie, poezje i aforyzmy wszystkich prawie ludzi piszących po polsku, bez względu na miejsca i kraje, w których żyją. W części artystycznej wzięli udział również wszyscy malarze i rysownicy. Pismo, oczekiwane od dawna z niecierpliwością, spóźniło się znacznie względnie do terminu, w jakim wyjść miało, nie podobna tu jednak winić nikogo, przyczyną bowiem były warunki zewnętrzne, od redakcji niezależne, głównie zaś wymiar pisma, który znacznie przenosi plan pierwotny. Skwapliwość jednak, z jaką wszyscy chwytają za pismo, dowodzi, że opóźnienie nie zaszkodziło powodzeniu. Czy powodzenie to jest słuszne? — Tak. Jest zrozumiałem ze względu na cel, a słusznem ze względu na treść pisma, które wcale nie przedstawia się gorzej jak Paris-Murcie, Vindobona itd. W następnych numerach podamy obszerniejsze sprawozdanie o Ziarnie, ograniczając się obecnie na doniesieniu, że wyszło i że kosztuje cztery złote, jest zaś do nabycia we wszystkich księgarniach.

201.

Jarmark w Bałcie. Na wystawie Ungra, urządzonej przy wystawie koni, dwa obrazy zwracały głównie na się uwagę: Jarmark w Bałcie Brandta i Targ na konie Witkiewicza. O Targu na konie pisaliśmy już obszerniej, gdy był wystawiony w Salonie artystycznym, obecnie powiemy kilka słów o obrazie Brandta. Wspaniałe płótno to nosi na sobie wszystkie cechy ręki artysty, tak, że na pierwszy rzut oka można poznać, kto jest autorem obrazu. Cechy te jednak nie są manierą, ale indywidualnością, która odbija się wszędzie, zarówno w krajobrazie, jak i postaciach ludzi i koni. Malarz przenosi widza w świat na poły azjatycki. Namioty, szałasy kryte słomą, papierowe lampy zawieszone w namiotach, dywany, tureckie siodła, orientalne akcesoria, wśród których wre życie jarmarczne. Rozhukany tabun koni rwie się wśród kłębów kurzu ku szałasom, Kozacy zaś i Tatarzy zagradzają im drogę długiemi kijami. Postacie to niezrównanie oryginalne. Trudno w jakimkolwiek obrazie znaleźć tyle ruchu i rozpętanego życia, które stanowi istotę i jakby duszę jarmarków na kresach. Wszystko, co stanowi ich dziką poezję, zostało zrozumiane i odczute z prawdą, fantazją i dzielnością. Obraz z tego powodu ma wyższe znaczenie, albowiem jest on nie tylko trafnem przedstawieniem rzeczy i ludzi, nie tylko doskonałem malowidłem, ale i kompozycją w szerszem znaczeniu tego słowa, tj. kwiatem twórczej fantazji, która, nie mijając się z prawdą, umie na tle rzeczywistości stworzyć poemat. Jest to najcelniejsza strona obrazu, nadająca mu wyższe znaczenie w sferze sztuki. O zaletach perspektywy, o wybornych grupach ludzi i koni nie potrzebujemy mówić, są to bowiem zalety, w których Brandt celuje między wszystkimi malarzami. Nie tylko publiczność, ale i koledzy Brandta, malarze, zachwycają się oświetleniem i w ogóle technicznemi zaletami obrazu. — Byłby on najpiękniejszą ozdobą każdego salonu i każdej wystawy, dlatego też cena rs 10,000, która wielu wydała się za wysoką, w rzeczywistości nie jest przesadzoną. Sądzimy, że arcydzieła pędzla naszych artystów nieraz znacznie drożej bywały cenione, obraz zaś, o którym mowa, nabyłaby zepewne chętnie każda galeria, choćby za cenę jeszcze wyższą.

202.

Doszły nas nowe i pewne wieści o nadzwyczajnem powodzeniu p. Modrzejewskiej w Londynie. W Court Royal Theatre dodano trzy nowe rzędy krzeseł, liczba bowiem żądających biletów przewyższa znacznie tę, jaką sala pomieścić może. Współzawodnictwo Sary Bernhardt nie zaszkodziło bynajmniej naszej artystce: za krzesła, których cena zwyczajna jest 10 szylingów, płacą w lokacjach od 15 do 20 szylingów. — Pani Modrzejewska podpisała już kontrakt na cały rok. Po krótkich wakacjach rozpocznie na nowo grać w październiku. Występy zaczną się Maryją Stuart, potem pójdzie Intryga i miłość, Donna Diana, Izabela w Measure for measure Szekspira, Imogena w Cymbelinie, a następnie Romeo i Julia i Antoniusz i Kleopatra. Teatr, w którym artystka występowała dotychczas, lubo zgromadza, tak jak i Haymarket, najwykwintniejszą publiczność, okazał się jednak wobec natłoku widzów za mały, dlatego dyrektor postara się prawdopodobnie o inny teatr. Przed kilku dniami Illustrated London News umieściły portret naszej artystki, a prasa głosi coraz większe jej pochwały. W sferach teatralnych, literackich i artystycznych znakomitości tamtejszych p. Modrzejewska doznaje najuprzejmiejszego przyjęcia i uznania — sukces zaś finansowy przeszedł, jak się dowiadujemy, nadzieje nawet jej samej.

203.

Faust. Słyszeliśmy, że przedstawienie Fausta Goethego ma być odłożone do przyszłego wtorku. Nie myślimy robić z tego dyrekcji najmniejszego zarzutu. Choćby nawet przedstawienie jeszcze na dłużej miało być odłożone, zgodzilibyśmy się na zwłokę chętnie, sądzimy bowiem, że takie sztuki, jak Faust, albo muszą być wypracowane i przedstawione wzorowo, albo niech lepiej wcale nie będą przedstawiane. Obawiamy się nawet, czy Teatr Letni, w którym akustyka jest zła, a nastrój publiczności nie odznacza się zbytniem przejęciem się sztuką, — będzie odpowiedni dla Fausta, któremu bezwarunkowo potrzeba i odpowiedniego miejsca i odpowiedniej publiki. Lepiej by może było poczekać aż do zimy, a za to dzieło mistrza przedstawić i zagrać po mistrzowsku — i nie wobec publiki z kapeluszami na głowie, ale nastrojonej poważnie wobec uroczystości.

204.

Wspomnienie z wystawy. Wczoraj podaliśmy wiadomość o akcie rozdania nagród, zamykającym wystawę koni; dziś dodajemy kilka słów prostujących i objaśniających akt rzeczony.
Pisma periodyczne zbyt wcześnie podały wiadomość o przyznaniu głównej nagrody, skutkiem czego między publicznością rozszerzyło się mniemanie, że jedynym przedstawicielem, nagrodzonym wielkim złotym medalem, był pan Surowcow. Tymczasem rzecz ma się inaczej. Pan Surowcow otrzymał istotnie złoty medal w dziale koni wojskowych, w którym nie mógł nikt inny otrzymać nagrody, jak tylko który z wojskowych. Przy ogólnem jednak rozdaniu nagrodzeni zostali wielkim złotym medalem: p. Ludwik Krasiński, p. Werner z Leśmierza i p. Grabowski. Kilkudziesięciu innych wystawców otrzymało bądź medale srebrne, bądź brązowe, bądź listy pochwalne. Między nagrodzonymi znajdował się także włościanin Rawski, którego ukazanie się na estradzie przyjęto grzmotem oklasków i okrzyków. Publiczność w ogóle nadzwyczaj serdecznie witała wynagrodzonych krajowych hodowców. W wyścigu z przeszkodami p. Stanisław Niemojewsk1 dlatego nie był wynagrodzony, że wziąwszy poprzednio główną nagrodę za jazdę konną, był, „jak mówią“ hors concours. Natomiast przyznano mu jako najlepszemu jeźdźcowi zaszczyt przywództwa wyścigu, biegł zatem na kilkadziesiąt kroków przed innymi, sadząc z największą łatwością przez płoty, poręcze i rowy. Pan Niemojewski jeździ istotnie przepysznie, nie po angielsku lub w ogóle po zagranicznemu, ale po szlachecku, z fantazją i dzielnością, przypominającą dawne czasy. Siła takiej jazdy i rycerskość przewyższa absolutnie wszelkie inne metody i dowodzi, że kiedyś, jak było zresztą ogólnie przyznano, mieliśmy najlepszą. Zgromadzone damy obrzuciły kwiatami p. Niemojewskiego. W godzinę potem wystawa została zamkniętą.
W czasie swego trwania dostarczała ona niejednokrotnie powodu do mniej więcej nieuzasadnionych uwag krytycznych, jednak słuszniej można powiedzieć, że pozostawiła po sobie dodatnie wspomnienia. Każda wystawa jest i powinna być wypływem zasady nosce te ipsum, tj. porachuj się sam z sobą, a zobaczysz i jasne i ciemne strony swej pracy, poznasz, co masz, czego ci brak, czego w danym zakresie usiłowań unikać, a o co się starać należy.
Ostatnia wystawa pozwala wnioskować, że tak szlachetna gałęź gospodarstwa, jak hodowla koni, ma gorliwych u nas i umiejętnych przedstawicieli, że nie płynie ona tylko z chęci popisania się zbytkiem, ale wspiera się na racjonalnych zasadach. Dlatego słusznie nagradzano nie tylko wierzchowce lub powozowe, ale dzielne konie robocze, których liczba rzeczywiście była niemałą.
Z równą słusznością odznaczenia i nagrody spadły na tych, którzy sprowadzają konie rozpłodowe ras zagranicznych, im więcej bowiem takich koni będzie w kraju, tem prędzej zacznie znikać rasa owych naszych chłopskich koników, czyli tak zwanych chmyzów, słabych, nędznych i mało użytecznych. W ogóle wynieśliśmy z wystawy to dodatnie przekonanie, że w wielu miejscach naszego kraju istnieją starannie i umiejętnie prowadzone stajnie, których wpływ i przykład musi oddziałać na całe okolice i podnieść tę gałęź krajowego bogactwa, która do dziś, u chłopów zwłaszcza, w wielkiem znajduje się zaniedbaniu.
Z powyższych powodów żegnamy wystawę słowami uznania i sympatii. Jak każda krajowa wystawa, tak i ona była nie tylko obrachunkiem, ale zarazem i objawem pracy organicznej, wewnętrznej, a zatem pewnego krzepienia się społecznego, które przede wszystkiem na drodze owej pracy może mieć miejsce.

205.

Obraz Matejki: Bitwa pod Grunwaldem doczekał się w prasie angielskiej słuszniejszej oceny, niż sądy, jakie o nim wydali ulicznicy z Figara. Jedno z najznakomitszych i najpoważniejszych pism, Ateneum Londyńskie, z 5 czerwca, pisze o obrazie co następuje: „Straszliwa bitwa pod Grunwaldem Matejki, z dzikim lasem postaci energicznych, pełnych namiętności i niezwykłego wyrazu, a przedstawiających walkę Polaków z rycerzami teutońskimi. Istotnie, rycerze teutońscy tak tratujący pokolenia, które cywilizowali, jak Cezar uspokajał Galię — zostali zmiażdżeni przez Nemezys. Rozszalały rysunek trzyma się motywów historycznych, a zmieszany ruch ściśniętych jeźdźców i pieszych, oręży, koni, sztandarów i rynsztunku wojennego daje prawdziwe pojęcie o barbarzyńskiej walce. Rozdzielając ten chaos bojowy na pojedyńcze części, widz nie może się oprzeć uwielbieniu dla siły i niezmiernej wyrazistości malarza, którego przepyszna brawura nie okazała się niższą od zadania, na jakie się porwał. Obraz jako całość jest chaosem, ale utwór to męski i pełen dzielnej prawdy, różny pod tym względem od dekoracyjnego Wjazdu Karola V Makarta — dzieła z tej samej kategorii, o której mowa“.
Widzimy, że co kraj, to nie tylko obyczaj, ale i smak inny. To, co było niezrozumiałem i zbyt surowem dla calicot’ów paryskich, przemówiło do więcej męskich Anglików. Należy jednak dla sprawiedliwości wyznać, że i we Francji opinia figarzystów nie jest wszystkiem, obraz bowiem Matejki umieszczony został na wystawie w salonie honorowym, przeznaczonym na same arcydzieła, gdzie znajdują się obrazy Gérôme’a, Legrosa, Alma-Tademy etc.

206.

Uroczystość wianków nie dopisała w tym roku zupełnie. Dziewicze i korporacyjne wianki osiadały na piasku, a ulewny deszcz rozproszył szczupłą i tak liczbę widzów.

207.

W teatrzyku Eldorado rozpocznie szereg występów artystka sceny lwowskiej, pani Adolfina Zimajerowa.
Trupa poznańska wystawi wkrótce najnowszą komedię Bałuckiego pt. Sąsiedzi.

208.

Pan Wasilewski przybywa w przyszłym miesiącu na 10 gościnnych wystąpień. Nie potrzebujemy dodawać, jak dalece pożądaną byłoby rzeczą, gdyby ten utalentowany artysta mógł na nowo wejść do składu naszej opery, która kuleje od dość dawnego czasu. Nowa dyrekcja, jeśli istotnie, o czem zresztą nie chcemy wątpić, ożywiona jest dobremi chęciami, mniej bez porównania znajdzie do roboty w zakresie dramatu, bo ten i poprzednio był w względnie kwitnącym stanie, ale na polu opery może dużo zrobić, ponieważ tam wszystko jest do zrobienia.

209.

W Alhambrze odbywają się próby z dramatu Zglińskiego Tomasz Valle.

210.

Ziarno. Słuszną uwagę robi Kurier Warszawski, iż byłoby lepiej, by cukiernie nie dawały gościom swym do czytania Ziarna, gdyż łatwość przeczytania tego pisma gdziekolwiek zmniejszyłaby liczbę jego nabywców.

211.

W przyszłym tygodniu odbędą się we wszystkich zakładach naukowych akty uroczyste, zamykające rok szkolny.

212.

Świeżo wyszła z druku Dietetyka kąpielowa, czyli nauka jak należy się zachować podczas leczenia w zdrojowiskach. Autorem tej książki jest dr Bolesław Skórczewski, lekarz zdrojowy w Krynicy i znany w naukowym świecie specjalista-balneolog. Pisma lekarskie umieszczą prawdopodobnie szczegółowe sprawozdanie z tej książki, my zaś polecić ją tylko możemy wszystkim wybierającym się do wód, jako rzecz napisaną przez poważnego znawcę.

213.

Nadużycie. Kurier Warszawski donosi o nadużyciu, jakiego dopuściła się na podróżnych komenda statku Andrzej, płynącego z Płocka do Warszawy.
Oto odebrawszy w okolicach Jabłonny wieść, że dalej płynąć z powodu mielizn nie można, kapitan statku przybił do brzegu i kazał po prostu pasażerom wysiadać.
Wszelkie przedstawienia nic nie pomogły. Opornych zmuszono do opuszczenia statku. Część podróżnych biedniejszych pozostała bez środków pieniężnych, a nie znając okolicy, nie wiedziała, dokąd się udać. Zamożniejsi najęli furmanki — inni zostali na miejscu w prawdziwie krytycznem położeniu.
Działo się zaś to wszystko nie w Chinach, nie w Azji, ale u nas.
I doprawdy nie ma w tem nic dziwnego, nigdzie bowiem nie lekceważą tak publiczności i nie obchodzą się z nią tak bezwzględnie, jak właśnie u nas.
Czynią zaś to ci, którzy jej służyć powinni.
Wszelkiej służbie na kolejach, na statkach, w miejscach publicznych, wydaje się natychmiast, że jest władzą, a wszelkiego rodzaju urzędniczkom, że są dygnitarzami. Nic u nas nie stosuje się do publiczności, ale publiczność musi się stosować do wszystkiego. Najlepszą ilustracją do tych stosunków są owe sławne napisy na poczcie, istniejące... chyba dla urzędników, bo publiczność, która ich nie rozumie, ciągle się myli wrzucając listy i przesyłki w niewłaściwe skrzynki. Ale o tem i mówić na próżno. Świeży wypadek postąpienia z pasażerami na statku Andrzej przeszedł jednak tym razem wszystko, co się trafiło w czasach ostatnich. Na całym świecie istnieje prawo, że statek, który z jakich bądź przyczyn nie może dowieźć pasażerów na miejsce przeznaczenia, wysadza ich w najbliższej przystani, zwracając pieniądze za całkowitą drogę. U nas wysadza się ich bez ceremonii na piasek. Ciekawiśmy, co powie na to zarząd żeglugi parowej — i czy wypadkiem nie nagrodzi kapitana i załogi za sprytne wyjście z kłopotów?

214.

W Teatrze Letnim ma być przedstawiona w sezonie jesiennym opera Bizeta pt. Carmen.

215.

Pani Jakowicka ma wkrótce przybyć na przedstawienie gościnne do Warszawy. Prawdopodobnie będzie ona śpiewała jednocześnie z Wasilewskim i Zakrzewskim.

216.

Widowisko w teatrze niemieckim w Nowem Tivoli na dochód Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności odbędzie się dopiero w przyszłą środę, tj. dnia 30 bm.

217.

Premia. Za śladem Tygodnika Ilustrowanego, który prenumeratorom swoim dał jako premium Bitwę pod Grunwaldem, poszły Kłosy i Tygodnik Powszechny. Premium Kłosów stanowi Utarczka husarii polskiej ze Szwedami podług obrazu Józefa Brandta. Drzeworyt wykonany jest starannie, przedmiot zaś pełen życia, oryginalności i poetycznej siły, jaką się odznaczają bojowe obrazy Brandta. Tygodnik Powszechny obdarzył swych czytelników Lirnikiem wioskowym Andriollego. Lirnik ów posiada wszystkie właściwości ołówka Andriollego, rycina wykonana i odbita doskonale.

218.

Dziś od godziny 12 rozpoczęła się w sali licytacyjnej sprzedaż kilkudziesięciu obrazów, między któremi znajduje się kilka dzieł znakomitych malarzy.
Prócz tego sprzedawane będą porcelany saskie, sewrskie i stare meble.

219.

Rodak nasz Edmund Chojecki otrzymał w tym roku trzecią nagrodę Monthyona za dzieło pod tytułem: Zéphyrin Cazavan.
Nagrody te rozdaje corocznie Akademia za najcelniejsze utwory pióra.
Autor Alkadara pisze, jak wiadomo, wiele po francusku pod pseudonimem Charles Edmond, dlatego w Paryżu ludzie znający go tylko z pióra uważają go za Francuza. Może nawet przywłaszczają go sobie i ci, którzy dobrze wiedzą że jest Polakiem — on sam jednak nie przestał być tem, czem się urodził, — a najlepszy na to dowód znajduje się w Ziarnie, w którem Chojecki umieścił niewielki ustęp z obszerniejszego jakiegoś utworu, podpisawszy go pod spodem: „Wyjątek z powieści, która, da Bóg doczekać, ogłoszoną zostanie w ciągu roku bieżącego“.

220.

Dobroczynny testament. Zmarła przed niedawnym czasem śp. Chrapowicka, właścicielka dóbr Rukomle w powiecie siennieńskim, zapisała, jak donosi Kurier Codzienny, rs 35,000 na kształcenie dzieci zubożałej szlachty powiatu siennieńskiego; rs 1,000 dla swoich dawnych włościan rukomlańskich; rs 500 dla miejscowych starozakonnych.
Widocznie zmarła pojmowała, że szlachetne urodzenie winno iść w parze ze szlachetnością duszy.

221.

W Warszawie bawi obecnie trójca artystyczna z rodziny Reszków, czy jednak usłyszymy kogo z trójcy, a przede wszystkiem słynną prymadonnę paryską, dotąd nie wiadomo.

222.

Druga gwiazda. Pan Napoleon Z...ski nadesłał do Kuriera Warszawskiego szczegółowe sprawozdanie o tryumfie, jaki w Londynie odniosła p. Sembrich Kochańska.
Stała się ona obok Modrzejewskiej drugą Polish star (polską gwiazdą). Sława, jaką Kochańska zyskała na scenach stałego lądu, poprzedziła jej przybycie do Londynu. Spodziewano się czegoś niezwykłego.
Ale w oczekiwaniu było i niemało wątpienia. Mimo to sala przepysznego Covent Garden napełniła się od dołu do góry publicznością należącą do angielskiego high life’u.
Grano Łucję z Lammermooru. Kochańska ukazała się na scenie na wpół zalękniona. Olbrzymia sala, nader wybredna i trudna publiczność, wielkie tradycje teatru, oto warunki, wśród których miała śpiewać, i które mogły istotnie przestraszyć każdą artystkę, mającą więcej talentu, niż zarozumiałości...
Tymczasem sztuka rozpoczęła się. Po pewnym czasie Kochańska odzyskała swobodę. Nadeszło pierwsze solo, które miało rozstrzygnąć o klęsce lub zwycięstwie — i gdy śpiewaczka umilkła, cały teatr zahuczał grzmotem oklasków, które były godnem echem tych, jakie poprzednio sypały się w Court Royal Theatre dla Modrzejewskiej.
Ustęp Quando rupite in estasi i sekstet Chi mi frena ustaliły tryumf. Oklaskom i wywoływaniom nie było końca. Nazajutrz recenzje we wszystkich dziennikach przesadzały się w pochwałach.
Prawdopodobnie po portrecie Modrzejewskiej ujrzymy wkrótce drugą Polish star w ilustracjach angielskich.
Jeszcze jedna wzmianka świadcząca o charakterze osobistym artystki. Jeden ze sprawozdawców, podając o niej wiadomości nazwał ją Niemką, ale serce słynnej śpiewaczki bije widocznie dla innych stron, bo sprawozdawca na własne jej żądanie musiał odwołać to, co napisał.


223.

W sprawie pomnika Hoffmanowej Kraszewski napisał do Biesiady Literackiej list następujący:
„Pisma warszawskie przed kilku dniami odezwały się w sprawie pomnika śp. Hoffmanowej w Paryżu. Dziwi nas to, iż nie chciano sobie przypomnieć, żeśmy przed paru laty zbierali na to ofiary, wynoszące już 300 kilkadziesiąt franków. Czekamy z niemi i gotowiśmy je złożyć na ręce tego, co się restauracji pomnika podejmie. Trzeba je jednak dopełnić, bo co najmniej kosztować będzie naprawa i utrwalenie 600—800 franków.
W każdym razie początek już mamy, idzie tylko o to, aby reszta się złożyła. Jeżeli pisma warszawskie ze sobie zwykłą gorliwością rzecz tę podejmą, nie wątpimy, iż im się szczęśliwiej niż nam powiedzie. Proszę ich redaktorów, aby raczyli u siebie ogłosić, że grosz u nas złożony w każdym razie jest do wzięcia“.
Nie tylko ogłaszamy, ale odwołujemy się do kobiet naszych, z których wiele chowało się na książkach i zasadach Hoffmanowej, by sprawę odnowienia pomnika dla tak zasłużonej swej przewodniczki wzięły do serca tak gorliwie, jak ona gorliwie pracowała dla nich całe życie.

224.

Czy Juliusz Verne jest Polakiem? Sprzeczać się o to z nikim nie myślimy. Krążyły pod tym względem różne wieści, a w ogóle tak uporczywie przypisujące popularnemu autorowi Dzieci kapitana Granta polskie pochodzenie, że on sam uznał za stosowne temu zaprzeczyć. Uczynił to zresztą bardzo przyzwoicie, oświadczając z góry, że uważałby to sobie za zaszczyt, do którego jednak nie może się przyznać, będąc rodem z Gaskonii. Oświadczenie to przecięło wedle nas raz na zawsze wszelkie wątpliwości. Tymczasem mimo to jeden ze znanych nam dobrze i wiarogodnych ludzi opowiadał nam, że widział w Paryżu u niejakich p. R...skich fotografię Verne’a z dedykacją i podpisem po polsku. Państwo R...scy mówili przy tem naszemu znajomemu, że Verne bywa u nich dość często i rozmawia z nimi po polsku, ale tylko z nimi samymi, mając jakieś specjalne powody, dla których chce uchodzić za rodowitego Francuza — w rzeczywistości jednak jest Polakiem czy też Izraelitą polskiego pochodzenia i nazywa się Olszewic.
Wedle naszego zdania, każdy jest tem, czem chce być, zatem Verne jest Francuzem. Gdyby jednak stworzył jakie wielkie arcydzieło, które by uczyniło najmniejsze szczegóły z jego życia przedmiotem dociekań i sporów, przyszli jego biografowie znaleźliby się wobec tych rozlicznych sprzecznych wieści w prawdziwym kłopocie.

225.

Wystawa koni zostawi po sobie między innemi i artystyczne pamiątki. Kossak, który umyślnie na nią przybył, znalazł w niej niewyczerpaną kopalnię, jako też wzbogacił swoją tekę mnóstwem szkiców i przeróżnych typów końskich: anglików i arabów, wierzchowych i pociągowych, wybierając, co mu się zdało najgodniejsze.
Między innemi dzielny akwarelista ma wykonać karton przedstawiający p. Stanisława Niemojewskiego, przesadzającego przeszkodę podczas angielskiego polowania.

226.

Piękność na wystawie. Istotą, która podczas trwania wystawy najbardziej zawracała głowy ludzi posiadających najbardziej wykształcony smak, była Miriam... Malarze z niekłamanym entuzjazmem dziś jeszcze mówią o wyrazie jej fizjognomii, o pełnem słodyczy spojrzeniu, o delikatnym rysunku całej postaci, o inteligencji i ślicznych nóżkach... Miriam jest to klacz Ludwika Krasińskiego, jedna z tych, na których jeździli krajowi beduini.

227.

Kółko błędne. Jeden z wysadzonych na brzeg podróżnych ze statku Andrzej, pan M. S., dopytuje się publicznie, gdzie pasażerowie mają się udać po zwrot pieniędzy pobranych za niedokończoną podróż, pokazuje się zatem, że nie udzielono nikomu żadnych pod tym względem objaśnień.
Z naszej strony jedna zdrowa rada. Oto jeśli każą pasażerom jechać po odbiór z powrotem do Płocka, niechże nie jadą przypadkiem Andrzejem, mogłoby się bowiem zdarzyć, że znowu zostaliby wysadzeni na jaki pusty brzeg przed Płockiem, potem po zwrot nowej należności odesłano by ich do Warszawy, a wysadzono przed Warszawą, i tak usque ad finem... byłoby to coś dantejskiego lub z historii Żyda tułacza.

228.

Bibliografia. Wyszły z druku następujące książki:
Konarskiego ks. Stanisława Epaminondas, tragedia w 5 aktach. Z rękopismu Biblioteki Suskiej hr. Branickich, wydał dr F. Nowakowski. Kraków, 1880.
Kraszewskiego J. I. Powieści historyczne: Syn Jazdona, z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego. Kraków, 1880.
Maleczyńskiej Mała gramatyka polska rozłożona na pytania i odpowiedzi. Część I. Wydanie II. Warszawa, 1880.

229.

Wyszły z druku Trzy kopy bajek oryginalnych, naśladowanych i tłumaczonych przez Bronisława Brońca. Tom I. zawiera dopiero jedną, czyli pierwszą kopę, a zatem z obszerniejszem sprawozdaniem poczekamy na dwie następne.

230.

PP. Juliusz Sypniewski i F. O. Wilkoński ułożyli i wydali pierwszą część publikacji, która nosić będzie ogólny tytuł: Księga stad.
Całkowite wydawnictwo obejmuje cztery tomy.
Księga pierwsza obejmuje owce, druga traktować będzie o koniach, trzecia o bydle, czwarta obejmuje trzodę chlewną, drób i króliki. Pożyteczne to wydawnictwo będzie doskonałem źródłem informacyj dla hodowców, autorowie bowiem zapowiadają, że anonsów przyjmować nie będą, uwzględniając jedynie stada zawierające rasy prawdziwie szlachetne.

231.

Nałęczów. Przed kilku dniami odbyło się poświęcenie zakładu hydropatycznego w Nałęczowie. Obecnie rozpoczęto już leczenie zimną wodą. Kąpiele mineralne będą otwarte dopiero za kilka tygodni i wówczas dopiero nastąpi właściwa inauguracja zakładu. Kilkanaście osób używa już kuracji, ale wyłącznie wodnej. Czterdzieści lokali jest już gotowych, restauracja otwarta, a doktorzy Chmielewski i Nowicki znajdują się na swych stanowiskach. Roboty koło ukończenia większej liczby mieszkań i uporządkowania ogrodu prowadzone są bardzo energicznie, albowiem dziennie pracuje w zakładzie po stu kilkudziesięciu ludzi.

232.

Wędrowna wystawa obrazów Krywulta przeniesioną została do sali ratuszowej. W ostatnich czasach przybyło na wystawę tę kilka nowych obrazów, a mianowicie: Kazimierz i Esterka Żmurki i Alina Wyczółkowskiego.

233.

Popis uczniów i uczennic Instytutu Muzycznego odbędzie się jutro w sali Resursy Obywatelskiej o godzinie 5 po południu.

234.

Jednoaktowa krotochwila Mariana Gawalewicza pod tytułem: Kraszewski w Warszawie ukaże się, o ile zapowiedzi nie omylą, dziś na scenie Alhambry.

235.

P. Stanisław Giejsztor zakłada nową księgarnię w Warszawie.

236.

Ziarno. Obawy, że opóźnienie się Ziarna źle wpłynie na pokup tego pisma, okazały się płonne. Przez pierwsze trzy dni sprzedano 6,000 egzemplarzy w samej Warszawie. Spodziewać się należy również wielkiego odbytu na prowincję i do ziem pozakordonowych. Powtórne wydanie już zarządzono.

237.

Sprzedaż obrazów. Ks. Jakubowski sprzedaje swą galerię obrazów starych szkół. Suma stąd zebrana ma pokryć stratę pieniędzy przeznaczonych na restaurację kościoła Św. Krzyża, które, jak wiadomo, skradziono niedawno w mieszkaniu szanownego kanonika. Sprzedaż dokonywa się z wolnej ręki, ponieważ zaś między obrazami znajduje się wiele płócien bardzo cennych, należy się zatem spodziewać, że ofiara ks. Jakubowskiego przyniesie znaczne rezultaty.

238.

Uniwersytet warszawski przyznał stopnie doktorów medycyny lekarzom Chrostowskiemu i Cezarowi Kossowskiemu po obronieniu przez tychże odpowiednich rozpraw naukowych.

239.

Drzewa wiśniowe z ogrodów położonych pod Warszawą w sąsiedztwie kolei warszawsko-wiedeńskiej, wydają owoców przy urodzajnym roku, jak donosi Kurier Codzienny, za rs 100,000. Wiśnie bywają głównie wywożone do Cesarstwa, gdzie są poszukiwane i cenione więcej niż zagraniczne.

240.

Wydawnictwo. W ostatnich dniach wyszła z prasy książka pt. Turysta, zawierająca objaśnienia potrzebne dla podróżujących kolejami żelaznemi, oraz wskazówki o urządzeniach pocztowych i telegraficznych. Wydawnictwo to staranne jest i pożyteczne, albowiem dotychczas dawał się u nas czuć dotkliwy brak podobnych informacyjnych publikacyj.

241.

Karol Estreicher, bibliograf, zamieścił w głównym organie krakowskim następujący list z prośbą o powtórzenie go w innych pismach:
„We Francji przebywa od roku 1852 Henryk Niewęgłowski. Nie znają go stronnictwa polityczne ani spory koteryjne, ale go znały sfery naukowe, bo był przez długie lata profesorem analizy w Szkole Wyższej Polskiej i egzaminatorem w Liceum Cesarskiem Ś-go Ludwika. Zna go świat matematyczny jako najgłośniejszego pracownika, który wydał znakomity poczet dzieł naukowych. Jego to pracą wyszły: Arytmetyka z teorią przybliżeń liczebnych, 1866 Geometria, Poznań, 1854, Geometria płaska i przestrzeni, Paryż, 1869, Mechanika rozumowa, statyka, dynamika, Paryż, 1873, Trygonometria, Paryż, 1870, Algebra elementarna, Paryż, 1879, Kurs mechaniki rozumowej. Cynematyka, hydrostatyka, hydrodynamika, Paryż, 1870. Ma nadto prace matematyczne, które były zamówione przez śp. Działyńskiego, na ukończeniu. Dzieła te wychodziły hojnością Jana Działyńskiego, a zacny ich autor miał zapewnioną przyszłość w sędziwych latach, mając poparcie dostojnego mecenasa. Ze śmiercią hrabiego Działyńskiego wszystko się urwało. Niezmordowany pracownik na niwie matematycznej, ujrzał się od razu bez utrzymania i mogłaby rychło przyjść chwila, że jeden z najuczeńszych mężów, jakich kraj posiada, mrzeć będzie z niedostatku. Zapobiec temu trzeba, prędko i stanowczo. Trzeba przyjść autorowi z pomocą, już to przez zakupno dzieł jego bezpośrednio od autora (Paris, 9 Rue du Départ. Gare Montparnasse), już to przez zawiązanie grona osób dobrej woli, które by obmyśliły utrzymanie zasłużonego starca“.
List ten powtarzamy z największą skwapliwością. Społeczeństwo nie obumarłe, ale mające samopoznanie swego bytu i swego istnienia, nie powinno zostawiać bez pomocy tych, którzy pracą i nauką wyrabiają mu prawo obywatelstwa wśród innych społeczeństw, stwierdzając przez to jego prawo do bytu. Sądzimy, że wszyscy, którzy powyższe słowa rozumieją, nie zaniechają sposobności, by czynem stwierdzić swe uczucia.

242.

Wydział historyczno-filologiczny ogłosił w tych dniach tematy do rozpraw dla uzyskania medalów w przyszłym roku akademickim.
Tematy owe są następujące.
1) Z literatury rzymskiej: Charakterystyka postaci w komediach Terencjusza.
2) Z historii literatur słowiańskich: Rys działalności państwowej i naukowej Andrzeja Frycza Modrzewskiego i rozbiór jego Commentariorum de Republica emendanda (1551).
Rozbierając dzieło powyższe, należy wedle programu ogłoszenia wskazać, co zapożyczył Modrzewski od Kallimacha, Ostroroga i od niemieckich luteranów, z którymi łączyły go stosunki. Na koniec, jakie idee są oryginalnym jego pomysłem.
3) Z historii Rosji: „O Tatiszczewie“.
Prócz powyższych, tematy na napisanie rozpraw rocznych z historii literatur słowiańskich są następujące:
1) Najnowsze spory uczonych o oryginalności Sądu Libuszy.
2) Misteria czeskie z XIV stulecia, a szczególniej badane przez Szemberę misterium Mastickarz.
3) Porównanie między poglądami Tomasza Szczytnego a poglądami Mikołaja Reja z Nagłowic.
4) Wpływ Bajrona na Malczewskiego (porównanie Narzeczonej z Abydos z Maryją).
5) Rozbiór poematu Juliusza Słowackiego pod tytułem Lambro ze strony historycznej i estetycznej.

243.

W Warszawie ma być otwarta wkrótce szkoła budownictwa. Wieść o tem otwarciu, która raz już okazała się płonną, obecnie, jak twierdzą, oparta jest na pewniejszych podstawach. Szkoła będzie istniała jako osobny dział przy szkole rysunkowej.

244.

Pomiędzy stacjami Radomsk i Kłomnice otworzony został nowy przystanek, Bobry, na którym będą się krzyżowały pociągi towarowe.

245.

W obronie wyścigów. Tygodnik Ilustrowany zamieszcza w ostatnim numerze gorzkie uwagi jakiegoś pesymisty o wyścigach końskich. Pesymista ów mówi:
„Powiadają, że sztuka sama dla siebie celem być nie powinna, i powiadają dobrze. Tymczasem sztuka wyścigowa, choć nie leżąca w granicach artyzmu, innego celu okrom siebie samej nie ma“.
Dalej pesymista twierdzi, że ze wszystkich koni wyścigowych, tylko włościańskie są pożyteczne, uwagi zaś swoje kończy następującemi słowy:
„Mówcie mi co chcecie: wyścigi to gra na zielonem... polu, o grube stawki, w której konie są tylko kartami, a los jak przy zielonym stoliku regulatorem sprawy zwanej szumnie sportem. Zabawka dobra jak inne, tylko kosztowniejsza“.
Zaiste gorzkie słowa, zastanówmy się tylko, czy słuszne.
Przede wszystkiem dziwi nas jedno: jeśli wyścigi są zabawką niepożyteczną, kosztowną, a nie mającą sensu — czemu nasze tylko rozumy poznają tę rzecz tak jasno — praktyczni zaś w innych kierunkach Francuzi, Niemcy, Anglicy, słowem, wszyscy cudzoziemcy na całym świecie nie tylko wyścigów u siebie nie znoszą, ale przeciwnie: podnoszą je do znaczenia wielkich igrzysk narodowych.
Muszą być po temu jakieś przyczyny.
Istotnie są. Widzieliśmy, że od najdawniejszych czasów urządzano zabawy publiczne, takie, jak igrzyska w Grecji, wyścigi cyrkowe w Rzymie i Bizancjum, a pożytek ich był zawsze wielki. Chęć popisania się zręcznością i siłą w oczach tysiąców widzów zachęcała młodych Greków do kształcenia swego ciała, do ćwiczenia muskułów, a uwaga publiczna, zwrócona na zwycięzców, i przyznawane publicznie nagrody przyniosły jako rezultat świetne wykształcenie fizyczne, o jakiem dziś nie mamy pojęcia. Wyścigi konne pociągnęły za sobą w Anglii i Francji sprowadzanie szlachetnych koni ze wszystkich stron świata i wpłynęły na wytworzenie się wybornych ras miejscowych.
Najbłędniejszem jest mniemanie, żeby stawiający konie do biegu hodowali tylko rumaki wyścigowe. Chcąc je mieć, trzeba hodować całe stada, z których tylko specjalnie uzdolnione indywidua wybiera się i usposabia do gonitwy, inne zaś idą do zaprzęgów lub pod wierzch; słowem, przeznaczone bywają do celów czysto praktycznych.
Czemże są więc wyścigi? Tylko publicznym popisem hodowców i doskonałą, bo wprowadzającą w grę miłość własną, zachętą a zarazem uznaniem składanem wytrwałości i umiejętności w hodowli. Prowadzą one za sobą usilność i staranie się o rasy coraz lepsze.
Nie trzeba również mniemać, żeby koń wyścigowy był wycieńczonem i zdolnem tylko do wyścigów zwierzęciem. Wycieńczonym taki rumak nie jest, bo przede wszystkiem właśnie zwierzęta najmuskularniejsze są najsposobniejsze do biegu — co zaś do pożyteczności, nie należy zapominać, że koń wyścigowy bywa jednocześnie reproduktorem, którego potomstwo nie tylko do gonitew, ale do wszelkich celów bywa używanem.

246.

Figury doktora Levittoux pomieszczone zostały w antresoli domu hr. Krasińskiego. Cena wejścia obecnie jest zniżona do kopiejek 15.
Przypominamy, iż dochód z rozprzedaży biletów przeznaczony jest na rodzinę po zmarłym uczonym.

247.

Wyrok. Kurier Poranny podaje w dosłownem brzmieniu następujący wyrok sędziego gminnego w sprawie o zajętą krowę w życie.
„Zwazywszy superlacyją i obligacyją jako swiodek nie miał powodów widzenia krowy w zycie, piscie mu panie pisarzu, dwadzieścia pięć kopiejek kary na kancelaryją“.

248.

Projekt. Nowe Mody Paryskie, tygodnik poświęcony dla kobiet, podał projekt utworzenia Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Zadaniem członków prócz opłacania pewnej rocznej składki byłaby opieka nad wszelkiego rodzaju biednemi i opuszczonemi dziećmi. Myśl to zacna. Nowe Mody Paryskie powinny ją jednak szerzej rozwinąć i nakreślić program działalności towarzystwa. Jeśli program ten okaże się racjonalnym, nie wątpimy, że projekt znajdzie najszersze poparcie w kołach publiczności.
Myśl takiego towarzystwa nie jest zresztą, jak słusznie zauważył Prus, nowa u nas. Przed dwoma laty podnieśli ją dr Karol B. i pani Edwardowa L. Usiłowania ich jednak rozbiły się o pozwolenie władzy. Gdyby więc obecnie Nowe Mody Paryskie przede wszystkiem postarały się o pozwolenie, wówczas projekt i rozprawy o nim stanęłyby od razu na gruncie praktycznym.

249.

Faust. Teraźniejsza dyrekcja Teatrów rozesłała zaproszenia prasie na jeneralną próbę Fausta. O ile nam wiadomo, podobne zaproszenia rozsyłane będą zawsze, ile razy będzie chodziło o przedstawienie sztuk ważniejszych.
Jest to zarazem i grzeczność i nowość, która dla teatru może być pożyteczną o tyle, o ile pożytecznemi są krytyczne uwagi udzielane nie po, ale przed przedstawieniem.

250.

Sezon ogórkowy. Rozpoczyna się dla Warszawy na dobre zwykły sezon ogórkowy. Tak goście zebrani na jarmark i wystawę, jak i stali mieszkańcy opuszczają tłumnie miasto, a stąd ruch na kolejach ogromny. Dawno tak wielka liczba osób nie wyjeżdżała jednego dnia, jak w niedzielę, dość powiedzieć, że pociągiem warszawsko-wiedeńskim wyjechało o godzinie 11 rano 812 osób, pociągiem zaś bydgoskim o 2 minut 32 po południu 456. Wkrótce zostaną tylko ci, którzy wyjechać nie mają gdzie, lub nie mogą.

251.

Gościnne występy. W przyszłym miesiącu przybywają do nas różni artyści z innych scen na gościnne występy. Rozpoczyna je pani Lüde, artystka dramatyczna z Krakowa, grywająca role salonowe. Przyjeżdża ona w przyszłym tygodniu i będzie występowała przez miesiąc.
Po niej zawita do naszego miasta ulubieniec publiki tutejszej i krakowskiej, Józef Rychter. Powtórzy on tu swoje najlepsze role konkursowe, a prócz tego wystąpi w kilku nowych rolach. Między innemi będzie grał w pośmiertnej komedii Fredry Pan Benet, w jednoaktowym dramacie francuskim pt. Dzień świętej Zofii i komedii Fredry-syna Czy ubogi, czy bogaty?
Ze śpiewaków zjeżdżają do nas pp. Wasilewski, Zakrzewski i pani Jakowicka. Reszkowie nie będą śpiewali.

252.

Wyszedł z druku drugi zeszyt Encyklopedii wychowawczej. Zawiera on dokończenie artykułu o Agrykoli, dalej Akademie: I. przez J. K. P., i II. przez J. Sz., Akademie duchowne i Akademie sztuk pięknych przez W. G. i A. Zaleskiego.

253.

Pan Żmurko, utalentowany malarz, przybył do Warszawy.

254.

L’Année Artistique, wydawnictwo wychodzące corocznie w Paryżu, zamieściło w osobnym dziale sprawozdanie ze sztuki polskiej.
Autorem sprawozdania jest pan Gorgolewski, rzeźbiarz, który przez czas jakiś mieszkał we Lwowie.

255.

Salon Ungra wystawia dwa nowe płótna: Gonitwę za motylem Siemiradzkiego i Jarmark w Bałcie Brandta. Ostatni ten obraz wystawiony był poprzednio w pawilonie urządzonym przy wystawie koni.
W tymże Salonie są do nabycia oryginały rysunków odbitych w Ziarnie. Dodajemy, że oryginały te są nieporównanie wyższe od odbitek, z których większość nie wyszła tak dobrze, jak się spodziewano.

256.

Słownik wyrazów budownictwa polskiego. Dotychczas mieliśmy tylko jeden słownik wyrazów polskich w budownictwie używanych, ułożony przez Podczaszyńskiego w Warszawie w roku 1839. Książka ta, jakkolwiek szacowna, nie zawiera jednak wielu wyrazów tak dawniejszych, jak i stworzonych później, natomiast, ponieważ sama powstała w czasach manii kucia nowych wyrazów, objęła wiele prawdziwych dziwolągów językowych tworzonych na sposób Trentowskiego. Skutkiem powyższych przyczyn dawał i daje się czuć wielki brak dobrego słownika, odpowiadającego dzisiejszym wymaganiom. Brakowi temu zapobiegł dr Teofil Żebrawski, ułożywszy kompletny słownik, który wyjdzie w listopadzie w Krakowie rb. Pan Żebrawski, niegdy nauczyciel w Szkole Kwatermistrzostwa w Warszawie, następnie naczelnik komunikacyj lądowych w Rzpltej Krakowskiej, obecnie zaś członek Akademii Umiejętności i profesor Wszechnicy Jagiellońskiej, posiada wszelkie dane do stworzenia w zakresie, jaki wybrał, dzieła prawdziwie znakomitego. Dotychczasowe prace jego podtrzymują nas tylko w naszem mniemaniu. Pożądany wielce przez wszystkich słownik ma wyjść na wzór znakomitego w naukowym świecie Illustriertes Bau-Lexicon, z którego to dzieła przeniesione będą także do polskiej książki rysunki techniczne najrozmaitszych wzorów budownictwa w liczbie 250. Przy wyrazach polskich mają być dodawane odpowiednie termina zagraniczne. Całkowite dzieło ma objąć 50 arkuszy druku. Przedpłata zaś na nie wynosi tylko 5 złr za egzemplarz. Po 15 sierpnia cena ma być podniesiona. Zamówienia przyjmuje się w Krakowie przy ulicy Grodzkiej Nr. 117, w redakcji Słownika.

257.

W szkicu statystycznym prasy słowiańskiej, zatytułowanym Die Slavische Presse, którego autorem jest Paweł Dehn, bibliotekarz archiwum austriackiego, znajdujemy wzmiankę, że w języku polskim, tak w Królestwie, jak i w innych ziemiach, wychodzi razem 100 czasopism. Autor w formie uwagi dodaje, że może to i za mało jak na 15 milionów mówiących tym językiem, ale może i dosyć, jeśli się zważy, iż to dziś nie naród, ale tylko społeczeństwo.
Otóż mimo iż liczba polskich czasopism podana jest fałszywie, bo jest ich znakomicie więcej (jak np. w Warszawie przeszło 60, nie 44, jak mówi autor) — pan Dehn zdaje się być jednak lepszym statystykiem, niż etnografem. Sądzimy także, iż zdanie, które się wylęgło w jego niemieckiej głowie, iż nie jesteśmy narodem, tylko społeczeństwem, nie przyszło na myśl dotychczas żadnej innej głowie. Skutkiem tego pan Dehn, jeśli mu dowiodą wypadkiem, iż jego statystyka grosza złamanego nie warta, może postarać się o brevet d’invention, tam, gdzie patenta rozdają za nowo wynalezione... absurda.

258.

W sprawie taksy dla dorożkarzy. Pan St. Dr. napisał list do Echa, w którym narzekając na trudności, jakie w razie większego zjazdu w Warszawie ma każdy pragnący znaleźć dorożkę, i na niegrzeczne obchodzenie się dorożkarzy z publicznością, zastanawia się nad środkami poprawienia takiego stanu rzeczy.
Twierdzi, że rozporządzenia i pośrednictwo policji nie na wiele się przyda, każdy bowiem numer Gazety Policyjnej zawiera całą listę dorożkarzy, karanych za gburowate postępowanie, — a jednak złe trwa ciągle.
Jakaż więc na nie rada?
Pan St. Dr. proponuje jedyny środek, a mianowicie zniesienie taksy za kurs.
Obecna taksa według pana St. Dr. jest przy dzisiejszych podniesionych cenach owsa, koni i robót powoźniczych nie wystarczająca, dlatego każdy dorożkarz przede wszystkiem mierzy okiem zbliżającego się do dorożki gościa, dla przekonania się, czy ten wygląda na takiego, który dołoży obfity napiwek — i jeśli przegląd wypadnie niepomyślnie — odmawia jazdy.
Zniesienie taksy, która, jak twierdzi p. St. Dr., w wielu miastach nie istnieje, ma być na to środkiem.
Naprzód, nie przypominamy sobie żadnego ze znaczniejszych miast zagranicznych, w którem by taksa nie istniała, a po wtóre, czy zniesienie jej uczyniłoby dorożkarzy chętniejszymi do posług i grzeczniejszymi dla publiczności — nie sądzimy.
Sądzimy nawet przeciwnie, że brak taksy zdałby absolutnie publiczność na łaskę i niełaskę dorożkarzy, uczyniwszy wszelki dozór nad nimi wprost niemożliwym.
Wówczas to dopiero podczas zjazdów w Warszawie, podczas wystaw, jarmarków, wyścigów, świąt, musielibyśmy nie tylko płacić ceny, o jakich się dorożkarzom dotychczas nie śniło, ale urządzalibyśmy prawdziwe licytacje in plus przy każdej dryndulce.
Zniesienie taksy mogłoby mieć pewien sens, gdyby w Warszawie w stosunku do liczby ludności istniała bardzo znaczna liczba dorożek, możnaby bowiem wtedy liczyć na konkurencję między ich właścicielami, ale w mieście, gdzie na 500 mieszkańców wypada jedna dorożka, brak taksy pociągnąłby za sobą zmowę i zwiększenie się wymagań — nic więcej.
Jakaż więc rada na złe obecne? Powiększenie liczby powozów i jeszcze ściślejszy dozór nad woźnicami.
Pierwsze nie zależy od nas, o drugiem możemy tylko pisać — w każdym razie jednak, we własnym interesie nie namawiamy do zniesienia taksy.

259.

Naczółek domu giełdowego przy ulicy Królewskiej ozdobiony został ponad kolumnadą wielką płaskorzeźbą dłuta Kucharzewskiego.

260.

Andriolli rozpoczął już zamierzoną podróż wzdłuż brzegów Wisły. Po drodze przenosił on na papier wszystkie godniejsze uwagi widoki i historyczne pamiątki.
Obecnie bawi w Sandomierzu, o którym pisze, że miasto to po Krakowie posiada najwięcej pamiątek i najrozleglejsze przedstawia pole studiów dla historyka, archeologa i malarza. W chwili, w której list był pisany, Andriolli wykonał już kilka szkiców, a mianowicie zamku, spichrza i ratusza, który wedle jego zdania daleko jest piękniejszy od krakowskich Sukiennic. Z Sandomierza udaje się Andriolli w Góry Świętokrzyskie, w których spodziewa się znaleźć obfite żniwo.

261.

Przypominamy, że dziś odbędzie się w cyrku widowisko na dochód rodziny po Ostrowskim. W przedstawieniu scenicznem weźmie udział, jak wiadomo, panna Romana Popiel, która zaraz potem opuszcza Warszawę.

262.

W Sosnowcu dano w zeszłą sobotę przedstawienie amatorskie na dochód dotkniętych powodzią Sandomierzan. Przedstawienie odbyło się w sali miejscowego zarządu górniczego. Grano Starą romantyczkę Bogusławskiego i Stryj przyjechał Koziebrodzkiego. Całkowity dochód wynosi koło rs 300.

263.

Skarb. We wsi Lodzianie pewien wieśniak wyorał w polu garnek zawierający przeszło tysiąc sztuk starej srebrnej monety. Starsze pieniądze pochodzą z XV wieku, większość jest jednak z XVI; całość została odesłana do Komisji Archeologicznej w Petersburgu.

264.

Pożegnalna owacja. Na wtorkowem przedstawieniu Poczciwych wieśniaków zgromadzona publiczność serdecznie i gorąco żegnała pannę Romanę Popiel, która otrzymawszy na czas dłuższy urlop, w tych dniach wyjeżdża za granicę.
Owacja ta nosiła na sobie takie cechy szczerości i prawdziwego zapału, jak mało owacyj podobnych. Po każdym akcie nie tylko wywoływano bez końca ulubioną artystkę, ale rzucano jej takie mnóstwo bukietów, że zarzucono niemi całą scenę. Po trzecim akcie wielbiciele talentu wręczyli jej piękny dar pamiątkowy, po czem znowu począł padać deszcz kwiatów pod nogi tej, której powszechnie życzą, by nie tylko na scenie po nich stąpała.
Wzruszona artystka odpowiedziała przyciskając do ust kwiaty: „Niech łzy moje powiedzą o mojem wzruszeniu i mojej wdzięczności dla was“. Nowe oklaski i wywoływania były odpowiedzią publiczności.

265.

W dniu wczorajszym odbyła się jeneralna próba Fausta wobec przedstawicieli prasy. Obszerniejsze sprawozdanie podane będzie czytelnikom po pierwszem przedstawieniu. Dziś poprzestajemy na uwadze, że sztuka trwa za długo, ponieważ przedstawienie przeciągnęło się od godziny jedenastej przeszło do czwartej. Dowiadujemy się w tej chwili, że znowu odłożonem zostało.

266.

Majówka. W niedzielę odbyła się doroczna wielka majówka artystów, w której corocznie bierze udział po sto kilkadziesiąt osób. Tego roku towarzystwo udało się Wisłą do Siekierek, gdzie została odegrana przez zaimprowizowanych aktorów pantomina: Męczennik wiedzy czyli Wyprawa admirała na księżyc w trzech obrazach. Między rozmaitemi pełnemi humoru scenami odznaczyła się szególniej scena drukowania pamiętników pt. Plewy.
Plewy owe miały być trawestacją Ziarna. Numer ich, rysowany naprędce przez znakomitych artystów, stanowi ciekawy swego rodzaju unikat, który został nabyty przez Ungra za rubli sr. 100; za oglądanie na miejscu zebrano rs 32, a z licytacji za różne drobiazgi znowu rs 100, która to suma ma być przeznaczona dla rodziny po zmarłym niedawno rzeźbiarzu Ostrowskim.
Połączono więc utile dulci. Prócz tego na miejscu pozostał pomnik bohatera pantominy, admirała, wykonany na poczekaniu ze słomy i gipsu w oczach całego zgromadzenia przez rzeźbiarzy: Klossa, Godeckiego i Wojtasiewicza.
Pomnik ów zniknie zapewne za parę dni pod falami deszczu.
Wesołe grono powróciło do miasta po godzinie dziesiątej wieczorem, śpiewając po drodze i paląc na łodziach ognie bengalskie.

267.

Na wystawę Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych przybyły trzy obrazy Wandalina Strzałeckiego: Sen o szklannej górze, Nauka dziadunia i Czytanie wici, a także jeden obraz Ryszkiewicza Zdobycz.

268.

Rocznik Literacki za rok 1879—80 wyszedł onegdaj z druku i znajduje się już w handlu księgarskim. Wkrótce damy o tem wydawnictwie obszerniejsze sprawozdanie.

269.

Tutejsza kolonia francuska urządziła w poniedziałek wycieczkę do Wilanowa i Natolina. Wzięło w niej udział kilkadziesiąt osób płci obojej. Między rozlicznemi zabawami miało miejsce przedstawienie magiczne pana Philadelphija.

270.

Pan Minkowiecki ma wkrótce wydać całkowity zbiór pseudonimów, nad którym pracował podobno od lat pięciu, obecnie zaś pracuje nad zebraniem i wyjaśnieniem kryptonimów, tj. nazwisk ukrytych pod literami, znakami itp.

271.

Władysław Koziebrodzki wykończył dwuaktową komedię, a raczej krotochwilę, pod tytułem: System pana Macieja.

272.

Ślub p. Romany Popiel z p. Święckim, obywatelem wiejskim, ma się odbyć, jak donosi Kurier Warszawski, jeszcze w bieżącym tygodniu.

273.

Doktór Chałubiński wyjechał w poniedziałek do Zakopanego.

274.

We wtorek niedaleko Warszawy dwaj chłopcy, Morawski i Ratajski, położyli szynę w poprzek linii kolei żelaznej warszawsko-wiedeńskiej przed nadejściem pociągu idącego z Warszawy do Pruszkowa. Na szczęście oficjalista kolejowy Groblewski, dostrzegł szynę i takową uprzątnął, następnie, ujrzawszy uciekających chłopców, puścił się za nimi w pogoń i schwytał obu.
Chłopcy przyznali się od razu, że szynę położyli w zamiarze wysadzenia pociągu.
Śledztwo wykryje bliższe pobudki. — Groblewski dowiódł, że służba drożna jest czynną i gorliwą.

275.

Dziś będzie miało miejsce zamknięcie wystawy tkackiej, która otwartą była od 6 maja rb.

276.

29 czerwca na dziedzińcu uniwersyteckim miało miejsce jedno z tych spotkań kolegów, którzy po ukończeniu Uniwersytetu dali sobie słowo zejść się po pewnym czasie.
Tym razem byli to ex-wychowańcy Szkoły Głównej a następnie Uniwersytetu, którzy ukończyli wydział nauk przyrodniczych w roku 1871.
Zebrało ich się kilkunastu, kilku nie mogło się stawić, jeden umarł.
Z opowiadań tych, którzy się stawili, pokazuje się, że wszystkim mniej więcej nieźle się dzieje. Zajmują stanowiska nauczycieli, leśników lub techników po fabrykach. Imiona niektórych znane są na polu naukowem i literackiem.
W ciągu rozmowy zgromadzeni postanowili zasięgnąć informacji co do rodziny zmarłego kolegi i przyjść jej w miarę możności z pomocą, gdyby się okazała potrzeba.
Zapadło także postanowienie popierania pracą i pieniędzmi badań fizjograficznych w kraju i odpowiednich wydawnictw.

277.

Kurier Warszawski donosi, że ktoś przejeżdżając koleją przez dotknięte głodem okolice Górnego Szląska, widział na polu wieśniaków poubieranych we fraki, tużurki, i wieśniaczki w długich sukniach pracujące koło roli. Byli to biedacy, między których porozdzielano rozmaite suknie nadeszłe z Warszawy.

278.

Faust. Z powodu choroby p. Królikowskiego Przedstawienie Fausta odłożone zostało na czas dłuższy. Być może, że będzie miało miejsce dopiero w zimie, na czem wedle nas sztuka nie straci — artyści zaś zyskają.

279.

Krążą znów wiadomości, że panna Reszkówna i brat jej Edward (bas) mają wystąpić we wrześniu w rolach gościnnych. Obecnie podobno dlatego tylko występy nie mogły mieć miejsca, że primadonna, zmęczona poprzedniemi zagranicznemi, pragnie dla odzyskania sił spędzić wakacje na wsi.

280.

Komedia tłumaczona z francuskiego pt. Mąż na wsi, która była już rozdana do nauki artystom, została, jak się obecnie dowiadujemy, cofniętą.

281.

Środowe przedstawienie w cyrku na dochód rodziny po zmarłym rzeźbiarzu Ostrowskim musiało przynieść bardzo znaczne rezultaty, albowiem powiodło się w zupełności. Prócz celu, który sam z siebie pociągał, głównym magnesem dla publiczności był udział w przedstawieniu panny Romany Popielówny. Sala też dzięki jej wypełniła się całkowicie. Grano Dwie miary p. Mellerowej, Zgubioną sakiewkę komedyjkę tłumaczoną z francuskiego, i Męża pieszczonego. W czasie tej ostatniej sztuczki, granej z p. Szymanowskim, publiczność żegnała raz jeszcze swe „dziecie pieszczone“, tj. p. Popielównę, która w ten sposób period swoich wystąpień zamknęła dobrym uczynkiem. Kiedy nastąpi nowy szereg wystąpień, obecnie nie wiadomo, to tylko pewna, że teraz prócz życzeń publiczności towarzyszyć będzie pannie Popielównie błogosławieństwo rodziny, której artystka swą dobrą wolą zapewniła może na długi czas chleb powszedni.

282.

Sale teatralne. Kurier Warszawski dowiaduje się z dobrego źródła, że na wiosnę w roku przyszłym mają być przeprowadzone ważne zmiany w gmachu teatralnym.
Wiadomo, że sala Teatru Wielkiego miała być wedle pierwotnego planu daleko większą — obecnie więc ma być doprowadzoną do zamierzonych początkowo wymiarów. Również znacznie zostanie powiększony i Teatr Rozmaitości.
Fundusze potrzebne na ten cel zostały już podobno uzyskane.
Możemy tylko przyklasnąć tym reformom, sale bowiem teatralne stanowczo są przy zwiększonej obecnie ludności miasta za małe, rozszerzenie zaś ich nie tylko będzie dla publiczności dogodnem, ale i zyskownem dla kasy.

283.

Kazimierz W. i Esterka, obraz Żmurki, przyciąga obecnie do sal ratuszowych mnóstwo ciekawych.

284.

W Salonie Ungra wystawiony został od kilku dni obraz Siemiradzkiego pt. Gonitwa za motylem. Przedstawia on stok lesistego wzgórza, na którem dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, gonią wielkiego żółtego motyla, który chwilowo usiadł na róży, wznoszącej się nad kamienną studnią. Chłopiec skrada się do niego ostrożnie, młode zaś dziewczątko w tunice zatrzymuje się w biegu i śledzi z zajęciem łowy.
Na dalszych planach widać krajobraz, pełen, jak zwykle u Siemiradzkiego, światła i powietrza; bliżej zaś na ciałach dzieci drgają przedzierające się przez liście promienie słoneczne, przypominając efekt z Tańca wśród mieczów.
Sielanka odegrywa się, jak widać z ubiorów dzieci, w czasach starożytnych.

285.

Powieść. Wyszła z druku powieść Zacharyasiewicza pod tytułem Romans pana Michała. Jest to powieść obyczajowa, w której p. Michał, szlachcic galicyjski, opowiada, jak był wychowany, jak się ożenił i jak żył ze swą magnifiką. Dowiadujemy się tedy, że był wychowany w tej jedynej tylko myśli, by się ożenić bogato, ożenił się zaś, gdy mu się głowa zawróciła, ubogo. Mimo tego byłby z żoną szczęśliwy, gdyby nie konieczność życia nad stan, konieczność, do której zmusza pozycja obywatela wiejskiego, stosunki i nierozsądna opinia publiczna. Dzięki temu wszystkiemu pan Michał z dziedzica zeszedł na dzierżawcę, z dzierżawcy na rządcę, a z rządcowstwa na bruk w mieście. Dzieje podobne powtarzały się u nas, niestety, niezmiernie często, choć nie zawsze życie nad stan było ich powodem. W Galicji mogą zresztą przyczyniać się i zbytki do upadku rodzin szlacheckich; w naszej prowincji pod tym względem wiele się zmieniło, a nawet o tyle, że powieść p. Zacharyasiewicza na gruncie tutejszym traci część swego znaczenia.

286.

Wielka rodzina w wielkim narodzie. Pod tym tytułem zjawiła się na półkach księgarskich książka napisana przez Ludwika Piotra Leliwę. O ile z pobieżnego przeglądu możemy wnioskować, jest to zarazem historia i apologia rodziny Rzewuskich. O pracy tej zamieścimy obszerniejsze sprawozdanie.

287.

Nowiny donoszą, że wkrótce ma wyjść z druku książka pod tytułem: Świat czarów, poufne zwierzenia pięknym przedstawicielkom rodu niewieściego.
My z naszej strony również poufnie szepniemy pięknym przedstawicielkom, aby kupowały raczej i czytały książki poważne, gdyż słuszną jest uwaga Nowin, że wiele prac naukowych na próżno czeka nakładu, wszelkiego zaś rodzaju humbugi literackie znajdują i chętnych nakładców, i nabywców.

288.

Ma wyjść Nowy przewodnik po Warszawie w języku polskim, francuskim i niemieckim, opatrzony częścią humorystyczną. Podobne wydawnictwa mnożą się teraz jak grzyby po deszczu.

289.

Ziarno. Berliner Börsen-Courrier, jak donosi Kurier Codzienny, odzywa się z wielką sympatią o wydanem u nas Ziarnie i mówi o niem co następuje:
„Dwa razy daje, kto prędko daje“, mówi stare, często powoływane, ale, niestety, mało przestrzegane przysłowie. Polscy pisarze i rysownicy wprawdzie nie bardzo „prędko“ dali, ale za to dali dwa, a nawet trzy razy więcej niż inni. Łaska ich przychodzi późno, ale dają oni za to obficie.
Literaci, redaktorowie pism i artyści-malarze lub rysownicy złożyli prawie imponujący zbiór znakomitości polskich w świecie nauki i sztuki. Ziarno jest daleko bogatsze, niż poprzedniczki jego: Paris-Murcie i Vindobona“.
Wogóle sprawozdanie bardzo jest dla Ziarna pochlebne — do czego my dodamy, że jak polskie Ziarno przewyższa inne obfitością treści, tak czeskie Naród sobie jest najpiękniejsze pod względem wydawniczym. Nie potrzebujemy mówić, jak miłą jest nam ta przewaga bratnich pism nad obcemi.

290.

Zły humor. Tenże sam Berliner Börsen-Courrier, którego opinię o Ziarnie dziś podajemy, odzywa się z pewną goryczą o aforyzmie w Ziarnie pani Kochańskiej. Napisała ona, jak wiadomo: „Miło śpiewać obcym, lecz swoim najmilej“. Z tego powodu Berliner Börsen-Courrier mówi, że słynna śpiewaczka nie okazała się wcale bardzo wdzięczną dla tych obcych (czyż dla Niemców), a przecież ci obcy byli właśnie pierwszymi, którzy sławę pani Kochańskiej ugruntowali.
Zarzut berlińskiej giełdówki doprawdy jest niesłuszny, bo przede wszystkiem sława pani Kochańskiej nie jest dziełem Niemców, ale jej głosu, dla Niemców zaś byłoby tylko wstydem, gdyby się na nim nie poznali, — po wtóre, jakkolwiek artystka nasza mile zapewne wspomina i publikę niemiecką, cóż dziwnego przecie, że milej jej śpiewać swoim najbliższym.
My, gdyby pani Kochańska była Niemką i napisała podobny aforyzm np. w Vindobonie, nie wzięlibyśmy go jej za złe.

291.

W sprawie czystości języka. Kurier Poranny zwraca uwagę na niektóre błędne, a mimo to ustawicznie używane w prasie i w mowie wyrażenia, jak np. „wysadzić komisję“, „podać prośbę na imie ministra“ (zamiast: do ministra), „zapoznać“ (zamiast: nie poznać), „przydzielić“, „medycynierka“ itp. Rzeczywiście wyrażenia to błędne, ale ileż jest innych, gorszych jeszcze wyrażeń i pojedyńczych barbaryzmów, których jednak nie udało nam się z użycia wyparować.

292.

Wędrówka. Dość liczne grono wychowańców tutejszego Uniwersytetu zamierza puścić się na wędrówkę w celu zwiedzenia pięknych lub pamiątkowych miejscowości kraju. Podróżni będą zwiedzali głównie Wołyń i Podole, będą zatem w Dubnie, Łucku, Żytomierzu, Krzemieńcu itp.
Wędrówki podobne w Niemczech należą do rzeczy bardzo zwyczajnych, — a również przyjętem jest, że miejscowe obywatelstwo przychodzi wszędzie z gościnną pomocą młodym podróżnym. Spodziewamy się, że i u nas gościnności nie zbraknie.

293.

Konkurs. Donosimy malarzom naszym, iż w Krakowie ustanowiono konkurs na obrazy święte, przeznaczone dla chat wiejskich. Jako temat podano Ś-go Stanisława z Piotrowinem i Ś-go Mikołaja. Konkurs ma na celu wyrugowanie sprzedawanych po wsiach bohomazów i kształcenie lepszemi utworami smaku w ludzie.

294.

Wczoraj miało miejsce spotkanie się b. wychowańców b. Szkoły Głównej, którzy 10 lat temu, a zatem w r. 1870, ukończyli wydział medyczny. Dawni koledzy wieczorem zebrali się w mieszkaniu dra Konrada Dobrskiego.
Jednocześnie miało miejsce i zebranie się kolegów należących do generacji o rok młodszej, tj. tej, która ukończyła studia medyczne w r. 1871.

295.

Sprawa. O ile rozbite, niestety, już dziś usiłowania polepszenia losu podrzutków i nawoływania prasy oparte były na realnej potrzebie, dowodzi tego wiadomość podana przez Nowiny o sprawie, która będzie rozpatrywana w tutejszym Sądzie Okręgowym dnia 7 lipca: „Trzy indywidua (piszą Nowiny), pomiędzy któremi jedna akuszerka, oskarżone są o utworzenie instytucji dla zgładzania ze świata nowonarodzonych dzieci. Skonstatowano zniknięcie 16 niemowląt, trupy których wrzucano do kanałów miejskich. Okoliczności sprawy przedstawiają straszny obraz moralnego upadku i smutne dają pojęcie o działalności de nomine istniejącego u nas Szpitala podrzutków“.

296.

Kradzież dziecka. Wczoraj zdarzył się w Warszawie fakt niebywały, kradzieży dziecka. Rzecz działa się na tak zwanem Polu Marsowem, niedaleko Muranowa. Pewna kobieta pokręciwszy się między mamkami, zabrała z jedną z nich ściślejszą znajomość, następnie zaś dawszy jej pieniędzy na zakupno wódki dla „oblania“ znajomości, została z dzieckiem na placu. Gdy mamka wróciła z zakupnem, kobieta i powierzone jej dziecko — znikły.
Strapieni rodzice, pp. K., wyznaczają za odnalezienie dziecka rs 300 nagrody. Kobieta, która je porwała, była młoda, szatynka, licząca około lat 20, dziecko zaś, należące do rodziców starozakonnych, jest chłopcem, wygląda zdrowo, owinięte zaś było w bawełniany obrus, a na głowie w półjedwabną chustkę w pasy białe i brązowe.

297.

W zeszłą niedzielę rozpoczęły się w Płocku przedstawienia szkoły dramatycznej p. Derynga.

298.

Na wystawie rolniczej w Rydze znajduje się, szczególniej w oddziale zwierząt domowych, wiele i nader cennych okazów z Królestwa i prowincyj sąsiednich.

299.

Znany tenor p. Mierzwiński cieszy się ciągle wielkiem powodzeniem w Paryżu. O ostatniem jego wystąpieniu w roli Arnolda w Wilhelmie TelluLiberté pisze co następuje:
„Głos p. Mierzwińskiego, wyjątkowej rozciągłości i rzadkiej potęgi, wywołał prawdziwe zdziwienie w pierwszym akcie. Wydobycie prawdziwego ut piersiowego nic go nie kosztuje. Wykonywa on je tak bez wysileń, jak inny jaki tenor sol lub la. Piękny ten organ dokonywa cudów w duecie z Wilhelmem, nade wszystko zaś we frazesie: „O Matyldo, bogini duszy mej“ etc.
La France wyraża się jak następuje:
„Pan Mierzwiński posiada najpiękniejszy głos tenorowy, jaki można sobie wyobrazić. Jest to tenor di forza, który bawi się z tonami a, h, c i cis i bierze je z niebywałą siłą, jest jednak przy tem dźwięczny, powabny“ etc.

300.

Dziś na scenie Teatru Letniego odbywają się próby z artystami, którzy pragną wystąpić na scenie warszawskiej. Występują więc: Pan Waliszewski z trupy Teksla w scenach z Hamleta i Zemsty za mur graniczny; dalej: Panna Marilli (dotąd nigdzie nie występująca) w ustępach z Ślubów panieńskich i Pana Damazego — nakoniec panna Szubartowska w Fortepianie Berty.

301.

Artystka sceny krakowskiej do ról dramatyczno-salonowych, p. Lüde, przybyła do Warszawy na gościnne występy. Ukaże się ona w kilku rolach salonowych w Teatrze Letnim.

302.

Pan Nowicki, rodak nasz, wziął patent na wynaleziony przez siebie sposób ogrzewania machin z pomocą elektryczności.
Dziennik La France industrielle, który o tem donosi, mówi zarazem, że system ten pozwalałby korzystać z sił natury, a zarazem usunąłby stanowczo potrzebę i koszta materiałów opałowych.

303.

Sprostowanie. Wedle udzielonych nam zapewnień, poruszona przez Kurier Poranny w środowym numerze sprawa jakoby niegrzecznego postąpienia dyrektora Instytutu Muzycznego z p. K., córką byłego jego poprzednika, nie przedstawia się tak, jak była opisana. Panna K. wraz z towarzyszką swą, a dobrą znajomą dyrektora, zajęły zapewne przez nieświadomość miejsca zarezerwowane, wówczas dyrektor zbliżył się do swej znajomej i prosił ją najgrzeczniej, by i ona i jej towarzystwo zajęły inne miejsca, bliższe estrady, a zatem i dogodniejsze, które wskazał. Do panny K. dyrektor z prośbą się nie zwracał, gdyż jej zupełnie nie zna. Z drugiej strony samo przysłanie zaproszeń pannie K. dowodzi, że dyrektor nie żywi ani do swego poprzednika, ani do jego potomstwa żadnej niechęci.

304.

Uzupełniając podaną wczoraj wiadomość o mających się przedsiewziąć restauracjach w gmachu teatralnym, donosimy, że krążą nowe wieści, jakoby obecny prezes uzyskał od właściwej władzy na powyższe cele milion rubli.
Sala Teatru Rozmaitości będzie podobno wybudowana na rogu Wierzbowej i Teatralnego placu — sala zaś opery rozszerzona i upiększona.

305.

Przyroda i Przemysł drukuje piękny artykuł Alfreda R. Wallace’a pod tytułem Świat zwrotnikowy, przełożony i uzupełniony przez Augusta Wrześniowskiego.

306.

Nadesłano nam szczegółową wiadomość o onegdajszym zjeździe b. wychowańców wydziału medycznego, którzy ukończyli studia w r. 1871. List ten brzmi jak następuje:
„Z liczby 25 kolegów stawiło się 15. Pięciu śmierć zabrała, reszta przybyć na oznaczony termin nie mogła. Zgromadzenie miało dziwnie serdeczny i uroczysty charakter. Szanowny dziekan Brodowski przewodniczył uroczystości.
Po licznych przemówieniach i toastach, jakie koleją wznoszono już to dla uczczenia obecnego dziekana, już na cześć zasłużonych przewodników profesorów, każdy ze zgromadzonych opowiadał krótką historię swych kolei, jakie przechodził w ciągu ubiegłych lat dziewięciu. Ileż to zawodów, prób i doświadczeń, ile dramatów odegrywało się w losach tego kółka, które pomimo kilku lat rozłąki zachowało dla siebie te gorące młodzieńcze uczucia, jakie ożywiały piersi wtenczas, kiedy z nadzieją i zapałem żegnało się ze sobą, idąc w świat.
Tradycja szkoły żywo zachowała się w sercach tych ludzi i bodajby szlachetne obywatelskie uczucia, jakie z niej wynieśli, pozostały w nich na zawsze. Następny zjazd naznaczono na dzień 1 lipca 1886, a wszyscy obecni zobowiązali się słowem nie uchybić w oznaczonym terminie“.

307.

Zjazd tegoroczny do Ciechocinka przewyższa pod względem liczby gości zjazdy z lat dawniejszych. W Szczawnicy i Krynicy spodziewają się również wielkiego napływu chorych i przewidują trudności w odnalezieniu mieszkań nie mniejsze, niż w roku zeszłym.

308.

Skarb. Adam Gierkowski ze wsi Wierzbówki w powiecie płońskim wyorał z ziemi drewniane naczynie, w którem znalazło się 315 sztuk różnych monet.

309.

Były redaktor Przeglądu Leśniczego, który wychodził w Poznaniu, pan Rivoli, ogłosił w Mittheilungen Petermanna pracę swą pt. Die Sierra da Estrella.
Jest to sprawozdanie z podróży pana I. Rivoli po górach portugalskich, które podróżnik badał głównie pod względem botanicznym.
Sądzimy, że trud swój nie tylko dla Niemców poświęcał i że prace jego ukażą się również w języku polskim.

310.

W sferach teatralnych zajmują się podobno kwestią tantiemy dla autorów dramatycznych. Dotychczas płacono sztuki od aktu, co możnaby mniej więcej porównać z kupowaniem obrazów na łokcie, nie najlepsza bowiem sztuka, ale najdłuższa przynosiła najwięcej. Zresztą honoraria autorskie były i jeszcze dotąd są tak małe, że maximum za sztukę, zajmującą cały wieczór, wynosiło około rs 250. Ponieważ kompozycja i obrobienie sztuki śmiało może zająć rok czasu, wypada z tego, że autor dramatyczny, który by chciał na swych dochodach teatralnych poprzestać, miałby dochodu około kop 68 dziennie. Przy tak zwanej tantiemie, czyli procencie od czystego dochodu, jaki sztuka przynosi, rzecz przedstawia się wcale inaczej, wówczas bowiem autorowie prawdziwie wzięci, jak np. Sardou lub Dumas syn we Francji, mogą mieć dochody bardzo znaczne. Jest to też sposób wynagradzania autorów nierównie sprawiedliwszy, czy jednak prędko u nas nastąpi zmiana dotychczasowego systemu, nie wiemy. Prezes dzisiejszy pełen jest podobno najlepszych chęci, ale mogą zajść trudności czysto zewnętrzne, z któremi zawsze u nas liczyć się potrzeba. Czas jednak, by reforma tak słuszna i na całym świecie już przeprowadzona weszła w życie i u nas.

311.

Przedstawienia w Teatrze Letnim trwać będą jeszcze trzy tygodnie, po czem przeniesione zostaną do Teatru Rozmaitości, którego sala ma być na ten termin gotowa.

312.

W Gazecie Policyjnej znajdujemy objaśnienie dotyczące paszportów zagranicznych. Wedle tego objaśnienia, po wyjęciu paszportu można za nim wyjechać tylko w ciągu trzech tygodni, po upływie których należy wizę odnawiać. Niewiadomość o tem przyczyniła się podobno do mnóstwa zwłok i kłopotów dla różnych osób, które zatrzymywane na granicy, musiały dopiero drogą telegraficzną udawać się do władz odpowiednich.
Zdaniem naszem wydrukowanie tego ostrzeżenia obok innych języków i po polsku w samych paszportach skuteczniejszem by jeszcze było od ostrzeżeń w Gazecie Policyjnej, nie wiemy bowiem, o ile sfera prenumeratorów rzeczonego pisma jest obszerną.

313.

Listy Tissota o Galicji wychodzą w piśmie Moniteur Universel. W ogóle autor Podróży po kraju miliardów wyraża się w nich bardzo pochlebnie o tej prowincji i jej mieszkańcach. Bije go w oczy dzielność Polaków, wesołość i gościnność. Nie mniej podobają mu się Polki. Dla Żydów za to nie znalazł ani jednej jasnej barwy na swej palecie. Z Polaków, jakich poznał w Zakopanem, wspomina Chałubińskiego, Siemiradzkiego, Estreichera i prof. Grabowskiego. Tatry imponują mu w najwyższym stopniu i odkrywa w nich dla Francuzów świat nowy, oryginalny a zupełnie im nieznany. O całości Listów damy wkrótce obszerniejsze sprawozdanie.

314.

Na obiedzie dziennikarskim we Lwowie, obecny Tissot zwrócił się do jednego z naszych młodszych dziennikarzy z następującem pytaniem:
— Kto jest ten siwy poważny jegomość siedzący obok mnie z drugiej strony?
— Jest to pan N., redaktor jednego z najpoważniejszych naszych dzienników.
— Poznaj mnie pan z nim.
Młody dziennikarz czuje się zakłopotanym, gdyż, znając z widzenia pana N., nie był mu sam nigdy osobiście przedstawiony. Jakże tu jednak dać poznać Tissotowi, że dziennikarze polscy się nie znają? Młody dziennikarz, człowiek z taktem, wstaje tedy i przedstawia:
— Pan N. — pan Tissot!
Następuje poznanie, uściśnienie rąk, po chwili zaś pan N. pochyla się do ucha młodszego kolegi i mówi:
— Poproś pan Tissota, żeby teraz mnie panu, a pana mnie przedstawił.

315.

W teatrze lwowskim grano Szkice Węglem Sienkiewicza w przerobieniu p. Zielińskiego. Przeróbka nosi tytuł Zemsta chłopa. Przeróbki jeszcze nie znamy, pozwalamy sobie jednak wątpić, czy powieść ta, lubo oparta na charakterach, ale będąca przeważnie szeregiem obrazów, nadawała się do układu na scenę, zwłaszcza przez mniej doświadczone pióro.

316.

W Ilustracji Wiedeńskiej pomieszczono reprodukcję obrazu Ajdukiewicza przedstawiającą: Manewra wojskowe. Treść dodanego artykułu przepełniona jest pochwałami dla młodego malarza.

317.

Położenie bez wyjścia. Kurier Warszawski umieszcza zabawną wzmiankę o pewnym doktorze niemieckim, nazwiskiem Abel, który pojechawszy do Ameryki, nie mógł sobie dać rady ze swojem nazwiskiem. Abel tak opisuje swój kłopot:
„Doświadczyłem w Ameryce mnóstwa przykrości z powodu samego swego nazwiska; gdym się podpisał Abel, wymówiono mnie Aebel, pisałem się Ebel, czytano Ibel, napisałem wreszcie Aibel, wymawiano znów Ibel“.

318.

Odczyty na rzecz Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności mają, jak słyszeliśmy, rozpocząć się z początkiem zimowego sezonu. Dziś nie jest jeszcze rzeczą wiadomą, jakie osoby zostały zaproszone, ma być jednak wprowadzoną ważna zmiana, a mianowicie odczyty będą się odbywały nie w sali Resursy Kupieckiej, jak roku zeszłego, ale w sali ratuszowej. Zmiana ta niewątpliwie korzystną będzie dla Towarzystwa Dobroczynności, ponieważ publiczność przyzwyczaiła się do odczytów w sali ratuszowej, a przyzwyczajenie gra w tym razie niezmiernie ważną rolę.

319.

Utwory poetyczne Maryi Konopnickiej, rozproszone w rozmaitych pismach periodycznych, wyjdą wkrótce w tomie ogólnym. Wydawca czyni niezaprzeczoną usługę współczesnej literaturze tem wydawnictwem. Talent pani Konopnickiej, lubo skłonny do zapuszczania się w metafizyczne zagadnienia i przesłoniony mgłą filozoficzną, należy jednak do wybitniejszych w chwili obecnej. Język jej jest bogaty, wyrobiony i o ile sama rzecz nadaje się do plastyki — plastyczny. Świat myśli więcej jednak zajmuje autorkę, niźli świat uczucia, ale natomiast w zagadnienia myślowe wkłada ona własną silną namiętność duszy, pragnącej światła i odpowiedzi na te wszystkie pytania, które jednocześnie są przyrodzonem prawem ludzkiego ducha, a najczęściej muszą pozostać nierozwiązane. Poczucie tej dysharmonii, żal, iż tak jest, zrozumienie, o ile próżnem jest wołanie o światło, nadaje muzie pani Konopnickiej pewien posępny odcień i zarazem wyższy nastrój. Słowa jej bywają uroczyste i podniosłe, co może nawet razi w utworach rozproszonych, które ukazują się jakby niespodzianie w pismach, obok innych artykułów i prac o treści trzymanej w zupełnie odmiennym tonie. Razem może będą więcej ze sobą licowały. Zbiór ten wyjdzie podobno niezadługo.

320.

Wyszedł z druku: Kalendarz dla młodego wieku. Obok zwykłej części kalendarzowej zawiera on nieźle wybrane powiastki, życiorysy, artykuły treści naukowej, wiersze, myśli i zdania. Znajdują się w nim również portrety: Brodzińskiego, Kraszewskiego i A. Jeskego.

321.

Zameczki podolskie I-III przez Antoniego J. Autor piszący pod powyższem skróconem nazwiskiem dobrze już znany jest ze swych prac na polu historycznem. Obok znajomości rzeczy posiada on inny jeszcze przymiot, który, jak się zdawało, Szajnocha zabrał ze sobą do grobu, tj. talent zajmującego opowiadania. Z tego powodu książki jego obok wartości naukowej mają i wartość poczytności. Książka, o której wyżej, jest opisem i historią twierdz pogranicznych dawnej Rzeczypospolitej. Najdokładniej pod względem materiału i szczegółów tyczących się do fortyfikacyj ówczesnej epoki obrobione są historia Kamieńca Podolskiego i Paniowiec.

322.

Wkrótce ukaże się na widok publiczny tom IV Pism zbiorowych Henryka Sienkiewicza (nakładem Gebethnera i Wolffa). Obejmie on: Przez stepy, Pamiętnik nauczyciela, nowelę Orso, jednoaktówkę Czyja wina i nowele zatytułowane zbiorowo Za chlebem.

323.

Nowe pismo. Donoszą nam, że pan Idzikowski, posiadający księgarnię w Kijowie, zamierza wydawać w Odessie pismo polskie treści handlowej i ekonomicznej. Dowodzić potrzeby takiego pisma byłoby zbytecznem.
Dowiadujemy się również, że uzyskaną została koncesja na wydawanie polskiego pisma w Petersburgu.

324.

Profesor b. Szkoły Głównej, Paweł Popiel, dokonał całkowitego przekładu Iliady Homera. Jest to znakomita przysługa oddana literaturze polskiej, tem bardziej, że dotychczasowe przekłady J. Przybylskiego, Dmochowskiego i Staszica nie odpowiadały zadaniu. Jacek Przybylski umiał po grecku, ale brakło mu talentu, Dmochowski składał piękne wiersze, ale nie trzymał się oryginału, a bodaj czy całkowicie nie posługiwał się tekstem francuskim. Odyssea, nie mówiąc już o dosłownym prawie przekładzie Bronikowskiego, doczekała się prawdziwego tłumacza-poety w Siemieńskim, Iliada zaś nie miała jakoś szczęścia. W ogóle także z braku artystycznego przekładu mniej u nas zajmowano się tem największem dziełem epicznej muzy greckiej. O ile przekład Popiela brak ten zapełni i artystycznym wymaganiom zadość uczyni, sądzić jeszcze nie pora, to pewna, że przekład dokonany jest z oryginału. Tłumacz poświęcił mu podobno kilka lat pracy — zanim więc umieścimy obszerniejsze sprawozdanie, dzielimy się tymczasem pomyślną wieścią z czytelnikami.

325.

W ostatnich dniach opuścił prasę ósmy tom Dzieł Juliana Bartoszewicza.
Wydawnictwo to, mimo kosztów, które nie wracają się z rozprzedaży, postępuje wytrwale pod kierunkiem p. Kazimierza Bartoszewicza, syna słynnego historyka.
Nie potrzebujemy dodawać, ile syn stawia w ten sposób sławnemu ojcu najpiękniejszy pomnik.
Tom obecny obejmuje Studia historyczne i literackie, pisane do roku 1853. Życiorysy są zeń wyłączone, utworzą bowiem one z czasem tom osobny. Niektóre z artykułów zawartych w tomie ósmym były drukowane w rozmaitych czasopismach, inne znaleziono w rękopiśmie. Jak jedne, tak i drugie obok strony krytycznej zawierają nieprzebrany materiał historyczny, którym zmarły Bartoszewicz owładnął tak, jak żaden współczesny historyk. To też faktyczna część prac jego ma prawie wartość źródła z pierwszej ręki.
Większa część wspomnianych artykułów prawie wcale nieznaną jest publiczności, albowiem te nawet, które były drukowane, jako rozproszone po dziennikach wyszłych dziś z obiegu, nie były nikomu dostępne. Inne, jak wspomnieliśmy, leżały w rękopismach. Wobec tego zasługa literacka wydawcy prawdziwie jest niepospolita. Należało by tylko, ażeby publiczność umiała to zrozumieć i ocenić. Na nieszczęście tak nie jest. Sam wydawca skarży się w przedmowie, że — gdy każde większe wydawnictwo znajduje u nas zachętę i poparcie — wydawnictwo Bartoszewicza trafia na niewytłumaczoną obojętność. Nam zdaje się jednak, że nie ma w tem winy publiczności, a obojętność da się wyjaśnić niewiadomością. Gdy inni wydawcy rozrzucają prospekty i ogłoszenia we wszystkich pismach i póty kołacą, póki nie wykołacą i sympatii i poparcia, o wydawnictwie Bartoszewicza mało kto wie, a stąd i uwaga publiczna nie jest na nie zwrócona tak, jakby być powinno. Inaczej popieranoby przedsiewzięcie i kupowano książki. Bartoszewicz, obok sumienności i głębokiej nauki, odznacza się w dziełach swoich jednym jeszcze nieoszacowanym przymiotem, tj. głębokiem zamiłowaniem przedmiotu i patriotyzmem. To też i wczytywanie się w jego dzieła ustala i pogłębia patriotyzm. Wobec takich przymiotów autora i dzieł — obojętność nie może płynąć z innego źródła, jak z niewiadomości.

326.

Kłosy podają w dalszym ciągu rysunki Andriollego z nad brzegów Wisły. W ostatnim numerze mieści się widok Otwocka. Drzeworyt jednak przedstawia wiele do życzenia. Tenże numer zawiera również ilustrację Andriollego do poematu Seweryna Goszczyńskiego pt. Anna z Nadbrzeża. Rysunek jest ładny i mniej zawikłany, niż wiele innych Andriollego, ale sama Anna z trudnością może być zaliczona do bohaterek muzy polskiej, a nawet i do typów niewieścich w poezji. Poemat jest po części gawędą, Anna zaś jako postać traci w końcu sympatię czytelników, gdyż kara, jaką wymierza na kochanka, za surową jest w stosunku do jego winy, dowodzi oschłości serca bohaterki.

327.

Pan Feliks Ehrenfeucht, dziennikarz, napisał pięcioaktową komedię pod tytułem Goldsak, która ma być wystawioną w jednym z teatrzyków ogródkowych. Nie przeceniając jej wartości powiemy w ogóle, że ogródki częstokroć uprzedzają główny teatr w przedstawieniu sztuk oryginalnych. Dlaczego tak się dzieje, łatwo zrozumieć. Nie zawsze do ogródków cisną się braki, ale często i rzeczy lepsze, bo ogródki dają tantiemę, główny zaś teatr płaci nie rs 250, jakeśmy przed kilku dniami wspomnieli, ale rs 150 za sztukę.

328.

Czego się trzymać? Mimo zapadłego wyroku Rządzącego Senatu w sprawie p. Nostica Jackowskiego co do podawania skarg i spraw w języku polskim, opór pewnych miejscowych wykonawców prawa trwa w najlepsze. Otrzymujemy świeżo wiadomość... z ust zupełnie wiarogodnych, w sędzia gminny K. w Przasnyszu odrzucił skargę okolicznego obywatela dlatego, że była podana w języku polskim. Wobec tego zapytujemy, czego się trzymać, ogół bowiem nie może zmusić samych wykonawców prawa, aby nie postępowali wbrew prawu. Sprowadza to jednak prawdziwy chaos, zamieszanie pojęć i stosunków, wśród których każdy ma prawo zapytywać bez ustanku: czego się trzymać?

329.

Pan Maurycy Robiczek dokonał w zakładzie Brandla olbrzymich reprodukcyj obrazów Żmurki: Napoju miłosnego i Kazimierza Wielkiego z Esterką. Wkrótce pan Robiczek ma odtworzyć prace Kossaka, szkice pośmiertne Grottgera i Wojnę w olbrzymim formacie. Przedsiewzięcie to chwalebne, odtwarzający jednak dziś szkice Grottgera powinien baczyć, aby w seriach nie wydawać prac zupełnie młodocianych genialnego rysownika, nie stojących na wysokości późniejszego jego rozwoju i sławy. Uwagę tę zapisujemy dlatego, że częstokroć poprzednio nie uwzględniano tej konieczności.

330.

Dzieła L. Siemieńskiego. Przypominamy, że p. Gracjan Unger przedsiebierze całkowite wydawnictwo dzieł Lucjana Siemieńskiego. Kierunkiem wydawnictwa mają zająć się profesorowie Tarnowski i Szujski. Przedsiewzięcie to będzie i pożyteczne i korzystne, bo z jednej strony, utwory tego znakomitego pisarza, wydawane oddzielnie lub rozpraszane w rozmaitych pismach, mało są dostępne i znane zwłaszcza młodszym pokoleniom — z drugiej, znajdą one niezawodnie chętnych nabywców w czytających sferach naszego społeczeństwa. Po prawdzie, dawno należało się Siemieńskiemu całkowite wydanie jego pism.

331.

Ksiądz I. Polkowski wydaje w Krakowie album pt. Gobeliny na Wawelu. Zawiera ono 18 fotografii: ośmiu większych gobelinów przedstawiających historię Jakóba Patriarchy, kilka z Iliady i niektórych z herbami biskupów Zadzika i Trzebickiego.
Wawel posiada ogółem 26 gobelinów, zatem więcej niż ścian do ich zawieszenia. Prócz tego po całym kraju pełno jest arcycennych zabytków gobelinowych, wyrabianych oczywiście za granicą, ale często umyślnie dla Polski, przedstawiają one bowiem herby polskie, obrazy zwycięstw Polaków etc. Niektóre z nich znajdują się w Szwecji.

332.

Dochodzą nas wieści, iż Modrzejewska po ukończonych wakacjach letnich występuje przed powrotem do Londynu z nadzwyczajnem powodzeniem w Liverpoolu.

333.

W sezonie zimowym mają być grane w teatrze naszym dwie sztuki pani Mellerowej. Jedna z nich: Poranek muzyczny znajduje się już w rękach reżyserii, — druga: Kto winniejszy? świeżo została wykończoną. W ogóle tej zimy ujrzymy więcej utworów oryginalnych, niż w latach ostatnich.

334.

Kurier Codzienny zamieszcza nader charakterystyczny list, jakoby słynnego Tyndalla, poczerpnięty z jednego z dzienników zagranicznych, a pisany do panny czy też wdowy Hamilton, dzisiejszej żony uczonego....
List brzmi, jak następuje:
„Mój ty słodszy od cukru konglomeracie tworzywa! Moje ty boskie połączenie materii i siły! Mój ty doskonały produkcie rozwoju wszechświata, — moja Lady Hamilton! Pośredniczący eter nie poddaje się bardziej wpływom promieni słonecznych, jak mój system nerwowy tej potędze, co tak tryska z fotosfery twej twarzy. Jak system słoneczny rozwijał się i wynikał z pierwotnego chaosu, tak ta substancja rozrzedzona, którą świat nazywa duszą moją, wywija się z głębin smutku i przechodzi w promienie pod wpływem twojego wzroku. Znijdź więc ze sfer wyższych ku mnie, o istności zdumiewająca. Znijdź, aby badać potęgę atrakcji z siłą odwrotnie proporcjonalną do kwadratów z odległości. Zgódź się, abyśmy jak dwa nowe słońca kreślili wciąż koło siebie koncentryczne koła, które by mogły stykać się wzajemnie na wszystkich punktach peryferyj. — Twój John Tyndall“.
Oczywiście piękna Lady Hamilton nie oparła się tak ponętnym propozycjom.

335.

Pewien mieszkaniec Piotrkowa zamieszcza w Kurierze Codziennym list ze skargą na zmianę nazw ulic, jakiej dokonały samowolnie miejscowe władze. Dawny mieszkaniec przybywszy po kilkunastu latach niebytności do rodzinnego miasta, obecnie trafić nigdzie nie może. „Wiem — pisze, — że w Warszawie, gdzie jest siedlisko najwyższych władz w kraju, ulice zachowały swe dawne, znane wszystkim nazwy. Dlaczegóż więc w naszym Piotrkowie objawiło się działanie na własną rękę, dlaczegóż nie uszanowano tu tego, co u was władze szanować nakazały, i stworzono chaos taki, że dojść z nim do ładu nie można?“.
Do słów tych Kurier Codzienny dodaje następujący komentarz:
„We wszystkich miastach polskich ulice otrzymały nazwy od miast przyległych lub oddalonych większych, w kierunku których są zwrócone. Tak w Piotrkowie z pomiędzy innych jedna ulica, będąca w kierunku Krakowa, teraz otrzymała nową nazwę:„Donskaja“. Widać, że z Piotrkowa do Krakowa droga wypada na Don.

336.

W Korespondencie Płockim znajdujemy opis miasta Przasnysza. Autor opisu mówiąc o źródłach, wspomina o kronice miasta Przasnysza od roku 1585. Wedle kroniki tej miasto Przasnysz wzięło nazwę od młynarza Przasnyka, który założył osadę i młyn w puszczy i za gościnę daną Konradowi I Mazowieckiemu został wyniesiony do godności szlacheckiej. Jednocześnie osada otrzymała przywileje miasta.

337.

W narodowym teatrze czeskim mają przedstawić: Kiejstuta Asnyka w przekładzie Klimka i Horsztyńskich — w przekładzie Hovorki.

338.

Co robić? — Mimo zapadłego i brzmiącego jasno wyroku Rządzącego Senatu sędzia K. w Przasnyszu nie przyjmuje po staremu skarg pisanych w języku polskim, a prezes zjazdu sądowego w guberni radomskiej na zapytanie sędziów, czy prośby w języku polskim mają być przyjmowane, po prostu zabrania przyjmować, dodając naiwnie, że niezadowolonym pozostaje wolną ta sama droga dochodzenia, jaką szedł pan Jackowski.
Odpowiedź zakrawa na żart... nie z sędziów. Ale mniejsza o to. Przytoczyliśmy tylko fakt jako jeden z wielu przykładów.
Staramy się stosować do obowiązujących praw i żyć spokojnie w ich zakresie, tymczasem często i owe prawa są pomijane lub zmieniane przez nieobowiązującą nikogo wolę pojedyńczych osobistości. Wobec tego wszystkiego nie dziwią nas nadsyłane pod pognębiającem wrażeniem z różnych stron skargi i zapytania: co robić?
Obowiązkiem naszym jest dać kategoryczną odpowiedź, — odpowiadamy więc: stać przy prawie, nie zniechęcać się, mieć dość silnej woli i wytrwałości, aby, mając za sobą prawo, domagać się spełnienia go zupełnego wbrew wszelkiej samowoli.
Przystosowanem skąd inąd przysłowiem: „Do Boga wysoko“ nikt nie ma słuszności się zasłaniać, a może się niem zasłaniać tylko niedołęga lub zły obywatel. Niech każdy wie, że broniąc przed samowolą prawa, dochodząc ściśle, choćby z trudem i stratą czasu, by ono zostało wykonane, naprzód spełnia obowiązek obywatelski, a po wtóre ma za sobą siłę trwalszą i poważniejszą, niż czyjeś osobiste widzi mi się. Władzom wyższym, które dane prawo wydały, również jak i nam zależy na tem, by ono zostało wykonane. Rządzący Senat wydał nie na to wyrok, by potem pierwszy lepszy sędzia pytał niższej od Senatu instancji, czy ma go słuchać. Gdyby tak było — ustrój społeczny stałby się niemożliwym. Niechaj więc każdy wie, że trzymając się ściśle prawa i broniąc go, gdzie bronić należy, występuje nie tylko w interesie własnym, nie tylko w interesie społeczeństwa, ale i władz wyższych, — te zaś znajdą zapewne siłę, by czyjeś nielegalne widzi mi się ukrócić.
Oto nasza odpowiedź.

339.

Trawniki podeptane i liście na drzewach i kwiaty jakby zmęczone i do reszty przywiędłe pod wpływem kopciu z lamp i fajerwerków — oto obraz Saskiego ogrodu po ostatniej loterii. Jak wiadomo, zarząd ogrodu odmawia stanowczo pozwolenia na loterie wszystkim towarzystwom dobroczynnym i ochronom z wyjątkiem mikołajewskiej.
Do podobnych przywilejów jesteśmy przyzwyczajeni — nie winimy też zarządu, ale szkoda ogrodu, który dotychczas niczyim wyłącznym przywilejem nie jest.

340.

Koncepta Figara. Z powodu dzisiejszych zmian ministerialnych we Francji pan Millaud, współpracownik Figara, umieścił w pomienionym dzienniku następującą parafrazę biblijną:
I. Na początku był Gambetta i zamęt. Gambetta zaś stworzył Republikę w siedmiu dniach.
II. Pierwszego dnia stworzył prefektów i innych urzędników.
III. Drugiego dnia stworzył jenerała Farre’a.
IV. Trzeciego dnia powiedział: niech się stanie amnestia, i stała się amnestia.
V. Czwartego dnia stworzył dziennik République Française.
VI. Piątego dnia, widząc, że République nudzi się, wyjął jej żebro i stworzył Petite République Française.
VII. Szóstego dnia stworzył pana Freycinet’a i uczynił go przełożonym nad gabinetem.
VIII. Siódmego dnia ujrzał, że to, co stworzył, było dobre i odpoczął w willi d’Avray.
IX. Przedtem rzekł Freycinet’owi: Oto Rzplita, w której żyjesz, jest rajem. Będziesz wypełniał prawa moje, tj. dekreta z 29 marca, ale nie waż się pożywać z drzewa klerykalnego, którego owoc zakazany ci jest.
X. Freycinet, mieszkając w raju, skosztował raz zakazanego owocu, poczem przejrzał i nie wykonywał więcej praw Pana.
XI. Wówczas Gambetta Pan zawołał w gniewie swoim: Freycinet, Freycinet, gdzie jesteś? Freycinet zaś odpowiedział: Jestem w Luchon’ie, ale nie śmiem stanąć przed obliczem twem.
XII. Gambetta rzekł: Freycinet, Freycinet, cożeś uczynił z dekretem moim? Freycinet odrzekł: Nie strzegłem dekretu twego.
XIII. Wtedy usłyszano głos Gambetty: Zdejmuję rękę z głowy twej i nie będziesz więcej prezesem gabinetu mego. W boleściach koleje żelazne rodzić będziesz, aż wreszcie zostaniesz zwrotniczym na kolei Południowego Towarzystwa.
XIV. I odpędził go z przed oblicza swego etc.

341.

Międzynarodowa wystawa sztuk pięknych otworzona została uroczyście we Florencji przez króla Humberta, który na obchód przybył w towarzystwie brata swego Amadeusza.

342.

Z Neapolu donoszą, iż w ostatnich czasach działalność Wezuwiusza zwiększyła się nadspodziewanie. Nocami widać nad górą olbrzymi słup ognia i czerwonego dymu, których blaski, padając na okolicę, w połączeniu z światłem księżyca sprawiają czarodziejski widok. Prócz tego z krateru ku północo-zachodowi posuwa się rozżarzony strumień lawy. Turyści z Włoch i z zagranicy zbierają się w wielkiej liczbie. Jeden z nich, zbliżywszy się nieostrożnie do strumienia lawy, został silnie poparzony, a przy tem spadł i poranił się dość niebezpiecznie. — Mieszkańcy sąsiedni są w obawie, czy zwiększona działalność góry nie zmieni się w gwałtowny wybuch.

343.

Wyszła z druku w osobnej odbitce praca p. I. Radlińskiego, drukowana poprzednio w Dwutygodniku Naukowym. Nosi ona tytuł: Język asyryjski w rodzinie języków semickich.

344.

Tygodnik Rolniczy umieścił przed niedawnym czasem nader ciekawy artykuł p. T. O. Wilkońskiego w sprawie oświaty ludowej.
Pan Wilkoński, widocznie dobrze obznajomiony z obecnym stanem rzeczy w tak zwanych szkółkach, maluje stan ten w jak najczarniejszych barwach.
W większości gmin szkoły istnieją tylko nominalnie. Nauczyciel wówczas tylko zwołuje dzieci i udaje, że je uczy, gdy spodziewa się wizyty kogoś starszego. W innym czasie zajmuje się wszystkiem, prócz nauki.
Włościanie, którzy dobrze wiedzą, co trzymać o nauczycielach, nie chcą dzieci posyłać, klasy zaś oświeceńsze, widząc, jakie są owe szkółki, nie śmią i nie mogą włościan do posyłania dzieci namawiać.
Autor, oceniając zbawienny zwrot w działalności państwowej w tym kierunku, wyraża zdanie, że przyczyną złego stanu szkół ludowych są nadużycia popełniane przez urzędników miejscowych.
Środek zaś przeciw tym nadużyciom podaje takiż sam, jaki podaliśmy wczoraj w artykule: Co robić, tj. radzi położyć koniec obecnemu położeniu drogą legalnych środków w zakresie przysługujących nam praw...

345.

Inżynieria i Budownictwo podaje w ostatnim numerze opis integratora nowego wynalazku profesora Techniki lwowskiej, p. Brunona Abakanowicza.

346.

Podręcznik do literatury. Trzecie wydanie Literatury polskiej Karola Mecherzyńskiego wyszło z druku. — Trzecie wydanie jakiejkolwiek książki u nas należy do rzadkości, zatem i za dziełem przemawia.

347.

Pan Józef Grajnert wydaje szereg powieści historycznych dla ludu i młodzieży.
W pierwszej serii mieścić się będą cztery książeczki. Pierwsza z nich obejmie powieść z czasów Sobieskiego pt. Dwaj bracia Litwini — i opowiadanie O księciu Dymitrze i Rusinie Hryciu.
W księdze drugiej znajdzie się Maciej Mrąga. Bohatera, również jak treść, wynalazł autor w dziejach ziemi kaszubskiej. Domyślamy się, że Mrąga będzie stał w bliskim związku z uczonym Mrongoviusem.
Trzecia książka obejmie Przygody Lorka Szlązaka, czwarta zaś Przygody Czecha Tomaska. Ostatnie opowiadanie osnute jest na tle zapasów krzyżacko-polskich i bitwy pod Grunwaldem.

348.

Pan Ehrenfeucht napisał w ostatnich czasach komedię osnutą na sprawach świata finansowego.
Tytuł jej jest Goldsak — bohaterem zaś bankier pnący się do tytułów, szukający koligacji etc. Treść wypełniona szachrajskiemi sprawami bankiera nie jest nową. Nowszym wydaje się pomysł wprowadzenia literata jako charakteru dodatniego. Sztuka przedstawiona w jednym z ogródków nie zrobiła w ogóle wrażenia.

349.

Kurier Codzienny dowiaduje się z Mołwy, iż w przeniesionem do Charkowa archiwum czernichowskiem znajdują się nader cenne i ważne materiały do historii polskiej, mianowicie z czasów wojen kozackich.

350.

Książę Aleksander Lubomirski, który z okazji bytności cesarza austriackiego w Galicji dał dwa miliony franków na cele publiczne, jest synem najmłodszym księcia Ksawerego Lubomirskiego i Teofili z Rzewuskich. Mieszka stale w Paryżu, ma lat 78, był żonaty z córką ks. Mikołaja Radziwiłła, obecnie zaś jest wdowcem i bezdzietnym.

351.

Na górze Athos niejaki Bokkos, student teologii, odnalazł nowe pisma Focjusza, patriarchy konstantynopolitańskiego.
Składają się one z 16 homilii, dwóch mów o duszy, traktatów o wierze etc.
Focjusza postać dobrze jest znana i pamiętna w historii. Z dzieł jego piśmienniczych dotychczas znane były: Miriobyblon i słownik grecki.

352.

Taż sama bezstronność, która bez względu na błędy dawnej dyrekcji nakazała nam oddać jej sprawiedliwość w tem, co było godne uznania, nakazuje nam dzisiaj uwzględnić i poprzeć dotychczasową działalność dyrekcji obecnej. Przyszłość pokaże, o ile środki, przedsiebrane dla podniesienia teatrów, będą skuteczne i zbawienne; nie możemy jednak nie uznać, że środki są przedsiebrane i że czasy dawnej martwoty minęły.
Obecnie teatr zdaje się wchodzić w nową fazę, gdyż ruch wre w nim nieustanny i nowe reformy zapowiadają się z dnia na dzień. Dawniejsza dyrekcja nie dopuszczała młodych sił do debiutów — za dzisiejszej mieliśmy ich w ciągu jednego lata więcej, niż dawniej w ciągu lat kilku. Miało to nawet swoje niedogodności. Teatr był jakby oblężony przez różnych artystów, z których wielu złożyło tylko kosztem publiczności dowody niedołęstwa. Ale każda rzecz ma swoje złe strony, w tym zaś wypadku owe niedołężne próby są złem koniecznem i nieodłącznem, boć przecie nie ma innego sposobu wydobycia nowych sił, tylko szeroko otwarte pole debiutów. Bądź co bądź przyszło jednak do skutku kilka zamówień, które dla sceny naszej, absolutnie pozbawionej sił drugorzędnych, okażą się niezawodnie odpowiedniemi. Zamierzono wprowadzić dublowianie ról i widowiska popołudniowe. Zwiększenie sił reżyseryjnych, o ile stosowane będzie umiejętnie — okaże się niezawodnie bardzo pożytecznem. Na koniec dowiadujemy się, że po zarzuceniu projektu otwarcia trzeciej sceny w teatrzyku Granzowa nowy naczelnik zamierza wznieść nową salę teatralną. Obejmie ona zapewne cały lżejszy repertuar, jako to farsy i operetki. Reformę tę uważamy za nader pożyteczną — scena bowiem dotychczasowa, oswobodzona z tego lekkiego balastu, zyskać może na powadze i szlachetności. Poziom jej umysłowy i wyższy nastrój moralny, o ile praca z góry będzie wytrwałą, podniesie się bez wątpienia. Radzi byśmy, ażeby nasz teatr jak najprędzej stał się poważnem siedliskiem szlachetnej sztuki i dorównał jak najprędzej takim scenom, jak Burg wiedeński lub Komedia francuska, dlatego chętnie przyklaskujemy wszelkim mającym taki cel usiłowaniom. Być może, że i na ten lub ów środek przyjdzie nam się w przyszłości nie zgodzić i wówczas pole do krytyki będziemy uważali jako otwarte. Ale rozumiemy z drugiej strony, że krytyka taka winna się wspierać na zasadzie uznania pracy i usiłowań. Nie godząc się nawet na środki, będziemy stale popierali cele dyrekcji, dopóki nie przestaną być nieodłącznemi od dobra teatrów. Dotychczas musimy uznać prace przedsiebrane i dlatego, zastrzegając sobie możność dyskusji, odzywamy się słowami szczerej zachęty.

353.

Est modus. Najgorliwsze starania właścicieli ziemskich o utrzymanie drzewek po drogach rozbijały się dotąd o wandalskie usposobienia włościan.
Pan Nostowicz w Tarnawatce w powiecie zamojskim wynalazł wreszcie sposób. Oto pozakładał chłopom przy chałupach ogrody darmo z własnych drzewek.
Wtedy chłopi zaczęli je cenić, a nauczywszy się dbać o swoje, nauczyli się ochraniać i cudze.
Odtąd drzewka owocowe przy drogach stoją spokojnie.

354.

Odczyty. Jak dotychczas, tak i w obecnym zbliżającym się sezonie zimowym Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności zamierza wystąpić z szeregiem odczytów. Będą się one odbywać w sali ratuszowej. Zaproszeni dotychczas zostali Włodzimierz Spasowicz, Henryk Sienkiewicz (Litwos), Stanisławski, znany tłumacz Dantego, i Milicer. Podobno także w odczytach ma wziąć udział i Deotyma, ale wiadomość ta nie jest jeszcze pewną.
Włodzimierz Spasowicz będzie mówił o Hamlecie. Inni zaproszeni podadzą temata później.

355.

Szkice Kubali. — Na polu prac historycznych sąsiednia Galicja wyprzedza nas stanowczo. Podczas gdy nasi historycy dzisiejsi (albowiem, jak twierdzą niektórzy: mamy naszych historyków) pisują artykuły do pism periodycznych, lub, co najwięcej, przykładają się do wydawnictw rzeczy dawniejszych, w Galicji istnieje zastęp młodych sił pracujących oryginalnie. Świeżo wpadły nam w ręce Szkice historyczne Kubali, autora znanego już z prac dawniejszych. Seria pierwsza Szkiców zawiera obrazy z czasów Jana Kazimierza i wojen kozackich. Na początku znajdujemy barwne opowiadanie o dziecinnych latach i młodości Jana Kazimierza, o jego podróżach, niewoli we Francji, stosunkach z rozmaitemi dworami, a na koniec o pobycie u jezuitów w Rzymie. Nie godzimy się może na punkt wyjścia p. Kubali, który twierdzi, że kluczem do zrozumienia charakteru człowieka jest jego młodość, w tem znaczeniu, że grunt ludzki pozostaje jednaki. Okoliczności mogą złożyć się w ten sposób, charakter tak wzmocnić, wyrobić, a zatem i zmienić, że dalszy ciąg życia wytwarza z danego człowieka całkiem prawie inną istotę. Nieraz może stanowić nawet o takich przemianach i pojedyńczy wypadek, a w ogóle duch ludzki podlega rozwojowi bądź ujemnemu, bądź dodatniemu, który zmienia nie tylko kształt ducha, ale i jego treść, do wysokiego stopnia. Dowodów na to historia dostarcza aż nadto, a prócz takich przykładów, jak Henryk V angielski, przykładem może być i sam Jan Kazimierz. Zmienny, lekkomyślny, mało przewidujący, chciwy znaczenia i bogactw, a zarazem samolubny młodzieniec, mało podobny jest do tego poważnego monarchy, który pod koniec zawodu, patrząc jasno i daleko w przyszłość, mówił: Utinam sim falsus vates!...
Pomimo jednak tego punktu wyjścia, musimy oddać sprawiedliwość całej pracy, która naprzód jest gruntowną, bo na licznych źródłach opartą, a po wtóre niezmiernie obrazową. Młody królewicz w opowiadaniu p. Kubali wygląda niekorzystnie, ale rysuje się nadzwyczaj plastycznie i zajmuje zarazem jako człowiek i jako postać historyczna. Szkic, nie przestając być szkicem o wartości naukowej, interesuje tak, jak powieść. Dalsze szkice, jak Oblężenie Lwowa, walki pod Zborowem i Zbarażem, a wreszcie Bitwa pod Beresteczkiem, są jeszcze lepsze. Rzeczy te, poza ich znaczeniem historycznem, mają znaczenie po prostu obrazów batalijnych. Pan Kubala nie opisuje, ale maluje. Prawda, że i przedmiot, i owe walki bohaterskie a tytaniczne same w sobie zawierają tyle materiału artystycznego, że jakikolwiek ich opis przykuwa do siebie uwagę czytelnika, ale przyznać należy, że opis p. Kubali jest szeroki i śmiały. Pan Kubala ma talent, który pociąga go też w stronę przedmiotów dostarczających obfitego materiału dla człowieka z wyobraźnią. Tem się tłumaczy, dlaczego p. Kubala woli obrabiać zewnętrzną część dziejów, zamiast tworzyć pseudo-historiozoficzne systematy, przynoszące więcej rozgłosu, niż pożytku.
Czytelnikom miłującym dzieje ojczyste polecamy szkice Kubali jako książkę zdrową, zajmującą i pożyteczną.

356.

Obrazy Krudowskiego. Przed niedawnym czasem pisma niemieckie ozwały się z wielkiemi pochwałami o młodym uczniu Akademii wiedeńskiej, Franciszku Krudowskim. Nie chcąc powtarzać na wiarę, wstrzymaliśmy się z doniesieniem o „nowej gwiaździe“ dopóty, dopóki obrazy p. Krudowskiego nie nadeszły. Obecnie są one wystawione w Salonie Ungra, dlatego dzielimy się natychmiast z czytelnikami otrzymanem wrażeniem. Artysta istotnie zapowiada znakomitego malarza, ale dopiero zapowiada. Mniejszy z dwóch obrazów, przedstawiający młodą matkę nad zmarłem dzieckiem, jest dziełem wprawnej już ręki, ale pod względem ekspresji, o którą głównie chodziło, dziełem chybionem. Przedmiot, jak widzimy, nie nowy i podejmowany wielokrotnie wymagał wyjątkowej oryginalności, wyjątkowego uczucia i nadzwyczajnej zdolności zaznaczania indywidualnem pięknem wszystkiego, czego się dotknie artystyczna ręka — inaczej musiał chybić wrażenia. Jakoż tak się stało. Jest to obraz malowany, że użyjemy takiego wyrażenia: przyzwoicie, zdradzający talent, ale nie wstrząsający widzem, nie jeden z takich, które przepełniają człowieka dramatycznemi wrażeniami i myślami, słowem: obraz nie wychodzący z granic dobrej powszedniości. O wiele więcej przemawia i wiele więcej obiecuje drugie wielkie płótno zatytułowane: Powrót z Golgoty. W tym utworze jest jakiś utajony unguis leonis, który daje do myślenia, że twórca ma może przed sobą nader szeroką drogę. Uderza nas w obrazie przede wszystkiem głębokie uczucie: rzecz niezmiernie rzadka w dzisiejszem malarstwie religijnem, którego koniec opiewa wielu estetyków, i które istotnie, nie płynąc z tak potężnych źródeł, jak dawniej, staje się konwencjonalnem. Pan Krudowski potrafi uniknąć konwenansu i formuł. Od jego obrazu bije ciepło i wielka miłość do przedmiotu. W czystem i jasnem świetle świtu znoszą ciało Chrystusa, za którem postępuje żałobny korowód, złożony z czterech postaci. Na pierwszym planie postać Matki, wsparta na ramieniu młodzieńca, uderza prawdą boleści i świętości, a zarazem i wiary. Rysy jej szlachetne, postać owiana urokiem poezji, na który składa się wszystko: i żałobny orszak, i świetlisty, tajemniczy ranek, i krajobraz, i stosunek do siebie różnych postaci. Ogólne wrażenie jest piękne, przejmujące, a zarazem spokojne jakimś zaziemskim spokojem, i bardzo poetyczne. Rzeczy religijne tak czuć i tak malować należy. Obraz trzymany jest w stylu prawdziwie i wyjątkowo szlachetnym, co poczytujemy za pierwszorzędny przymiot — leży w nim bowiem i przedmiotowa prostota, nie wyłączająca głębokiego uczucia, i podmiotowy wielki szacunek dla zadania, dla sztuki w ogóle. Techniczna strona obrazu mało pozostawia do życzenia. P. Krudowski maluje jeszcze jak akademik, tj. nie wytwarza dotąd indywidualnych sposobów, które w takim mistrzu, jak np. Matejko, ogarniają nawet i technikę, ale p. Krudowski maluje pięknie i czuje jak prawdziwy artysta. Młody malarz nie wyłamał się również do tego czasu spod pewnych wzorów. Twarze jego przypominają poniekąd twarze dawniejszych wielkich mistrzów. Oblicze Madonny, a nawet draperia wokół głowy, podobne są do Madonny Carlo Dolce z galerii (o ile pamiętamy) Borghesów w Rzymie. Młodzieńcza twarz obok Matki Boskiej nasuwa nam na myśl — Gwidona Reni’ego, — dalej: twarze są także podobne cokolwiek do siebie samych; widocznie Krudowski upodobał sobie pewien typ w głowach świętych — ale przyznać należy, że ten typ jest piękny. Zresztą nie ma w głowach Krudowskiego naśladownictwa, jest raczej przejęcie się — naturalne i zrozumiałe wobec arcydzieł przeszłości. W każdym razie talent to szlachetny i droga jego szlachetna, zasługująca na wszelkie uznanie i najszczerszą zachętę. S.

357.

Obrazy Żmurki. Podczas gdy jedni zachwycali się obrazami Żmurki, zaliczając je bez wahania do kwiatów malarstwa polskiego, twórcę zaś ich do pierwszorzędnych artystów, inni odmawiają im do dziś dnia wszelkiej wartości. Sąd ten spotyka szczególniej ostatnie dzieła Żmurki, wywieszone obecnie u Ungra. Zdaniem naszem mylą się i chwalcy, i ci, którzy potępiają. Szkic przedstawiający Kazimierza W. z Esterką jest pracą zbyt pobieżną i zbyt wykonaną od ręki, żeby na niej można jakikolwiek sąd opierać. Co do Napoju miłosnego — obraz ten zdradza utalentowanego, ale jak gdyby zwichniętego artystę. Pan Żmurko posiada wysokie poczucie piękności zmysłowej, maluje jednak do wysokiego stopnia sztucznie i tworzy sobie jakąś quasi rembrandtowską manierę, która nie jest niczem oryginalnem. To sztuczne i wysilone przyćmiewanie świateł, gdyby miało pozostać stałą cechą artysty, dowodziłoby nam tylko, że p. Żmurko kocha więcej efekta i rozgłos, jaki efekta mogą uczynić wśród niewykształconych amatorów, niż samą sztukę. Również ubieganie się o to, by nowe obrazy wyglądały staro, nie jest godne szlachetnego i poważnego poglądu na zadanie artysty. Pan Żmurko ma talent, ale w ostatnich obrazach talent ten wygląda jakby zmęczony i ratujący się środkami zewnętrznemi, które prawdziwego natchnienia, polotu i śmiałości płynącej z duszy zastąpić nigdy nie potrafią. Brak w Napoju miłosnym i w innych utworach Żmurki powagi, prostoty i spokoju. W kolorycie jego, zaciemnionym i mętnym, przedmioty giną jakby podczas szarej godziny. Z dalszych planów widz nie może sobie zdać sprawy, dlatego, że prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy i sam artysta. Głębie są niedomalowane, p. Żmurko pozbywa ich się, zamiast wykończać. W łamaniu się świateł i cieniów, światła nie wiadomo skąd przychodzą i z jakiego źródła płyną: czy od ognia, czy od słońca, czy od poranku, czy od wieczora? Wszystko sprawia takie wrażenie, jakby tłem obrazu była zawsze jakaś zamknięta izba, do której promień słońca nie wchodzi, ale wdziera się w pomrokę jakąś szparą i odbija się tylko od złoceń, załamań i rozświeca tylko przedmioty błyszczące. Pominąwszy, że takie efekta, gdy powtarzają się za często, nużą, — są one w ogóle znane i zużyte. Pomroka wreszcie i żółtawe refleksy mogą być piękne, ale przestają być piękne, gdy widocznie osłaniają tylko próżnię kompozycji i mają starczyć za wszystko. Pomimo tego jeszcze raz przyznajemy młodemu artyście talent, pragnęlibyśmy tylko, by zerwał z manierą, z naśladowaniem kogokolwiek lub samego siebie, ze sztucznemi efektami, a natomiast nabył więcej prostoty i poważnego poglądu na sztukę. Inaczej do wielkości będą go zaliczali tylko najbliżsi zaślepieni przyjaciele.

358.

Nowe książki. Wjazd uroczysty i przyjęcie profesora Nordenskjölda w Sztokholmie. Opisał hr. Benzelstjerna-Engeström. — Ostatnia wyprawa północna prof. Nordenskjölda i kapitana Palandera, tak obfita w naukowe rezultaty, budziła pierwszorzędny interes w całej Europie. Wiadomo, jakie przyjęcia zgotowano znakomitemu uczonemu w Towarzystwie Geograficznem w Paryżu, — w Sztokholmie zaś, gdzie do uznania naukowego dołączyło się i uczucie słusznej dumy patriotycznej, przybycie okrętu Wega zmieniło się w narodowe święto i narodowy tryumf. Cała prawie inteligentna Szwecja podążyła do stolicy, aby oglądać swych bohaterów. Liczba przejezdnych gości przenosiła sto tysięcy. Wszelkie stany brały udział w uroczystości. Z chwilą, w której Wega ukazała się na widowni Sztokholmu, zapał niesłychany ogarnął tłumy. Dawno już w Szwecji nie widziano nic podobnego, bo kraj ten, biorący mały udział w sprawach politycznych chwili i zajęty cichą, choć wytrwałą, pracą wewnętrzną, niewiele ma sposobności do święcenia tryumfów. Ten za to, który święcono, piękniejszym był od rocznic Sedanów i tym podobnych, bo to był tryumf nauki, odwagi i wytrwałości nad ślepemi siłami natury. Jakoż wieńce takie dłużej od innych nie więdną, a cała Europa ze współczuciem lub nawet zazdrością przypatrywała się uniesieniom szlachetnego narodu, płynącym z tak szlachetnego źródła. Książka, o której mowa, opisuje szczegółowo i barwnie szereg uroczystości, uczt, toastów, mów wierszem i prozą wypowiedzianych na cześć bohaterów. Autor opisuje wszystko dlatego tak żywo, że jako Szwed z pochodzenia odczuwa z prawdziwym i szczerym zapałem radość swych rodaków.

359.

Kalendarz domowo-gospodarski na r. 1881 zawiera prace zwykłej części kalendarzowej, kilka życiorysów, na czele zaś portret Wójcickiego z odpowiednim panegirykiem „ojca Kazimierza“. Poezje idące dalej są nader skromnej wartości. Portret Kromera wykonany nieźle, ale życiorys nader pobieżny. Zamyka tę część portret i życiorys Puszkina. Powiastka Cybcio, trzymana w tonie humorystycznym, jest jałowem opowiadaniem, z którego nie tryska ani jedna iskra dowcipu i talentu. Podpisu autora nie ma, podpis ten jednakże, bez względu, jakim by był, zdania naszego by nie zmienił. Szkice etnograficzne ludu krakowskiego pisane są z pewną znajomością rzeczy. Właściwe przepisy gospodarcze objęte są pod rubryką: Rozmaitości. Byłaby to najpożyteczniejsza część kalendarza, gdyby przepisów tych było więcej. Odnośnie do tytułu („domowo-gospodarski”), powinno nawet być ich daleko więcej, inaczej bowiem kalendarz mija się całkowicie z przeznaczeniem. W ogóle jest to wydawnictwo, jakich przed każdym rokiem pojawia się bardzo wiele, — to zaś, o którem mowa, w niczem od innych korzystnie się nie odróżnia.

360.

Historii polskiej treściwie opowiedzianej ksiąg dwanaście. Napisał Józef Szujski. Nie jest to bynajmniej podręcznik dla uczącej się młodzieży. Sam autor przeznacza książkę swoją dla „światłej publiczności“ i pragnie dać jej zbiór najważniejszych, przedmiotowo traktowanych faktów historii polskiej. Autor wychodzi ze stanowiska, że wobec mnożącego się materiału naukowego, obrabianego w monografiach, wszelkie zestawienia całości starzeją się bardzo szybko, potrzeba zatem nowych. Ale jest i druga przyczyna. Publiczność powinna sobie umieć zdawać sprawę z dziejów ojczystych, bo ponieważ teraźniejszość zależną jest od przeszłości, zatem dobre zrozumienie przeszłości wyrabia zdrowy pogląd i zmysł polityczny. Tymczasem dawne podręczniki grzeszą nie tylko niedokładnem częstokroć obrobieniem i zestawieniem faktów, ale i ogólnym na dzieje poglądem. Według zdania prof. Szujskiego, Naruszewicz i jego epigonowie, mimo wszelkich braków, pojmowali dzieje trzeźwo, sam bowiem fakt zapamiętania lub czynnego przebycia ostatnich czasów upadającego państwa wpłynął korzystnie na sąd, który o dziejach wydawali. — Byli oni zbyt bliskimi widzami wad Rzeczypospolitej, zbyt naocznymi, aby się mylić mogli w wskazywaniu błędów politycznych. Ale potem przyszła inna epoka i nastały inne poglądy. Lelewel, znakomity badacz dziejów dawniejszych, sądził zawsze więcej politycznie, jak historycznie; sąd jego wypływał z osobistych politycznych przekonań i roli, jaką sam odegrał w tegowiecznych wypadkach. Inni jednak sądy jego przyjęli jako podstawę syntetyczną dla całych dziejów i, jak zwykle bywa, poszli dalej od mistrza.
Nastały czasy apologii nie tylko naszych dziejów, ale naszych wad i błędów. Upadek poczęto przypisywać powodom czysto zewnętrznym, wszelkie zaś instytucje nasze dawne nie tylko rozgrzeszono, ale podniesiono je na stopień doskonałości idealnej, którą za wzór stawiano innym narodom. Według tych historyków i liberum veto, jako zasada idealna i przewaga indywiduum nad ogółem, słowem, to nawet, co społeczeństwu odebrało wszelką siłę państwową, samo w sobie było wyrazem nieznanego gdzie indziej udoskonalenia społecznego, upadek zaś leżał tem samem raczej w wyższości, niż w niższości od sąsiadów.
Ale najnowsza szkoła, do której i szanowny autor należy, zerwała z podobnemi poglądami — i książka prof. Szujskiego służy właśnie na to, by je rozproszyć i czytelników o ich mylności przekonać. Wedle tej szkoły, przyczyny upadku winniśmy szukać przeważnie w samych sobie i w instytucjach, które spaczywszy się lub doszedłszy w błędnym rozwoju do potworności, zwichnęły zadania narodu, usunęły mu z drogi cele jego prawdziwe i skazały na niedołężny kwietyzm, koniecznie prowadzący do ruiny. Wywijając tę rzecz z rozmaitych retorycznych obsłon, należy powiedzieć jasno: gdzie indziej indywidua lub obszerniejsze jednostki społeczne, w rozwoju dziejów, dążyły do tego, by wytworzyć silne państwo, słowem, istniały dla państwa, — u nas przeciwnie, instytucje rozwinęły się chorobliwie w taki sposób, że państwo zostało podporządkowane jednostkom. Nie umieliśmy wytworzyć państwa, a zatem i siły, a zatem nie mogliśmy spełnić leżących przed nami zadań — i upadliśmy. Oto kwintesencja poglądów szkoły najnowszej. Jest ona zupełną reakcją szkoły lelewelowskiej i jako reakcja idzie może za daleko, — może nadto jest jednostronną. Profesor Szujski jest zresztą zbyt wytrawnym historykiem i rozważnym mężem, by miał być najjaskrawszym wyrazem tej szkoły. Rolę tę zostawia on lekkiej jeździe historycznej, przydatniejszej do harców. Sam zastrzega się nawet, mówiąc, że „w nowym kierunku może być przesada i jednostronność, od czasu do czasu się pojawiająca“. Ma ten kierunek niezawodnie swoje zasługi. Profesor Szujski mówi o nim, że: „uprzątnął on stanowczo nieszczęśliwy a długotrwały obłęd: obronę i apoteozę anarchii“. — Na to zgadzamy się zupełnie, z tem jednak zastrzeżeniem, że przesada nowego kierunku zarówno zasługuje na zaznaczenie, zarówno może nauczyć jednostronności i wprowadzić w błąd myślący ogół. Z tego, co najjaskrawsi zwolennicy nowej szkoły mówią, zdawać by się mogło, że wytworzenie silnego państwa uważane jest przez nich za najwyższy ideał, do którego dążyć powinny były społeczeństwa, a zdolność do wytwarzania za najżywotniejszy przymiot; nam zaś się zdaje, że między państwem, które dla swej zasady państwowej pożera jak Moloch tysiące pokoleń, a bezsilną anarchią może się znaleźć coś trzeciego, jakaś zasada wyższa, którą właśnie historia powinna wypośrodkować. Przyczyny upadku nie leżą tylko w niewytworzeniu państwa, bo i Niemcy nie umiały go przez długi czas wytworzyć i były tylko „wyrażeniem geograficznem“, a jednak żyją.
Z drugiej strony ludy azjatyckie odznaczają się właśnie największą łatwością w podsumowywaniu się w wielką i silną państwową syntezę, a jednak żadnemu historykowi nie przyjdzie na myśl uważać te ludy za najzdolniejsze do prawidłowego rozwoju. Przeciwnie: niejeden może historyk będzie dopatrywał wyższości szczepów aryjskich w ich poczuciu indywidualizmu; niejeden będzie może uważał owo poczucie za jednoznaczne ze zdolnością do ciągłego rozwoju. Nie należy także zapominać, że przypisywać wszystko niezdolności do wytworzenia państwa, jest to usprawiedliwiać wszystko. Tego jednak nie czyni prof. Szujski. Owszem, jak wspomnieliśmy, zastrzega się przeciw przesadzie — i w tem właśnie zasługa jego książki. Czyni to ją wszechstronniejszą i nie pomijającą innych przyczyn. Toteż nie zgadzając się nawet na pewne poglądy w dziele wypowiedziane, musimy przzyznać, że „przedmiotowość“ w niem przemaga. Uważamy zatem, że książkę tę powinien mieć w ręku każdy, kogo obchodzą dzieje ojczyste i kto pragnie sobie zdać sprawę z ich całości. Dzieło doprowadza dzieje aż do trzeciego rozbioru, odznacza się zaś także pewną równowagą w opowiadaniu. Są w niem zapewne braki, zwłaszcza w początku, który ociera się o starożytności słowiańskie. Autor, mówiąc np. o podaniach, nie wspomina o pomorskich. Ale to są drobne usterki. Niemałą za to zasługą autora jest wyjaśnienie rzeczy, o której ogół ma nader zmącone pojęcia, a mianowicie wykład o „wspólnotach“ w pierwotnym bycie Słowian. Idealizowanie żup, południowo-słowiańskich wojsk, zadrug itp. jako szczytu uspołecznienia odbija się u nas nader często o uszy naszej młodzieży, autor zaś słusznie oblewa zimną wodą takie poglądy, uważając „wspólnoty“ po prostu za nader pierwotny stopień ustroju, przez który przechodziły zresztą wszystkie ludy aryjskie przy wytwarzaniu wyższych stopni rozwoju. Uwaga ta nie jest, rozumie się, odkryciem naukowem, ale zasługą poniekąd pedagogiczną. W ogóle książka traktuje w zakresie wykładu uniwersyteckiego przeważnie faktyczną stronę dziejów, dołączając poglądy owej nowszej szkoły umiarkowanie i o tyle tylko, o ile fakta same wymagają objaśnienia i uporządkowania w wywodzie ogólnym. Początkowe dzieje opowiedziane są krócej niż późniejsze — pierwotny byt Słowian może nawet zbyt krótko, ale z drugiej strony wchodzi on w zakres starożytności słowiańskich, w całkowitym zaś obrazie dziejów musi być skróconym i apodyktycznym. Autor mówi także, gdzie należy, o ruchu umysłowym, prawodawstwie, literaturze i w ogóle o cywilizacji — słowem: książka jest przedstawieniem dziejów streszczonem, ale mniej więcej kompletnem, i jako taka ułatwia wielce czytelnikowi wyrobienie sobie zdania o całości dziejów.
Z tej przyczyny, nie wdając się w specjalny rozbiór treści, umieściliśmy o tem dziele obszerniejszą wzmiankę, która ma głównie posłużyć do zwrócenia uwagi czytelników na rzecz nową i pożyteczną.

361.

Z wystawy sztuk pięknych. Co tylko w zakresie malarstwa pojawia się nowego i znakomitszego, ukazuje się w Salonie Ungra, sala zaś Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych żywi się tylko pomniejszą codzienną strawą, spadającą ze stołów malarskich. Przez to też w niej i głucho. Obrazów nowych niewiele, a widzów jeszcze mniej. Sądzono powszechnie, że otwarcie drugiego artystycznego salonu rozbudzi nieruchawą instytucję, że skłoni ją do zmiany ustaw, lub reform, tymczasem nic z tego się nie stało. Wystawa pozostała tem, czem była. Można po staremu wystawić w niej obraz, i oto wszystko. Można, ale nie opłaca się obecnie, publiczność bowiem coraz bardziej o niej zapomina i daleko więcej interesuje się nowym salonem, a przede wszystkiem, kto zamierza kupić obraz, udaje się nie na dawną wystawę, ale do Ungra. Towarzystwo Zachęty uważa się widocznie za coś istniejącego na mocy prawa natury, a wychodząc z tej zasady rozumuje dalej, że czy będzie krzątać się i pracować wewnętrznie, czy nie, zawsze istnieć musi, bo natura tego wymaga. Jak daleko można zajść z takim poglądem, nie wiemy, to tylko pewna, że instytucja nie tyle z bożej łaski, ile coraz więcej na bożej łasce istnieje. Inne pytanie, czem by być mogła. Mogłaby przede wszystkiem skupiać w sobie najżywotniejsze interesa artystyczne, stać się ogniskiem artyzmu, areopagiem, rozbudzać współzawodnictwo, wyznaczać w pewnych epokach medale na kształt paryskiego Salonu, a wówczas myśleliby o niej i malarze, i publiczność, wówczas wszystkie oczy byłyby na nią zwrócone, a taka działalność zapewniłaby jej niezawodnie większą liczbę członków niż oddrukowe premia, których człowiek ze smakiem wstydzi się zamieścić w swoim pokoju. Ale to są pia desideria, a zresztą jesteśmy przekonani, że zarząd obecny znalazłby na wszelki wypadek pod ręką dość argumentów, by wykazać, że stan dzisiejszej wystawy jest kwitnącym i koniecznym. Mniejsza o to. Patrzymy tylko na rezultaty i widzimy wielkie nic, albo raczej ospałość instytucji i wielką dla niej obojętność publiczną.
Z obrazów obecnie wystawionych pominiemy dawniejsze, kilka zaledwie zasługuje na bliższą uwagę — bo celniejsi artyści stanowczo przenieśli się do Ungra. Perłą wystawy jest w tej chwili portret Horowitza, wykonany ze starannością i mistrzostwem temu malarzowi właściwem. Portret ten, przedstawiający niemłodego mężczyznę o rysach wschodnich, jest dziełem, mogącem rywalizować z najcelniejszemi utworami, wychodzącemi spod pendzla Bonnata, Cota, Karolusa Duran i innych najcelniejszych portrecistów francuskich. Pan Horowitz umie połączyć delikatność wykonania z siłą wyrazu, co jest rzeczą nadzwyczaj rzadką. — Jest przy tem tak oryginalnym, posiada swój własny styl tak wyrobiony, że obraz jego od jednego rzutu oka odróżnić można. Dwa inne większe portrety Heymana, jakkolwiek ustępują o wiele dziełu Horowitza, znamionują jednakże znakomity postęp i prawie że stoją już na tej granicy, na której portret, nie przestając być podobizną, staje się zarazem dziełem sztuki, mającem zawsze swą wartość! — Portretowe płótna p. Maryi Gażycz odznaczają się pewnym wdziękiem i estetycznem poczuciem w układzie postaci, ale pozostawiają tyle do życzenia pod względem technicznym, że o tej ich stronie prawie wspominać nie warto.
Z innych obrazów zasługuje na bliższą uwagę Sielanka Witolda Pruszkowskiego. Artysta czuje widocznie poezję i naturę, ma swoją oryginalność w pomysłach, natomiast w kolorycie znać na nim szkołę albo naśladowanie Gersona. Obraz przedstawia dwoje dzieci, chłopca grającego na fujarce i wpatrzoną w grajka dziewczynę. Poza tej ostatniej nie jest estetyczna, a nabrzmiałe i jakby brudne podeszwy gołych nóg, rzucające się wprost w oczy widza, są rażącem przeciwstawieniem do poetycznego i idealnosielankowego nastroju, jaki Pruszkowski starał się nadać całemu obrazowi. Chłopak za to bardzo jest ładny. Dwojgu dzieciom przyświeca sierp księżycowy, jakkolwiek znowu pora dnia nie przedstawia się jasno, gdyż przedmioty, jak na zmierzch wieczorny, wchodzą zbyt wyraźnie, właśnie po stronach od światła odwróconych. Rozproszone światło wieczorne ma to do siebie, że rysują się w niem bardzo wyraźnie tylko sylwetki, to jest kontury ogólne, natomiast szczegóły środkowe przedmiotów, a zwłaszcza barwy, zacierają się i topnieją. Tymczasem w obrazie p. Pruszkowskiego widać doskonale nie tylko czerwoność, ale każdą fałdę chustki leżącej u nóg dzieci i każdą skazę na korze drzew pobliskich, co wszystko jednak nie wyłącza miękkości, właściwej p. Pruszkowskiemu. Kolorytowi tego artysty brak energii, to też skłania się on więcej do malowania przedmiotów fantastycznych, przez pół tylko ziemskich i pozbawionych materii. Można z tego wytworzyć odrębny rodzaj, co do pewnego stopnia uczynił już p. Pruszkowski w Anhellim, najlepszym zresztą swoim obrazie. W ogóle pan Pruszkowski obiecuje wiele, bo posiada wiele uczucia i poetycznej fantazji, przy niepospolitej już biegłości w malowaniu.
Uwagę naszą zwróciły także trzy obrazki Masłowskiego. Jeden z nich przedstawia Tabun na stepie, drugi Odpoczynek czumaka, trzeci nareszcie, największy, Futor stepowy w nocnem księżycowem oświetleniu. Dwa pierwsze odznaczają się mocnem światłem, czyli malowane są w słońcu, koloryt ich żywy, światła istotnie dużo i dużo stepu. Pewna zbyteczna może wyrazistość wszystkich linii i wybitne odrzynanie się od siebie barw i przedmiotów tłumaczy się właśnie oświetleniem, w ten sposób bowiem wydobywa się efekty słońca na przedmiotach. Mniej usprawiedliwioną, a nawet wprost wadliwą jest taż sama wybitność w trzecim obrazie nocnym. W nocy, bez względu na natężenie światła księżycowego, przedmioty nie powinny wyskakiwać tak, jakby chciały z płótna wyskoczyć, choćby te przedmioty były z natury białe i, jako takie, głównie na sobie skupiały promienie. Drugą wadą w tym obrazie jest, że refleksy księżycowe na białych przedmiotach, a mianowicie na koszuli mołodycy biorącej wodę u studni, odbijają się zbyt biało. Refleksy takie sprawiają na oku wrażenie barwy zielonawej, której zupełnie brak w obrazie p. Masłowskiego. Zresztą obraz posiada bardzo wiele przymiotów, mimo iż na tem polu artysta spotyka się z Chełmońskim. Step jego jest stepem, a ten futor z okienkiem połyskującem wśród ciemności, ta noc cicha i wyiskrzone niebo sprawiają prawdziwe wrażenie. Jest w poczuciu tego pewna dusza ukraińska, a w malowaniu jakaś śmiałość, która zbliża się do oryginalności.
O innych obrazach, mianowicie o wielkich płótnach religijnych F. Krudowskiego, wypowiedzieliśmy już dawniej zdanie, — obecnie więc poprzestaniemy tylko na uwadze, że dwa mniejsze umieszczone są w niegodziwem świetle, szczególniej najlepszy z trzech obrazów, przedstawiający powrót z Golgoty.
Zaletami technicznemi i sumiennością odznacza się Przyjęcie do konwiktu Maszyńskiego. Artysta ten widocznie uczył się i studiował bardzo wiele.

362.

Czasopismo Lumir, które poprzednio umieściło przekład Janka muzykanta Henryka Sienkiewicza (Litwosa), niedawno dało czytelnikom tegoż autora Starego sługę. Inny dziennik: Maj zamieścił przekład Pamiętników poznańskiego nauczyciela oraz jednoaktówki Czyja wina.

363.

Dwa pojedynki przez Jarosława Bogoryę. Ze wspomnień żołnierza przez Wł. K. Zielińskiego. Jeśli osoby działające w danej powieści nie popełniają wbrew chęciom autora nadzwyczajnych głupstw lub nielogiczności, jeśli jako pomysły nie są prostemi nonsensami, jeśli ich dzieje są zwyczajnym zbiegiem ludzkich spraw, tedy tematu nie ma co krytykować, bo wszystko zależy od tego, jak go autor obrobił, czy umiał patrzeć głęboko, malować żywe dusze ludzkie i tworzyć w sposób artystyczny. Z tego względu nie krytykujemy treści Dwóch pojedynków, bo właśnie jest ona tego rodzaju, że marnemu pisarzowi mogła dać sposobność do zrobienia rzeczy marnej, dobremu do dobrej. Jest to historia dwóch braci, z których jeden jest pilny, pracowity, pilnujący domu, — drugi bałamut i utracjusz. Pierwszy chował się w szkołach, i właśnie dlatego wyszedł na dzielnego człeka, drugiego zepsuło wychowanie domowe. Może być nawet, że w tej różnicy wychowania i w jej skutkach leży tendencja autora, lubo zaznaczona słabo, nie przeprowadzona konsekwentnie i nie uwidomiona w czynach. Mówimy: nie uwidomiona, bo takich samych zboczeń, jakich dopuścił się starszy braciszek, chowany w domu, mógł dopuścić się niejeden młodzieniec, który odebrał wychowanie publiczne, — zatem zboczenia nie są wynikiem wyłącznie domowej edukacji. Oto rzeczony Staś, synek mamuniny, siedzi w Paryżu, robi długi, martwi ojca i matkę, potem wraca z Paryża, potem znów tam ucieka, na koniec spotyka pewną hrabinę kokietkę, kocha ją, zabija jej męża w pojedynku, potem pragnie się z nią żenić, ale gdy ona przekłada nad niego bogatego Anglika, strzela w głowę jej i sobie. Taka jest historia syna marnotrawnego. Jakiś wielki talent opowiedziałby nam historię wielkiej namiętności, zstąpiłby w ciemne tajniki duszy ludzkiej i rozjaśnił je własnem światłem, ale p. Jarosław Bogorya ślizga się po wierzchu, tworzy tuzinkowe figury, gawędzi, marudzi, opowiada powszednio, szaro, pospolicie, nudnie, co wszystko sprawia, że historia Stasia zająć by mogła chyba tylko jego krewnych lub, co najwięcej, osobistych znajomych.
Nie lepiej udaje się autorowi z cnotliwym synem. Józio siedzi w domu, pracuje, ma charakter szlachetny, poświęca się, na koniec znajduje swoją Marynię i ma się z nią żenić, gdy wtem sąsiad przebija mu pierś szablą w pojedynku. Znowu opowieść dobra dla krewnych. Jeśli autor w miłości Józia do Maryni nie umiał znaleźć nowych tonów, nowych obrazów, prawdziwych drgnień serca ludzkiego, jeśli tego stosunku nie umiał namalować jak pięknego obrazu, to cóż kogo może obchodzić Józio razem z Marynią. Państwo Dąbrowscy po stracie synów są bardzo biedni, ojciec umiera, matka „z małym funduszem“ przenosi się do miasta, ale, właściwie mówiąc takich zajść spraw i nieszczęść dużo bywa na świecie, a zatem nie ma co zajmować nieznajomych losami państwa Dąbrowskich, bo każdy ma swoje własne kłopoty. Autor jest człowiekiem rozsądnym; nie ma w jego powieści nic krzykliwego, ale rozsądek nie jest talentem, gdybyśmy zaś na usprawiedliwienie powieści powiedzieli, że wieczory zimowe są bardzo długie i że podczas nich lepiej czytać cośkolwiek, niż nic nie czytać, autor nie byłby nam zapewne wdzięczny za taką obronę.
Do kategorii rzeczy powszednich w beletrystyce zaliczamy także pamiętniki: Ze wspomnień żołnierza. Są one pisane tak sobie, dość poprawnie, miejscami dość żywo, czasem dość zajmująco, czasem dość nudnie, w ogóle dość miernie. Takie rzeczy zyskują niezmiernie, gdy się je opowiada prywatnie, ale w druku tracą na wartości, bo brak im tego czegoś, co dzieło prawdziwego talentu odróżnia od tysiąca innych. Autor jeździł do Wenecji, widział gołębie na placu św. Marka, potem był oficerem austriackim, stał garnizonem tu i owdzie, czasem się bawił, czasem nudził, jeździł w okolice, zabierał znajomości na Węgrzech i zwiedzając ciekawe miejsca, notował sobie podania do różnych starych zamków, skał i rzek przywiązane. Podania takie bywają czasem nader zajmujące, zwłaszcza gdy się zna miejscowość, a czasem nader poetyczne, zwłaszcza gdy się je umie opowiedzieć w sposób niepowszedni. Tego jednak ostatniego „zwłaszcza“ brak autorowi. Samo życie oficerskie, znajomości w Węgrzech i w Czechach mało mają interesu. Autor nie powinien zapominać, że dla niego są to wspomnienia — dla czytelnika rzeczy obce i obojętne. Trzeba się zawsze stawiać w położeniu czytelnika, takie bowiem stanowisko może mocno wpłynąć na ogłaszanie lub nieogłaszanie drukiem wspomnień.
Opowiadanie ożywia się, gdy autor przechodzi do wspomnień z wojny francusko-austriackiej. Słychać tam przynajmniej trochę szczęku oręża. Armia bije się walecznie, ale rejteruje jeszcze zawzięciej — a bitą jest jeszcze waleczniej. Rzeczy te znane są zresztą i z historii. Z opowiadania widać tylko, że istotnie żuawy i turkosi napędzali co się nazywa strachu białym mundurom. Z tej wojny autor tyle widzi, ile może widzieć porucznik, nie ogarnia więc całości, ani nawet umie sobie zdać sprawy z bitew — widzi tylko, że każda kończy się rejteradą. W podobnych opisach malowniczość stanowi jedyny i główny przymiot — tej zaś brak. Natomiast, gdyby pobieżność lub powierzchowność była prostotą, autor miałby zaletę prostoty. Opowiadanie nie kończy się z wojną. Autor prowadzi je dalej, ponieważ jednak o dalszym ciągu można powiedzieć tylko toż samo, co i o częściach poprzednich, kończymy zatem naszą wzmiankę.
Z innych książek mamy przed sobą tylko Wypisy z autorów starożytnych Kaszewskiego i XI tom wydawnictwa dzieł Kremera. Tom ten obejmuje dalszy ciąg Podróży do Włoch i pisma pomniejsze. Obszerniejsze sprawozdania o obydwóch tych książkach damy w następujących numerach.

364.

Wyszły w osobnych odbitkach następujące powieści: Balzaka Komedia ludzka (Kobieta trzydziestoletnia, Gobseck) w przekładzie Walerii Marrenowej, i Nicolo de’ Lapi znanego autora włoskiego Maksyma Azeglio, powieść historyczna w przekładzie J. Korzeniowskiego. Obie te powieści poprzedzone są krótkiemi życiorysami autorów.

365.

Wyszedł z druku u Gebethnera i Wolffa Tom IV Pism Henryka Sienkiewicza zawierający: Przez stepy, Pamiętnik nauczyciela poznańskiego, Orso, Czyja wina i Za chlebem.

366.

Wypisy z autorów starożytnych dla użytku młodzieży ułożył Kazimierz Kaszewski. Przed paru dniami wspomnieliśmy tylko w wiadomościach bibliograficznych o tej książce, obecnie dajemy obszerniejszą wzmiankę. Dziełko to zawiera wyjątki z autorów rzymskich i greckich, mianowicie z Waleriusza Maksyma, z Ksenofonta, Herodota, Liwiusza, Platona i Cycerona. Nie obejmuje więc ono systematycznie ani chronologicznie ułożonej całkowitej literatury, pragnie tylko zaznajomić młodzież naszą ze sposobami myślenia, pisania i z duchem starożytnych. Jako taka, książka może być niezmiernie pożyteczna, szkolny bowiem wykład z powyższemi rzeczami nie obznajmia z tego powodu, iż autorowie, których dzieła w niższych i wyższych klasach uczniowie tłumaczą, służą im tylko do poznania języka i jako pole do uczenia się gramatyki. W ten sposób uczeń, nie ogarniając całości i patrząc na każdą łacińską lub grecką książkę jako na las najeżony trudnemi konstrukcjami, nie zwraca uwagi na ducha książki. Dzieło Kaszewskiego ma zadość czynić tej potrzebie. Ale obok tego celu miał autor i inny, moralny. Przykłady z życia starożytnych są wielce budujące. Grecja starożytna daje nam przepyszny obraz indywidualnego rozwoju — Rzym zaś takie przykłady patriotyzmu, zaparcia się i poświęcenia dla kraju, jakich na próżno szukać gdzie indziej. Otóż każdemu społeczeństwu zależy na tem, by jego młodzież przejmowała się wspaniałemi przykładami pracy, cnoty i miłości do ojczyzny, i ten cel ma także na uwadze pan Kaszewski. Dlatego wybrał np. anegdoty z Waleriana Maksyma, młody czytelnik bowiem znajdzie w nich mnóstwo wypadków, w których wszystkie cnoty wielkich mężów starożytności występowały w całej swej sile i blasku. Przekłady z innych autorów, mianowicie z Herodota i Liwiusza, dostarczą podobnych obrazów również obficie. Ale książka p. Kaszewskiego może być jeszcze z jednego względu pożyteczną, o którym autor nie myślał. Oto przekład jest wyborny, a język, który musi odtwarzać spokój i powagę starożytnych, jest tak poprawny, że prawie w całości książki bez zarzutu. Z tego też względu może być wzorem dla naszej młodzieży, tem potrzebniejszym i pożyteczniejszym, im mniej jest podobnych i im rzadziej młodzież spotyka się teraz z mową ojczystą nie pokaleczoną.

367.

Wystąpienie Modrzejewskiej w Londynie. Przed niedawnym czasem artystka nasza wystąpiła w Court Royal Theatre w roli Maryi Stuart Szyllera. Wystąpienie to obudziło niemały interes w tamtejszej publiczności, chciano bowiem się przekonać, czy artystka w Maryi stanie na wysokości tej sławy, jaką zdobyła sobie w Hearts ease (Damie kameliowej). Z tego powodu teatr był przepełniony, a między widzami liczono mnóstwo osób należących do najwyższej arystokracji, między innemi Gladstona i lorda Granville’a, dalej przedstawicieli literatury i prasy. Przedstawienie miało jednak mieć miejsce w niezbyt pomyślnych warunkach, Anglicy bowiem nie lubią Szyllera, a więcej jeszcze nie cieszy się między nimi sympatią Maryja Stuart, w przeciwieństwie do Elżbiety, którą naród angielski wspomina dotychczas z dumą i miłością. Jakoż Times skrytykował nazajutrz mocno i sztukę, i z powodu sztuki artystkę. Inne wszystkie dzienniki oddają natomiast p. Modrzejewskiej najwyższe pochwały i to jej wystąpienie zowią nowym niezwykłym tryumfem. Pani Modrzejewska miała przed sobą tem trudniejsze zadanie, że pamięć Ristori, która występowała w tejże samej roli w Londynie, żywo tkwi jeszcze w pamięci tamtejszych krytyków. Raz wraz też spotykamy się w dziennikach z porównaniami. Morning Advertiser pisze np.: „Jest już blisko ćwierć wieku, jak Ristori wystąpiła w tej roli w Londynie i od tego czasu z pewnością nie widzieliśmy tak świetnej Maryi Stuart jak ta, którą nam przedstawiła Modrzejewska“ (certainly we have not had, from that time, to this, so excellent a Mary Stuart as Madame Modjeska gives us). Mr. Knight, znany recenzent Globe’a, mówi: „Gra p. Modrzejewskiej może być zaliczona między najświetniejsze tryumfy (among the most illustrious triumphs) jakie dzisiejsza generacja widziała“ — a kilka wierszy później wypowiada zdanie jeszcze dla naszej artystki zaszczytniejsze, dodaje bowiem, że wystąpienie to „jest godnem wytrzymać porównanie z przedstawieniem tegoż samego charakteru przez największą z poprzedniczek Modrzejewskiej — przez Ristori“ (It is worthy to stand comparison with the representation of the same part, by the greatest among the predecessors of Madame Modjeska, Signora Ristori). Pall Mall Gazette w obszernej recenzji, której tłumaczyć w całości nie możemy, dochodzi do konkluzji, że wystąpienie to „przeszło nadzieje, jakie można było budować na mocy poprzednich wystąpień Modrzejewskiej“ — i w końcu dodaje, że w ogóle gra była godną podziwu (admirable). Największe jednak pochwały znajdujemy w Daily News, dzienniku nie mniej od Timesa rozpowszechnionym, dalej w Daily Telegraph, w Sunday Times. Naturalnie, wszystkich tych ogromnych recenzyj powtarzać i tłumaczyć nawet częściowo nie możemy, czytając je jednak i zważywszy, że podają je dzienniki tak poważne i rozpowszechnione, jak Globe, Daily News lub Advertiser, lub też będące organem high life’u, jak Pall Mall Gazette, dochodzimy do przekonania, iż mimo krytyki Timesa tryumf artystki naszej istotnie był niezwykły, i że przeszedł doniosłością wszystkie tryumfy, jakie od czasu Ristori miały miejsce w Anglii.
Wiadomości przyniesione przez późniejsze numera dzienników, donoszące, że od czasu pierwszego wystąpienia teatr ciągle jest przepełniony, utwierdzają nas zupełnie w tem przekonaniu.


368.

W Salonie Ungra pojawił się w ostatnich czasach nowy obraz Józefa Brandta, zatytułowany Lisowczycy. Rzecz dzieje się na stepie ukraińskim; dwóch Lisowczyków napadło Tatara. Jeden ściągnął go z konia i puściwszy swego bieguna w szalony galop, poczyna wlec nieszczęśliwego jeńca po stepie — drugi dopada białego bez jeźdźca, by go zatrzymać, nim ucieknie. Wleczony Tatar na próżno stara się rozpaczliwym ruchem zrzucić z siebie wyprężony arkan, koń jego wpadnie lada chwila w ręce drugiego Lisowczyka. Śmiały i gwałtowny ruch jest charakterystyczną cechą tego obrazu; wszystko tu w skurczach i podskokach, znać nagłość napadu i bezskuteczność konwulsyjnych wysileń napadniętego. Widz odgaduje łatwo, co działo się przedtem. Schwytany opierał się widocznie całą siłą póty, póki popręgi siodła jego nie pękły, wówczas dopiero runął na ziemię. Siodło zsuwa się z białego konia, który, skulony i wspięty, gotuje się do skoku i ucieczki. Na pierwszy rzut oka odgadniesz, że nic już nie uratuje jeńca. Jest w tem jakaś ponura zgroza i okropność, którą podnosi pora dnia i krajobraz. Krajobraz przedstawia step porosły bodiakami i wysoką bylicą, której cienkie gałązki rysują się wyraźnie a smutno w pobladłem świetle uciekającego dnia. Zachód mroczy się już zupełną prawie ciemnością, wśród której połyska światełko, może od koczowiska tatarskiego, do którego dążył jeniec. W bodiakach i mroku Lisowczycy czekali jak wilcy w zasadzce, z tą cierpliwością i spokojem, jaki daje długa praktyka w rzemiośle. To też twarz tego, który wlecze Tatara, jest spokojna, co podnosi jeszcze wrażenie. Ruch jego ciała gwałtowny, ale oczy nie ożywione. Znać przyzwyczaił się już do takich napadów i nie dokonywa ich z zapałem, ale po prostu praktykuje. Wczoraj robił toż samo i jutro będzie robił toż samo. Widocznie człowiek obyty, ale tem straszniejszy ze swoją twarzą pospolitą i brzydką. Nie są to jednak efekta wypadkowe — przeciwnie: umiejętność władania niemi leży w poczuciu sytuacji i w przejęciu się nią. Obraz ten robi dziwne wrażenie, podobne cokolwiek do przerażenia. Jest jakiś tragiczny realizm w tym brutalnym napadzie. Przed chwilą step był cichy, spokojny i złowrogo milczący; nagle zrywa się na nim coś takiego, co przestrasza właśnie swą nagłością i gwałtownością. Wrażenie to przykuwa do obrazu.
Oczywiście to, cośmy powiedzieli, przemawia tylko na korzyść artysty, który nie ma sobie równego w odtwarzaniu stepów, koni, zdziczałych dusz stepowych i krwawych scen, które się rozegrywały dawniej na onych wiecznych pobojowiskach. Takie obrazy mówią, bo na ich widok przychodzą na myśl stare tradycje, stare pieśni i podania rycerskie, słowem, wszystko to, co było, przeszło, a żyje tylko w dumach i wspomnieniach, zaklęte w czar poezji! Brandt jest po prostu poetą stepowym, tak jak był nim Goszczyński, Zaleski lub nawet Słowacki w Beniowskim. Czasy zmarłe zmartwychpowstają pod jego pędzlem, a widz na widok jednego epizodu mimo woli odtwarza sobie w duszy cały świat rycersko-kozaczy.
Przeciwstawieniem do obrazów, które mówią, jest małe płótno Bakałowicza. Wypadnie nam je zaliczyć do poprawnych, rysowanych i malowanych dobrze, ale nic nie mówiących. P. Bakałowicz uprawia rodzaj, który uprawia wielu dzisiejszych malarzy francuskich — rodak nasz odznacza się nawet między nimi, więc zapewne winą tylko rodzaju jest, że obrazy jego nie robią wrażenia. Nie chcemy bynajmniej wskazywać nikomu ani rodzaju, ani kierunku, w jakim iść powinien, ale swoją drogą służy nam przecie prawo do powiedzenia, że jeden rodzaj przemawia więcej, drugi mniej. Ten, o którym mowa, polega na odtwarzaniu konwencjonalnego życia i konwencjonalnych scen, po części z XVI i XVII wieku we Francji. Kompozycja jako idea nie odgrywa w nim żadnej roli. Maluje się dwornych kawalerów i dworne damy w zalotach, na balach, polowaniach, śniadaniach itp. Piękny rysunek, malowanie atłasów, koronek, złoceń na meblach lub broni, malowanie ciała, charakterystyczne odtwarzanie ówczesnych postaci, miękkich, eleganckich i pełnych konwenansu, odgrywa tu główną rolę — słowem, wartość obrazu polega na charakterystyce i wykonaniu, nie zaś na poetycznym pomyśle lub wzniosłej idei. Jest to przeto jakby malarstwo samo dla siebie. Szkoła ta, jak powiedzieliśmy, znajduje wielu zwolenników i zapalonych wielbicieli, ale, mimo tego, dla braku myśli nie wstrząsa i nie zostawia głębszego wrażenia. Można takie obrazy podziwiać i nawet rozkoszować się niemi w sposób szlachetnie epikurejski, ale się wobec nich nie czuje. Obraz Bakałowicza zatytułowany: W salonie przedstawia młodą kobietę pełną kokieterii i wdzięku, wyciągającą rękę do pocałowania klęczącemu przed nią młodzieńcowi. Obcisła, biała, atłasowa suknia pozwala podziwiać rozkoszne kształty ciała kobiety, przed któremi rozkochany widocznie kawaler z ubóstwieniem zgina kolano. W dalszym ciągu dama go uszczęśliwi lub nie, które to pytanie, jeśli widz stawia je sobie, budzi tylko czysto zmysłowe wrażenie i poza tem nic.
Poza tem można podziwiać tylko biały atłas, inkrustacje na szafach i posadzce, delikatność miniaturową wykończenia akcesoriów, w części nawet przemalowanych — można wreszcie podziwiać cały obraz, ale się przed nim nie stoi jak przez Lisowczykami Brandta i nie tworzy się, jak na ich widok, całych światów w duszy.
Wadą w obrazie Bakałowicza jest, jak wspomniałem, przemalowywanie drobiazgów i dziwny sposób obwodzenia konturów czarną linią, która, podnosząc ich wyrazistość, czyni je cokolwiek twardemi.
Śliczne płótno Krudowskiego, przedstawiające Powrót z Golgoty, znajduje się jeszcze w Salonie.

369.

Pisząc przed niedawnym czasem sprawozdanie z nowych obrazów wystawionych w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, wyraziliśmy przekonanie, że instytucja ta nie jest, czem być powinna, a mianowicie, że nie ogniskuje najważniejszych interesów sztuki, a natomiast jest ospałą, nieruchawą, skutkiem czego patrzymy na wielką dla niej obojętność publiczną.
Na powyższe zarzuty otrzymaliśmy odpowiedź p. Wojciecha Gersona, którą umieściliśmy we wczorajszym numerze Gazety, a umieściliśmy tem chętniej, że sami pragniemy, aby kwestia została poruszoną, przyczyny złego zbadane i wyświecone.
Pan Wojciech Gerson sam pisze, że zarzuty nasze streszczają się do jednego głównego, iż instytucja ta nie jest tem, czem by być mogła; ponieważ zaś o dwa wiersze dalej nazywa zarzuty te inkryminacjami, sądziliśmy przeto, że w odpowiedzi jego znajdziemy dowody, że zarzuty są niesłuszne.
Tymczasem znajdujemy zupełnie co innego.
Zamiast dowodzić, że tak nie jest, jak mówimy, szanowny profesor daje nam tylko obszerne wywody, czyja w tem wina, że tak jest, zatem sam przyznaje słuszność naszych zarzutów, streszczających się do jednego głównego, iż instytucja nie spełnia tych zadań, które by spełniać mogła.
Wobec tego pozostaje już tylko kwestia: czyja wina?
My twierdziliśmy, że ponieważ „Towarzystwo“ nie spełnia swych zadań, dlatego ciąży nad nim obojętność publiczna. — p. Gerson dowodzi przeciwnie, że z przyczyny obojętności publicznej Towarzystwo nie spełnia swych zadań.
Poglądy to zaiste wprost przeciwne, ale z dalszych wywodów p. Gersona dowiadujemy się przede wszystkiem, że ową obojętność publiczną zgoła inaczej od nas rozumie, bo pojmuje przez nią:
1) Obojętność prasy dla Towarzystwa, a 2) obojętność samychże członków Towarzystwa.
Co do pierwszego zarzutu, odpowiadamy tylko tyle, że w różnych dziennikach spotykamy bardzo często wzmianki i obszerniejsze sprawozdania o obrazach wystawionych w sali Towarzystwa, a nawet zupełnie obszerne krytyki. Dowód to dla nas, że prasa nie milczy o Towarzystwie, ale przeciwnie: mówi o niem, ilekroć mówić może. Nawet spór, który w obecnej chwili toczymy, jest jednym dowodem więcej, że prasie leżą na sercu sprawy Towarzystwa.
Co do drugiego, wybaczy nam szanowny przeciwnik, ale obojętność członków Towarzystwa nazwiemy obojętnością samego Towarzystwa, nie publiczną. Widocznie nie zrozumieliśmy się.
Mówiąc, że instytucja jest nieruchawą, mieliśmy na myśli właśnie to: że członkowie jej są nieruchawi, obojętni i że ich zadanie instytucji nie dość zajmuje, o co ich sam p. Gerson właśnie oskarża. Niechże Zarząd radzi sobie z nimi, niech zwołuje zgromadzenia, niech nie żałuje na nich słów prawdy swym członkom, niech ich rozgrzewa, zachęca, stara się obudzić, rozruszać, niech proponuje im reformy, a gdy napotka na opór — szpalty naszych dzienników dla poparcia zbawiennych zmian zostaną otwarte. Są to jednak wasze wewnętrzne sprawy. My przez obojętność publiczną rozumiemy obojętność mas inteligentnych i opinię całego kraju, która się Towarzystwem i jego sprawami nie zajmuje, albo zajmuje się nawet mniej niż Salonem Ungra i odmawia Towarzystwu swego poparcia dlatego, że rezultaty jego działalności nie są takie, jakiemi by być mogły i powinny. Dla kogoś stojącego poza Towarzystwem, dla mieszkańców prowincji np., sprawy wewnętrzne i wewnętrzne przyczyny złego, również jak stosunek Zarządu do członków, — są to rzeczy nieznane i obojętne. Taki ktoś na zewnątrz stojący może odpowiedzieć: róbcie co chcecie, byle było lepiej, — my mamy prawo patrzeć tylko na rezultaty, a te są prawie żadne. Wobec tego wszystkiego — o co właściwie chodzi szanownemu artyście, którego głos umieściliśmy wczoraj? Jeśliśmy nie mogli się zrozumieć, co znaczy obojętność publiczna, to kwestia została wyjaśnioną obecnie; jeśli zaś szanowny artysta pragnie, jak pokazuje się z dalszego ciągu artykułu, dowieść, że sam robi co może, aby instytucja odpowiedziała swemu zadaniu — to temu nie mieliśmy i nie mamy zamiaru przeczyć.

370.

Stanisław Poniatowski kasztelan krakowski, ojciec Stanisława Augusta. W 2 tomach przez Klemensa Kanteckiego. Autor niniejszej książki drukował już w Ateneum pracę pod tymże samym tytułem. Oparł ją wówczas głównie na listach Stanisława Poniatowskiego do Birona i Anny Iwanówny, znalezionych w Mitawie. Na listach tych oparł głównie charakterystykę swego bohatera, która wypadła dlań nader niekorzystnie. Tymczasem w późniejszym czasie odnalazł i zebrał liczne inne materiały, na mocy których przekonał się, że Stanisław Poniatowski był daleko mniej czarnym, niż go odmalował, i że w ogóle nie było dobrej racji tak go malować. Sam autor mówi o tem z wielką otwartością, jak również i o poczuciu krzywdy, którą sądem swym wyrządził kasztelanowi krakowskiemu. Poczucie owo wyszło nam na korzyść, dzięki jemu bowiem mamy przed sobą dwa tomy opowiadania o całem życiu Stanisława, opowiadania wielce zajmującego i opartego na pracowicie zebranych materiałach. Pokazuje się z tego dzieła, że kasztelan był znakomitym i dzielnym człowiekiem. Słowem: jednym z takich ludzi, którzy wznoszą się sami i kładą fundamenta do wielkości swoich rodów. Przedsiebierczy, energiczny, zdolny, okazuje się zarówno zdolnym dyplomatą, jak i świetnym żołnierzem. Jako dodatnią moralną stronę jego charakteru autor ukazuje to, że w owych czasach zmienności Stanisław nie jest zmiennikiem i oddaje się całą duszą osobom i sprawom, którym służy. Początkowe swe wyniesienie winien Sapiehom, którzy używają go do układów z Karolem XII. Poznawszy bliżej młodego bohatera, Poniatowski przywiązuje się do niego całą siłą serca i nie opuszcza go w najcięższych chwilach. Bierze udział w bitwie pod Połtawą: ratuje króla, czuwa przy rannym, odznacza się niesłychaną odwagą, następnie ratuje króla i cały jego orszak w ucieczce przez „dzikie pola“ stepowe. Wysłany przez Karola do Konstantynopola, wywiązuje się świetnie z powierzonej misji, obala nieprzyjaznego wezyra, wysadza z siodła dyplomatów przeciwnych i daje ten właśnie obrót rzeczom, który o mało nie skończył się wielką katastrofą nad Prutem. I dalsze jego losy związane są z Karolem i Stanisławem Leszczyńskim. Bierze on najczynniejszy udział we wszystkich sprawach, które nastąpiły i w Polsce i za granicą po powrocie Karola, i nie opuszcza go aż do śmierci.
Ale śmierć Karola, zburzywszy ostatnie nadzieje Leszczyńskiego, stanowi przełom w życiu Poniatowskiego. Jednym zamachem zwraca się do Augusta II, otrzymuje od niego przebaczenie i odtąd mieszka stale w kraju, obsypywany coraz większemi dobrodziejstwami przez monarchę. Zostaje z czasem wojewodą mazowieckim i kasztelanem krakowskim, to jest pierwszym senatorem w Rzeczypospolitej. Żonaty poprzednio z Ogińską, z którą się rozwiódł — żeni się teraz z Czartoryską, co wzmacnia ostatecznie jego stanowisko między optymatami. Bierze najczynniejszy udział w polityce Augusta II. Występuje jako człowiek wielkich planów i wielkich celów — w porozumieniu z Bestużewem swata np. Augusta z Anną, który ze swojej strony pragnie go nagrodzić za to wielką buławą, czemu zresztą staje na przeszkodzie śmierć króla.
Po owej śmierci Poniatowski znów występuje jako stronnik Leszczyńskiego i odstępuje go dopiero wówczas, gdy wszystko należało już uważać za stracone.
Przerzuciwszy się na stronę Augusta III, nie traci nic ze swych dawniejszych wpływów, ale odtąd działalność jego ma więcej na celu reformy wewnętrzne, niż zewnętrzną politykę. Przemawia na sejmach za aukcją wojska i sprowadziwszy sprawę tę na grunt praktyczny, pracuje nad nią z największą wytrwałością. Celem jego, również jak całej „familii“, jest zreformowanie Rzeczypospolitej; tym celem r. 1744 wydaje znakomity projekt reform. Na nieszczęście anarchia bierze górę. Mimo tego Poniatowski nie ustaje w pracy i dopiero w r. 1752 usuwa się od spraw publicznych.
Książka kończy się opowiadaniem o stosunkach rodzinnych Poniatowskiego do żony i synów, mianowicie do stolnika litewskiego, późniejszego króla — i ocenieniem kasztelana jako człowieka, polityka i patrioty.
Przytoczywszy imie autora, nie potrzebujemy dodawać, że dzieło nie wyszło w Warszawie. U nas wychodzą co najwięcej artykuły i rozprawki historyczne po pismach periodycznych, a i te piszą najwięcej autorowie krakowscy lub poznańscy. Pan Kantecki znany jest już na polu historycznem z wielu prac sumiennych i poważnych, a to nowe opowiadanie, o którem mowa, nie tylko nie ustępuje jego pracom dawniejszym, ale przewyższa je o wiele przez zainteresowanie czytelnika, który książkę czyta tak, jak powieść historyczną.

371.

Przed kilku mlesiącami wszystkie pisma nam podały wiadomość o ośmioletnim skrzypku, Wyganowskim, jako o dziecku wyjątkowo uzdolnionem. Mały skrzypek, który dotąd prawie że się nie uczył, grywa ze znaczną biegłością kompozycje Beethovena, Mendelssohna etc., do wykonania których inni potrzebują niemałej pracy, studiów i czasu. Sarasate za czasów bytności swej zwrócił uwagę na nadzwyczajny talent chłopca i obdarzył go listem polecającym do rodaków, miłośników muzyki. Dzięki tym rekomendacjom i usiłowaniom późniejszym dziecko dostało się do Konserwatorium petersburskiego, gdzie stworzono nawet dla niego osobną klasę. Ale klimat tamtejszy szkodził tak dalece delikatnemu chłopcu, że rodzice zmuszeni byli przenieść go do Warszawy. Obecnie znajduje on się więc u nas, ale rodzice pozbawieni środków nie mogą go kształcić ani nawet zapewnić mu stałych lekcyj. Bliższe kółko znajomych zamierzało urządzić dla niego publiczny koncert, ale wystąpienia publiczne nie są odpowiednie dla ośmioletniego chłopca, a mogą stać się wprost szkodliwe. Pozostałby inny środek, mianowicie pomoc w kształceniu się ze strony rozporządzających odpowiedniemi środkami miłośników muzyki. Tym celem podajemy do publicznej wiadomości to, co sami wiemy o warunkach, w jakich znajduje się młody Wyganowski. Oczywiście nie podobna żądać, aby dziecko w tym wieku stało się już i pomocą dla najbliższych, należy tylko pomyśleć, aby samo mogło się kształcić swobodnie i aby podobno istotnie nadzwyczajne jego uzdolnienie nie marniało.

372.

Ateneum za październik. Do sprawozdań naszych z zakresu literatury postanowiliśmy dołączyć ze względu na czytelników i sprawozdania z ważniejszych artykułów zamieszczanych w pismach naszych miesięcznych. Oczywiście będziemy uwzględniać tylko takie prace, które wydadzą nam się najżywotniejszemi i najbliżej nas obchodzącemi. Rozpoczynamy od Ateneum. W ostatnim zeszycie znajdujemy kilka rozpraw godniejszych uwagi i zasługujących na wzmiankę: Listy z Czech przez Prawdę, jakkolwiek pisane może zbyt sucho, są sumiennem sprawozdaniem z stanu dzisiejszego literatury w tym pobratymczym kraju. Natomiast Szkice z Anglii Sewera są niemal powieścią na tle stosunków angielskich. Głównie jednak zwróciło naszą uwagę dokończenie obszernego artykułu Hodiego pt. Wolność nauczania we Francji. Przechodząc do uwag krytycznych nad systemem naukowym w rzeczonym kraju, Hodi widzi wady tego systemu przede wszystkiem w nienormalnym stosunku trzech stopni wychowawczych, mianowicie elementarnego do średniego, a średniego, czyli licealnego, do uniwersyteckiego i wyższego specjalnego. Szczeble te nie są organami jednego ciała, lecz częściami, z których każda działa osobno. Jakkolwiek szkółka elementarna ma program zbyt może obszerny, biorąc bezwzględnie, licealny tak w stosunku do poprzedniego jest rozszerzony, że ze szkółki bez osobnych studiów do liceum wejść nie można. Program licealny ze swojej strony zachodzi na uniwersytecki i daje tyle, że jakkolwiek nie dość przygotowywa do zawodów praktycznych, przecie wobec niego kończenie uniwersytetu staje się tylko rodzajem umysłowego zbytku, nieprzystępnego dla większości uczniów. — Wobec takiego stanu większość ludzi odznaczających się we wszystkich zawodach wyrabiają albo szkoły ściśle specjalne, albo samo życie, co ma swoje dobre strony, ale z drugiej strony wyrabia także jednostronność i ciasne nieraz na świat poglądy.
Większą jeszcze wadą w systemie wychowania francuskiego jest doktryneryzm, na który zarówno chorują kościół i państwo. Każdej z tych potęg w nauczaniu chodzi o inne, własne cele, nie o nauczanie samo. Wychowanie duchowne pognębia umysły formułami, które zabijają samodzielność, a mają na celu wytworzenie tylko jak największej liczby stronników kościoła. Państwowe ma znów na celu przede wszystkiem państwo i daną jego formę. Bezpośrednim skutkiem tego jest, że państwo dąży do ujednostajnienia wychowania i przepisom z góry ułożonym podporządkowywa wszystko bez uwagi na potrzeby danej miejscowości i na to, że nauczyciel, skrępowany przepisami, staje się tylko narzędziem w ręku doktryny, do której musi naciągać młodociane umysły z wielką szkodą ich samoistności i rozwoju. Dziś nie zmieniło się pod tym względem wiele i dzisiejsze państwo chwyta tak samo wychowanie w swe ręce, ujednostajnia je, zatem nie uwzględnia ani potrzeb, ani języków miejscowych. W Prowancji i Bretanii, gdzie istnieją odrębne języki miejscowe, szkoła jest takaż sama i z takimże samym językiem wykładowym, jak w Paryżu. Oczywiście wobec tego zasób inteligencji dziecięcej, zmuszony do łamania się z trudnościami nie swojskiej dla siebie mowy, wyczerpuje się na te trudności i dla prawdziwej nauki staje się niewystarczającym. Hodi, mówiąc o fatalności takiego systemu, słusznie dodaje: „Dziecku mniejszą by może szkodę wyrządzał, kto by mu kości nałamywał do miary cudzej anatomicznej organizacji, niż kiedy tkanki jego mózgu, dziedziczną przyrodzoną właściwość organizacji jego duchowej, plącze i rwie obcęgami obowiązkowej mowy obcej“. Jednakże dzięki doktrynie centralizacyjnej francuskiego rządu tak dzieje się w Prowancji, Alzacji i wszędzie, gdzie istnieją miejscowe dialekta, i temu, tej to doktrynie przypisać należy, że Francja w zakresie edukacji i oświaty pozostała daleko za Szwajcarią, Anglią, Ameryką, Belgią, Niemcami, a nawet i Włochami. Takiemu stanowi rzeczy nie zaradzi ani przymusowa edukacja, ani zakładanie większej ilości szkółek, ani przede wszystkiem starcie się kierunku państwowego z duchownym, które, przeciwnie, wyjść tylko może na szkodę społeczeństwa. Według p. Hodiego istnieje tylko jedno lekarstwo, a tem jest wolność nauczania, cała też praca Hodiego poświęcona jest dowodzeniu wyższości wolnego nauczania nad każdem innem. Edukacja, według autora, tak ze swoich założeń, jak i swoich celów, jest krainą pobrzeżną dwóch światów: świata myśli i świata czynu. Swobodną więc musi być jako myśl, dozorowaną jako działalność. Tylko wobec takiego systemu celem edukacji przestałyby być doktryny, tylko tą drogą uniknąć by można formuł, mechanicznego sposobu podawania wiedzy, poświęcającego samą wiedzę przepisom i osiągnąć jedyny cel nauczania — oświatę i naukę.
Dowodem tego są przede wszystkiem istniejące już szkoły wolne z wyższym programem naukowym, które, jak Szkoła Centralna Sztuk i Rękodzieł, Szkoła Specjalna Architektury, a nakoniec Szkoła Wolna Nauk Politycznych i Administracyjnych dostarczają Francji od kilkunastu lat ludzi najbieglejszych w swych fachach i najwyżej uzdolnionych.

373.

Portrety Heymana. Dwa z nich znajdują się w sali Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, jeden, przedstawiający p. Disterlow, artystkę dramatyczną, w Salonie Ungra. Przed niedawnym czasem powiedzieliśmy, że w pracach p. Heymana widzimy w stosunku do dawniejszych jego prac wielki postęp, obecnie przyjdzie nam o tem pomówić obszerniej. W ogóle, jak cały poziom artystyczny podniósł się u nas do znacznej wprawdzie wysokości, ale od bardzo niedawna, tak również niedawno i malarze nasi i publiczność poczęła patrzeć na portrety jako na dzieło sztuki. Niegdyś bywało zupełnie inaczej. Tym, którzy kazali robić swe podobizny, chodziło o przekazanie późniejszym pokoleniom pamiątki rodzinnej, lub też kazali je robić w imie ambicji, kwoli której nie wahano się wypisywać na boku płótna: ut me posteri sciant vixisse — malarzom chodziło o zarobienie kilkunastu dukatów. W takim stanie rzeczy i malarze nie zwali się jeszcze „artystami“, ale uważano ich wprost za rzemieślników. W swoim czasie wpadł nam w rękę kontrakt zawarty między jakimś starostą (nazwiska nie pamiętamy) a malarzem, w którym to kontrakcie, prócz trzydziestu złotych za portret, pan starosta zawarowywał malarzowi dwie kwarty piwa dziennie podczas roboty i „drugi stół“. Jaka publiczność, jacy malarze, takie też były i portrety, dziś jednak czasy te przeszły niepowrotnie i prace Rodakowskiego, Matejki, Siemiradzkiego, Horowitza stoją na równi z najlepszemi produkcjami zagranicznemi. Dziś też i konkurencja jest trudniejsza, bo pamiątek familijnych dostarcza fotografia, tym zaś, którzy żądają portretów, chodzi przede wszystkiem o piękne obrazy. Wobec tego i zadanie malarza przedstawia się inaczej. Nie dość obecnie uchwycić podobiznę, trzeba jednak stworzyć i charakter, to jest uchwycić poszczególną ideę danej twarzy stanowiącą jej treść wewnętrzną, jej szczególną indywidualną cechę — trzeba nadać swemu modelowi ten a nie inny najodpowiedniejszy wyraz, przez co robota portretowa staje się prawie kompozycją, a przynajmniej wymaga niemałej inteligencji, pomysłowości i poczucia artystycznego w malarzu. Za granicą dawno już portret stanął na tem stanowisku, którego gwiazdami są Holbein, Rembrandt, van Dyck, a we Włoszech wszyscy znakomitsi, ale u nas, jakkolwiek liczni byli portreciści, nie było między nimi ani jednego artysty. Z drugiej strony w dzisiejszym stanie rzeczy rola portrecisty tem jest trudniejszą, że pominąwszy psychologiczną część zadania, żaden może rodzaj sztuki nie wymaga takiej biegłości technicznej, takiego mistrzowstwa środków. W innych rodzajach kompozycja, poetyczność pomysłu, poczucie natury itp. mogą do pewnego stopnia wynagrodzić niedostatki wykonania; w portrecie z gotowego pomysłu, którym jest model, przez środki właśnie trzeba zrobić dzieło sztuki. W tem też leży mistrzowstwo Rodakowskiego lub Horowitza, którzy doszli przy tem i do tego, że w powyższych warunkach umieją wycisnąć nawet i piętno własnej indywidualności na każdem swojem dziele. Heyman nie doszedł jeszcze do tego. Sposobem malowania skłania się on w ostatnich czasach ku sposobowi Horowitza, niemniej już jednak umie chwytać przedmiotowo ten szczególny charakter danej twarzy, stanowiący najwłaściwszą istotę fizjognomii. Pod względem środków, tj. pod względem ustawienia, oświetlenia, rysunku, kolorytu, nakładania farb i wykonania akcesoriów, płótna Heymana poczynają już sięgać tej wysokiej sfery, w której poza podobizną obraz ma wartość jako dzieło sztuki i może zastanowić każdego widza. Szczególniej portrety, które przed niedawnym czasem oglądaliśmy na wystawie, celują pod powyższemi względami. Twarze przedstawione na nich mają w sobie mnóstwo psychologicznego charakteru. Widać z nich nie tylko pochodzenie, nie tylko sferę towarzyską portretowanych osób, ale i ich usposobienie, rzec by można prawie: stan ich wewnętrzny. Temi przymiotami, jak również wykonaniem przewyższają one o wiele portret panny Disterlow, wystawiony u Ungra. Model dawał tym razem więcej pola, a obraz wyszedł mniej pomyślnie. Przyczyną tego było widoczne staranie się artysty o efekt, co dało całości charakter wysoce konwencjonalny. Przede wszystkiem wysoce konwencjonalną jest poza. Zdawałoby się, że artysta uczył swój model, jaka poza jest par excellence portretową, zapomniawszy, że taka typowość będzie zarazem przeciętnością. Oczywiście obwiniamy o wszystko malarza, bo model obowiązanym jest stosować się do wskazówek artystycznych — w dalszym więc ciągu obwinień zauważamy, że kolor sukni rzuca na twarz refleks tego rodzaju, iż twarz wychodzi zimna, z odcieniem jakby kredowym i jakby malowana w bardzo pogodny a chłodny dzień, w którym zbyt żywy i zbyt surowy blask usuwa wszystkie złotawe, cieplejsze tony. Miała na tem niby zyskać delikatność płci i wykonania, a tymczasem sam tylko koloryt stał się sztucznym, jak gdyby pastelowym. Portret w ogóle nie jest zupełnie zły, znać bowiem w nim po pierwsze znaczne podobieństwo, a po wtóre znaczną biegłość, jest jednak niższym od poprzednich, co tem więcej nas razi, iż ów postęp, który zauważyliśmy w ogólnej działalności Heymana, chcielibyśmy mieć uwidocznionym w każdej jego pracy poszczególnej.

374.

Reformy teatralne. Prezes teatrów warszawskich wezwał, jak wiadomo, redaktorów dzienników, krytyków oraz literatów do współudziału w pracy około podniesienia sceny naszej i przeprowadzenia pewnych koniecznych ulepszeń tak w kierunku administracyjnym, jak i literackim. Uformowany w ten sposób komitet artystyczno-naradczy odbył pierwsze posiedzenie swe wczoraj, to jest w poniedziałek, w liczbie 22 członków, w biurze dyrekcji. Na posiedzeniu owem, zagajonem przemówieniem prezesa, rozstrzygano przede wszystkiem kwestię rannych przedstawień, czyli tak zwanych matinées, praktykowanych z korzyścią dla teatrów i publiczności za granicą. Po dość ożywionej dyskusji członkowie komitetu postanowili, nie rozstrzygając stanowczo kwestii samych przedstawień ani repertuaru, pozostawić rozwiązanie jej dalszym z kolei posiedzeniom, a to dla zyskania czasu i przygotowania dokładniejszych projektów. Ponieważ jednak ranne przedstawienie Fausta zostało już zapowiedziane i że z drugiej strony będzie ono mogło służyć poniekąd za próbę, o ile chętnie przyjmie taką nowość nasza publika, postanowiono zatem przedstawienie to przyprowadzić do skutku.
Drugą z kolei kwestią postawioną przez prezesa była kwestia rozprzedaży biletów. Jak wiadomo, ze strony publiczności ciągłe dochodzą narzekania, że na wszelkie bardziej pociągające sztuki i występy niepodobieństwem jest dostać biletów bez udawania się do dróg pośrednich i że ani najwcześniejsze stawienie się przed kasą, ani wycierpianie w tłoku przykrości nie prowadzą w tym razie do celu. Ponieważ z przyczyn niezależnych tak zwanych „biur lokacyj“ zaprowadzić u nas nie można, należało pomyśleć o innych środkach, które by usunęły istniejącą dotychczas niedogodność i położyły tamę słusznym narzekaniom publiczności. Tym celem po licznych rozprawach komitet zaprojektował: po 1. urządzenie odpowiednich galeryj przy kasach na podobieństwo istniejących np. w Monachium lub w Wiedniu, za pomocą których kupujący bileta mogą pojedyńczo tylko zbliżać się do okienka kasy, co usuwa tłok i zamęt, 2. urządzenie dwóch kas: jednej dla galerii i paradyzu, drugiej dla lóż, krzeseł i amfiteatrów, a na koniec, po 3., ogłoszenie najprzód repertuaru na tydzień i prawo dla publiczności zamawiania naprzód na tydzień biletów. Dla tem łatwiejszej kontroli wywieszonym będzie jednocześnie plan teatru, na którym miejsca już zakupione będą natychmiast zaznaczane; tym sposobem każdy kupujący będzie mógł widzieć, które jeszcze są do sprzedania, i takowych zażądać.
Na koniec komitet przystąpił do kwestii najważniejszej, to jest do wyboru ze swego grona specjalnej komisji do prac szczegółowych, które nie mogą być załatwiane na ogólnych posiedzeniach komitetu. Do atrybucyj takiej specjalnej komisji dla dramatu i komedii należy więc odczytywanie sztuk nadsyłanych i wybór ich na scenę, wskazywanie najlepszych sztuk z literatury zagranicznej, obsada ról, przygotowywanie projektów na ogólne posiedzenia, słowem, całkowity kierunek artystyczno-literacki, czyli niesienie w nim pomocy dwóm dyrektorom: pp. Follandowi i Tatarkiewiczowi.
Do takiej komisji specjalnej, do której zaliczają się dyrektorowie z tytułu swego urzędu, wedle pierwotnego projektu miało być wybranych trzech członków komitetu ogólnego, na wniosek jednakże jednego z uczestniczących postanowiono cyfrę delegowanych powiększyć do pięciu, po czem przystąpiono do wyboru przez zapisywanie nazwisk na kartkach. Po obliczeniu okazało się, że większością głosów wybrani zostali: Bogusławski, Lubowski, Sarnecki, Sienkiewicz (Litwos) i Kaszewski. Tak więc całkowita komisja specjalna składać się będzie z siedmiu członków, których zebrania odbywać się będą prawdopodobnie dwa razy w tygodniu.
Nie wątpimy, że tak powiększona liczba pracowników, dalej udział prasy, która przez swych delegatów pomagać będzie w pracach szczegółowych, a na koniec pomoc i rady komitetu ogólnego nie tylko ułatwią zadanie dyrektorom obecnym, ale potrafią wpłynąć na podniesienie repertuaru i w ogóle postawią scenę warszawską na wysokości jej zadania.
Wobec tego uważamy, że pierwsze zaraz posiedzenie komitetu „artystyczno-naradczego“ przyniosło już rezultaty, których pożyteczność zależeć będzie tylko od komisji i od dobrej woli dyrekcji.

375.

Bezdzietni, Duma i ambicja, komedie Mostowskiego. O utworach literackich, leżących niżej wszelkiej krytyki, wspominać prawie nie warto i nie czynilibyśmy tego, gdyby nie to, że nasza rubryka ma być rodzajem światełka pomagającego czytelnikowi w rozpoznawaniu rzeczy złych od dobrych i ułatwiającego mu sąd własny. Trzymając się tej zasady, musimy od czasu do czasu wspominać i o płodach całkowicie poronionych, choćby sposobem przykładu. Mamy więc przed sobą dwie komedie p. Mostowskiego w jednym tomie, a w wydaniu dość ozdobnem, i musimy wydać o nich zdanie. Treść pierwszej z nich, zatytułowanej Bezdzietni, polega na tem, że istnieje dwóch staruszków bezdzietnych, z których każde dobiera sobie dziecko wedle swego smaku, więc staruszka młodego chłopca, a staruszek młodą dziewczynkę. Bezpośrednim skutkiem tego wyboru jest, że oboje zaczynają się podejrzewać, następnie kłócić, a następnie chcą iść do rozwodu. Na szczęście okazuje się, że adoptowany Michaś kocha adoptowaną Lilcię, zatem podejrzenia upadają i staruszkowie godzą się. Czy to wszystko? Nie, jest jeszcze kilka figur pobocznych, jako to: pan Paweł, brat staruszka, grający rolę czarnego charakteru, i pani Pękowska, która ma być ciocią całego świata, a w rzeczywistości jest tylko faktorką z powołania. W Dumie i ambicji autor kreśli nam stosunek dawnej rodziny patrycjuszów do ambitnych parweniuszów. Miłość jest plastrem tak tu, jak wszędzie, a papier, słynny jak zawsze z cierpliwości, pozwala drukować na sobie wszystko, co się podoba. Do tego utwory te, to nie pierwsze próby pióra, ale podobno jedenaste lub dwunaste.

J’ai lu Agésilas
Hélas,
Mais après Attila
Holá.

Wobec tego sprawozdawca niełatwe ma zadanie, bo jak tu mówić np. o pustyni, na której nie rośnie nic. Bywają jednak pustynie słone, ale w komediach tych nie ma nawet i krzty soli ani attyckiej, ani żadnej innej. Nie ma także talentu, nie ma zagadnień psychicznych, nie ma charakterów, nie ma intrygi, nie ma satyry, nie ma nawet sfery towarzyskiej, nie ma wieku, nie ma poezji, nie ma miłości, nie ma typów, nie ma dojrzałości, nie ma języka, słowem: ani wołu, ani sługi, ani służebnicy, ani żadnej rzeczy, która jego jest. Pisanie podobnych rzeczy jest po prostu manią, tem szkodliwszą, że człowiek, który nie ma talentu pisarskiego, może być zdolnym do innych zajęć, nie powinien więc bezowocnie czasu tracić. Z drugiej strony, na świecie jest tyle prawdziwie pięknych książek, że i czytelnikom szkoda fatygi na gryzienie utworów, o których jak o głowonogu Wiktora Hugo łatwiej powiedzieć, czem nie są, niż czem są.

376.

Z wystawy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Obrazy Nadziei Pane, przedstawiające po większej części widoki włoskie, pociągają oko przezroczystością malowidła. To, co stanowi charakterystykę krajobrazu włoskiego, mianowicie przejrzystość powietrza, jasny błękit nieba i wód oraz delikatny zarys na owem tle wszelkich konturów drzew i budowli stara się artystka doprowadzić do najwyższego stopnia uwidomienia, a nawet przesadzić w tem samą naturę. Z tej też przesady płyną ujemne strony obrazów, stają się one bowiem podobne do chromolitografii lub do owych konwencjonalnych widoków, których wszędzie pełno, a nawet na ceratach, tacach i pudełkach galanteryjnych. Na pierwszy rzut oka można by sądzić także, że malowane są farbami anilinowemi. Nie ma w nich tej siły, prawdy i życia, jakie zawierają w sobie farby olejne. Szczególniej da się to wszystko powiedzieć o obrazie przedstawiającym statek na morzu oświeconem blaskami zachodu. Rozkołysane fale mienią się jak tęcza rubinem, szafirem, złotem, co byłoby pięknem, gdyby te fale miały jakiś ciężar; ale one wydają się jakby ubite z pianki i jakby pierwszy powiew wiatru mógł je wydmuchnąć z dna morskiego. Jest to wprost przeciwne prawdzie, pierwsze bowiem wrażenie, jakie sprawia rozkołysana fala, jest wrażeniem niezmiernego ciężaru. Efekt ten mniejszy jest wprawdzie na morzach południowych niż na północnych, bo łagodzi go przezroczysty istotnie koloryt i zlewanie się oddali z błękitem powietrza, niemniej przecie istnieje i głównie do oka przemawia. Z malarzy nowszych umiał najlepiej go chwytać Courbet. W jego obrazach widać przede wszystkiem ów ciężar kobaltowych, spiętrzonych gór wodnych, które ryczą i pod któremi zdaje się uginać wszystko. Ale fale p. Nadziei Pane nie większy mogą sprawiać szelest niż puch poruszany wiatrem. Idzie ona w pojęciu morza nie np. za Courbetem, jeno, raczej za przechwalonym Ajwazowskim, który jest wprawdzie królem, ale jako jednooki między ślepymi, i którego woda nie podlega także powszechnym prawom ciążenia. Drugim kardynalnym brakiem w obrazach artystki jest brak oryginalności. Na te włoskie błękitne wody i nieba, na pinie porozkładane w kształcie parasoli, na różane refleksa, na ruiny, bluszcze, domy i skały napatrzyliśmy się już, nawet i na roletach po cukierniach. Można to wszystko robić na pamięć, a jak się zdarzy taki Carlo, to i tuzinami na godzinę. Wszystko to stało się do najwyższego stopnia oklepane i konwencjonalne, jeśli więc artysta chce, by poruszyło się w widzu poczucie piękna i prawdy, musi uchwycić nowe, nieznane strony, musi do tej efektownej powszedniości dołożyć swój odrębny punkt widzenia, słowem, coś z duszy własnej. Ale tego nie znajdujemy u p. Nadziei Pane, toteż jej malowidła są utworami dekoracyjnemi, wykonanemi wprawdzie biegle (co od czasu Carla przestało być przymiotem), ale konwencjonalnie. Wobec tego nawet owa delikatność i przezroczystość, pociągająca zrazu oko, staje się manierą, której artystka nie umie uniknąć nawet wówczas, gdy maluje widoki północne, które przecież mają zupełnie odrębny charakter i koloryt. Dowodem na to jest drugi jej obraz, przedstawiający Łazienki królewskie. Na pierwszy rzut oka każdy by zaręczył, że to jakiś widok znad Como. Taż sama włoska powierzchowność i przezroczystość, takaż sama perspektywa, takież samo niebo i takaż sama dekoracyjność, która tylko bardzo elementarny smak może zachwycać.
Komu by się nasz sąd wydał za ostry, temu odpowiemy, że np. woda nie tylko ma się świecić i być przezroczystą, ale przede wszystkiem powinna być mokrą.
Piątkowskiego znaliśmy dotąd jako malarza świata peruk i żabotów. W artyście tym umiejętność wykonania góruje znakomicie nad darem kompozycji, a zwłaszcza kompozycji poetycznej, dlatego w scenach między damami i kawalerami z XVII lub XVIII wieku wiodło mu się najlepiej. Widocznie jednak od pewnego czasu „genre Chełmoński“ spać mu nie daje, wystawił bowiem niedawno u Ungra obraz, mówiąc nawiasem, niewiele warty, przedstawiający powrót z chrzcin, obecnie zaś na wystawie znajduje się jego Zima w stepach. Na obrazie tym widzimy tedy step przysypany śniegiem, czyli wielkie białe nic; na tem zaś tle dziewczynę ukraińską prawie naturalnej wielkości, ubraną w kożuch i buty. Że postać ta, już z powodu samego ubrania gruba i kwadratowa, nie jest wdzięczną dla oka, nie potrzebujemy mówić. Twarz jej ładna i delikatna nie jest przy tem twarzą prostej dziewki i wygląda zupełnie jak „kwiatek przy kożuchu“, co osłabia efekt prawdy. Ale głównym grzechem przeciw estetyce, który zresztą nader często popełniają nasi malarze, jest postawienie tak wielkiej pojedyńczej postaci w krajobrazie, w którym nie ma ani domów, ani drzew, ani innych żywych istot, których porównanie z daną postacią mogłoby ustalić pojęcie proporcji. W ten sposób samotna dziewka wystercza w sposób nieprzyjemny dla oka z białego pustkowia i wydaje się olbrzymką, której wielkość nie harmonizuje z niczem, albowiem można ją porównywać tylko z mchami rosnącemi u jej stóp, co przypomina obrazki z podróży Guliwera. Chełmoński również nie umiał uniknąć takiej dysharmonii w swojem Babiem lecie, w którem jego rzucona na wznak i łowiąca pajęczynę Kaśka raziła także oko swą nieustosunkowaną do niczego wielkością. Ale w Babiem lecie były inne przymioty, które wynagradzały dysharmonię, mianowicie była ślicznie schwycona pora roku, piękność czasu i owa bujność młodego życia dziewczyny, która pod wpływem nadmiaru owego życia gotowa śpiewać, łowić pajęczynę, przewracać się po zagonach i dopuszczać się tysiąca pustot. W Piątkowskim nie ma tych przymiotów. Na stepie jest zima, bo śnieg upadł, a dziewka stoi, bo stoi. Nie ma w niej żadnej myśli, nie wiadomo, co ona robi. Zamiast niej mógłby tam siedzieć zając, lis, kuropatwa, słowem, nie jest ona czemś charakterystycznem, czemś w najodpowiedniejszy sposób dopełniającem obrazu zimy na stepie. Całą zaletą obrazu jest brawura kolorytowa. Bez kwestii jest to coś lub nawet wiele. Nie myślimy przeczyć, że p. Piątkowski jest dobrym kolorystą, przypominamy sobie bowiem jego Uduszoną w kwiatach, wystawioną w r. 1878 w Salonie paryskim, który to obraz zyskiwał ogólne uznanie ze względu na zwyciężone trudności kolorytu, ale wedle nas zaleta ta nie jest wszystkiem, a zwłaszcza tam, gdzie sam przedmiot wymaga daru poetycznej koncepcji.
Jeżeli jednak w p. Piątkowskim znajdujemy przynajmniej biegłość techniczną i koloryt, w p. Dowgirdzie nie znajdujemy i tego. Jego Roztopy są doskonałym przykładem prawdy tego kierunku opartego na odczuwaniu i malowaniu natury prostej, ubogiej i chwytanej ze stron smętnych. Ale p. Dowgird zapomniał, że do chwycenia tego ubóstwa potrzebne jest bogactwo środków i talent. Z tego powodu to wszystko, co przemawiało prostotą, poezją i prawdą w takim Chełmońskim, Witkiewiczu, roztopiło się w Roztopach pana Dowgirda. Cóż w nim jest? Górki śniegowe, gdzieniegdzie wyglądający z pod śniegu wilgotny zrąb zagonu, — słowem: płaszczyzna malowana biało a cieniowana czarno, oraz kilka wron chodzących po tej płaszczyźnie. Krajobrazu nie ma. Artyście wydało się rzeczą zbyteczną malować coś, drzewo, dom, określić jakąkolwiek całość, od ramy do ramy są roztopy — i oto wszystko. Te kilka oberwanych wron — i to łaska. Jakiś dowcipniś zamierzał pisać powieść, której treść miała być jak następuje: pokój, na stole zapalona lampa, a na suficie odbite kółko od lampy — wtem ktoś uchyla drzwi — koniec! Co za prostota, co za bogactwo treści! Takiem bogactwem odznaczają się Roztopy. Tania prostota i tania poezja. Artysta przy takim kierunku nie zmęczy się malowaniem, ale też i widz nie zmęczy się patrzeniem — ot, pójdzie dalej i ani głową nie kiwnie. Ale, mówiąc poważnie, czas by dać pokój cudactwom i posuwaniom do przesady tego, czego inni, bardziej utalentowani, nie przesadzali. Wrażenie, jakie robili, nie płynęło bynajmniej z przesady, ale z ich talentu, umiejętności i poezji. Kto ich chce naśladować, niech ich naśladuje w dobrem, a przede wszystkiem w ich pracy, dzięki której nauczyli się malować. Na tej drodze, zamiast malować „dziesięć mil niczego“, będzie się uczył rysować i nakładać jak należy farby, a tą drogą zyszcze łatwiej pokup i uznanie.

377.

Zaduszny dzień Adamka. Obrazek. Naszkicowała Hajota. Od pewnego czasu w różnych pismach periodycznych coraz częściej spotykamy już to mniejsze lub większe poezje, już nowelki pisane prozą a podpisywane: Hajota. Dotychczas rzeczy te nie zwracały wiele uwagi; my jednak z obowiązku sprawozdawczego powiemy kilka słów o nowelce, której tytuł podaliśmy wyżej, a którą drukowało Echo z dnia 2 i 3 listopada.
Jest to historia chłopca-podrzutka, którego przygarnęli ludzie zacni i ochronili od nędzy. Ale dziecku prócz schronienia, jedzenia i picia potrzeba było czegoś więcej, a mianowicie kochającego serca. Tego nikt mu nie dał, ani opiekunowie, ani zbolała po stracie dzieci pomywaczka, która zajmowała się nim w kuchni bezpośrednio. Tymczasem chłopiec tęsknił za kochaniem i więdł bez niego. Pomywaczka wzięła go wreszcie pewnego razu na cmentarz, na którym każdy z obecnych miał kogo płakać, — każdy — prócz Adamka. Żal wzburzył go, następnie odłączył się od swej opiekunki, zabłądził między grobami i błąkał się póty wśród niepogody i deszczu, aż omdlał. Pomywaczka znalazła go wprawdzie, ale zaziębione dziecko zachorowało i umarło, zaklinając przed śmiercią opiekunkę, by mu zawiesiła wianek na grobie, jakby to uczyniła matka.
Jest to więc opowiadanie na wskroś sentymentalne, o treści błahej i zacieśnionej, jak większość nowelek opłakujących maluchne, codzienne niedole. Jednakże i taki utwór może mieć wartość, a nawet stać się utworem wysoce artystycznym, tak jak niektóre pieśni Moniuszki, jak niektóre szkice Grottgera. Ale na to potrzeba, by płynęło zeń szczere uczucie, by w obserwacji leżała bijąca w oczy prawda, i by błahą treść wynagradzało prawdziwie niepospolite, pełne artyzmu wykonanie, to jest taki styl, w którym by uderzający prawdą realizm opowiadania splatał się w całość, przejętą na wskroś poezją.
Takie warunki i przymioty jeśli zdobędzie Hajota — to chyba później. Dziś niedostaje jej ich zupełnie. Styl jej jest wprawdzie dość obrazowym i dostatecznie poprawnym, ale nie jest jej własnym, nie jest nowym, oryginalnym, nie jest przez nią stworzonym.
Co do obrazowania, niech czytelnik sam osądzi z następującego kawałka: „Stosy zżółkłych liści (pisze p. Hajota) niby wieńce grobowe okrążały pnie drzew obnażonych, wrony kracząc niemile podlatywały na mokrych polach obciągniętych mgłami, wszystko było smutne; natura, jakby wiedząc o święcie umarłych, przybrała się w najsmutniejsze swoje szaty“. Mniej szczęśliwe porównania trafiają się jednak dość często i do takich liczymy np. porównanie „szaro-brudnych obłoków, z których wiatr strząsał ciężkie krople deszczu“ do „niedobrze wyżętej bielizny“. Objaśnianie rzeczy wielkich przez małe, jeśli nie ułatwia do najwyższego stopnia praktyki, nie służy do niczego. Za to opisy lampek, migających żółtemi językami wśród pomroki cmentarnej lub mrugających na kształt źrenic niewidzialnych istot, są o wiele wyższe.
Tu i owdzie więc znajdują się rzeczy dość ładne, ale w takich maleńkich obrazkach, gdzie wszystko polega na wysokim artyzmie i gdzie przede wszystkiem o niego chodzi, mówić: dość ładne, jest to to samo, co mówić: mierne, a zatem odmówić utworowi prawa bytu. Ma on albo być zupełnie pięknym, albo niech wcale go nie będzie.
Co do prawdziwości obserwacji, ta jeszcze bardziej nie dopisuje młodej autorce. Dwuletni Adamek pyta, co to jest matka? następnie, party jakąś wewnętrzną potrzebą kochania, prosi pomywaczki, by mu pozwoliła się matką nazywać, odczuwa niemal świadomie swe położenie, brak uczuć, a potem „długo nie może zasnąć“. Są to rzeczy w dwuletniem dziecku bardzo nieprawdopodobne, niebywałe i w opowiadaniu rażące jak fałszywa nuta. Choćby i zdarzyło się tak wyjątkowe dziecko, czytelnik ani w swych uczuciach, ani w obserwacji nie ma dla podobnych dzieci kryterium. Musiałby się do takich wyjątkowości chyba sztucznie nastrajać; że zaś nikomu się tego dobrowolnie robić nie chce, każdy zatem woli je wprost nazwać fałszem — i, co więcej: ma słuszność.
Ma słuszność tem bardziej, że i autorka także nastraja się sztucznie do smętnego kamertonu. Uczucie jej nie jest ani szczere, ani proste, i zdaje się, że w swego Adamka nie wierzy, a tem mniej go kocha. Taka to jest przepyszna natura prawdy, że frazes choćby najprawdziwszy jej nie zastąpi i że, jeśli kochania i wiary w to, co się pisze, nie ma w sercu, to szydło zawsze jakoś wylezie ze stylowego worka. A wówczas mniej nawet wykształcony czytelnik krzyczy na autora: „zwodzisz! daj to, co w tobie jest, nie co za innymi zrobić postanowiłeś“. Ten zarzut może spotkać Hajotę; my zaś nasz sąd kończymy tem, że gdy wykonanie Adamka nie wychodzi poza zakres powszedniości, gdy brak w nim obserwacji, prawdy, szczerego uczucia i poezji — to lepiej by Adamek zrobił, gdyby był umarł w tece autorki, niż w Echu.

378.

Przekłady obcych poetów Felicjana. Gdyśmy przeglądali te piękne przekłady, po prostu żal nam było, że poeta i tłumacz tak zdolny nie zdobył się na wielki i całkowity przekład jakiego arcydzieła. Na czytelniku robi to wrażenie, jakby wszedł do składu, w którym pokazują próbki bardzo pięknych materyj, aksamitów i koronek, ale tylko próbki. Czemu nie całość? Z czternastu poetów daje nam Felicjan po większej części okruchy. Jest tu więc Hezjod, Horacy, Wirgiliusz, Juwenalis, Jacopone z Todi, Dante, Petrarka, Szekspir, Walter Scott, Szyller, Wiktor Hugo, Heine, Musset i Béranger. Pięknością celują szczególniej przekłady klasyków. Autor zna ten świat, włada jego językiem, rozumie jego ducha i tak swobodnie mu nawet w stosunkach prywatnego życia Greków i Rzymian, jakby był u siebie. Nie piszemy recenzji, nie będziem więc po szczególe rozbierać tłumaczeń, nadmienimy tylko, że głównie uderzyły nas przekłady satyr Juwenalisa. Autor sam, jak wiemy z różnych poprzednich jego utworów, posiada niemałą dozę satyrycznego usposobienia, w Juwenalisie więc trafił swój na swego. Łakomstwo, rozpustę, niewierność małżeńską i tym podobne wady dawnych Rzymian chłoszcze polski tłumacz za łacińskim autorem z taką werwą, z taką satysfakcją, że wszystko to sprawia i na czytelniku wrażenie tak żywotne, jakby chodziło o rzeczy dzisiejsze. Dla przykładu przytoczymy ustęp, tyczący się kobiet ówczesnych:

A ta znów pani? O! to wielka dama!
Tak było: że raz kubek wina sama
Mężowi dłonią gdy podała białą,
To mu się wprędce coś takiego stało,
Że wziął i umarł. — Odtąd dusza tkliwa
W opiece mając wszelką cześć kobiecą,
Jeśli się kędy zdarzy, jak to bywa,
Że mąż, przypadkiem zmarłszy, sczerniał nieco,
Radzi: jak wprędce w sposób go najgładszy
Na stos wyprawić, nim się gmin opatrzy. etc.

Z tego już ustępu czytelnik może powziąć wyobrażenie, z jaką swobodą porusza się tłumacz w swych przekładach. Nie poprzestaje on na oddaniu słów oryginału, ale — chwyta w lot jego ton i ducha. Zadanie zaś to niemałe, albowiem satyra, jako poruszająca się wśród obyczajów wielkiego miasta i stosunków prywatnych, musi oddawać odcienia pojęć i języka, właściwe wyłącznie danemu miastu. Wówczas nie ma innej rady, aby nie zatracić ducha, jak odszukać w języku przekładowym pokrewnych idiotyzmów językowych najtrafniej rzecz malujących. Tak też poczyna sobie Felicjan, ale rzecz to arcy-ślizga i trudna, wymaga bowiem doskonałej znajomości dwu języków i takiego stopnia biegłości, na którym zwrot wszelaki przestaje być trudnością.
Znajdujemy też pełno idiotyzmów, zwłaszcza w przekładach Juwenala. Takiemi wyrazami i zwrotami, jak: wziął, dać drapaka, jeść, aż się uszy trzęsą, szuja, mości etc. posługuje się tłumacz bez żadnej ceremonii, i choć mu to niektórzy za złe biorą, naszem zdaniem, o ile idzie o satyrę, słusznie robi. W innych też przekładach albo spotykamy idiotyzmy bardzo rzadko, albo wcale nie, natomiast wszędzie znajdujemy pisarza władnącego językiem doskonale. Do najpiękniejszych ustępów liczymy przekład ustępu z Ryszarda II z aktu IV Szekspira. Jest to znana scena ze zwierciadłem. Najmniej może udał się Jacopone da Todi: Stabat mater speciosa i Stabat mater dolorosa, ale też i oryginał nie nastręczał wiele sposobności. Z Heinego znajdujemy tylko dwa małe urywki (47 i 64) z Lirycznego Intermezzo, — czego żałujemy bardzo, bo, według nas, ze wszystkich poetów, którzy u nas przekładali Heinego, Felicjan ma bezwarunkowo najwięcej danych po temu. Być może, że dla jego usposobienia wstrętnym by się wydał cynizm heinowski, ale owej soli i pieprzu heinowskiego, które zginęły w dotychczasowych przekładach, nikt by łatwiej odnaleźć nie potrafił.
Przede wszystkiem jednak, powtarzamy jeszcze raz, przykro mam, że znajdujemy wprawdzie wyborne próbki, ale tylko próbki. Książka robi takie wrażenie, jak gdyby tłumacz chciał powiedzieć: „żeby mi się tylko podobało, to bym mógł!“ Ależ nikt o tem nie wątpi, a raczej gotowi byśmy wątpić, czy się Felicjanowi chce przyłożyć pióra, głowy i czasu.

379.

Pamiętnik Akademii Umiejętności w Krakowie. T. IV. Wydziały: filologiczny i historyczno-filozoficzny. Do wydziału filologicznego należy obszerna rozprawa dra Romana Piłata: O Pieśni Bogarodzica. Autor porównywa ze sobą przeszło trzydzieści tekstów, zamieszczając ich opisy w porządku chronologicznym, poczynając od w. XV. Dawniejszych nikomu dotąd nie dało się odszukać. Ostatnie sięgają naszego stulecia. Podział i ugrupowanie tych tekstów oraz objaśnienia gramatyczne zapełniają dalszy ciąg tej pracy, nader szczegółowej i mogącej zainteresować bliżej tylko specjalistów. — W wydziale historyczno-filozoficznym znajdujemy pracę dra Heyzmanna, zatytułowaną: Ustawodawstwo kościoła o azylach wobec odnośnych ustaw państwowych. Kościół udzielał, jak wiadomo, w średnich wiekach schronienia pewnym przestępcom, ściganym przez prawo lub osobistą zemstę, że jednak nie każdy przestępca mógł z opieki kościelnej korzystać, powstały stąd liczne ustawy określające bliżej znaczenie azylów. Ustawy te, ich rozwój i stosunek do ustaw państwowych są przedmiotem pracy Heyzmanna, która i z tego względu jest jeszcze ważną, że, jak zapewnia autor, dotychczas mało zajmowano się u nas tym przedmiotem. Resztę tomu obejmuje obszerny traktat T. Wojciechowskiego: O rocznikach polskich od X do XV wieku, które, jak wiadomo, są najstarszą formą dziejopisarstwa zarówno u nas, jak i wszędzie.

380.

Kłosy rozpoczęły druk wielkiej powieści Elizy Orzeszkowej pt. Widma. Za temat do tego ze wszech miar ciekawego opowiadania posłużyły czasy najnowsze i najnowsze doktryny owych czasów, których na szczęście zdołało się ustrzec nasze społeczeństwo nie tylko w ogóle, ale i w pojedyńczych osobach wszędzie tam, gdzie wyjątkowo rozpaczliwe stosunki nie popychały pojedyńczych osób na zgubną drogę.

381.

Wyszła z druku w przekładzie z niemieckiego broszura pt.: Tak zwany magnetyzm zwierzęcy. Jest to odczyt doktora Heidenhaina, miany we Wrocławiu, a skierowany głównie przeciw spirytyzmowi.

382.

Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Zarys literacki Chmielowskiego. Mamy pod ręką wydanie drugie świeżo wyszłe z druku i pomnożone kilkoma postaciami. W rozdziale pierwszym autor rozpatruje, jaką kobieta przedstawia się w rzeczywistości i w poezji. Zastanawiając się nad psychiczną stroną kobiet, Chmielowski widzi w niej pełność natury ludzkiej, w czem kobieta nie różni się od mężczyzny, jeśli zaś inaczej jest pojmowaną i poczytywaną za jakąś niezrozumiałą, zagadkową lub nielogiczną istotę, to tylko dzięki odwiecznym formom objawów psychicznych, która to odmienność tłumaczy się znowu różnicą wychowania. Taką więc jest rzeczywistość, ale poezja przedstawia kobietę tylko ułamkowo, tj. ze strony serca. Całkowitej kobiety w niej nie ma, co Chmielowski poczytuje za błąd i pyta, czy poezja poprzestać na tem może i powinna — następnie zaś twierdzi, że jeśli poezja ma być artystycznem odbiciem rzeczywistości, jeśli ma wchodzić w skład czynników życia społecznego, to musi oczywiście dawać obraz całkowitej kobiety. Książka tedy jest odpowiedzią na kwestię, jakie stanowisko zajmują w tym względzie trzej najwięksi poeci nasi: Mickiewicz, Słowacki i Krasiński.
Mickiewicz pojmował miłość najzdrowiej i najprościej, Chmielowski: jednak, rozpatrując jego typy, mianowicie: Marylę, Grażynę, Aldonę, Telimenę i Zosię, nie znajduje w nich poszukiwanej pełności. Pominąwszy Grażynę jako narysowaną nie dość szeroko i stojącą w wyjątkowych okolicznościach, — Aldona jest tylko cieniem kobiety, w którym romantyzm mickiewiczowski znalazł swój najwyższy wyraz, a Maryla i Zosia to nierozkwitłe pączki, w których nie wiadomo, czy wszystkie listki się rozwiną, czy też zwiędną wszystkie przed czasem. Pierwowzorem dla nich była zapewne Maryla Wereszczakówna. Drugi pierwowzór, Henrieta Ankwiczówna — odbił się tylko w Ewuni, ale różni się od pierwszego tylko wyższem rozwinięciem, natura zaś pozostaje ta sama, to jest: zawsze to kobieta łagodna, cicha, ale bierna. Jest w tem jakaś jednostronność, bo prócz tego, Mickiewicz nigdzie nie stworzył postaci niewieściej w swych namiętnościach i działaniu. — Słowacki jest pod tym względem bogatszy, choć znowu jego kobiety, to twory po większej części czysto fantastyczne. Jest ich jednak mnóstwo, a formy ich tak różnorodne i plastyczne, że mimo wspólnego fantastycznego gruntu wydają się odmiennemi typami. Chmielowski rozpatruje Ksenię, Eloe, Annę, Aldonę, Rognedę, Maryję Stuart, Laurę, Wiolettę, Grafinię, Balladynę, Wdowę, Różę i Lillę Wenedę, Amelię, Beatryczę, Anielę, Dianę, Idalię, Goplanę i inne. Dwie z nich tylko, są to żywe, i samodzielne istoty, w których poza struną sercową grają i inne rozwinięte uczucia ludzkie. Temi są: Aniela w Beniowskim i Diana w Niepoprawnych. Te nie dadzą zanieść się jak złamane lilie przed ołtarze z nienawidzonymi ludźmi: nie są bierne nawet w uczuciach, nawet w miłości dla wybranych. Aniela nie jest tylko bluszczem, który obwija się koło ramion Beniowskiego, — ale przeciwnie, ona dodaje mu siły, jest mu otuchą i podporą. O Dianie sam hrabia Fantazy wyraża się: „duchowi memu dała w pysk i poszła“.
Słowacki tedy probował, według Chmielowskiego, zarysować ideał dziewicy, jako przyszłej obywatelki. Ale z drugiej strony, z wyjątkiem tych dwóch wyżej wspomnianych postaci fantazja zwykle unosiła go i wprowadzała na szlaki wymarzone. — Co do Krasińskiego, pojmował on miłość nadzwyczaj wzniośle, ale może właśnie dlatego wśród jego kobiet nie ma ani jednej rzeczywistej ziemskiej postaci. Żona (z Nieboskiej Komedii), Elsinoe, Kornelia Metella i Ona (z Nocy letniej) to albo istoty bierne, żyjące tylko przez miłość (Żona), albo widma. Są to wyjątki nieszczęśliwe, powołane do życia nieszczęśliwem położeniem, zamętem wyobrażeń, rozgorączkowaniem uczuć, brakiem myśli przewodniej w postępowaniu życia codziennego. Tak więc kobiety pełnej jako człowieka Chmielowski nie znalazł u żadnego z trzech naszych wieszczów. Przyczynę tego widzi Chmielowski w tem, że za czasów, w których pisali, kobieta samodzielna nie istniała jeszcze i w społeczeństwie. Trudniej wytłumaczyć, dlaczego żaden z nich nie stworzył również typu zacnej obywatelki, pojmującej swoje obowiązki nie tylko w rodzinie, ale w społeczeństwie. Chmielowski objaśnia fakt ten krótkim pobytem w kraju wszystkich trzech poetów i ich nieszczęściami osobistemi. Tłumaczenie to jednak może mniej szczęśliwe. Poeci nie będąc w kraju i cierpiąc mogli jednak znać takie kobiety — że zaś ich nie opisują, przyczyna leży zapewne w tem, że była to epoka romantyzmu i wielkiej egzaltacji umysłów. Z tego powodu wydawało się wówczas, że tylko wyjątkowe natury godne są uwieczniania, a życie codzienne i jego typy, jakkolwiek byłyby pełne i dodatnie, nie powinny i nie mogą wchodzić w zakres poezji, która z natury swej musi mieć pewien wyższy, egzaltowany nastrój. Co do nas, zrobimy nawet uwagę, iż dotychczas nierozstrzygniętą kwestią jest, czy pogląd taki nie ma i teraz pewnej racji bytu. Występujemy wprawdzie przez tę uwagę przeciw punktowi wyjścia p. Chmielowskiego, ale jednocześnie tłumaczy nam ona najlepiej, dlaczego w ogóle dotychczasowa poezja, nie tylko nasza, ale i powszechna, przedstawiała nam dotąd kobietę „ułamkową“.
Tyle tylko mielibyśmy do nadmienienia. Zresztą książka Chmielowskiego jest owocem sumiennych studiów, głębokiego wczytywania się w utwory naszych poetów i usilnych nad nimi rozmyślań. Materiał w niej zawarty jest i bogaty, i niezmiernie interesujący. Autor nie tylko zastanawia się nad postaciami niewieściemi, które poeci stworzyli, ale i ich pierwowzorami, tj. temi, które poeci spotkali i kochali. Stąd, prócz właściwych studiów literackich, książka zawiera niemało i szczegółów biograficznych. Przy tem, mimo pewnego tonu pedagogicznego, pisana jest zajmująco, językiem pięknym i poprawnym, zasługującym na wszelkie uznanie.

383.

Szkice historyczne dra L. Kubali. Seria II. O pierwszej pomieściliśmy w swoim czasie dość obszerne sprawozdanie. Druga jest poniekąd dalszym ciągiem, zawiera bowiem następne wypadki z czasów Jana Kazimierza. Poczyna się od procesu Radziejowskiego, o którym także pisał i Szajnocha. Kubala zgadza się ze swym poprzednikiem co do charakteru p. podkanclerzego. Była to jedna z najnikczemniejszych osobistości, jakie wydał wiek XVII. Potomek zwyczajnego domu szlacheckiego, który nie zasługą, nie na polach bitew, ale gardłem, i czapką wyrósł na dom magnacki, prowadził p. podkanclerzy dalej tradycję dworactwa i intryg. Był człowiekiem zdolnym, ogładzonym, wielkie podwoje miał już otwarte, więc szło mu łatwo. Łącząc się związkami małżeńskiemi z pierwszemi domami Rzeczypospolitej, umacniał swe stanowisko w rzędzie optymatów. Swoją drogą, był złym mężem, samowolnym, tyrańskim, rozpustnym i zamęczał swe żony. Nie przeszkadzało mu to jednak w pozyskiwaniu coraz silniejszego stanowiska na dworze. Został po Ossolińskim podkanclerzym koronnym; brał udział we wszystkiem, cieszył się zaś szczególnemi łaskami króla a zwłaszcza królowej, która prawie obejść się bez niego nie mogła. Ożenił się wkrótce ze Słuszkówną, wdową Kazanowską, najbogatszą kobietą w całej Rzeczypospolitej, i zyskał ogromny majątek. Ale odtąd właśnie poczęła się dla niego epoka niepowodzeń. Pani Kazanowska nie była, jak poprzednie jego żony, istotą bierną, gotową znosić wszystko. Poznawszy bliżej męża, nauczyła się nim pogardzać i zaczęła żyć osobno. Szajnocha broni ją przeciw wszystkim zarzutom, jakie czynili współcześni, z taką dobrą wiarą i przekonaniem, że Kubala mówi o nim, iż Bogu tylko wiadomo, kto więcej wiedział o pani podkanclerzynie, czy Szajnocha, czy jej mąż. Według Kubali faktem jest, że postać samej pani i jej stosunek do króla osłonięty jest dotychczas niezgłębioną tajemnicą, wobec której nie można niczego dowieść podkanclerzynie, ale można ją posądzać. Jakoż jest pewną rzeczą, że posądzał ją mąż, a nawet i królowa. Z drugiej strony pogarda jej dla Radziejowskiego jest zupełnie wytłumaczoną. Charakter tego intryganta, wichrzyciela a zarazem dworaka wychodził coraz bardziej na światło. Listy jego przejęte pod Sokalem pozbawiły go łaski królewskiej. Ale prawdziwie haniebną okazała się jego działalność dopiero po zwycięstwie beresteckiem. Był on jednym z głównych motorów oporu szlacheckiego i jednym z głównych sprawców, że wojna nie była dalej prowadzoną, a zwycięstwo nie zostało wyzyskane, gdyż pospolite ruszenie wróciło do domów. Tak więc Radziejowski, działając na złość królowi, działał jednocześnie na zgubę Rzeczypospolitej. Uszło mu to jednak bezkarnie i dopiero napad, wykonany pod bokiem królewskim na pałac swej żony, ściągnął na niego burzę. Sądem marszałkowskim skazany na utratę czci, majątku i gardła, starał się zmienić ten wyrok z pomocą trybunału piotrkowskiego. Sprawa przewlekła się aż na sejm z r. 1652, ów sławny sejm zerwany przez Sicińskiego, posła upickiego. Kubala poświęca jego przebiegowi szkic osobny. Radziejowski nie wygrał na nim sprawy choćby i dlatego, że sejm nie doszedł, schronił się więc na Szląsk.
Niezmiernie ciekawy i wprost sprzeczny z utartemi pojęciami jest pogląd Kubali na liberum veto. Liberum veto była to forma prawna, którą należało zachować, gdy znaczna część posłów życzyła sobie zerwania sejmu; mniemanie jednak, jakoby veto pojedyńczego posła było dostatecznem do zerwania, jest według Kubali stanowczo błędnem. Gdy zaś pewna część delegowanych życzy sobie spełznięcia obrad, nie ma według autora takiego sejmu na świecie, którego by nie można zerwać, jeśli cnota obywatelska i groza patriotycznej zdrowej opinii publicznej nie staje temu na przeszkodzie.
Veto też Sicińskiego i samo zerwanie sejmu nie było, jak twierdzi Kubala, wypadkiem, który się zdarzył po raz pierwszy. Zrywano sejmy od r. 1536 — i od tego czasu aż do rozbiorów przeszło 70 sejmów nie doszło. Z początku jednak, dopóki obywatelska cnota i patriotyzm przeważały nad fakcjami, zdarzało się to rzadziej i w wyjątkowych okolicznościach, później zaś nastały takie czasy, że starzy ludzie nie pamiętali wcale doszłych sejmów. Zerwanie tego, który się odbywał w r. 1652, miało nawet jedną dobrą stronę, a mianowicie, że wszyscy posłowie mieli według instrukcyj domagać się redukcji wojska do 20,000, a ponieważ sejm nie doszedł, pozostała i nadal obowiązująca taka liczba, jaka uchwalona została przed wyprawą berestecką. Było to potrzebne wobec coraz wzrastającej potęgi Chmielnickiego, który w tym czasie swatał syna Tymosza z hospodarówną wołoską. Starania te obejmują trzeci z kolei szkic, zatytułowany: Krwawe swaty. Spotyka się w nim znowu Kubala z Szajnochą, który w szkicu pt. Domna Rozanda opowiada też same wypadki. Ojciec Domny Rozandy, Lupul, hospodar wołoski, najbogatszy książe swego czasu ze wszystkich władców europejskich, był wielkim Rzeczypospolitej przyjacielem, przy niepewności bowiem życia i godności, w jakiej żyli zależni od Porty hospodarowie, spodziewał się na wszelki wypadek znaleźć w Rzeczypospolitej pewne schronienie i bezpieczeństwo. Tym celem starał się o indygenat polski, starszą córkę, Maryję Helenę, wydał za Janusza Radziwiłła, a o młodszą sunęli w konkury panowie: D. Wiśniowiecki i Piotr Potocki, a wedle Szajnochy i stary hetman Kalinowski, wówczas właśnie, gdy wybrał się po nią Tymosz Chmielniczuk.
Swatów, którym towarzyszyło kilkadziesiąt tysięcy kozactwa, trudno było odmówić, robił jednak hospodar, co mógł. Czas jakiś trzyma Rozandę w Konstantynopolu — potem udawał się o pomoc do króla, a wreszcie do „paniąt“ polskich. — Panięta okazały się w daniu pomocy najpochopniejsi. Młodzi kawalerowie ze znacznych domów chętnie rwali się na ratunek książęcej dziewicy, o której urodzie cuda prawiono. Wszystko to ciągnęło pod Batoh, gdzie i stary Kalinowski położył się na drodze Tymkowi. Sprawa, jak wiadomo, skończyła się straszną katastrofą pod Batohem, w której sam hetman i kawalerowie, jak przystało na szlachciców, do nogi wyginęli, a „krwawe swaty“ kozackie poszły na Wołoszczyznę.
Następny szkic, zatytułowany Czarna śmierć, jest jakoby luźnem opowiadaniem o klęskach elementarnych wśród przebiegu wypadków politycznych. Autor opisuje morową zarazę, która srożąc się często nad Rzecząpospolitą, doszła do swego zenitu w r. 1652. Obraz to istotnie straszliwy, tem bardziej, że kreślony z prawdą, prostotą i tym znakomitym talentem opowiadania, jaki Kubali nie opuszcza nigdy. Klęska ta miała wedle niego opłakane skutki pod każdym względem, ona to bowiem sprowadziła nie tylko wyludnienie, ale apatię, zwątpienie, lenistwo, rozprzężenie stosunków społecznych, a więc niemoc umysłową i moralną, które tak złowrogo odbiły się w dalszej działalności narodu.
Następny rok, 1653, pozwolił odetchnąć lżej, bo zaraza przeszła, ale przyniósł natomiast wojnę wołoską, w którą wmieszani byli, prócz Lupula, Tymoszka, już zięcia Lupulowego, Bassaraby mołdawskiego, także i Rakoczy, cesarz Ferdynand i Rzeczpospolita. Czasy to i wypadki nadzwyczaj zawikłane. Nienawiść dwóch hospodarów prowadzi ich do walki ze sobą, w której kto chce macza ręce. W bitwie pod Jałonicą Bassaraba bije Lupula i Tymoszka, obie zaś strony ubiegają się o pomoc Rzeczypospolitej. Ale ponieważ sprawa Lupulowa była już jednocześnie sprawą starego „Chmiela“ i Tymosza czyli kozacką, król więc przechyla się na stronę przeciwną. W tych ustawicznych zatargach, walkach, klęskach i zwycięstwach wyczerpują się wszyscy. Chmielnicki, nie czując się już na siłach sprostania Rzeczypospolitej, szuka pomocy Moskwy. Ale układy idą tępo, a osłabiają powagę Chmielnickiego. Tymczasem Tymosz, oblężony przez Polaków i Rakoczczyków w Suczawie, ginie. Kozactwo szemrze przeciw staremu wodzowi, że dla swych celów ich używa. Rozstrój wkrada się wszędzie. Po spełźnięciu układów z Moskwą, Chmielnicki raz jeszcze probuje podjąć wielką burzę na współkę z Tatarami, ale układy między królem a chanem zawarte pod Żwańcem stają temu na przeszkodzie. Z układów korzystają tylko Tatarzy, jedynym zaś rezultatem dotychczasowych kozacko-polskich wojen jest straszliwe wyczerpanie sił, wyludnienie całych miast, wsi i powiatów, oraz zupełne zniszczenie ziem rusińskich, które w znacznej części w głuchą się teraz zmieniły pustynię.
Ostatnim szkicem w książce Kubali jest Mieszczanin polski. Obraz ten pracy wytrwałej i spokojnej a uczciwej wśród ogólnej burzy ówczesnej nadzwyczaj miłe sprawia wrażenie. Niemało tu także materiału obyczajowego, który doskonale mógłby posłużyć powieściopisarzowi historycznemu. Ale przychodzi nam na myśl, że już służył, albowiem Kubala, nie przestając ze względu na studia i naukę być historykiem w poważniejszem znaczeniu, — z uwagi na dar opowiadania, na obrazowość i interes, jaki szkice jego budzą, jest zarazem i powieściopisarzem historycznym.
W słowach tych leży niemała pochwała, tytułu bowiem historyka i powieściopisarza zarazem, od śmierci Szajnochy nie było komu aż dotąd przyznać.

384.

Dzieje Polski w zarysie. Przez Michała Bobrzyńskiego. Drugie znacznie zwiększone wydanie. Tom I.
Szujski w swojej najnowszej Historii polskiej zauważył, że Naruszewicz i jego szkoła, stykając się mniej więcej bezpośrednio z czasami upadku Rzeczypospolitej, patrzyli na przyczyny tego upadku trzeźwiej niż późniejsza szkoła lelewelowska. Sam Lelewel, znakomity badacz wieków średnich historii polskiej, nowsze sądził ze stanowiska przekonań i roli politycznej, jaką sam odegrał, sądził więc i jednostronnie, i nie bez pewnej politycznej doktrynerii. Następcy jego, tacy, jak Moraczewski, i Schmitt, posunęli pogląd lelewelowski aż do krańców. Dzieje pod ich piórem, a zwłaszcza pod piórem przejętego na wskróś doktryną republikańską Schmitta, stały się prostą apologią przeszłości. Rozgrzeszono ją ze wszystkich win, a przyczyn upadku dopatrywać poczęto tylko zewnątrz. Te nawet strony dawnego życia, z których bezpośrednio rodziła się słabość, a więc brak spójności i niezdolność do oporu, wyidealizowane zostały do takiego stopnia, że nawet bezrząd dawnej Rzeczypospolitej wydał się tylko wyższością naszego społeczeństwa nad wszelkie inne współczesne. Skutkiem takiej przesady nie trzeba było długo czekać na reakcję, jakoż pojawiła się ona w ostatnich czasach w sposób nader wybitny. Idąc wprost przeciwną drogą, nowsi historycy rzucili na przeszłość całą odpowiedzialność za to, co się stało później, upatrując główną i prawie wyłączną przyczynę upadku nie w zewnętrznych potęgach, ale w wewnętrznych niedostatkach. Pogląd ich da się mniej więcej streścić w ten sposób, że takie zewnętrzne niebezpieczeństwa, przez jakie przechodziła dawna Rzeczpospolita, groziły i innym narodom, jeżeli zaś inne społeczeństwa dzięki wypracowanej wiekami sile wewnętrznej je przeszły, a Rzeczpospolita upadła — to widać, że upadła skutkiem własnego bezrządu, własnej słabości — słowem, własnej winy.
Czy taki pogląd nie jest popadnięciem w drugą, wprost tylko przeciwną pierwszej jednostronności, to właśnie pytanie, na które odpowiedzą dopiero czasy późniejsze. Natomiast na pytanie, która z dwóch ostateczności jest praktycznie dziś szkodliwą, bez wahania odpowiadamy, że druga. Niech ona ubiera się w jakie chce historiozoficzne szaty, niech na jakie chce nici nowszych systemów dzierzga wypadki dziejowe, podstawą jej pozostanie zawsze nauka, że wszelki upadek jest zasłużonym, że przyczynę jego każdy sam sobie przypisać winien, i że przestaje istnieć ten tylko, kto stracił prawo do istnienia. Owoż mówić to komuś, kto wszystko na poczuciu tego prawa funduje, jest to odbierać mu otuchę i podcinać jego podstawy moralne. Czy zaś działalność taka nie jest praktycznie szkodliwą i czy w zaślepionej swej bezwzględności nie wyda raczej gorzkich owoców, nad tem namyślać się nie widzimy potrzeby. Jakoż owa bezwzględność najnowszej szkoły przestraszyła już dziś rozważniejszych mężów, nawet takich, którzy przyznają jej niemałe skądinąd zasługi. Szujski w historii swej oddając sprawiedliwość nowszemu kierunkowi za to, że ten obalił apologetyzm bezrządu, słabości i zdjął glorię ubóstwienia z istotnych win i grzechów, zastrzega się jednakowoż przed przesadą tegoż kierunku. I słusznie. Jednakowoż tą chwalebną ostrożnością, tym rozsądkiem historycznym, który każe strzec się upatrywania całej i wyłącznej przyczyny w dziejach wewnętrznych, nie odznaczają się inni. Nie potrzeba zbyt wiele domyślności, aby zgadnąć, że Szujski, mówiąc na końcu swej książki o przesadzie najnowszego kierunku, miał na myśli między innemi, a może głównie, dzieło Michała Bobrzyńskiego, które tyle hałasu narobiło w czasach ostatnich. Dziś mamy przed sobą pierwszy tom drugiego wydania tego dzieła, w którem to drugiem wydaniu autor, jak łatwo się domyśleć, nie tylko nie zmienił swych założeń, czyli głównej syntetycznej podstawy, ale starał się ją wzmocnić szeregiem nowych spostrzeżeń i dowodów. Nie mamy ani zamiaru, ani czasu, ani miejsca, rozpatrywać zbyt szeroko tego zasadniczego stanowiska, streścimy je więc tylko dla wiadomości czytelników w krótkich słowach. Według Bobrzyńskiego, była Polska początkowo, jak i inne państwa, państwem patriarchalnem. Po napadach Mongołów i wyniszczeniu ludności sprowadzono Niemców, którzy obok dawnego ziemskiego, czysto polskiego żywiołu wytworzyli stan drugi, a ponieważ duchowieństwo było trzecim, król więc nie mógł uważać się za ojca jednej rodziny, przestał zatem być patriarchą, a państwo zmieniło się w państwo patrymonialne. Wreszcie w trzecim okresie wystąpiło nowe dążenie. Złamano dawne przywileje i zwolna tworzyło się państwo nowożytne z innemi celami i zadaniami. Do spełnienia tych zadań i przeprowadzenia celów potrzebną była siła, która wyraz swój mogła znaleźć w rządzie. Czasy też nowsze są jednym ciągiem usiłowań w celu wytworzenia potężnego rządu, ale społeczeństwo nie posiada na to dość zmysłu zachowawczego, żywioły nierządu i samowoli, biorąc górę już w XV wieku, łamią i ubezwładniają wszelkie usiłowania i wreszcie sprowadzają upadek. Oto podstawa dzieła Bobrzyńskiego, jak ją sam streszcza w swym podziale na okresy. Czemże więc jest nasza historia i jakie było jej zadanie wewnętrzne? Stworzenie rządu, a ponieważ nie mieliśmy na to dość siły i dość zachowawczego zmysłu, więc upadek przychodzi drogą naturalną. Stanowisko historyka tu wygodne i jasne. Ideałem jego jest silny rząd, zatem centralizacja, zatem społeczeństwo zmienione w maczugę w ręku danego ciała rządowego. Jest to zarazem miara do ocenienia dziejów wewnętrznych każdego społeczeństwa. Historia, wychodząc z tego punktu widzenia, siedzi na tronie i wydaje wyroki na społeczeństwa i ustawia je po lewicy lub po prawicy, wedle tego, czy pracą wewnętrzną wytworzyły silną reprezentację, czy nie. Jest może w takich sądach owa bezwzględna cześć dla siły, cechująca niektórych dzisiejszych historyków niemieckich, ale mniejsza o to. My stawiamy inne pytanie, a mianowicie: dlaczego takie wytworzenie lub niewytworzenie siły ma być podstawą do ferowania wyroków na dane społeczeństwa. Odnośnie do nas, Bobrzyński ma ogromny dowód za sobą: upadek. Nie wytworzyliśmy siły, o której mowa, dlatego nastąpił upadek — niewytworzenie zatem jest złem, jest zbrodnią przeciw własnemu istnieniu, a więc historyk ma prawo ukazać je jako główną winę i — potępić.
Racja zaiste wiele mówiąca, ale tylko w takim razie może mieć wagę prawa historycznego, jeśli się okaże, że bywa zawsze i powszechnie przyczyną upadku. Nie myślimy się przecie spierać o to, że silny człowiek silniej stoi na nogach od słabego, ale jednocześnie zaraz przychodzi nam na myśl, że i najzdrowszy i najsilniejszy, uderzony niespodzianie pałką w głowę, zwala się z nóg od razu. Z drugiej strony, mówić o słabym człowieku, że upada wyłącznie na mocy swego osłabienia, jest to patrzeć na niego w jakiś szczególny, oderwany sposób, jest to rozpatrywać go samego w sobie w oderwaniu od natury, okoliczności i stosunków zewnętrznych, a taki pogląd będzie zawsze abstrakcyjnym i jednostronnym. Tem bardziej więc nie powinien on mieć miejsca w historii. Wedle tego przypisywanie wszystkiego przyczynom wewnętrznym byłoby w najlepszym razie albo połową tylko całej prawdy, albo przesadą, przed którą zastrzega się Szujski. Z drugiej strony, przenosząc rzecz na pole historii, widzimy takie przykłady: Rzesza Niemiecka była przez długi czas tylko wyrażeniem geograficznem, stan ten jednakże nie sprowadził upadku samoistności politycznej niemieckiej. Odwrotnie, Hiszpania wytworzyła jeden z najsilniejszych rządów w nowszych czasach dziejów europejskich, i przy tym silnym rządzie straciła znaczenie polityczne, wpływy, bogactwa, oświatę, a utrzymanie samoistności politycznej (zapewne zgodzi się autor) winna tylko wyłącznemu swemu położeniu geograficznemu. Wobec tego rażącego przykładu nie podobna oprzeć się myśli, że poza wytworzeniem siły jest coś, są jakieś inne zadania w pracy wewnętrznej społeczeństw, tak ważne, tak główne i takie ze wszystkich największe, — że spełnienie ich słuszniej można by wziąć za podstawę sądów dziejowych i za historiograficzny punkt wyjścia. Mamy więc przed sobą dwa upadki: jeden Hiszpanii, z silnym rządem, — drugi dawnej Rzeczypospolitej, bez rządu. Wobec tego, jakże mamy patrzeć na aksjomat p. Bobrzyńskiego? Nie należy przy tem zapominać, że niejednokrotnie wewnętrzne zatargi dynastyczne, rejencje, ścieranie się partyj dworskich lub niesnaski w łonie zbiorowych ciał rządzących sprowadzały i na te społeczeństwa, które wytworzyły rządy właśnie najsilniejsze, takie chwile osłabienia, taką bezsilność, że upadek samoistności stawał się rzeczą tylko zbiegu zewnętrznego warunków, szczęścia lub nieszczęścia, większego lub mniejszego przygotowania sąsiadów itp. Powiemy nawet więcej, że tam właśnie, gdzie siła państwowa streszcza się w niewielkiej liczbie osób, tam i losy państwa jeszcze bardziej mogą być zawisłe od zmiennych kolei tychże osób. Wobec tego, jakże mamy rozumieć podstawowe stanowisko Bobrzyńskiego? Jeśli przypuścimy, że nie jakaś dana forma ustroju państwowego jest lepszą od innych, ale że silny rząd jest ten, który jest silny, tedy przypuścimy zarazem, że wszystko zależy nie od danego kształtu, ale od oświaty, patriotyzmu i cnót obywateli, a wówczas powiemy Bobrzyńskiemu, że bierze skutki za przyczyny, że tedy należało mu tych przyczyn szukać głębiej i na głębszych swój historyczny szemat oprzeć podstawach. Powiemy mu nadto, że nie uczy nikogo niczego nowego, bo że patriotyzm, cnota i oświata obywateli są podstawą każdego państwowego ustroju, to prawda stara jak świat.
O cóż więc idzie? O to, że Bobrzyński stając na stanowisku, na jakiem stoi, choć zastrzega, że jego pogląd jest porównawczym, jednakże rozpatruje dzieje tylko od wewnątrz i same w sobie, zatem w sposób abstrakcyjny i izolowany od zewnątrz, a takie stanowisko zawsze musi prowadzić do błędnych pojęć. Na próżno w drugiem, powiększonem wydaniu stara się wprowadzić czynniki geograficzne lub uwzględnić stosunki zewnętrzne. Są to tylko pozorne ustępstwa zrobione krytyce, są to jakby fioritury muzyczne, służące do wzbogacenia tylko głównej myśli i ozdobienia jej. Zasada pozostaje tąż samą, a tymczasem wobec tych nowych żywiołów należało ją zmienić. Chodzi nam o to, że jeśli istniały w Polsce dążenia do wytworzenia silniejszego rządu, takiego, jaki najogólniej widzieć się daje w innych państwach, jeśli dążenia te spełzły, to nie wypełniają one całkowicie dziejów wewnętrznych, albowiem leży w nich czynnik trzeci. Czynnik ten polega na dążeniu do wytworzenia nie już takiego lub owakiego rządu wedle zapożyczonego z Zachodu wzoru, ale samoistnego, oryginalnego ustroju państwowego, odpowiadającego najbardziej charakterowi i naturze narodu. I być może, że starcie się owego prądu z wybujałym indywidualizmem z jednej, a pościgiem za wzorami zagranicznemi z drugiej, wytworzyło bezsilność i chwilę osłabienia, którą zewnętrzne okoliczności zmieniły w upadek.
Tak więc w poglądzie Bobrzyńskiego jest tylko część prawdy. Nikt, kto nie jest ślepym, sprzeczać się z nim nie będzie o to, że gdyby Rzeczpospolita miała siły większe, to by się bronić mogła skuteczniej, na przypuszczenia jednak Bobrzyńskiego można odpowiedzieć również przypuszczeniem, które da się streścić w słowach: kto wie, czy gdyby w Rzeczypospolitej utworzył się silny rząd centralistyczny, absorbujący wszystkie siły wewnętrzne ogółu, — kto wie, czy nieuniknione w takim rządzie wstrząśnienia i katastrofy przy temże samem położeniu geograficznem nie sprowadziłyby wcześniejszego jeszcze upadku państwa. Kto by powiedział, że krytyki na przypuszczeniach budować nie można, temu odpowiemy, że tem bardziej nie można na nich budować całego systemu historycznego i brać danych pojedyńczych czynników między wielością dążeń, za całość dziejów.
Tem bardziej zaś nie wypada wyprowadzać z upadku takich nieudanych usiłowań upadku ogólnego, po którym na dobitkę p. Bobrzyński położył dziejową kropkę. Naród nie umiał wytworzyć tego, co jest podstawą bytu u innych, więc słusznie upadł — i koniec.
I temu to przeświadczeniu przypisać należy, że książka Bobrzyńskiego w pierwszem swem wydaniu tak nieprzychylnego (o czem sam autor wspomina w przedmowie do drugiego wydania) doznała przyjęcia ze strony, między innemi, dzienników warszawskich. Doznała dlatego właśnie, że system jego tak jest zaokrąglonym, tak skończonym i zamkniętym i przypieczętowanym — że, mimo zastrzeżenia autora, zanadto wyglądał na dzieje starożytnego Egiptu. Czując ten brak, prasa ostrzegła o nim czytelników i zrobiła słusznie, bo to brak kardynalny, wobec którego cały system przedstawia wielce wątpliwą wartość. Nie niechęć, nie uprzedzenia do osoby lub działalności, ale inne, ważniejsze względy powodowały zdaniami, przede wszystkiem zaś ta egipska kropka, której nie starł i pierwszy tom drugiego wydania, a która znaczy: oto system, a w nim początek, środek i koniec... Koniecznem i arcylogicznem i z nauką zgodnem wydaje się każdemu myślącemu człowiekowi orzec, że jeśli nie koniec — to system może być zgoła fałszywym, bo tęż samą przeszłość, którą autor najsurowiej sądzi, będzie może musiał rozgrzeszać.
Wobec tego, zarzuty autora, że recenzenci chwytali go na szczegółach, na fakcikach, datach i omyłkach zecerskich, pomijając umyślnie nić przewodnią, to jest podstawę systemu, zarzuty takie — powtarzamy — wydają nam się zupełnie fałszywemi.


385.

O powinnościach matek i wpływie, jaki ze swego stanowiska na społeczeństwo wywierać mogą. Przez Lusławę, autorkę Powieści ludowych. Wobec dzieł pedagogicznych, jakie ukazują się za granicą, wobec ich systematyczności, głębokości, a wyczerpującego sposobu i słynnych nazwisk pod niemi podpisanych, książkę Lusławy musimy zaliczyć do chwalebnych wprawdzie, ale dyletanckich usiłowań na niwie pedagogicznej. Praca taka u nas może by i miała znaczenie w swoim czasie, ale dzisiejszym wymaganiom naukowym już nie odpowiada. Matki, które o powinnościach swych chciałyby się z niej dowiedzieć, nie znajdą z pewnością w radach Lusławy niczego złego: przeciwnie — rady te są z gruntu uczciwe, ale razem wzięte są raczej zbiorem morałów, nie zaś systematem naukowym wychowania, który by poruszał i rozwiązywał kwestie pedagogiczne, lub rzucał na nie światło nowe. To, co Lusława pisze, jest owocem spostrzeżeń, jakie przeciętny rozsądek kobiecy może porobić w sferze własnej, dość zacieśnionej praktyki macierzyńskiej, z czego wypada, że żadna przeciętnie wykształcona i rozwinięta kobieta nie znajdzie w całej książce nic nowego. Po krótkim wstępie, z którego widać, że autorka nie jest obznajmiona ani z literaturą pedagogiczną ostatnich czasów, ani z rezultatami, do jakich głębsze doświadczenie doszło, zaczyna się szereg nieusystematyzowanych przepisów. Radzi więc autorka czuwać nad dziećmi, oddalać od nich zgubne przykłady, strzec od zgorszenia, wzwyczajać do posłuszeństwa, nie robić różnicy między dziećmi, nie dogadzać im zbytnio, uczyć uprzejmości etc. Któraż matka tego wszystkiego nie wie? Ustępy pojedyńczych rozdziałów zatytułowane są np.: Kłamstwo — i pod rubryką tą autorka powiada, że nie należy pozwalać dzieciom kłamać. Dalej idzie: O łakomstwie i nauka, że należy oduczać łakomstwa; dalej O skąpstwie, gdzie dowiadujemy się, że i to brzydka i niebezpieczna wada, etc. Są to pojęcia raz na zawsze znane, drukować je zaś po raz setny z rzędu warto tylko wówczas, kiedy, nie poprzestając na zakwalifikowaniu moralnem wad jako objawów złego, a cnót jako dobrego, daje się jeszcze coś więcej. Tem czemś więcej jest metoda i głęboka obserwacja nad charakterami i temperamentami dziecka, oraz sposoby stosowania do danego gruntu najodpowiedniejszych środków. Powinnością pierwszą matki jest znać dziecko w ogóle, a swoje w szczególności, powinnością zaś autorek piszących o tych powinnościach jest zadanie to ułatwić. Do tego zaś za mało jest wyliczyć kilka wad, przymiotów, dać kilka morałów lub przepisów. Co komu np. przyjdzie z podobnej recepty: „Dobrze jest rozwijać w dziecku poczucie piękna i estetyki“. Naprzód, co znaczy w dziecku „poczucie estetyki?“ Zapewne samej autorce trudno by odpowiedzieć... Powtarzamy jeszcze raz, że książka Lusławy jest aktem dobrej woli i uczciwych chęci, ale zarazem nieprzygotowanego umysłu. Czyni to cały wykład oklepanym, jakby przestarzałym i naiwnym. W ustępie np. O okropnych skutkach przymusu, czyli przymuszania dzieci do obrania zawodu, autorka jako na okropny skutek ukazuje na Lutra i twierdzi, że gdyby go nie przymuszano zostać księdzem, nie byłoby reformacji. Pogląd taki byłby dobry za czasów Alwara, ale na dziś trochę za stary. Autorka czasem też wnika w głąb rzeczy. Mówiąc np., że wedle dzisiejszych przepisów higienicznych powijaki, stojaczki, paski, kołyski, etc. uważane są za środki szkodliwe, dodaje: „Prababki nasze kołysały, powijały, prowadzały na pasku swe syny etc., każdy jednak młodzian mocny i tęgi wyrósł jak dąb“ etc. Trochę to zbyt ślepe uwielbienie dla dawnych sposobów, bo jeśli wyjątkowo silne indywidua mimo tych sposobów wyrastały jak dęby, niech autorka pomyśli tylko nad tem, ile słabszych dzieci właśnie dla niedokładności i wad w higienie ginęło. Widzieć to można jeszcze i dziś na dzieciach chłopskich, między któremi śmiertelność jest zastraszająca. Co do ostatnich rozdziałów, poświęconych takim np. wadom młodzieńczym, jak gra w karty etc., trudno wiedzieć, co one mają do roboty w książce poświęconej powinnościom matek. W ogóle, zbierając to, co powiedzieliśmy poprzednio, dochodzimy do przekonania, że: si vires desint, voluntas laudanda est, ale oddając chęciom, co należy, nie możemy powiedzieć inaczej, jak że dzieło zawiera same tylko rzeczy tysiąc razy powtarzane i do skarbnicy pedagogicznej nie wnosi nic nowego.

386.

Chore dusze, powieść w dwóch tomach J. I. Kraszewskiego, wyszła z druku w osobnej odbitce nakładem Gebethnera i Wolffa. Tegoż autora i tymże nakładem ukazała się powieść zatytułowana: Przygody pana Marka Hińczy, rzecz z podań życia staroszlacheckiego. Obie te powieści drukowane poprzednio były w pismach periodycznych.

387.

Jako zapowiedź zbliżającego się Nowego Roku poczynają się pojawiać książki dla dzieci. W ostatnich dniach wyszedł z druku Trójlistek, wierszyki dla młodych czytelników przez Ludwika Niemojowskiego. Pierwsza część tego zbiorku zawiera bajki i wierszyki przeznaczone dla dzieci od lat pięciu do ośmiu. Wartość ich średnia, a plastyka jak dla dziecięcego umysłu częstokroć za mała. Niektóre przy tem nie są do wieku odpowiednio zastosowane. Do takich liczymy np. Postęp. — „Czem jest postęp?“ — zapytał ojca Staś ciekawie. „To jest dążność, co człeka wciąż naprzód prowadzi“ odpowiada papa. Otóż pięcio- lub ośmioletni Staś nie pyta, co jest postęp, a przede wszystkiem nie zrozumiałby odpowiedzi. Znajdujemy takie za trudne wierszowane kwestie i w drugim dziale, przeznaczonym dla ośmiolatków i dla dzieci aż do lat 12. Do takich liczymy wiersz LIV pt. Pomoc materialna, pomoc duchowa i pomoc czynna, a zwłaszcza XCII, zatytułowany: Dom i szkoła. Znajduję w nim dwuwiersz następujący:

Francji zaś narzecze, jej mody, zwyczaje,
Powleka nas blichtrem, lecz umu nie daje.

I niegramatycznie, bo powinno być: „powlekają“ (mody, zwyczaje), i niezrozumiale. W ogóle nieraz p. Niemojowskiemu nie idzie łatwo i często bywa sztuczny, zatem do wyuczenia się na pamięć trudny. Talent pisania dla dzieci jest osobnym talentem. Trzeba umieć pogodzić dar zaciekawienia, łatwość, prostotę, z poprawnością i dobornością wyrażeń, boć przecie zależy bardzo na tem, żeby dziecko i rozumiało wszystko, i spotykało się od razu z dobremi wzorami językowemi. Tym wymaganiom nie zawsze Trójlistek odpowiada. Sam tytuł już jest niejasny. Przy tem obawiam się, że dzieci będą się nudzić wierszami w Trójlistku zawartemi. Może nie zawsze, może niektóre bajeczki są dość ciekawe, ale niektóre przypowiastki zupełnie za to nudne.
O ile przy tem dwie pierwsze części są zbyt trudne, o tyle trzecia, przeznaczona dla dzieci aż do lat 15, zbyt naiwna. Chłopcy w pietnastym roku życia są w szkołach i w wolnych chwilach czytają podróże, rzeczy historyczne, poezję poważną, ale nie moralne przypowiastki — panienki zaś pietnastoletnie, jak autor zapewne rozumie, zbliżają się już do wieku, w którym pożądają również innego umysłowego pokarmu — wszystko to osłabia pedagogiczne znaczenie Trójlistka, choć z drugiej strony ma on i swoje przymioty. Widać z niego, że autor oddaje się z zamiłowaniem uprawianiu młodocianego wieku i rad znajduje się w kółku małych czytelników, jak również w kółku małych czytelniczek.
Książka ozdobiona jest drzeworytami, bardzo średniej zresztą wartości.

388.

Dział rzeźby w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. W. Brodzki. Czy przyjdą u nas takie czasy, że rzeźba stanie u nas na równi z malarstwem? — nie wiemy; wiemy tylko, że bardzo jeszcze do tego daleko. Być może nawet, że w ogóle sztuka to przeżyta, i że gdy poczucie plastyki muskułów ciała ludzkiego zaginęło wraz z światem starożytnym — nowsi, którzy potrafili wytworzyć swoją własną poezję, malarstwo, muzykę i architekturę — w dziedzinie rzeźby pozostaną wiecznie uczniami tylko i naśladowcami starożytnych. Jednakże i w tym pochodzie za wzorami są różne stopnie mistrzowstwa, i gdy obcy mają takich Thorwaldsenów, Canovów i Carpeaux’ów, my nie liczymy jeszcze ani jednego nazwiska, które by mogło stanąć obok nich lub obok mistrzów dzisiejszego naszego malarstwa. Niektórzy chcą wprawdzie widzieć mistrza w Wiktorze Brodzkim, ale ludzie nieuprzedzeni, ludzie, którzy przekładają trzeźwość i prawdę nad łudzenie siebie lub kogoś, nie mogą dzielić tego poglądu. Pan Brodzki ma wprawdzie dość szczęścia do ludzi. Prace jego są, jeśli można się tak wyrazić, popularne i z łatwością zyskują sobie uznanie mniej trudnych amatorów. Z drugiej strony, artysta wie o tem, stara się urok swój podtrzymać — i uczynić ze swego studio na Corso małą świątyńkę bóstw efektownych. Prawa do tego nie zaprzeczamy mu bynajmniej; ponieważ jednak spotykaliśmy się zbyt często ze zdaniem, że Brodzki tem jest w rzeźbie, czem Matejko w malarstwie lub Mickiewicz w poezji, ośmielamy się przeciw podobnym mniemaniom najkategoryczniej zaprotestować. Amicus Plato — magis amica veritas! Matejko ma swój odrębny charakter, styl, — nie jest podobnym do nikogo — Matejko tworzy, że się tak wyrazimy: swoje własne malarstwo — i funduje szkołę — Brodzki idzie za innymi, nie naznacza pieczęcią potężnego indywidualizmu swoich dzieł, robi prędzej od innych, efektowniej od innych — ale wedle rutyny. Jest on może pomysłowszym a przede wszystkiem śmielszym niż Godebski, Guyski, Weloński, Rygier — ale w wykonaniu bynajmniej ich nie przewyższa. Przeciwnie, w tem, co się nazywa dokładnością, starannością odrobienia, nielekceważeniem modelów, a zatem i prawdą — oni wyżej stoją od niego. Rzeźb p. Brodzkiego widzieliśmy bardzo wiele. Najoryginalniejsza z nich, Fuga di Pompei, imponuje rzeczywiście śmiałością; ale w rysunku, zwłaszcza konia i mężczyzny, posiada bardzo wiele wad, pozwalających się domyślać, że artysta robił z pamięci, nie z modelów. Widzieliśmy także na wystawie paryskiej nagrobek jego dzieła, przeznaczony dla jakiejś margrabiny włoskiej (nazwiska nie pamiętamy), który szczególniej pociągał ku sobie widzów. Stoi on już obecnie na cmentarzu rzymskim w kaplicy tejże rodziny, a przedstawia kobietę zmarłą, którą nadbiegające dziecie stara się rozbudzić, myśląc, że matka śpi tylko. Poetyczność tego pomysłu, zdziwienie malujące się na twarzy dziecka, które zdaje się wołać: mamo! — wszystko razem pociąga ku sobie serca widzów i jedna dziełu ich sympatię. Ale po bliższem przypatrzeniu się dostrzegamy, że dziecie jest niemowlęciem, które nie mogłoby się o własnych siłach utrzymać na nogach — i ta niezgodność z naturą rodzi jakąś fałszywą nutę i znów nasuwa podejrzenie, że artysta robił na pamięć, a z tego powodu psuje pierwsze sympatyczne wrażenie. Znajdująca się obecnie na wystawie Skromność jest rodzajem brawury rzeźbiarskiej, której trudność polega na wykonaniu rysów twarzy pod kwefem i samego kwefu z tiulu lub gazy. Artysta wywiązał się dość szczęśliwie z zadania, lubo kwef, lekki istotnie na twarzy, — opada już ciężkiemi, właściwemi kamieniowi fałdami pod szyją. Zresztą, tego rodzaju dzieła dowodzą wprawdzie biegłości, ale gdy nie są wykonane z pierwszorzędnem mistrzowstwem, wchodzą w zakres tak zwanych sztuczek, leżących poza sferą wielkiej sztuki. Pomysłowość rzadziej zawodzi artystę niż wykonanie, lubo np. jego Polityka, przedstawiająca tajemniczą niewiastę spuszczającą psa na kota, ma i w koncepcji coś trywialnego. Portrety stanowią mocniejszą stronę Brodzkiego, a jakkolwiek i w tej gałęzi przyznajemy stanowczą wyższość Rygierowi, który w przeciwieństwie do Brodzkiego jest raczej niedoceniony, jednak ta śmiałość nadaje utworom Brodzkiego cechy oryginalne, a rzeczywisty dar chwytania podobieństw zastępuje szczęśliwie pewne niedokładności w modelowaniu. Portret Mianowskiego znajdujący się na wystawie uderza rzeczywiście wielkiem podobieństwem.
Pisząc to, cośmy napisali, nie mieliśmy bynajmniej zamiaru obniżać wartości Brodzkiego. Zajmuje on między polskimi rzeźbiarzami miejsce poczesne, ale nie pierwsze, z drugiej zaś strony, stanowczo nie możemy się zgodzić na położenie jego imienia obok np. Matejki w malarstwie, lub obok takich mistrzów, jak Thorwaldsen, Canova, Dupré, lub jak najoryginalniejszy ze wszystkich Carpeaux. Pod tym względem nie łudźmy się... Choćbyśmy nawet chcieli przyznać się i do Antokolskiego, co zresztą uczynilibyśmy tylko w takim razie, gdyby sam Antokolski uczynił sobie zaszczyt liczenia się do nas — to i z plusem jego również przesadzonej sławy stoimy w zakresie rzeźby nie tylko niżej od tych czasów, w których Thorwaldsen wykonał swój sławny fryz przedstawiający pochód Aleksandra W., — ale stoimy niżej od współczesnych Francuzów i Włochów. Oni posunęli przynajmniej technikę do wysokiego stopnia, — my i pod tym względem wiele mamy jeszcze do zrobienia. Co więcej, wedle nas sztuka potrzebuje dwóch zapałów, tj. zapału artystów — i zapału publiczności, bo ten ostatni jest gruntem, na którym pierwszy może rozrastać się, nabierać siły i kwitnąć. Tymczasem nauczono się u nas odczuwać już trochę malarstwo, ale poczucie plastyki i uroków w niej zawartych śpi jeszcze. Rozbudzić je należy do talentów i do pracy młodszych przedstawicieli rzeźby, do których liczymy Piusa Welońskiego i wielce podobno utalentowanego Tadeusza Błotnickiego. Starsi rozbili pierwsze lody, i część zasługi spada w tem i na Brodzkiego, który zawsze odznaczał się pracowitością. Przyznając mu tę zasługę, przyznając wrodzony duży talent, musieliśmy jednak zaznaczyć i jego wady. A w każdym razie sądzimy, że szeregi naszych rzeźbiarzy są jeszcze zastępem bez hetmana, i że buława nie należy się nikomu.


389.

Wojna chocimska. Poemat w 10 częściach. Przez Wacława Potockiego. Treścią wielkiego tego poematu, napisanego około r. 1671—2, jest zwycięstwo odniesione przez Chodkiewicza pod Chocimem w r. 1621 nad Turkami. Wojna ta była jednym z najważniejszych wypadków dziejów ówczesnych. Turcy pod wodzą sułtana Osmana, wszedłszy w liczbie 400,000 w granice dawnej Rzeczypospolitej, zamierzyli dokonać podboju reszty Słowiaństwa, lecz Polacy pod wodzą bohaterskiego Chodkiewicza, jakkolwiek w liczbie 65,000 tylko wojska, nie tylko odparli zwycięsko wszystkie zamachy sześćkroć liczniejszego nieprzyjaciela, ale działając zaczepnie zmusili go do odwrotu i do zawarcia pokoju. Wypadek ten głośnym stał się w całej Europie; pisano ody na cześć tego zwycięstwa, malowano obrazy i haftowano je na gobelinach. Szczególniej jednak radosnem echem odbiło się ono w całej Słowiańszczyźnie, i tej to radości przypisać należy jedno z największych dzieł poetycznych, na jakie zdobyła się literatura południowo-słowiańska. Jeśli jednak tak było poza granicami Rzeczypospolitej, łatwo zrozumieć, że w kraju nie brakło historyków i poetów, którzy zapragnęli uświęcić wielki tryumf narodowy. W ten sposób powstał pisany piórem godnem Cezara pamiętnik tejże wojny Jakóba Sobieskiego (ojca króla), zatytułowany: Commentariorum Chotinensis belli libri tres — i wielki utwór Potockiego, który, jak chcą niektórzy krytycy, jest tylko parafrazą wierszowaną pamiętnika.
Ale poemat zasługuje na szerszą uwagę niż parafrazy. Bądź co bądź jest on największem dziełem poetyckiem, jakie wydała literatura nasza z XVII wieku. Tyszyński twierdzi wprawdzie, że Wojna chocimska nie jest epopeją, ani artystyczną, z romantycznych i idealnych szczegółów złożoną całością. Według niego jest to tylko opowiadanie językiem poetycznym i z poetyczną fantazją świetnego historycznego ustępu. Tenże sam jednak Tyszyński, mimo całej surowości sądu, nie waha się w przyznaniu dziełu stanowczej wyższości nad wszystkiemi innemi, i również nie waha się przyznać mistrzowstwa autorowi w wielu ustępach, na dowód czego przytacza liczne przykłady.
Jest to pokarm zdrowy, pełen siły i chwały narodowej, który przeto może napełnić każde serce dumą i patriotyzmem. Długi czas on leżał w ukryciu, Potocki nie śmiał go drukować, bo był to człowiek skromny, zamiar więc napisania epopei uważał za tak wielki, że żadne wykonanie nie mogło go zadowolić, wskutek czego i własną pracę uważał za słabą. Stąd poemat ten w chwili, gdy został wykonany, mało kto znał, a wkrótce zapomnieli o nim wszyscy. Dopiero Józef Borkowski, dostawszy rękopism, rozmiłował się w nim tak dalece, że jeszcze na łożu śmierci zaklinał Przyłęckiego, by go wydał. W ten sposób dopiero w r. 1850 we Lwowie poemat ukazał się w druku, i to nie pod nazwiskiem autora, ale Andrzeja Lipskiego, podczaszego chełmskiego. Późniejsze dopiero badania wykryły prawdziwego autora, jakkolwiek cała sprawa była przez dłuższy czas kwestią sporną. Szajnocha pierwszy dowiódł, że autorem Wojny chocimskiej był Wacław Potocki. Potem pokazały się już liczne studia (Mecherzyńskiego, Nabielaka, Bełcikowskiego) nad poematem i jego autorem. O Potockim jednakowoż nie mamy dokładnych wiadomości. Z różnych przygodnych wzmianek wiemy tylko, że pochodził z zamożnej rodziny szlacheckiej, nie Pilawitów, ale Szreniawitów, że za Władysława i Kazimierza, jak każdy szlachcic, bywał w licznych potrzebach wojennych, na starość zaś osiadł pod rodzinną strzechą i pisał. Był człowiekiem wykształconym, czytał wiele i pisał wiele, ale może właśnie dlatego, że zaczął tak późno, utworom jego przy całej ich podniosłości i powadze brak tego polotu młodzieńczego, którego rozwaga zastąpić nie zdoła. Prócz Wojny chocimskiej ułożył wiele jeszcze mniejszych i większych poematów treści religijnej, romantycznej i rycerskiej. Pisał hymny i ody duchowne, psalmy pokutne i pieśni. Do poematów rycersko-romantycznych należy jego przekład Argenidy z Barcklay’a, dalej większy oryginalny poemat Syloret, a nakoniec: Smutna przygoda Wirginiej, rzymskiej dziewicy, oraz Historia Tresy. W ogóle da się powiedzieć o tym rycerzu-poecie, że w działalności swej poetycznej sławił, jak na szlachcica owego wieku przystało: Boga, miłość i wojnę. Tak skromny, jak był, i tak mało rozumiejący o swym talencie pisarskim, stawiał jednak wysoko zawód pisarza, wyżej nawet nad herby, nad rycerskie pochodzenie, nad bogactwo, nad wszystko: „Mogą (mówi w przedmowie do Wojny chocimskiej) płakać krokodylowie, mogą się śmiać koczkodani; lwi i niedźwiedzie, psi i smocy rozmaitych sztuk, skoków, tańców wyćwiczyć się dadzą — jednego tylko pisma nie pojmą“.
Pisanie więc uważał za szczyt człowieczeństwa. Dlatego sam pisał — choć więcej dla siebie niż dla innych — i z tego powodu mało był aż do ostatnich czasów popularny. Lewentalowskie wydanie Wojny chocimskiej jest dopiero drugiem jej wydaniem. Należy mu jednak oddać sprawiedliwość, że starannem. Poprzedza je przedmowa Tyszyńskiego. Prócz Wojny chocimskiej zawiera ono pomniejsze poemata pt.: Merkuryjusz Nowy, Periody, Wiersze drobne.

390.

Z wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. Arab T. Pileckiego. Obrazów tego artysty widzieliśmy dotąd bardzo mało i dlatego właśnie zwracamy uwagę na pierwszy większy jego obraz, jaki nam się nasunął przed oczy. Przedstawia on Araba opartego w zadumaniu o ruiny zwalisk, prawdopodobnie egipskich. Jest to malowidło realne, mięsista zaś figura Araba bynajmniej nie odpowiada owemu wyobrażeniu postaci wychudłej, o ognistych oczach, które wytworzyliśmy sobie o synach Wschodu. Podobnych Arabów prozaicznych, takich, jakimi może są istotnie, nie zaś takich, jakimi przedstawiają się w „gazelach“, widzieliśmy już u Ajdukiewicza. I bynajmniej nie mamy za złe p. Pileckiemu, że zamiast Szanfarego dał nam typ rzeczywisty, złożony ze skóry i sporej ilości mięsa. Mielibyśmy jednak coś do nadmienienia przeciw temu, że ten fellach, który może sobie być kupcem z Kairu, pozuje w taki farysowski sposób na ruinach. Poza jego i zadumanie są teatralne, co stanowi tem większy rozdźwięk z filisterską tuszą, z wybornem widocznie odżywianiem i ze starannie uczesaną brodą. Słowem: ów Arab jest zanadto zadumany na filistra, a za mało poetyczny na farysa, co sprawia, że nie może znaleźć równowagi między tem, co jest artystycznym pomysłem, a co prostem studium. Chcielibyśmy także więcej charakterystyki wschodniej w twarzy, więcej Wschodu w oświetleniu, inaczej bowiem, gdyby nie zawój, biała draperia, ruiny i brak pewnych części ubrania, nie noszonych, jak się zdaje, przez Arabów, sama twarz nie powiedziałaby nam, że jest z kraju Mekki lub piramid. Ajdukiewicz jest równie w swoich Arabach realnym, ale bardziej charakterystycznym. Mniejsza, skąd bierze modele — znać jednak w nich przynajmniej rasę semicką. Arab Pileckiego, jakkolwiek malowany za ciężko, zwłaszcza w draperiach, które opadają w takich fałdach, jakby z wojłoku, nie z płótna były robione, — odznacza się jednak poprawnością rysunku i pewnością w modelowaniu. Artyście nie można by, o ile się zdaje, powiedzieć: „panie bracie, na rzemiośle się nie znacie“, — można by go raczej podejrzewać, że szuka dotychczas kierunku, szuka swojej właściwości, a tymczasem maluje, co popadnie.

391.

Drugi odczyt prof. Stanisławskiego o Boskiej komedii Danta. W drugim odczycie wprowadził prof. Stanisławski do Czysćca. Przede wszystkiem jednak wyjaśnił swe stanowisko jako prelegenta do krytyki i publiczności. Wspomniał, iż zarzucano mu, że w wykładzie swym o Dancie pomija filozoficzne i historyczne objaśnienia Boskiej komedii. Otóż profesor słusznie zauważył, że trzygodzinny wykład zaledwie może starczyć na obznajmienie publiczności z treścią dzieła, komentarze zaś mogą być podawane na gruncie znakomitej znajomości danego utworu. Zdaniem naszem sz. profesor ma zupełną słuszność, bo jakkolwiek nie brak jemu samemu tej znajomości, za to brak jej publiczności. Wielki utwór Danta należy obecnie do takich dzieł, o których każdy średnio wykształcony czytelnik słyszał wprawdzie wiele razy i z którego może zna wyjątki, ale mało kto miał chęci i sposobność przeczytania całości. Wykład zatem, który musi się rachować z czasem, spełnia w zupełności swe zadanie, jeśli poznajomi dokładniej z danem arcydziełem szersze koła słuchaczy. Widzimy w tem nawet większy ich pożytek, niż gdyby prelegent chciał ich zasypywać erudycją lub objaśniać filozoficznie mało znany utwór. Zresztą prelegent nie szczędzi objaśnień tam, gdzie ich istotnie potrzeba — wczorajsi tedy słuchacze dowiedzieli się, że architektura Czysćca odpowiada architekturze Piekła i zwiedzili siedm okręgów czysćcowych, spotykając liczne rodzaje grzechów i postaci, aż do miejsca, w którem ostatni stygmat grzechu znikł z czoła Florentczyka w bramach raju. Nie potrzebujemy dodawać, że to błądzenie przy świetle średniowiecznego geniuszu po mistycznych krainach cieniów miało dla słuchaczów dziwny urok, było bowiem czemś całkowicie odmiennem od tego, o czem słuchamy i czytamy zwykle. Przy tem prelegent mówił znacznie głośniej niż pierwszym razem, tak że wszyscy mogli dobrze słyszeć. Wprawdzie tłumaczył się, że znając swój słaby głos, może nie powinien był wstępować na katedrę, i że tylko chęć przemówienia choć raz w życiu do swoich skłoniła go do tego kroku — drugi jednak odczyt usunął wady pierwszego, usprawiedliwienie się zaś prelegenta zjednało mu, jak łatwo się domyśleć, tem większą sympatię publiczności.

392.

Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, r. 1880. Wydawnictwo Towarzystwa. Tom V. Jest to księga sprawozdawcza Towarzystwa, zasługująca ze wszech miar na poparcie. Celem jego jest umiejętne badanie Karpat i Tatrów, zachęcanie do ich zwiedzania, ochrona rzadszych gatunków zwierząt i roślin, wreszcie popieranie gospodarstwa i przemysłu górskiego. O programie tym wspominamy dlatego, aby zachęcić jak największą liczbę naszych czytelników do zapisywania się w poczet członków tego Towarzystwa, które jest instytucją zarówno sympatyczną, jak pożyteczną. Pamiętnik obejmuje sprawozdanie za rok 1880, zatem listę członków, rachunki z rozchodów i dochodów i sprawozdania pojedyńcze oddziałów. Druga część jego jest częścią naukową i literacką. Znajdujemy w niej rozprawki naukowe o miejscowościach, zjawiskach, zwierzętach i roślinach tatrzańskich, dalej wrażenia z podróży, opis uroczystości Kraszewskiego, a przede wszystkiem wiersz El’ego pt. Noc pod Wysoką, pod względem formy i poetyczności tak znakomity, tak nawet mistrzowski, że zaliczamy go bez wahania do najpiękniejszych utworów krakowskiego poety. Cała druga część jest nader zajmująca i daje się czytać z wielką przyjemnością. Z tego powodu Pamiętnik, nie przestając być sprawozdaniem, staje się zarazem ciekawą książką, którą kupować warto i dla niej samej, i dla wzbogacenia kasy Towarzystwa.

393.

Wawrzyniec Puttkamer. Przez Karola Estreichera. Monografia ta ciekawą jest nie tyle ze względu na człowieka, o którym mówi, ile ze względu na to, że jest ona nowym ubocznym przyczynkiem do biografii Mickiewicza. Puttkamer był, jak wiadomo, mężem Maryi Wereszczakównej, w której kochał się Mickiewicz; dzięki więc Adamowi dwa te imiona przeszły wraz z nim do pamięci ludzkiej. Skądinąd już wiadomo, a monografia to potwierdza, że Puttkamer bynajmniej nie był typem bogatego rywala lub tyrana, który w balladowy sposób wydziera ukochaną ukochanemu. Jeśli zaś w namiętnych uniesieniach Gustawa w Dziadach rywal występuje w cieniach raczej niż w świetle — dzieje się to raczej gwoli konieczności poetycznej antytezy — bynajmniej zaś nie jest odbiciem rzeczywistej postaci. Puttkamer wydarł Marylę Mickiewiczowi — to pewna, jak również i to, że Mickiewicz cierpiał z powodu straty, ale cierpiał raczej w sposób poetyczny, tj. imaginacyjny, niż istotny. Miłość Adama ku jasnowłosej panience, w miarę jak coraz nowe badania rzucają na nią światło, była natury czysto platonicznej. Źródło jej leżało w młodzieńczej egzaltacji i w poczuciu potrzeby posiadania ideału. Gdyby nie była nawet trafiła na przeszkody, prawdopodobnie i tak nie doprowadziłaby do ołtarza. Związek ten czysto duchowy bez krwi i kości da się streścić w słowach: „Niechaj losy innego darzą ręką twoją, ale wyznaj, że Bóg mi poślubił twą duszę“. Tym innym był właśnie Puttkamer. Mickiewicz jako egzaltowany młodzieniec odczuwał teoretycznie wszystkie cierpienia zawiedzionego serca, a jako poeta umiał je zakląć w słowa, mające wszystkie pozory straszliwej rzeczywistości, a w gruncie rzeczy jednak sam poważał Puttkamera i nie cofnął mu nigdy nie tylko swego szacunku, ale nawet przyjaźni. Dla Maryli pozostało tylko z tego stosunku wieczne wspomnienie, że kochał się w niej Adam — wspomnienie, którem podobno do końca życia się chlubiła. Zresztą była nie tylko dobrą, ale odpowiednią żoną dla Puttkamera — może nawet odpowiedniejszą, niż byłaby dla Mickiewicza, bo „orłom w locie nie sprostać“ — a nawet i nadążyć za niemi trudno. Puttkamer przy tem wcale nie należał do pierwszych lepszych właścicieli ziemskich majątków, dających tyle a tyle rocznego dochodu. Przede wszystkiem młodość miał rycerską, a więc i on był opromieniony pewnym urokiem poezji. Estreicher słusznie mówi, że przymiotniki dobry, zacny etc. przyznawane zwykle ludziom nijakim, którzy nikomu w drogę nie wejdą, nie wystarczyłyby mu do pożycia z kobietą, na którą raz padły olimpijskie oczy i która nie mogła o nich zapomnieć. Puttkamer wspomnieniom tym musiał przeciwstawić coś jeśli nie równie wielkiego, — to przynajmniej niepowszedniego. Przeciwstawiał więc czar wojennego męża, który pod Berezyną, Budyszynem, Lützen i Lipskiem patrzył w oczy śmierci, a po wtóre przeciwstawiał i umysł szlachetny i w całem znaczeniu tego wyrazu wyższy nad swój wiek. Około roku 1818, korzystając z tego, że cesarz Aleksander I dozwolił dziedzicom uwłaszczać swych poddanych, Puttkamer, zjechawszy na sejmik do Grodna jako delegat nowogrodzki, całą siłą pracował nad tem, by obywatelstwo uchwaliło uwłaszczenie. Wywołało to burzę i ściągnęło na Puttkamera nazwy jakobina, sankiulota, anarchisty — mimo to jednak całe życie nie przestawał pracować nad polepszeniem doli włościan.
Gdy zaprowadzono tak zwany inwentarz, tj. rodzaj przepisów regulujących stosunek panów względem chłopów, Puttkamer jako marszałek lidzki tak dalece stał po stronie bezwzględnej słuszności, iż przezwano go marszałkiem chłopskim, co uważał sobie za największy zaszczyt. Był to więc mąż, który brał udział w najważniejszych zadaniach społecznych swego stulecia — i który w imie ich walczył — jeśli nie na czele, to przynajmniej w pierwszym szeregu. Jako taki mógł więc wypełnić życie kobiety, której horyzont nie był zresztą zbyt obszerny.
Życie jego było pracowite i czynne. Należał do ówczesnych stowarzyszeń literackich, brał udział w zakładaniu szkół, jako ewangelik zajmował się czynnie sprawami swego kościoła, zakładał fabryki dla rozbudzenia przemysłu w okolicy, a czynił to wszystko wśród własnych licznych kłopotów pieniężnych i dość złego stanu interesów.
Takim był człowiek, za którego wyszła Maryla.
Wszystkie te szczegóły, o których wspomnieliśmy, znajdzie czytelnik opowiedziane obszerniej w monografii, o której mowa.

394.

Dzieła Józefa Kremera. T. X. Wydanie Lewentalowskie. Tom ten zawiera siódmy i ósmy arkusz obszernej pracy pt. Życie i prace Kremera, następnie dalsze arkusze Podróży do Włoch (tomów V i VI), a nakoniec dalsze arkusze Pism pomniejszych.
W ustępie z Życia i prac Kremera rozpatrywany jest szeroko stosunek krakowskiego filozofa do Hegla, którego nasz filozof był zwolennikiem i uczniem. Jednakże w wielu razach różnił się od niego zasadniczo, tak pod względem pojęcia, jak i metody filozofii, które to różnice wyłożył obszernie w swym Wykładzie filozofii. Różnica ta polega na tem, że gdy u Hegla podstawą dialektyki jest tożsamość myśli i bytu, tj. podmiotu myślącego i przedmiotu myślanego, — Kremer przyznaje światu zewnętrznemu byt niezależny i odrębny od podmiotu myślącego — a stąd wedle niego rozwój dialektyczny myśli będzie nie już rozwinięciem rozumu bezwzględnego, ale tylko odpowiedniego bezwzględnemu. Doprowadziło to Kremera do uznania Boga osobowego — i ostatecznie odstrychnęło go od panteizmu, od Hegla, a nawet od własnych swych dawniejszych przekonań, wypowiedzianych poprzednio w Rysie filozoficznym umiejętności. Mimo tego ów Rys filozoficzny ma głębokie swoje znaczenie w dziejach filozofii w Polsce, była to bowiem pierwsza systematyczna praca na tem polu. Przed jej ogłoszeniem nie rozumiano u nas zupełnie, co to jest jakikolwiek skończony systemat filozoficzny. Filozofia Kartezjusza, Spinozy, Leibniza przeszły przez umysłowość naszą bez śladu. O Kartezjuszu dowiadujemy się tylko od profesora-jezuity, że jego poglądy stanowią dziesiąty stopień ateizmu. Po reformie szkół Konarskiego mówiono i pisano u nas wprawdzie o Bakonie, Locku, Condillacu, Kancie i Schellingu, ale były to prace albo urywkowe, odnoszące się tylko do pewnej sfery pojęć filozoficznych, albo pisane w celach pedagogicznych. Kremer pierwszy przedstawił całość systemu, gdyż praca ta uprzedziła usiłowania filozoficzne Trentowskiego, Cieszkowskiego, a nawet i Libelta.
Późniejszy Wykład nie ustępuje pod względem doniosłości Rysowi a nawet jest już owocem ducha dojrzalszego i samodzielniejszego, a jakkolwiek to ostatnie dzieło w kolei czasu późniejsze już jest od prac innych naszych wyżej wspomnianych filozofów, jednakowoż zajmuje stanowisko zupełnie od tych prac niezależne.
Wyjaśniwszy w ten sposób stanowisko Kremera, autor rozprawy o Życiu i pismach poświęca dalszy jej ciąg krytyce tegoż stanowiska, a choć wogóle jego praca ma charakter mocno apologiczny, nie brak jej jednak wskazówek wyjaśniających późniejszy zwrot Kremera, jaki dostrzegamy w Wykładzie w stosunku do poprzedzającego Rysu filozoficznego.
Według autora przyczyną tego nawrotu od panteizmu do pojęcia Boga osobowego była w Kremerze sama jego natura — natura estetyka. Poczucie estetyczne i serce człowieka nigdy nie może się zadowolić wyrobami myśli abstrakcyjnej; stosunki osobiste zdolne są jedynie podniecić i uspokoić wymagania ducha estetycznego, który zresztą w zakresie sztuki spotyka się właśnie nie z abstrakcją, ale z indywidualizmem w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu. Kremer więc jako estetyk i jako człowiek serca musiał wymknąć się z panteizmu w stronę indywidualizmu — musiał bezwzględną ideę przetworzyć w swym umyśle w bezwzględną osobę. Był zaś prawie więcej estetykiem niż filozofem w ogólnym sensie tego słowa, a na to nie potrzeba innego dowodu, jak choćby jego Podróży do Włoch, której dalsze arkusze, przyłączone do tegoż tomu, są jakoby mimowolną ilustracją dla rozprawy o Życiu i pismach. Mówi w nich Kremer o Rzymie i jego zabytkach. Poświęciwszy pierwsze zaledwie rozdziały charakterowi i obyczajom dzisiejszego miasta, zagłębia się natychmiast w starożytność i ginie w odmęcie ruin, zabytków architektury, rzeźby, i malarstwa. Podróż jego jest też cennym i pracowitym zbiorem materiału estetycznego i estetycznych spostrzeżeń, zbiorem daleko obfitszym niż wiele francuskich i niemieckich, cieszących się daleko większą sławą. Występuje w niej Kremer jako badacz, jako filozof-estetyk, ale także jako i miłośnik. Przed dziełem sztuki nie staje on tak, jak np. Hipolit Taine, tylko z bystrym lecz zimnym umysłem dostrzegacza, ale (cecha doprawdy chyba wyłącznie polska) z miękkiem i rozkochanem sercem. W ten sposób każdy przedmiot staje się zaraz dla niego przedmiotem umiłowanym, w poglądzie zatem nań ojciec, pragnący ukryć wady dziecięcia, góruje nad krytykiem. W ten sposób da się wyjaśnić, dlaczego u Kremera światła wychodzą lepiej niż cienie. Mniej się to podoba młodszemu pokoleniu, które chciałoby być zawsze trzeźwem i przedmiotowem, szkodzi może nawet krytyce, ale daje natomiast ciepło, które z kolei sprawia, że Podróż do Włoch czyta się jednak jak prawdziwie zajmującą książkę. Kto przy tem naocznie zna opisywane w niej zabytki sztuki, ten dostrzeże, że spostrzeżenia dodatnie Kremera, mimo jego sentymentalnego chwilami stylu, czynione są trafnie, z wielką silą i bystrością. Kremer jest starym przewodnikiem, czasem przypominającym owych cicerone, którzy obrażają się, gdy oprowadzany przez nich gość pozwoli sobie zrobić najmniejszą naganną uwagę, ale przewodnikiem dobrym i znającym do gruntu swój przedmiot.
Do dzieł sztuki dzisiejsi estetycy częstokroć dodają inne komentarze, bardziej pozytywne, nie zawadzi jednak choćby dla porównania wysłuchać i dawniejszych, taki tylko bowiem sposób ułatwia wyrobienie sobie własnego zdania. Dla tych powodów szkoda zapewne, iż ten pierwszy nasz w nowszych czasach filozof i estetyk tak mało jest znany nowszemu pokoleniu, tak bardzo zapomniany i tak niesłusznie a częstokroć pomijany obojętnie.
W to, co stanowi ogólną naszą dzisiejszą umysłowość, niemało weszło kremerowskich myśli i dostrzeżeń, choć może sami dziś o tem nie wiemy. Nie zasypujmyż piaskiem niepamięci tej studni, póki jej woda zdrowa jeszcze jest i odżywcza. Mówiąc to, mamy głównie na celu nie tyle prace filozoficzne, ile ściśle estetyczne Kremera, a to tem bardziej, że w zakresie estetyki istotnie tak mało dotychczas u nas zrobiono i pojęcia nasze o rzeczach sztuki takie są jeszcze słabe, że każda praca oryginalna w tym zakresie wydaje nam się nader ważną. Nie wątpimy, że nowe wydanie ułatwi wszystkim obznajmienie się z Kremerem.

395.

Trzeci odczyt prof. Stanisławskiego. We wczorajszym odczycie profesor Stanisławski przeprowadził swoich słuchaczy drogą Danta do Raju. Raj podzielonym jest na dziesięć sfer, przez które kolejno wiedzie florenckiego poetę Beatricze. Duchy wychodzą na spotkanie Danta i objaśniają mu to, co widzi, skutkiem czego w poemacie obok czystej poezji znajdujemy w obfitości i dydaktykę. Jak w Piekle i Czysćcu zawarł poeta wszystkie średniowieczne pojęcia przyrodnicze, — tak przy opisie Raju spotykamy się z astronomią, metafizyką i teologią. Całe niebo jest jednem niezmierzonem źródłem światła i szczęścia, ale różnie ubłogosławione duchy zamieszkują różne sfery. Sfera księżycowa przeznaczona jest dla duchów bez zapału. Tu zaraz spotykamy się z wykładem astronomii, płynącym z ust Beatricze do uszu poety, wykład zaś ten następnie przechodzi, w objaśnienie nauki o miłości. Wszelkie dusze tak mocno zadowolone są z miejsca, w którem żyją, i nagród, jakie na nie spłynęły, że nic więcej nie pragną. Energiczniejsze, które swą energię zużyły na czynieniu dobra na ziemi, mieszkają na planecie Merkurym. Tam więc poeta spotyka cesarza Justyniana, który opowiada mu historię swych rządów; Beatrix zaś objaśnia mu tajemnice odkupienia. Na Wenus mieszkają duchy, które szczególną płonęły miłością ku Stwórcy. Słońce zamieszkują między innymi doktorzy kościoła, więc tzw. Doktor Seraficki, św. Tomasz etc. Na Marsie żyją krzyżownicy polegli za wiarę.
Następne sfery tworzą Jowisz i Saturn, od którego, idzie w świetlistą nieskończoność drabina, wierzchołek zaś jej gubi się w niedostępnych wysokościach. Tu św. Piotr Damian karci zepsucie duchowieństwa na ziemi. Z Saturna przenosi się poeta do nieba gwiaździstego, gdzie rozmaici wielcy święci otwierają przed nim różne wielkie tajemnice. Przybywszy do prawdziwego Raju, widzi z początku jedynie rzekę światłości, następnie Kościół tryumfujący, Matkę Boską na tronie, św. Łucję i św. Bernarda, który błaga Maryję, by pozwoliła oczom Dantego wytrzymać blask Boży. Poezja i myśl dochodzą tu do zenitu, poza którym opis staje się prawie niepodobieństwem.
Jednakże poeta mówi dalej.
Widzi dziewięć kół współśrodkowych, w środku zaś punkt błyszczący, który jest treścią wszechbytu. W tym punkcie, lecz w nieskończonej głębi, znów dostrzega trzy koła, z których drugie jest odblaskiem pierwszego, a trzecie wynika z obu. To już Bóg w Trójcy jedyny. Na tem kończy się Boska komedia — poemat za jedną drogą prosty i zadziwiający uczoną dogmatycznością. Pod względem zakresu, jaki może objąć myśl ludzka, poemat to największy ze wszystkich w świecie i próżno byłoby szukać czegoś odpowiedniego, zwłaszcza ostatnim jego częściom, w jakiejkolwiek literaturze nowoczesnej, z wyjątkiem naszej, w której widzenie wielkiego Adama jest jakby przewiane duchem Danta. Na tem porównaniu zakończył prof. Stanisławski swój odczyt.
Dla wiadomości czytelników dodamy jeszcze tylko to, że w literaturze naszej istnieją dwa tylko całkowite przekłady tego wielkiego poematu. Autorem pierwszego jest Julian Korsak, który pracę swą poprzedził komentarzami według Biagoliego i Streckfussa. Drugiego całkowitego dokonał właśnie prelegent, prof. Stanisławski.
O sumiennej i znakomitej tej pracy podaliśmy w swoim czasie obszerne sprawozdanie, jeśli zaś dziś powtarzamy tę wiadomość, to dlatego, by przypomnieć słuchaczom prof. Stanisławskiego, że stał przed nimi człowiek, który badaniu swego przedmiotu całe życie poświęcił i który należy do największych jego miłośników i znawców.
Gorące więc oklaski, jakich nie szczędzono szan. profesorowi, były prawdziwie zasłużone.


396.

Przygody IMc. Pana Marka Hińczy. Przez Józefa Kraszewskiego. Jest to odbitka powieści drukowanej poprzednio w jednem z pism periodycznych. W ostatnich czasach talent Kraszewskiego stał się najwybitniejszym w kreśleniu postaci z naszej przeszłości. Łatwość, z jaką zdobywa się niespracowany autor na najrozmaitsze typy, szczerość, z jaką je kreśli, werwa i dokładna znajomość lat minionych, czyni z takich opowiadań rzeczy nad wszelki wyraz zajmujące. Czyta się je z równą łatwością i pogodą, z jaką pisał je autor. Nic tu myśli nie wstrząsa zbytecznie, nie przeraża, nic nie zaburza wyobraźni. Od początku do końca zostaje się pod miłem wrażeniem miłej gawędy. Do kategorii takich miłych utworów należą i Przygody Marka Hińczy. Jest to opowiadanie o życiu szlachcica, który miał dziwne szczęście we wszystkiem. — Z początku sierota i bez majątku, pasał gęsi, później dostał się do klasztorów, ale wnet fortuna zaczęła wysypywać na niego łaski z rogu obfitości. Spotkał go oto na drodze bogaty imiennik i wziął do siebie, a następnie pokochał jak własne dziecko. Pan Marek wyrósł i zmężniał, a choć uczyć się nie chciał, wrodzony spryt zastępował naukę. Gdy go opiekun wyprawił, by na własną rękę szczęścia próbował, uśmiechało mu się to wszystko. Zabiciem rozbójnika trzos wzbogacił, potem bałamucił trochę to starościnę Kocową, to piękną Klarę Wążównę. Po licznych tym podobnych przygodach ożenił się wreszcie z wojewodzianką, ni młodą wprawdzie, ni piękną, ale zamożną — i... wojewodzianką, czem podniósł splendor imienia Hińczów raz na zawsze. Bohater sam może nie jest zbyt sympatyczny, ale fortuna faworyzuje nie najlepszych, tylko wybranych. Jest on jednak sprytnym człowiekiem i w ogóle doskonałym typem wśród innych doskonalszych jeszcze, bo Kraszewski sypie niemi w ogóle jak zza rękawa. Stary pan łowczy, rezydent Krutowski, Kocowa, Wąż i panna Klara Wążówna, to wszystko postacie wyborne, takie, jakie tylko tak wprawna ręka może rzucać niby od niechcenia, — a przy tem tak swojskie, że każdy sobie przypomina, gdzie i kiedy widział podobne. Łatwość tworzenia ich tłumaczy się tylko wielkiem wsłuchaniem się w przeszłość i jej właściwe tętno. Nie jest to wprawdzie jeden z najlepszych utworów Kraszewskiego i nie zajmie między niemi jednego z naczelnych miejsc, — napisany jest niby od niechcenia, sam przez się jednak tyle ma przymiotów i charakterystyki, że stanowi książkę zajmującą, zdrową do czytania, wesołą i w ogóle jedną z takich, którą czytając nie liczy się godzin i zapomina się o wszelkich kłopotach.
Całość obejmuje jeden niewielki tomik; wyszła zaś nakładem Gebethnera i Wolffa.

397.

Zarys rozwoju wiedzy o ziemi na tle historii odkryć geograficznych, skreślił dr Franciszek Czerny, prof. geografii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nakładem Filipa Sulimirskiego. Jest to historia rozwoju pojęć geograficznych od czasów najdawniejszych aż do chwili obecnej. Nauka geografii jest jedną z najstarszych między wszystkiemi naukami, albowiem zaczyna się ona już wtedy, gdy człowiek wystąpił po raz pierwszy na widownię dziejów jako rzeczywisty czynnik historyczny. Z drugiej jednak strony pierwotne mętne pojęcia dawnych albo dzisiejszych barbarzyńskich ludów o ziemi nie stanowią jeszcze nauki geograficznej. Dzisiejsze niektóre plemiona posiadają zadziwiającą łatwość orientowania się wśród własnych siedzib, co więcej, umieją kreślić nader wiernie ich mapy. Odznaczają się tem szczególniej Czerwonoskórzy i Eskimosi, których karty okolic arktycznych służyły nieraz za podstawę do badań podróżnikom europejskim. Najmniej wiedzą o swych siedzibach Murzyni Afryki środkowej, brak bowiem pomiędzy nimi pokoleń koczujących. Wszystko to jednak nie stanowi geografii. Ucywilizowane ludy niewiele większym cieszyły się zrazu zasobem wiedzy geograficznej. Karty geograficzne kreślone przez nie, lubo z wielką czasem dokładnością (peruwiańskie i meksykańskie), obejmowały również ich własne tylko kraje. Dopiero u narodów aryjskich, jako najbardziej czynnych, rozbudził się po raz pierwszy interes geograficzny. Długi czas jednak wiadomości ich były nie tylko powierzchowne, ale czysto utylitarne, zatem odarte z głębszej umiejętnej cechy. Oto odkrycia Hiszpanów np. w Ameryce kończyły się tam, gdzie się kończyły ślady kruszców szlachetnych. Jedni tylko Anglicy i Holendrzy mieli w swych wyprawach pewien wyższy cel naukowy.
Jednakże nowa epoka w geografii, epoka umiejętnych badań i podróży odkrywczych przedsiebranych nie dla handlu, ale dla celów naukowych, rozpoczyna się dopiero w połowie XVII wieku i trwa ze zwiększającą się potęgą aż do naszych czasów. Mimo jednak, że tyle istotnie uczyniono już dla nauki, wiele jeszcze pozostaje do zrobienia. Cały np. świat antarktyczny, tj. ogromny obszar ziemi dotykający bieguna południowego, jest nam jeszcze absolutnie nieznany. Nieznanem i niezbadanem jeszcze dokładnie jest również, mimo podróży Livingstone’a i Stanleya, wnętrze Afryki. Prawidła meteorologiczne rządzące atmosferą ziemską, budowa i rozwój ziemi są nam dotychczas zaledwie powierzchownie znane. Geografia człowieka, jako antropologia i etnografia pojawiła się dopiero z końcem XVIII wieku. Nowy zaś system wiedzy i nauki geograficznej stworzyli dopiero tak genialni mężowie, jak Humboldt i Karol Ritter, od których datuje się też ostatni okres dziejów geograficznych. Wykład tych dziejów zajmuje właśnie książkę prof. Czernego. Poczyna od Egipcjan, Izraelitów i Fenicjan, którzy pierwsi odkryli szersze horyzonty świta i których zasługi zaćmione zostały dopiero przez świetny geniusz grecki.

398.

Iliady Homera przekład Pawła Popiela, b. profesora b. Szkoły Głównej. Do nazwisk Przybylskiego, Staszica, Dmochowskiego, jako tłumaczy Homerowego arcydzieła, przybywa czwarte z kolei nazwisko, Pawła Popiela. Zasługa to niepospolita, dać swemu społeczeństwu całkowity przekład tej pieśni nad pieśniami; — praca niemała, a trudność jeszcze większa. Poetę tylko poeta przekładać może — rozumie to dobrze tłumacz i dlatego z góry zastrzega się przeciw porównywaniom z takiemi arcydziełami przekładu, do jakich należy np. Odysseja Siemieńskiego. Tem zastrzeżeniem tłumacz wytrąca broń z ręki sprawozdawcy, który już może tylko rozpatrywać, o ile przekład jest wiernym i jasnym. Słusznie by tedy można porównać pracę Popiela z przekładem Odyssei Bronikowskiego. P. Popiel zastrzega się wprawdzie również, że nie jest i filologiem, ale tym razem przemawia przez niego skromność, gdyby bowiem, nie będąc poetą, nie był przynajmniej językoznawcą, tedy można by mu zgoła odmówić prawa do przekładania. Filologiem jednak Popiel jest dobrym i wśród trudności greckiego języka porusza się z wielką łatwością. Nie zawsze mu się udaje oddać je jasno po polsku, i ta niezupełna jasność, ten brak plastyki i wyraźnego rysunku na danem tle, którem przede wszystkiem odznacza się Iliada, stanowi największą wadę przekładu. Wady wypłynęły głównie z oddawania genitywów greckich przez genitywy polskie. Taka masa dopełnień, zgodna z duchem greczyzny, szkodzi jasności języka polskiego. Szkodzi jej zarówno zachowywanie w przekładzie końcówek patronimicznych tak, jak one brzmią po grecku. Czytelnik, zwłaszcza taki, który nigdy oryginału nie miał w ręku, nie może sobie dać rady z temi patronimikami i częstokroć biorąc jedną osobę za dwie, przestaje rozumieć, o kim właściwie mowa. Siemieński radził sobie, zastępując śmiało greckich „—desów“ przez słowiańskich „—wiczów“. Z początku razi to ucho, ale gdy czytelnik raz przyzwyczai się do takiej odmiany, znajduje wielkie ułatwienie w rozumieniu treści. Godzi się tak postępować jeszcze i dlatego, że pod względem ducha językowego słowiańskie „—wicze“ odpowiadają zupełnie greckim „—desom“.
W każdym zaś razie uniknęłoby się takich niejasności, na jaką trafiamy np. w następujących wierszach:

Irys do białoramiennej Heleny przybyła z nowiną
W jej bratowej postaci, małżonki Antenorydaja,
Antenora ją syn Helikaon możny posiada.

Czytelnik, który nigdy nie miał w ręku oryginału, nie rozumie, kto posiadał tedy bratową Heleny, Laodyceę — czy Antenorydaj, czy Helikaon? — gdyby zaś było: małżonki Antenorowicza Helikaona, rzecz wyszłaby jasno. Powiększa trudność i to, że kwoli heksametrom tłumacz, zachowując w patronimikach zasadniczą grecką formę, skraca końcówki tam, gdzie mu dla rytmu potrzeba. I tak np.: Helikaon nazywa się Antenorydaj, a Diomed np. Tydejda, zaś Achilles częstokroć poprostu Pelej. Prawda, że i z „—wiczami“ trudno sobie poradzić wobec heksametrów. Siemieński jednak umiał wyjść zwycięsko z tej trudności. Częstokroć niejasność powstaje u Popiela z niedołężnego układu wyrazów. Do takich ustępów należy ustęp od wiersza 450 w pieśni czwartej. Czasem zdarzają się niewłaściwe wyrazy, jak np.: buńczukiem go naprzód uderzył“, zamiast: „buławą“. W wierszu 122 pieśni V, w wyrażeniu:

Członki mu lekkie uczyni i nogi i ręce od góry;

po słowach „od góry“ spodziewamy się dopełnienia lub określenia. Najwięcej jednak niejasności powstaje z użycia drugich przypadków zamiast przymiotników. W wierszu np.

Mówić Atene poczęła o sowich oczach bogini...

czytelnik mógłby pomyśleć, że Atene zaczęła mówić do jakiejś bogini o sowich oczach, tymczasem przymiotnik: „sowiooka“ wyjaśniłby zupełnie wątpliwość, brak zaś jednej zgłoski możnaby zastąpić jakimkolwiek jednozgłoskowym wyrazem. Podobnych przykładów, gdyby nam miejsce i zakres pozwalały, moglibyśmy wyszukać ad libitum. Trafiają się wiersze całkiem niezrozumiałe, tak dalece, że kto by chciał pojąć sens polskiego przekładu, musiałby się do greckiego oryginału udawać. Do takich należy np.:

Oni to przedtem w boju łzawego Aresa znosili...

Czytelnik zupełnie nie zdaje sobie sprawy, czy to Ares jest w boju łzawy, czy też Achaje w boju znosili Aresa łzawego. Tymczasem Homer chce powiedzieć, że Achaje i Trojanie długi czas już znosili trudy wojny, czyli Aresa — nie łzawego, ale łzy wyciskającego. W ogóle język przekładu rzadko staje na wysokości zadania. Czytelnikom wszystko jedno, czy tłumacz przekłada każdy wyraz pojedyńczo, lub czy zachowuje interpunkcję oryginału, czy nie. Przekładem wiernym nazywamy nie taki, który oddaje wiernie pojedyńcze wyrazy, ale który oddaje wiernie istotę i wszystkie przymioty poematu. Tymczasem cóż spotykamy? oto z poematu jasnego, plastycznego jak wypukłorzeźba, pełnego perspektywy, w którym od razu oko ogarnia wszystkie linie, kontury, profile, zrobiła się ciemna gmatwanina słów, nad którą dobrze trzeba głowy nałamać, by wydobyć z niej jasne postacie ludzkie. Zapewne, że przekład byłby jeszcze wierniejszy, gdyby dokonany został np. greckiemi literami, ale nie w tem rzecz. Jeśli wszystko będzie, a nie będzie Homera, przekład stanie się najniewierniejszym w świecie. Słowacki mówi niezupełnie zresztą słusznie: „szkoda, że w księdzu Kefalińskim znika Szekspir“. My z większą słusznością moglibyśmy żałować zniknięcia Homera. Dopiero pod koniec poematu język nabiera precyzji i spod słów łatwiej wydobywają się obrazy. Igrzyska na cześć Patrokla wyszły w przekładzie nawet bardzo dobrze. Widocznie tłumacz nabierał wprawy. Całość czyta się bądź co bądź z rozkoszą, ale dlatego, że rzecz sama tak góruje nad przekładem, że kto i przyłoży głowy, by wyjść z niejasności, ten tego nie pożałuje. Wspomniałem jednak, że przekład mimo swych niedostatków artystycznych ma wartość jako praca dokonana przez filologa. Może on być znakomitą pomocą dla tych, którzy chcą lub muszą studiować Homera w oryginale. Pod tym względem położył Popiel niezaprzeczoną zasługę, jak również i pod tym, że znakomicie ułatwił pracę przyszłemu tłumaczowi-artyście.
Co do heksametru, zgadzamy się, że nie łatwo jest w polskim języku tworzyć sztuczne daktyle — i oddać całą tę muzykalność wiersza greckiego. Nie mamy oksytonów, proparoksytonów, peryspomenów i properyspomenów na zawołanie; nie mamy również dyftongów, nie mamy krótkich i długich, słowem, całkowitego tego materiału, z którego powstał heksametr grecki. Mamy tylko akcentowanie i nieakcentowanie, a układ ich, choćby najsztuczniejszy, nie odda całej muzykalnej rozmaitości oryginału. Heksametr też Popiela jest takim, jakim być może. Nie wspominając o Powieści wajdeloty, trafialiśmy na lepszy w przekładach Hermana i Dorotei lub Reinekego lisa. Ale też może tam było mniej trudności. Z tych, jakiie napotkał p. Popiel — wywiązał się wcale dostatecznie.

399.

Gość. Kalendarz ułożony przez K. Pr. Polecamy najmocniej to wydawnictwo wszystkim, którym leży na sercu, by zdrowe ziarna wiedzy i zdrowe pojęcia przedostawały się pomiędzy niższe warstwy naszego społeczeństwa. K. Promyk znany jest już od, kilku lat z nader pożytecznej działalności na polu oświaty, — kalendarz zaś, o którym mowa, jest nowym przyczynkiem do tej działalności. Ludzie mniej oświeceni poza częścią kalendarzową znajdą w nim mnóstwo wiadomości, z któremi nie łatwo im się obecnie można spotykać. Dowiedzą się więc np., że dnia 19 lutego są urodziny Kopernika, 7 marca zaprowadzenie religii chrześcijańskiej u nas, itp. Każdej takiej wiadomości, przywiązanej do daty, towarzyszy mniejsze lub większe objaśnienie historyczne. Podana jest data śmierci Mickiewicza, i dołączony jego portrecik we wcale dobrem wykonaniu. Następnie znajdą czytelnicy wiadomości o czasie i kalendarzach, o roku i jego porach, wyłożone nadzwyczaj przystępnie a pouczająco. Dalsze części zajmuje nauka stopniowa o świecie, która zaczyna od Wisły i obejmuje przede wszystkiem geografię kraju naszego. Dokończenie tej części obejmuje naukę o całej ziemi i reszcie świata.
W Żywotach podane są biografie: Św. Macieja, Św. Kazimierza, Św. Cyryla i Metodego, Św. Wojciecha, Św. Stanisława, Św. Piotra, Pawła, Jolanty, Czesława, Jana z Dukli, Św. Kingi, Szymona z Lipnicy etc., tj. z małemi wyjątkami świętych rodem z kraju.
Ostatnia wreszcie część pt.: Świeże wspomnienia mówi o wystawie tkackiej w Warszawie, o głodzie na Szląsku, o wylewie Wisły pod Sandomierzem, o jubileuszu Kraszewskiego etc. Do tej części dodano także Wiązankę wieści przeważnie o zapisach i prawdziwie obywatelskich postępkach, — i część gospodarską, obejmującą wiadomości z zakresu rolnictwa i przemysłu.
Sam układ wskazuje, dla kogo kalendarz jest przeznaczony, treść zaś artykułów zaleca go do wysokiego stopnia. Nie potrzebujemy dodawać, że wszystko tam jest opowiedziane i pisane zrozumiale dla mniej wykształconych czytelników, a przy tem nadzwyczaj zajmująco. Nie ma morałów, któremi chciano zbywać lud, — są natomiast fakta przemawiające do ciekawości.
Ze wszystkich powyższych względów sądzimy, że kalendarz Promyka zasługuje na jak najobszerniejsze rozpowszechnienie.


400.

Pogadanki z dziećmi ułożone metodą poglądową przez Z. Morawską. Książka niniejsza ma na celu przyzwyczajenie dzieci do patrzenia z uwagą na przedmioty otaczające. Dziecko, zanim zostanie zaprzężone do nauki właściwej, powinno umieć myśleć i zdawać sobie sprawę z tego, co widzi i co je otacza. Młodociany umysł powinien od wczesnych lat być przyzwyczajany do wydawania sądów i wyciągania wniosków, które spostrzeganie zmieniają na uznawanie. Najlepszym materiałem do wydoskonalenia takiego procesu myślowego są te przedmioty, które najpierwej podpadają dziecku pod oczy i stanowią niejako jego świat dziecinny. W zwykłych warunkach dziecko je widzi, ale o nich nie myśli i nie zastanawia się nad niemi. Owóż metoda poglądowa ma na celu doprowadzenie dziecka do świadomości. Otrzymujemy przez to podwójną korzyść, bo po pierwsze: wydoskonalenie samej formy myślenia w dziecku, po wtóre, rozszerzenie zakresu jego wiadomości. Nowsza też pedagogika przyjęła stanowczo metodę poglądową, jako ze wszech miar odpowiadającą celom wychowawczym. Na mocy tej metody matka lub nauczyciel przystępuje z małem dziecięciem do poznawania rzeczy najprostszych. Dziecku zadaje się pytania, na które ono odpowiada, i pytania najprostsze, np. tyczące jego ciała, ręki prawej i lewej i ich użytku, głowy, twarzy, przeznaczenia zmysłów, następnie ubrania, pokoju, sprzętów, zwierząt etc. Następnie przychodzą pojęcia coraz bardziej złożone, wielkości, kształtu, liczb itp. Dziecko, które i tak pyta zwykle starszych o wszystko, chętnie zajmuje się temi przedmiotami, uczy się, samo nie wiedząc kiedy, i rozwija swój umysł. Można je przy tem tą drogą przyzwyczajać do ścisłego myślenia od dzieciństwa. Nie potrzeba dowodzić, ile rzeczy dowiaduje się mały słuchacz choćby np. przy pytaniach tyczących pokoju. Zyskuje więc np. pojęcie o kątach, o stosunku ścian, podłogi, sufitu, o materiałach, z których to wszystko złożone, i dochodzi do poznania tych rzeczy prawie samo przez się. Można też tą drogą, rozszerzając stopniowo zakres pytań, dać dziecku pojęcie o całym świecie. — Trzeba jednakże przy takiej metodzie umieć postępować stopniowo i prawidłowo, inaczej bowiem dziecko poznawałoby jedne rzeczy zbyt dokładnie, a innych nie poznawałoby wcale lub też spotykałoby się z trudniejszemi przed poznaniem łatwiejszych. Cała więc trudność leży w tem, by przewodnik dziecka, czy nim będzie matka, czy nauczycielka, umiał być systematycznym. Systematyczność tę ułatwić może tylko książka, i to właśnie jest celem książki p. Morawskiej. Autorka przechodzi w niej stopniowo od rzeczy bliższych do dalszych i od łatwiejszych do trudniejszych. Wedle systemu p. Morawskiej, dziecię zastanawia się tedy naprzód nad swem imieniem, nazwiskiem, potem nad swą osóbką, zatem nad nogami, rękami, głową, twarzą, ubraniem, powietrzem, sprzętami w pokoju, darami przyrody, pokarmami, zwierzętami itp. Z układu tego przekonywamy się, że p. Morawska jest biegłym pedagogiem, znającym dokładnie umysł dziecięcy. Książka jej może być wybornym przewodnikiem dla uczącego. Znajdzie on w niej cały systemat gotowy, rozumnie ustopniowany i dochodzący w drugiej części do przedmiotów tak już złożonych i wysokich, jak: odkrycia, wynalazki, cywilizacja itp. Matki lub nauczycielki powinny mieć jednak na pamięci ostrzeżenie p. Morawskiej, że z całej treści książki dzieci nie mają niczego wyuczać się na pamięć. Metoda poglądowa ma jedynie na celu wyrabiać uwagę, spostrzegawczość i samodzielne myślenie. Nauka potem przyjdzie już łatwo.
Pożyteczną książkę p. Morawskiej polecamy uwadze wszystkich zajmujących się dziećmi.

401.

Wyszła z druku rozprawka Romualda Świerzbińskiego, kandydata prawa i dra med., pt.: Wiara Słowian z obrzędów, klechd, pieśni ludu, guseł, kronik i mowy słowiańskiej wskrzeszona. Pod tym obszernym tytułem autor rozpatruje przeważnie mit słowiański o Roku i pokrewnych mu pojęciach u wszystkich Słowian.

402.

Historia filozofii i jej znaczenie w teraźniejszości, przez Fryderyka Alberta Langego. Przełożył z trzeciego niemieckiego wydania Aleksander Świętochowski. Zeszyt I.
Niemiecki autor nazwał swe dzieło historią materializmu, ponieważ jednak przedstawiał ową historię na tle innych kierunków filozoficznych i ponieważ sam przyznaje, że tytuł nie jest zupełnie odpowiedni, przeto tłumacz zmienił go na historię filozofii w ogóle. Zdaniem naszem jednak, bez względu na to, czy tytuł pierwotny jest mniej lub więcej stosowny, należało go zachować, aby nie wprowadzać w błąd czytelników. Niejeden z nich, wyczytawszy na karcie tytułowej: Historia filozofii, będzie może szukał w dziele Langego objektywnego przedstawienia wszystkich kierunków filozoficznych, takiego np., jakie znajduje się w dziele Lewesa — i zawiedzie się. Sam autor w przedmowie do księgi pierwszej drugiego wydania mówi: „Nie mogłem i nie chciałem z niej usunąć przewagi dążności dydaktycznej i wyświetlającej, która od samego początku zmierza do ostatecznych wyników części drugiej i takową przygotowuje, poświęcając celowi temu spokojną równomierność czysto objektywnego traktowania“. Tłumacz zaś zaznacza, że w dziele Langego było coś więcej niż proste zebranie i obrobienie naukowego materiału, bo było żywe tętno czasu, jego umysłowej walki, oryginalne jej rozstrzygnięcie. Z tych słów i z tego, co mamy przed sobą, pozwalamy sobie wnosić, że tytuł Historia materializmu był niestosownym właśnie z powodu owych celów dydaktycznych i polemicznych, nie zaś dlatego, by książka traktowała wszystkie kierunki równomiernie. Traktuje ona je raczej tylko ze stanowiska roli, jaką odegrały względem materializmu. Dowodem na to, że np. poglądy Sokratesa, Platona i Arystotelesa rozważa autor tylko jako reakcję przeciw materializmowi i sensualizmowi. Dlatego sądzimy, że przedstawienie dzieła Langego jako historii filozofii w ogóle będzie zbyt szerokiem. Zeszyt I przekładu zawiera wspomniane przedmowy tłumacza i autora, następnie właściwa treść rozpoczyna się od ojca materializmu, Demokryta. Poglądy autora są niezmiernie oryginalne i w ogóle rzucają dużo światła na filozofa z Abdery. Wykład jednak często jest zamącony przyrównywaniami z filozofią niemiecką, które to odnośniki dla większości czytelników nie mają znaczenia. Co kogo np. może objaśnić, że doktrynę Empedoklesa można porównać z Schellingo-Okenowską filozofią natury. Z drugiej strony widać na każdym kroku, że dzieło ostatecznie jest jednak tylko historią materializmu. O innych filozofach, jak Tales, Anaksimenes, Anaksimander, a zwłaszcza Heraklit, ojciec filozoficznego panteizmu, którego poglądy Hegel podejmował się stanowczo podpisać, znajdujemy tylko wzmianki, z których czytelnik nic prawie nie dowie się o ich nauce i systematach. O Zenonie Eleatyckim autor zaledwie wspomina, zarówno o Ksenofanesie czytamy tylko, że oświadczył się przeciw antropomorfizmowi, a wszakże oświadczył się najbardziej stanowczo ze wszystkich, on to bowiem, o ile nie zwodzi nas pamięć, powiedział, że gdyby konie, woły lub wilki mogły sobie wyobrażać bogów, wyobrażałyby ich pod postaciami koni, wołów i wilków. Rozdział drugi traktuje o sensualizmie sofistów i etycznym materializmie Arystippa. Sokrates, Plato i Arystoteles przedstawieni są jako reakcja przeciw materializmowi i sensualizmowi. W czwartym rozdziale spotykamy się z historią materializmu w Grecji i Rzymie po Arystotelesie, oraz z Epikurem. Stanowisko autora jest jasne i nie potrzebuje on przestrzegać, iż nie jest objektywnym, bo widać to na każdym kroku. Stanowisko materializmu było według niego słuszniejsze, i z tego punktu patrząc, reakcja była tylko wynoszeniem niższego, ze znaczną pracą i świadomością duchową zwyciężonego stanowiska, ponad wyższe. Jeśli zatem można złagodzić nieprzychylny sąd o niej, to tylko ze stanowiska dziejowego, i po wtóre dlatego, że dany zdrowy kierunek oczyszcza się z naleciałości i przesady dopiero w walce z potężną reakcją. Sofiści przed Sokratesem, mimo iż stanowisko ich było słuszne, w praktyce zsunęli filozofię na drugi plan, do retoryki i polityki — wystąpienie więc Sokratesa przeciw relatywizmowi, przeciw ich przesadzie i brakowi chęci do dalszego rozwijania filozofii — mogło takową odrodzić, mimo iż, absolutnie biorąc, Sokrates występował przeciw racjonalniejszemu niż jego własne stanowisku. Arystoteles ma tę zasługę, że wskrzesił badanie objektywne i pod tym względem może być uważany za następcę Demokryta, chociaż za następcę, który skorzystał z rezultatów, a wspak wywrócił zasady. Z tych krótkich określeń możemy łatwo wypośrodkować stanowisko Langego i dojść do przekonania, że nie tylko głównem zadaniem dzieła jest historia materializmu, ale materializm służy zarazem autorowi za kryterium do ocenienia i uwzględnienia innych kierunków.
Język przekładu jest w ogóle poprawny i jasny o tyle, o ile sam przedmiot, z natury swej nader nieraz zawiły, na to pozwala. Należy przy tem uwzględnić, że autor, tłumacząc z języka niemieckiego, który w rzeczach filozoficznych tak niełatwo daje się tłumaczyć na odmienny pod względem składni polski — stara się jednak być o ile można wiernym.

403.

Wyszedł w osobnym tomie Faust Goethego w przekładzie Feliksa Jezierskiego. Nakład Lewentala. Przekład zawiera część I i II. O pracy tej umieścimy wkrótce obszerniejsze sprawozdanie.

404.

Nakładem Orgelbranda wydaną została w osobnym tomie monografia Juliana Bartoszewicza pt. Zamek bialski (Dzieje miasteczka, Obrazy z życia magnatów, Akademia bialska). Odkładając na później sprawozdanie, zwracamy uwagę czytelników na kompletne wydawnictwo Dzieł Juliana Bartoszewicza przez syna zmarłego historyka i na konieczność popierania pod względem pieniężnym tego mozolnego i kosztownego a tak wzbogacającego naukę wydawnictwa.

405.

Powieść Dla dobra dzieci, studium z natury przez autora Kłopotów starego komendanta (Alberta Wilczyńskiego), wyszła w tomowej odbitce nakładem Orgelbranda. Jest to odbitka z Tygodnika Powszechnego.

406.

Mamy przed sobą Gwiazdę, kalendarz petersburski ilustrowany. Wyszedł on pod redakcją Henryka Glińskiego, a nakładem Ungra w Petersburgu. Witamy z zadowoleniem to wydawnictwo, dostarcza ono bowiem mnóstwa swojskiego materiału Polakom żyjącym nad Newą. Po zwykłym dziale kalendarzowym pierwszą ilustracją jest wizerunek Matki Boskiej w Katedrze wileńskiej. Następnie spotykamy utwory poetyczne Maryi Elżbiety, przedwcześnie zmarłej a wielce utalentowanej poetki. Część biograficzna obejmuje życiorysy i portrety Długosza, Jana Działyńskiego, Kraszewskiego, zmarłego Henryka Wieniawskiego, Henryka Sienkiewicza i Maryi Elżbiety (Kamińskiej). W dziale beletrystycznym zasługują na uwagę: Luźne kartki z podróży do Włoch Wł. Spasowicza. Ciekawą także jest korespondencja Lelewela z Tadeuszem Bułharynem. W części ilustracyjnej miłą niespodziankę sprawił wydawca czytelnikom przez zamieszczenie dwóch oryginalnych rysunków Tadeusza Kościuszki, z których pierwszy przedstawia krajobraz włoski, drugi wschodni. Do celniejszych artykułów liczymy także Zamek królewski na Wawelu przez A. H. Kirkora. Artykuł ten nie tylko jest dobrze napisany, ale został słusznie zamieszczony w kalendarzu. Dołączono do niego także drzeworyt. Dział literacki kończy nekrologia, ułożona nadzwyczaj starannie, pracowicie i dokładnie. Część informacyjna obejmuje Petersburg.
Część beletrystyczna najwięcej może pozostawia do życzenia; zwłaszcza autorowi Kartki z dziejów serca powiedzielibyśmy, że struna, na której gra, tak jest ograna, że dziś wydaje już głos fałszywy. Chyba trzeba by mieć rękę mistrza, żeby coś z niej wydobyć. W kalendarzu w stosunku do ducha innych artykułów Kartka z dziejów serca stanowi ton stanowczo dysharmonijny. Lepszą stronę beletrystyki stanowią poezje, zwłaszcza zaś szczęśliwą myślą było zamieszczenie utworów nieodżałowanej, młodziuchnej Maryi Elżbiety, które brzmią jak bardzo smutne, ale bardzo sympatyczne wspomnienie. W ogóle kalendarz ten w niczem nie jest podobny do groszowych spekulacyjnych wydawnictw i dobrze odpowiada swemu celowi. Artykuły pisane są starannie, dobierane zaś bardzo trafnie. Z całości wieje duch pożądany i obywatelska troskliwość o czytelników, dlatego też pragnęlibyśmy, by wydawnictwo to cieszyło się uznaniem, na jakie zasługuje.

407.

Dla dobra dzieci, przez autora Kłopotów starego komendanta. Autor Kłopotów starego komendanta wziął poniekąd lutnię po Bekwarku humorystyki polskiej, Wilkońskim. Nie zstępuje on do głębi natury ludzkiej, nie rozwiązuje zagadnień życiowych, ale daje życie tak, jak ono się przedstawia w zwykłych zewnętrznych stosunkach. Postaci jego nie są ani zbyt wykończone, ani dość wycieniowane, ale rzucone na papier od razu i, choć trochę karykaturalnie, ale tak trafnie, charakterystycznie i samorzutnie, że zawsze się je widzi z przyjemnością. Swojska charakterystyka — to sekret powodzenia humorystów takich, jak Wilkoński, Jordan lub Wilczyński. Wszyscy też trzej zajmują się przeważnie wsią, która naturalnym biegiem rzeczy zachowała lepiej charakterystyczne swojskie cechy, niż miasto. Powieść Dla dobra dzieci, jakkolwiek rzecz dzieje się w mieście, opowiada nam o losach wieśniaka. Jest to historia galicyjskiego szlachcica, który dla dobra dzieci wydzierżawił żydom majątek i przeniósł się do miasta. Tam wpadłszy w wielką politykę, ugrzązł niespodziewanie w życiu publicznem, dyrektorował więc bankom, agitował na wyborach itp. zamiast pilnować dzieci. Rezultat łatwy do przewidzenia. Dzieci nie korzystały, a politycy i rozmaici szwindlerzy korzystali z łatwowierności wieśniaka. Stracił on też wkrótce co miał, nie dorobiwszy się niczego na drodze wyborczej ani finansowej. Opowiadanie kończy się smutnym sensem moralnym. Szlachcic jest obrazem safanduły posłusznego żonie i każdemu, kto go spotka. Pierwsze lepsze ręce robią z tego wosku co im się podoba, bo... bo takim przeważnie jest nasz charakter. Obraz to raczej ciemny niż jasny, ale humorysta dochodzi do zakończenia przez szereg komicznych epizodów, w których wesoło szkicowane postacie poruszają się szybko przed naszemi oczyma w akcji żywej i dowcipnej. Satyryczny morał wyprowadza sobie sam czytelnik — autor pokazuje tylko, jak się to dzieje. Książka czyta się łatwo i mile, bo pisana jest łatwo i bezpretensjonalnie, a jednak z talentem humorysty i wprawą wytrawnego pisarza. Jest to, jak wspominałem wczoraj, odbitka z Tygodnika Powszechnego, wyszła zaś nakładem Orgelbranda.

408.

W tych dniach, decyzją jenerał-gubernatora, zatwierdzony został komitet delegowany teatralny w wydziale dramatu i komedii, wybrany na posiedzeniu komitetu ogólnego, złożonego z reprezentantów prasy, przedstawicieli dyrekcji i niektórych artystów teatrów warszawskich. Komitet delegowany składa się, jak to już donosiliśmy, z pp.: Bogusławskiego Władysława, Edwarda Lubowskiego, Henryka Sienkiewicza, Zygmunta Sarneckiego i Kazimierza Kaszewskiego oraz z wiceprezesa Teatrów warszawskich Follanda i dyrektora artystycznego Tatarkiewicza.
Wedle zatwierdzonej w tym samym czasie instrukcji tegoż komitetu w zakres jego wchodzi między innemi rozpatrywanie i przyjmowanie lub odrzucanie sztuk do grania nadsyłanych; sztuki zaś wybrane i obsadzone przez komitet mają być przedstawione koniecznie w pewnym prawdopodobnym terminie. Działalność jednak komitetu, tycząca się repertuaru, ujawni się dopiero w czasie dość jeszcze odległym, przedtem bowiem reżyserja musi wystawić wszystkie sztuki poprzednio, tj. przed zawiązaniem komitetu przyjęte, a takich jest, o ile wiemy, ilość bardzo znaczna.
Z drugiej strony, na mocy innego paragrafu tejże instrukcji, komitet przyjmuje odpowiedzialność tylko za działania, które wchodzą w jego ściśle określoną kompetencję, w razie zaś zarzutów co do działań leżących poza jego zakresem, wolno mu będzie dać stosowne objaśnienia.
Podajemy tę wiadomość dlatego, że w pewnych organach prasy ukazały się już zarzuty przeciw komitetowi, jakkolwiek działalność jego zaledwie się rozpoczęła, a zakres jej nie był nikomu znany.

409.

Salon Ungra. Krudowski, Horowitz, Streit, Łaszczyński. Najcelniejszem płótnem, znajdującem się obecnie u Ungra, jest Św. Cecylia Fr. Krudowskiego. Akademia wiedeńska nagrodziła obraz ten złotym medalem. Był on wykonany, o ile nam wiadomo, przed Powrotem z Golgoty. Młody artysta nie wyszedł w nim jeszcze spod wpływów szkoły włoskiej, lubo widocznem jest, że wpływy owe działały na niego zawsze w sposób dodatni i szlachetny. Było to przejmowanie się, nie zaś naśladownictwo. Święta Cecylia jest zarazem dziecięciem ducha szkoły weneckiej i rzymskiej, to jest połączeniem kolorytu tycjanowskiego ze stylem i ideą rafaelowską. Patronka muzyki Krudowskiego jest nawet trochę podobna do słynnej Św. Cecylii bonońskiej. Od obrazu wieje tenże sam spokój, który można by nazwać spokojnem uniesieniem i jakby zasłuchaniem się w harmonią zaświatową. Jest to postać w całem znaczeniu tego wyrazu idealna, a idealność jej nie polega ani na piękności ziemskiej, ani na wiotkości ciała, ale na owem skupieniu się duszy w idei, którą ma przedstawiać. Św. Cecylia Delaroche’a jest efektowniejszą i jako twarz piękniejszą; te jednak strony obrazu, będące oderwaniem się artysty od głównej idei, odrywają od niej i widza i zmniejszając szczerość pomysłu, zmniejszają wrażenie. Obraz Krudowskiego ma tę właśnie zaletę, że malarz w swojej Św. Cecylii pragnął przede wszystkiem przedstawić patronkę muzyki i tej myśli głównej poświęcił wszystkie efekta. Jest i jego Św. Cecylia piękną, ale, również jak refaelowska, piękną przez jakąś zaziemską piękność, pełną błogości, ciszy i harmonii, która by się najlepiej dała wyrazić w muzyce.
Widz, stojąc wobec obrazów Krudowskiego, doznaje dziwnego wrażenia. Oto wydaje mu się, że w tym młodym artyście zmartwychwstało coś, co uważaliśmy za zmarłe od dawna: szczerość religijnego uczucia. Wskrzesza on jakieś dawne tradycje sztuki, bo traktuje swoje przedmioty jakby z naiwnością godną cinquecentistów, a przy tem surowo, poważnie i z namaszczeniem prawie kapłańskiem. Styl jego jest stylem dawno nie widywanym i w szlachetnej swej powadze przemawiającym wprost do każdej pięknej duszy. Wszelkie efekta, sztuczki i błyskotliwe sposoby pociągania tłumów nie godzą się z jego wzniosłym nastrojem. Krudowski jest przedstawicielem wielkiego malarstwa. Gdyby był zimnym, gdyby nie kładł w swe obrazy własnego ducha i szczerego uczucia, byłby tylko eklektykiem, złożonym z Tycjana, Rafaela, Guidona Reni i Carla Dolce. Ale on jest równie szczerym, jak gdyby urodził się w wieku XV lub XVI, i ta właśnie niezwykłość zjawiska wywołuje niezwykłe wrażenie. Wspomnieliśmy już, że nie naśladuje on mistrzów włoskich, a fakt podobieństwa do nich tłumaczy się raczej tem, że twórczość jego płynie z tego samego źródła. Krudowski ich odczuwa, nie zaś kopiuje. Zapewne, że szuka on jeszcze między nimi samego siebie, swego absolutnie własnego indywidualnego odczuwania i sposobu oddawania, ale prawdziwość uczucia nie pozwoli mu nigdy zostać prostym naśladowcą.
Pod względem technicznym, to jest pod względem rysunku i umiejętności malowania, jest to artysta prawie skończony i krytyka, choćby nie sprawozdawcza, ale najbardziej specjalna, niewiele albo i nic nie mogłaby mu zarzucić. Taką biegłość techniczną znajdzie widz i w jego Św. Cecylii. Akademika, który tak rysuje i maluje, akademia słusznie nagradza złotym medalem. Być może, że z czasem w tem nawet, co się tyczy zewnętrznej strony, Krudowski potrafi być bardziej indywidualnym, ale o większą poprawność prawie nie potrzebuje się starać.
O drugim jego obrazie, przedstawiającym matkę nad zmarłem dziecięciem, podaliśmy w swoim czasie obszerniejsze sprawozdanie.
Licznych ciekawych ściągają także do Salonu Ungra dwa portrety Horowitza, z których jeden przedstawia młodą kobietę, drugi dziecko. O obrazach tego malarza mówiliśmy w swoim czasie dość obszernie, dziś więc przyszłoby nam tylko na nowo wysławiać jego zalety pędzla, delikatność kolorytu, doskonałość wykonania i owo pojęcie twarzy w portrecie, które z portretu robi dzieło sztuki, mające wartość nie podobizny, ale powszechną. Wydaje nam się jednak, że owego pojęcia twarzy jako przedmiotu sztuki mniej jest w tych dwóch portretach, niż było w poprzednich. Pozy obydwóch są jakby cokolwiek fotograficzne, skutkiem czego brak im tej swobody układu, jaką odznaczają się inne postacie Horowitza. Dziecka postać jest efektowną, ale może nieco pretensjonalną. Zresztą wykonaniu nie ma nic do zarzucenia.
Między nowo wystawionemi obrazami znajdujemy także u Ungra spore płótno Streita, zatytułowane Za powszednim chlebem. Na tle zimowego krajobrazu, o zmroku i wieczornej zorzy, widać kilka postaci idących w drogę z małego miasteczka. Są to muzykanci, wezwani widocznie gdzieś do grania. Postacie tych koników polnych, prześpiewujących całe życie, nader są charakterystyczne, choć treść tu inna niż w lafontenowskiej bajce — tu bowiem muzykanci spoglądają z dumną pogardą dobrze karmionych i rzetelnie pracujących ludzi, na jakiegoś biednego włóczęgę, który nie ma nawet i katarynki, z pomocą której mógłby na chleb zarobić. Zaciska też on swój podarty płaszcz koło brody i oddala się jakby z zazdrością i wstydem. We wszystkiem tem dużo jest charakterystyki, w krajobrazie zaś wiele poczucia natury. Zima w jej wieczornym mrozie doskonale jest malowana.
Przeciwieństwem do tego zimowego obrazu jest obraz Łaszczyńskiego, przedstawiający południowy widok włoski. Podpis oznajmia, iż jest to Sorrento. Widzimy tedy skały, błękitne morze i błękitne niebo — słowem, cały obraz ma zwykły południowym widokom ciepły i świetlisty koloryt. Kapitalną jednak wadą tego obrazu jest, iż woda jego nie jest mokrą i wygląda zupełnie jakby kawałek stężałego, pomalowanego na błękitno gipsu. Wydaje się ona również i nieruchomą — co regularność w zaznaczaniu zmarszczek fal jeszcze bardziej uwidocznia.


410.

Odczyt Spasowicza. Wczorajszy odczyt Spasowicza sprowadził do sali bardzo liczną publiczność. Prelegent po krótkim wstępie charakteryzującym kierunki w dziejach literatury przystąpił do rzeczy właściwej, to jest do Szekspira. Dane historyczne do jego życia są bardzo małe i próżno by chcieć szukać w nich komentarzy do jego utworów. Szekspir wymyka się dotychczas wszelkiej krytyce. Łatwiej jest wykazać istotę twórczości każdego innego pisarza, żadnego bowiem działalność nie była tak wielostronną, każdy daje się scharakteryzować czemś głównem, jakimś przeważnym nastrojem w swych utworach, odbijającym osobistość piszącego lub wiek. Szekspira całkowitego nie zdołała nigdy pomieścić żadna charakterystyka. Hipolit Taine pragnie w nim widzieć realistę, człowieka wielkiego zamachu, gorącej krwi i wielkiej ręki. Jest on wedle niego największym twórcą dusz czynnych, kipiących temperamentów, wierzących w życie i oddających się mu z całą ślepą ochotą namiętności i z całą wiarą ludzi, w których żywotność przemaga nad zwątpieniem. Ale co zrobić wobec tej charakterystyki z Szekspirem, spokojnym mędrcem, pełnym wewnętrznej równowagi, lub z Szekspirem, słodkim marzycielem, takim, jakim jest jako twórca Cymbelina, Co się wam podoba, Burzy lub niektórych postaci (Izabeli) w Miarka za miarkę. Taine charakteryzuje go więc może trafnie, ale jednostronnie, słowem, nie ogarnia go całego. Inni również błądzą lub nie ogarniają całkowicie tej wielkiej duszy w próbach odmalowania i działalności, i człowieka. Tak jak trudno jest znaleźć w życiu Szekspira komentarz do jego dzieł, tak z drugiej strony same dzieła, właśnie ze względu na swą rozmaitość typów, nie mogą rzucać światła na jego osobistość i jakość tak moralną, jak i umysłową. Jak tu bowiem dopatrywać się odbicia osobistej duszy w dziełach człowieka, który tworzy Hamleta i Makbeta, Prospera z Burzy i Tymona Ateńczyka, Koriolana, Falstaffa, Cymbelina i Imogenę. Próbowano odtworzyć Szekspira z jego Sonetów, ale i one nie są żadną wskazówką. Stosunek jego do możnego protektora jest tylko zwykłem zjawiskiem wieku. Historia nie przechowała i nie złączyła z jego imieniem imienia żadnej takiej kobiety, jak Petrarkowa Laura lub dantowska Beatricze — niewiadomo też, czy wielka miłość przewinęła się kiedykolwiek przez jego życie — ale w takim razie jak wytłumaczyć sobie umiejętność tworzenia takiej miłości i takich rozkochanych ludzi, jakich on tworzy? Słowem, i człowiek i działalność przerasta ciągle krytykę i przypuszczenia. Co do nas, zgadzamy się w zupełności z prelegentem, że jest to pisarz, z którego, wziąwszy pod uwagę wszystko, to jest i wiek, i jego ideę, i możliwe rozwinięcie duszy i umysłu autora — nie podobna sobie jednak zdać sprawy. Gdyby zgodzono się na to od razu, nie mielibyśmy tylu wręcz sobie przeciwnych przypuszczeń, z których jedne widzą w Szekspirze hulakę i cygana, drugie wyrachowanego spekulanta, który kończy żywot jako szlachcic i zamożny właściciel ziemski. Ale nie tylko on sam trudnym jest do scharakteryzowania, bo równie trudnemi, równie złożonemi są niektóre stworzone przez niego dusze, do takich zaś należy przede wszystkiem Hamlet. Ten komentarz, wedle którego Hamlet jest limfatykiem i marzycielem, niezdolnym sprostać czynom — nieco się już zestarzał. Czyn, zaszczepiony na jego gruncie moralnym, był jakby żołędź zasadzona w doniczce; gdy żołędź w dąb się rozrosła, wątłe naczynie musiało strzaskać się w kawałki. Według Spasowicza, porównanie to może i bardzo trafne, ale nie zupełne i nie obejmujące całkowitego Hamleta. Co do nas, zgadzamy się z prelegentem, bo z porównania okazuje się tylko, czem Hamlet nie był, nie zaś czem był i mógł być. Krótko mówiąc, charakterystyka to ujemna. Jaką dodatnią da nam prelegent, zobaczymy na przyszłej lekcji. Tymczasem grunt został przygotowany i mnóstwo ważnych a spornych pytań poruszonych. Publiczność rozeszła się rozciekawiona, nagradzając wstępny odczyt rzęsistemi oklaskami.
Drugi odbędzie się w dniu dzisiejszym.

411.

Felicjana przekład Pieśni Petrarki, objaśnieniami i przypisami opatrzony. Nakład autora. Podając w swoim czasie sprawozdanie o przekładach różnych poetów, a raczej urywków z różnych poetów, przez Felicjana — wyraziliśmy żal, że poeta i tłumacz tak wyjątkowo uzdolniony daje nam robotę, mimo całej swej celności, dorywczą, zamiast zdobyć się na całkowity przekład którego z dawniejszych mistrzów. Jakby w odpowiedzi na to Felicjan ogłosił swój przekład Pieśni Petrarki, całkowity o tyle, że zawiera to wszystko, z czego sława i nieśmiertelność włoskiego poety urosły, to jest jego utwory włoskie. Dotychczas nie miała nasza literatura tego przekładu. Petrarka zasię był znany tylko z urywków niektórych, znajdowanych u Sępa Szarzyńskiego i Mickiewicza. Istnieją i inne, nowsze przekłady niektórych sonetów, ale tak dowolne, że je raczej za własne utwory pseudo-tłumacza, ogłaszane pod płaszczem Petrarki, przyjąć trzeba. Przekład więc Felicjana jest pierwszym, a zatem nowym nabytkiem i nowem wzbogaceniem literatury naszej przekładowej. Poprzedza go poważne i bardzo piękne studium o włoskim poecie, z której to pracy dowiadujemy się wielu rzeczy nowych o kochanku Laury, a także prostujemy liczne błędne o nim mniemania. Do takich błędnych należy mniemanie, że poeta został uwieńczony na Kapitolu właśnie za owe sonety miłosne na cześć Laury pisane. Tymczasem było przeciwnie. Te pieśni, pisane lingua volgare, sam poeta niewiele sobie cenił, największy zaś dank mu oddawano za poemata łacińskie, i on sam największą chwałę swą na nich zakładał. Został uwieńczony za poemat Afryka. Pisał też także wiele innych utworów po łacinie, ale te wraz z nim zmarły, zostawiwszy pole tym, któremi miłość swą sławił i język włoski wzbogacał. Obok Danta i Boccaccia on jest trzeci, który tak zwaną „mowę pospolitą“ językiem literatury uczynił, nad łacinę może mimo woli ją wyniósł, wielką jej obrotność i subtelność nadał, oraz w liryce do najwyższego stopnia udoskonalił. Mieli ci trzej wprawdzie poprzedników, tak jak i u nas miał ich Mikołaj Rej, ale wyrobienie estetyczne i przewagę włoszczyzny nad łaciną im niezaprzeczenie przypisać należy.
Z rozprawy Faleńskiego dowiadujemy się wiele o osobistości poety. Był Petrarka wielkim patriotą, mężem sprawiedliwym, dobrym. Wiele dni życia swego poświęcał sprawom publicznym, posłowaniom do licznych dworów i podróżom. Żył on za czasów przeniesienia stolicy Piotrowej do Awinionu i w tej opłakanej sprawie działalność jego była wielce chwalebna, choć niezbyt skuteczna. Mówiąc innym prawdę, nie wzbudzał nienawiści, i wszyscy ludzie, wszelkie stronnictwa przyjacielem go mieć chciały. Otaczały też go cześć i szacunek publiczny aż do śmierci. Umarł w dobrowolnem osamotnieniu, w 70 roku życia. Stan jego duchowny nie przeszkadzał mu się kochać w Laurze, choć ta znowu była żoną innego. Dziś wydaje się to dziwnem, ale w owych czasach było zwykłem wieku zjawiskiem i nie raziło nikogo, nawet duchownych, którzy nie wahali się z kazalnic miłości jego sławić, jako uczucia wzniosłego i czystego. W owych wiekach Św. Bernard, rzucając gromy na Abelarda, miłość jego dla Heloizy za cnotę mu przecie poczytywał. Petrarka był pod wpływem poezji prowanckiej i prowanckiego obyczaju, kwoli któremu trubadurowie nad wszystko w świecie miłość i kobietę aż ku niebiosom wynosili. To wywyższenie kobiety jest kapitalną cechą czasu, a wynikiem chrześcijaństwa i czci dla Matki Boskiej. Pod tchnieniem też prowansalskiem Petrarka swoje pieśni śpiewał i formy od nich brał gotowe, jako to: kanconę, balladę i sonet, którego wcale wynalazcą nie był. Ten też rodzaj poezji na wzór trubadurów miłości poświęcał. Ale wówczas poezja miłosna rozszczepiła się na dwa kierunki: zmysłowy i idealny. Petrarka poszedł tą drugą drogą — i miłość też jego pozostała czystą i idealną przez życie całe. O osobie Laury znajdujemy w rozprawie Felicjana niewiele szczegółów, bo ich w ogóle w historii brak, natomiast znajdujemy wiele prawdopodobnych przypuszczeń. Z nich tedy dowiadujemy się, że musiała Laura być postacią niepospolitą, skoro tak wielkie uczucie i tak czyste natchnąć mogła. Sama w tym wieku zepsucia nieskalaną zawsze pozostała. Kochała ona prawdopodobnie miłość tak wielkiego człowieka, jak Petrarka, ale człowiekowi sama się nie oddała.
Studium Felicjana, w którem o powyższych szczegółach mowa, jest piękną i poważną pracą literacką, tem ciekawszą, im mniej znanych dotyka przedmiotów. Godnym także uwagi jest język tej rozprawy, w którym subtelność myśli, dotykającej spraw bardzo złożonych i zawiłych, godzi się ze staropolskim tokiem. W ogóle proza Felicjana jest stanowczo archaiczną, nie co do wyrazów wprawdzie, ale co do układu zdań i periodów. Język taki, jeśli potrafi nie być naciąganym, jest bardzo pięknym.
Pieśni same w przekładzie podzielone zostały na miłosne i płaczebne. Pierwsze pisane były za życia, drugie po śmierci Laury.
Poeta zbierał je pod starość, po różnych klasztorach i domach, być może więc, że nie są w pierwszej części (miłosnej) podawane tak kolejno, jak powstawały. Pierwsze zwłaszcza sonety wyglądają jakby na przedmowę, którą w latach późniejszych dopisał do ogólnego zbioru człowiek już stary, po dojściu do przekonania, że wszystko, co jest ziemskiem — ba, i miłość sama, jest czczem, przemijającem i podobnem do snu, z którego obudzić się trzeba. Przekład ma w sobie wszystkie przymioty pióra Felicjana. Więc przede wszystkiem nie są to już fantazje na temat Petrarki, ale sam Petrarka w ubiór polski przyodziany. Słowo jednak nie tylko jest wiernem, ale i giętkiem. Tłumacz oddaje prawdziwe uczucie pierwowzoru — zatem tkliwość, rzewność i wysoki, idealny nastrój Petrarkowy. Zwłaszcza w niektórych kanconach przekładowi poprostu nie ma nic do zarzucenia, taka bowiem w nim łatwość obracania słowem, taka swoboda wyrażania się, taki brak żmudnej roboty, często widoczny w przekładach w ogóle, że pieśni owe wydają się jakoby tworem samodzielnego polotu i natchnienia. Może to poznać nawet ten, kto nie umie po włosku i kto nigdy oryginału nie miał w ręku. Język też pozbawiony jest idiotyzmów, które, zupełnie odpowiednie w przekładach np. satyr lub poematów osnutych na życiu powszedniem, skaziłyby trywialnością wysoki i idealny nastrój Petrarkowy. Mowa przekładu jest równą, czystą, spokojną i bardzo uczuciową. Felicjan jest cokolwiek ekscentrykiem w wyrażaniu się, ale tej ekscentryczności umie się pozbyć, gdzie by mógł od niej paść cień na rzecz samą i gdzie by to ze szkodą wysokiej sztuki miało mieć miejsce. W ogóle jest doskonałym tłumaczem, bo tłumaczem-poetą, umie więc nie tylko przełożyć język i treść, ale i natchnienie, co jest właśnie najważniejszem, i co, powiedzmy prawdę, jest największą wiernością, największą doskonałością, słowem: wszystkiem. Gdyby można cudzym wyborem kierować, podsuwać komuś myśli lub wyznaczać zadania, mielibyśmy godne dla Felicjana zadanie, a tem byłby przekład Iliady Homera. Jest wprawdzie świeży przekład Popiela, o którym pisaliśmy parę dni temu; ale Popiel nie jest poetą i sam się nie ma za poetę. To też mimo zasługi, którą mu przyznajemy, — przyznajemy także, że przeczytawszy jego przekład od deski do deski, czytelnik nie może oprzeć się takiemu uczuciu, jakby doznał jakiego zmartwienia. W Popielowej Iliadzie brak Homerowego ducha i natchnienia; warto by zaś, by obok Odyssei Siemieńskiego istniał godny Siemieńskiego przekład Iliady.
Felicjan, obznajmiony, jak wiemy, doskonale z językami starożytnemi, ma najwięcej danych, by go dokonać. Po przekładach Hezjoda i innych pomniejszych, w których się wypróbował — mógłby śmiało zerwać się do wysokiego lotu.

412.

Drugi odczyt Spasowicza odbył się w sobotę wobec jeszcze liczniejszego zgromadzenia publiczności. Prelegent przystąpił w nim do właściwego rozbioru największego szekspirowskiego arcydzieła, Hamleta. W żadnym ze swoich utworów Szekspir nie rozwinął takiego bogactwa dusz i charakterów — i takich antytez ludzkich. Prelegent rozpoczął od obrazowania tła, na którem rozwija się akcja. Tłem owem jest świat, który niedawno wyszedł ze stanu barbarzyństwa. Barbarzyńcy ci chodzą w aksamitach i atłasach, wyrażają się już z pewną retoryką, uczą się bić na szpady od Francuzów, jeżdżą po polor do Paryża, ale pod temi złudnemi pozorami kryją się natury grube, krwiste, żyjące życiem zewnętrznem, pochopne do porywów i żądne grubych, zmysłowych uciech. Cywilizacja zewnętrzna przyniosła im tylko zepsucie, które znalazło swój wyraz w skłonnościach do obżarstwa, pijaństwa i uciech zmysłowych i w nieprzebieraniu w środkach, które do tego celu prowadzą. „Coś dziwnego dzieje się w państwie duńskiem“, jak mówi Hamlet, w całej zaś Danii „nie ma ani jednego łotra, który by nie był kompletnym nikczemnikiem“. Rozumiemy, że w takiem otoczeniu królewicz, który przerasta je o całą głowę, łatwo powiedzieć może: „że ten błękitny namiot, powietrze, tak cudnie rozpięty nad naszemi głowami, wydaje mi się tylko stekiem cuchnących wyziewów“. Typowym łotrem jest przede wszystkiem król Klaudiusz. Dostaje się on na tron, zgładziwszy podstępnie brata, Hamletowego ojca; później żeni się z wdową królewską i po panowaniu lwa rozpoczyna się panowanie małpy złej, podstępnej i zmysłowej. Jest to łotr praktyczny. Nie przestał on być barbarzyńcą; gruba jego natura ciągnie go w stronę uciech zmysłowych. Panowanie jest ciągłą „bibą“, a rządy odprawują się wśród nieustannej czkawki pijaństwa. Ale ten barbarzyniec przekłada już podstęp nad siłę pięści. Woli on podejść nieprzyjaciela i sprzątnąć go, niż zajść mu od strony zębów i zgruchotać. Pierwiastki grubej, zabobonnej wiary wszczepione są w nim na gruncie sceptycyzmu. Nie szanuje on cnoty; dobre strony natury ludzkiej mają dla niego o tyle wartość, o ile człowiek zręczny może się niemi posługiwać. W Boga i piekło wierzy o tyle, o ile się ich boi — rad by jednak Boga oszukać, wmówiwszy weń to i owo, wedle własnej łotrowskiej logiki. Takim jest Klaudiusz. Posługuje on się chętnie takiemi figurami, jak Ozryk, który pochlebiał się i wdzięczył po dworacku już do „piersi swej mamki“, lub jak Rozenkranc i Gildenstern, którzy z rozkazu gotowi są na wszystko. Ministrem jego był Poloniusz, typ dworaka. Poloniusz ów jest największą i najjadowitszą, a zarazem najdelikatniejszą satyrą, jaką kiedykolwiek nieśmiertelny Wiliam napisał na mierność i pospolitą tuzinkowość ludzką. Poloniusze żyją do dziś między nami i powodzi im się na świecie. Jest to typ nieśmiertelny; rodzaj ludzi, posiadających doskonałą równowagę mierności. Nie ma w nich ani jednego kantu. Posiadają oni łatwość do wszystkiego, w połączeniu z nieopisaną płytkością we wszystkiem. Kto by Poloniusza zabił, zabiłby „kapitalne cielę“. Jest to uosobione filisterskie zero, ale ponieważ głupota jego jest zarazem szanowną, praktyczną i rozsądną, a powodzenie dało pewność siebie tej głupocie, przeto poznają się na niej tylko zupełnie wyższe umysły, jak np. Hamlet. Zgadzając się na całą wyborną charakterystykę Poloniusza, jaką dał nam prelegent, zauważymy jednak, że na prawdę tylko Hamlet wie, co o nim trzymać i... może aktorowie także, których Hamlet prosi, by zbyt z niego nie kpili. Reszta dworu uważa go za męża mądrego i rozważnego. Króla nudzi wprawdzie jego gadulstwo, ale przekonywają jego rozumowania. Zdaje nam się nawet, iż część siły satyry i bijący dowód bystrości Szekspira, przechodzącej prawie miarę ludzką, leży właściwie w tem otoczeniu nimbem szanowności i powszechnego uznania tego zera, w którem Hamlet widzi tylko „wielkie stępienie dowcipu, przy odpowiedniem wycieńczeniu łydek“. Gdyby nie wypadki za wielkie na ten gołębi mózg, które też wykazały całą niezmierną jego nicość, może i historia przekazałaby pamięci potomnych Poloniusza jako mądrego rajcę. Może i przekazuje niejednego! Co w tem za siła spostrzeżenia i bicza satyry!
W poglądach na królowę zgadzają się wszyscy komentatorowie, również jak i na Ofelię. Ten wdzięczny kwiatek kwitnie w atmosferze słodkiej zmysłowości. Zmysłowość ta jednak w znacznej części musi iść na rachunek czasu, w którym żył Szekspir, i w ogóle na jego pojęcie kobiety. Prawie wszystkie jego postacie niewieście odznaczają się krwistemi a nawet poniekąd lubieżnemi temperamentami. Taką jest Julia, Desdemona, Anna, Goneryla i Regana, Maryana w Miarka za miarkę, takiemi są wszystkie panny w Straconych zachodach miłości, Hermia i Helena w Śnie nocy letniej, nawet Rozalina i Celia w Jak wam się podoba, Helena w Wszystko dobre, co się kończy dobrze, Oliwia w Wieczorze Trzech Króli — słowem, szukając kobiet idealnych w Szekspirze, poza Imogeną i Mirandą, których zmysły jeszcze śpią, nie znajdziemy prawie ani jednej, chyba stare. Jest to nawet naturalne w wieku, w którym kobieta nader jeszcze mało miała potrzeb duchowych, od niej zaś niewiele więcej wymagano, jak rozkoszy. W charakterystyce Ofelii więc należy baczyć na czas i autora, a tem samem nie można widzieć w niej tylko uosobienia żądz dziewiczych. O bierność słuszniej może być oskarżoną, bo w ogóle kobiety szekspirowskie nie są bierne; ale i w tym wypadku można wątpić, czy by się dała użyć świadomie za narzędzie przeciw Hamletowi. Pod względem artystycznym bierność ta jej nie szkodzi, a nawet podnosi jej zalety, wykazuje bowiem całą kobiecą bezbronność tego biednego kwiatka i tem większą jedna dla niego sympatią. Była ona listkiem wśród burzy, ale właśnie przez to każde tkliwe serce idzie za nią; staje się kochaną i wyciska łzy.
Co do samego Hamleta, prelegent poszedł w znacznej części za Gervinusem. Jakoż choć Gervinus wyszedł poniekąd w ostatnich czasach z mody, łatwiej mu jednak zarzucać, że sąd jego jest nietrafny, niż go zmienić lub powiedzieć, jaki mianowicie jest trafniejszy. Po prawdzie, można go tylko przerabiać lub dopełniać, i tak też uczynił prelegent. Dusza wzniosła, serce zdolne do najszlachetniejszych porywów, tkliwe i kochające, umysł bystry i wyższy nie tylko nad otoczenie, ale nad wiek, oto przymioty królewicza duńskiego. Szekspir tworzył czasem postacie jakby z jednej bryły, jednym zamachem ukute, ale bogatszej natury, duszy bardziej rozwiniętej i bardziej ludzkiej niż Hamlet nie stworzył nigdy. Człowiek nowożytny przegląda się jak w zwierciadle w tej postaci i zapewne zawsze będzie się przeglądał. W pewnych jej uczuciach widzi swoje uczucia, w pewnych jej brakach swoje braki, w jej niemocy często swoją niemoc. Po prostu niepodobna sobie zdać sprawy, jak w owym wieku życia zewnętrznego mógł Szekspir stworzyć tę zamyśloną postać marzyciela, żyjącego życiem wewnętrznem, refleksją i zwątpieniem. Owa rozterka między życiem zewnętrznem a wewnętrznem, między zamierzeniem a możnością, między pragnieniem a rzeczywistością, między poczuciem potrzeby czynu a czynem, jest dramatem rozgrywającym się co dzień we wszystkich niemal duszach ludzkich, i dlatego to Hamlet jako prototyp jest tak zrozumiałym, tak wiecznie żywym, tak sympatycznym, tak odczuwanym. Cierpi on, jak mówi prelegent, „na impotencję czynu“. Wobec zadania prostego, jak dwa a dwa cztery, którego rozwiązanie równa się jednemu ciosowi sztyletu, Hamlet waha się ustawicznie. Nie brak mu wcale odwagi, ale waha się, bo to pierwszy człowiek swego czasu, który już zastanawia się, który pragnie posiadać świadomość rzeczy, który wątpi... Refleksja płynąca z rozwiniętej myśli, przeważa w nim nad czynem płynącym z temperamentu. Nerwy przeważają nad muskułami. Hamlet, nim pchnie sztyletem, chce się przekonać, więc udaje wariata. To wariactwo, zmienione przez rozdrażnienie nerwowe prawie na coś istotnego, zamiast ułatwiać, utrudnia mu czyn... Ten świat, który go otacza, taki głupi i zwierzęcy jak jest, zdobywa się co chwila na czyny — on jeden, daleko wyższy rozumem i pojmowaniem, nie umie się na nic zdobyć. Dlaczego? Rozterka wewnętrzna rozpoczęta. Hamlet czuje swą wyższość nad otoczeniem, a jednak... ono także go przewyższa. To znaczy, że zwierzę przewyższa człowieka, a zatem to, co stanowi właściwie doskonałość człowieka — jest niczem? Co za gorycz, co za przepaść zwątpień i rozpaczy w tem poczuciu! Wobec tej goryczy, wobec ciągłych zwątpień, pogardy z jednej strony dla świata otaczającego, z drugiej dla samego siebie, wobec tego nihilizmu wewnętrznego, inne uczucia, które dawniej wydały mu się najdroższe — idą w poniewierkę. Ten błękitny namiot, tak cudnie rozpięty nad naszemi głowami, wydaje mu się tylko stekiem cuchnących wyziewów. Miłość do Ofelii może nie gaśnie w nim, wbrew twierdzeniom prelegenta, osoba ślicznego dziecka pozostała drogą Hamletowi, ale on przestał wierzyć w ogóle w życie, zatem i w to, by miłość była coś warta, by mogła być całym światem. Dlatego mówi: „idź do klasztoru! na co masz rodzić grzeszników — idź do klasztoru“! Ta niewiara, to nowa rozpacz dla Hamleta... Tymczasem wypadki się toczą. Hamlet zabija Poloniusza; dusza kochanej dziewczyny, nie wytrzymawszy nacisku, traci równowagę — i Hamlet spotyka się z Laertesem, bratem Ofelii — w wykopanym dla niej dole.
Tu nie zgadzamy się stanowczo z prelegentem, który w żalach Hamleta widzi tylko retorykę. To serce pęka po prostu z bólu. Retoryka naprzód jest w ogóle cechą szekspirowską — a po wtóre zajrzyjmy w ten dół: kto tam śmie piszczyć i narzekać i rozwodzić kruche żale przy tej wielkiej boleści Hamleta? Laertes? brat? Co mu brat, co uczucia braterskie, wobec rozpaczy kochanka? Hamlet wskazuje w dół: „Kochałem Ofelię więcej niż czterdzieści tysięcy braci!“ Według nas to nie retoryka, ale wykrzyk nieludzkiego prawie bólu, a to, co mówi potem Hamlet o tysiącach włók ziemi, jest tylko zmierzeniem jego wyjątkowej boleści ze zwykłą braterską. On czuje przy tem, że teraz jest w nim „coś niebezpiecznego“. To poczucie płynie także z rozpaczy... Większą ma w tem słuszność prelegent, że wśród tych targanin psuje się w ogóle dusza Hamleta, ale to właśnie stanowi dramat. Naszem zdaniem, Hamlet miał prawo tak postąpić, jak postąpił z Gildensternem i Rozenkrancem, bo choć prelegent nazywa ich tylko prostymi sługami Klaudiusza, Hamlet mógł ich nazywać prostymi szpiegami Klaudiusza. Ale w nim tępieje zmysł moralny wskutek wzmagającej się niewiary w ludzi i dobro wskutek tego, że widzi tryumfującą zbrodnię i zło. Jest to straszliwie chora dusza, którą zabija rzeczywistość, i której, choć sama w sobie była pierwotnie czułą i kochającą, nie pozostaje nic prócz szyderstwa i ironii...
Co do tej ironii, można tylko tyle powiedzieć, że jeśli nie jest ona podmiotowem wyrzuceniem z siebie całego zapasu goryczy Szekspira — to jest szczytem przedmiotowości, do jakiej kiedykolwiek doszedł pisarz. Dlatego to Szekspir nie mieści się w żadną krytykę.
Pogląd prelegenta na artystyczną naturę Hamleta, kwoli której we wszelkich i uczuciach i położeniach i czynach szukał przede wszystkiem artystycznej formy, jest bardzo oryginalnym — ale nie możemy się na niego zgodzić w całości. Naturze tej, na wskróś estetycznej, potrzebną była zapewne i forma estetyczna. Nieestetyczna drażniła ją. — Ale owo zamiłowanie nie szło przede wszystkiem i nie wyłączało treści, dlatego może być policzone do cech współrzędnych w tej postaci, nie zaś poczytane za główną. — Hamlet kochał Horacja nie dlatego, że przyjaźń jest rzeczą piękną i że w piękne przyodziewa się formy, czcił ojca i pragnął zemsty nie dla jej tragicznej formy; mówił o miłości dla Ofelii w jej grobie nie dla retoryki. — Neronowskich cech aktora na tronie i aktora na zimno nie można mu przypisywać. Hamlet znowu oto nie mieści się w podobnej charakterystyce.
Natomiast zgadzamy się z prelegentem, że gdyby był został na tronie, ludziom przyszłoby może żałować Klaudiusza. Ten teoretyk, marzyciel, z rozwiniętą, ale chorą duszą, rządziłby niezawodnie chorobliwie. On nie rozumiałby swego wieku — wiek jego... Między nim a współczesnymi musiałby się wywiązać taki stosunek, jak między nim a Klaudiuszowym dworem. Inaczej być nie mogło, i pod tym względem prelegent miał zupełną słuszność.
W ogóle odczyt drugi Spasowicza należał do najlepszych, jakie zdarzyło nam się słyszeć. Można się nie zgodzić w niektórych poglądach z prelegentem, ale należy mu przyznać, że w ogóle dostrzegał bystrze, mówił z siłą, jaką daje szczerość przeświadczenia, rzucił wiele światła na mnóstwo szczegółów, poruszył pełno ciekawych pytań i zmusił do myślenia całą publiczność.
Słusznie zatem nie szczędzono mu oklasków i dowodów uznania, które po drugim odczycie zakrawały nawet na entuzjazm.

413.

Zamek bialski napisany został przez Bartoszewicza jeszcze w r. 1849. Pojedyńcze jego ustępy były przerabiane w różnych czasach w miarę przybywającego materiału i ogłaszane w czasopismach. Obecnie Zamek bialski wychodzi po raz pierwszy w całości w wydaniu Orgelbranda z uwzględnieniem rozszerzonych ustępów.
Jest to nader ciekawa opowieść o losach miasteczka Biała, które w dzisiejszych czasach nazywa się Białą Podlaską, niegdyś zaś znane było pod nazwą Biały Radziwiłłowskiej lub Książęcej. Pierwsza nazwa o tyle jest niestosowną, że miasto owo nigdy nie leżało w granicach województwa podlaskiego. Miało ono od dawna pewne znaczenie jako grodek leżący na samej granicy Korony i Litwy, powstawanie jego okryte jest jednak pomroką. Przypisują założenie Biały Piotrowi Białemu, należącemu do magnackiej litewskiej rodziny Kiszków, która wszelako ród swój wywodziła z Mazowsza. Po Kiszkach miało miasto z okolicznemi włościami przejść w dom radziwiłłowski. Jest jednak i inne podanie, które silniej stwierdza historia. Mówi ono, że Biała była własnością również możnego rodu Illiniczów. Ostatni z tych Illiniczów zrobił układ na przeżycie z ks. Mikołajem Sierotką, synem Mikołaja Czarnego. Illinicz był bezdzietnym, a przy tem bliskim krewnym Sierotki — nie wiedział tedy, komu by fortunę oddać. Z drugiej strony Sierotka, gorliwy katolik po ojcu dyssydencie, wybierał się na niebezpieczną w owe czasy podróż do Ziemi Świętej, z której nie wiedział czy wróci, układ więc stanął łatwo. Jakoż (mówi podanie) pojechał i przepadł. Sądzono, że zginął. Wrócił jednak, wracając na Białę, usłyszał z dala już dzwony kościelne i pogrzebowe śpiewy.
— Kogo chowają? — spytał wówczas spotykanych mieszczan.
— Ostatniego potomka wielkiego rodu, wojewodę Illinicza — brzmiała odpowiedź.
Właściwie jednak ród nie wygasł, jeno jego linia magnacka. Inni Illiniczowie, zwyczajna szlachta, może dotychczas są na Litwie. Autor w tem miejscu poświęca obszerny ustęp tak zwanym rodom wygasłym. Według niego, potomkowie wielu z tych rodów, tegoż nazwiska i tegoż herbu, żyją dotąd; ale gdy wygasła linia magnacka, mówiono: ród wygasł. W takim wypadku fortuna przechodziła częstokroć nie do domów tegoż samego nazwiska, ale do najbliżej spokrewnionych. O mało co się to nie zdarzyło z Zamościem, który po śmierci wojewody sandomierskiego byłby niechybnie przeszedł w dom Wiśniowieckich, gdyby się w porę nie zgłosił daleki krewny, a raczej imiennik i jednoherbowiec, Marcin Zamoyski.
W ten sposób i na mocy układu Biała przeszła z rąk Illiniczów do Radziwiłłów.
Odtąd zwą ją Białą Książęcą albo Radziwiłłowską. Jakoż jej losy odtąd łączą się ściśle z losami tego przemożnego domu tak, że opowiadanie staje się zarazem historią Radziwiłłów. Chętne przesiadywanie ich w zamku bialskim przyczyniło się niemało do rozrostu miasta.
Znaczenie jego powiększyło się jeszcze, gdy niejaki Wilski Ściborowicz ufundował w Biały akademię. Książęta popierali tę fundację, która, to przychodząc do stanu kwitnącego, to upadając, przetrwała jednak wszystkie burze, jakie przeszły nad Rzecząpospolitą, i istniała aż do chwili podziałów.
Stolicą Radziwiłłów był Nieśwież, ale prawie zawsze ktoś z nich mieszkał w Biały. Mieszkały tam też i księżne wdowy, jak Katarzyna, siostra Jana Sobieskiego, i Anna Sanguszkówna, wdowa po Karolu Stanisławie. Obie te panie były błogosławieństwem Biały i całej okolicy. Za Anny dom radziwiłłowski wzmógł się jeszcze w dostatki przez odziedziczenie dóbr słuckich po Olelkowiczach, o które spierali się Sapiehowie, a nawet i król. Starszy syn Anny, ordynat i hetman (Rybeńko), osiadł na Nieświeżu; Białę zaś i dobra słuckie odziedziczył chorąży litewski, Hieronim.
Z tego czasu pochodzą podania o okrucieństwach Radziwiłłów. Był Hieronim dziwakiem, samotnikiem i despotą. W więzieniu bialskim jęczała wówczas niejedna ofiara, a i szubienice nie próżnowały. Typ to pokrewny słynnemu staroście Kaniowskiemu, ale jeszcze mniej wart. Swoją drogą, był Hieronim najpotężniejszym magnatem w Rzeczypospolitej. Trzymał sześć tysięcy wyćwiczonego wojska, z którem zresztą tylko Żydów straszył, bo nic nigdy nie zdziałał.
Dziedzicami dóbr jego zostali: książe Karol „Panie Kochanku“, urodzony z Wiśniowieckiej, i młodszy brat jego Hieronim, urodzony z Mycielskiej. Biała przypada młodszemu — który wzrastał pod opieką Karola. Opieka ta jest najlepszem świadectwem charakteru słynnego „Panie Kochanku“, matka bowiem nawet nie mogła być troskliwszą o syna, jak on był o brata. Za tych czasów Biała przeszła mnóstwo klęsk, bo wojna srożyła się nad krajem. Familia obległa i zniszczyła znacznie i Nieśwież i Białą, potem ocierały się o nią i obejmowały ją kolejno to wojska rosyjskie, to konfederackie. Było to wówczas, gdy ks. Karol chronił się za granicę. Poznał tam młodą księżniczkę Thurn-Taxis i zaślubił ją bratu swemu Hieronimowi. Ale małżeństwo nie było szczęśliwe. W niezgodach pośredniczył aż dwór rosyjski, powstawały one jednak ciągle na nowo. Jedyny syn z tego małżeństwa, Dominik, należy już do nowszej historii.
Dzielił on losy ks. Józefa Poniatowskiego i Napoleona. Brał udział we wszystkich niemal wojnach; wreszcie, ranny pod Lipskiem, zmarł we Francji bez męskiego potomka. Z dwóch żon, z któremi się kolejno rozwodził, miał tylko córkę jedynaczkę Stefanię, która poślubiwszy ks. Wittgensteina, wniosła w ten dom fortunę bialsko-słuckich Radziwiłłów.
Na tem kończy Bartoszewicz swoje opowiadanie o Zamku bialskim. Dziś on w ruinach, na których wraz z mchami wyrastają tylko podania ludowe — to o dobroci księżn Katarzyny i Anny, to o okrucieństwach Hieronima. Opowiadanie Bartoszewicza nadzwyczaj jest zajmujące. Ścisłość historyczna wcale tu nie przeszkadza nastrojowi prawie powieściowemu, bo same dzieje mnóstwo zawierają w sobie epizodów godnych pióra powieściopisarza. Uczty zamkowe, zjazdy pierwszych w Rzeczypospolitej magnatów, odwiedziny królewskie, wesela, klęski i wojny, które przeciągały nad miastem, wreszcie podania ludowe, rzucające romantyczne światło na miejscowość i na potężny ród, który w niej władał, dostarczają mnóstwo szczegółów, z których snuje się ciekawa opowieść. Bartoszewicz przy tem, gdy chciał, umiał być nie tylko suchym kronikarzem, ale i odtworzycielem przeszłego życia pełnym malowniczości. Taką właśnie malowniczością odznacza się jego Zamek bialski, a sprawia ona tem przyjemniejsze na czytelników wrażenie, że kryje się pod nią ścisła historyczna prawda.

414.

Z wystawy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Mireckiego: Śmierć Horeszki. Magdaleny Andrzejkowicz: Tatarzy grający w kości o zdobycz. Grabowskiego: Portret Adama Sapiehy. Pierwszy z tych obrazów wystawiony został bardzo niedawno. Przedstawia on epizod z Pana Tadeusza. Jacek Soplica, pałający zemstą na hr. Horeszkę za czarną polewkę, napada zamek z pomocą cudzoziemskiego żołnierstwa. Zamek broni się walecznie pod wodzą pana, który z bronią w ręku dodaje wszystkim odwagi. Nagle padł strzał z muszkietu, który nigdy nie chybia: z muszkietu Jacka; Horeszko chwieje się i słania na ręce przyjaciół, wierny zaś Gerwazy rzuca mu się do nóg w rozpaczy. To opowiadanie wziął sobie za przedmiot malarz. W obrazie jego stary Horeszko leży już wsparty na ręku kobiet, z krwawą raną w piersi. Z bocznej komnaty nadbiega ksiądz, przywoływany przez jedną z kobiet. Przy nogach konającego klucznik zaprzysięga zemstę. Epizod ten przedstawiony jest trochę teatralnie. Młoda kobieta, zapewne Ewunia, która podtrzymuje głowę konającego, spogląda nie na niego, co leżałoby w naturze rzeczy, ale na publiczność, jakby śledząc efekt, jaki scena sprawić może. W rysunku dostrzegamy pewną sztywność i twardość. Klucznik leżący u nóg Horeszki stanowi nieestetyczne jego przedłużenie, psujące równowagę linii i grup. Gerwazy jest przy tem zgrzybiałym starcem, starym w chwili śmierci Horeszki jeszcze nie był. Sam Horeszko ma zbyt wielką głowę, twarzom zaś w ogóle można by zarzucić brak wyrazu. Suchość rysunku, a zarazem jakby przesadna misterność, stanowi główną wadę we wszystkich obrazach Mireckiego. W Śmierci Horeszki brak przy tem wybitnej charakterystyki twarzom. Są one pomyślane i wykonane według modły ogólnej. Indywidualność artysty nie zaznacza się w sposób oryginalny i samoistny. Obraz jego jest obrazem niezłym, ale niczem nie wychodzi ponad średnią miarę — być zaś w sztuce średnim, jest to należeć do jej wykonawców, nie do twórców. Jak w pisaniu, tak i w malowaniu, poza środkami technicznemi trzeba czuć bardzo mocno to, co się wykonywa, inaczej tworzy się dzieła zimne, zatem konwencjonalne, zatem pospolite. W obrazie p. Mireckiego najlepiej jest malowane wnętrze komnaty, w której rozegrywa się scena.
Obraz p. Magdaleny Andrzejkowicz napełnił nas zdziwieniem. Wypadkowo może złożyło się tak, że nie widzieliśmy przedtem żadnych prac tej artystki, patrzyliśmy więc na Tatarów grających w kości jak na pierwszą pracę. Być może, że po części dlatego zdziwiła nas niepospolita siła i śmiałość bijąca od tego obrazu. Na pierwszy rzut oka trudno uwierzyć, by ten obraz, pełen energicznego realizmu i szorstkości, zresztą zupełnie odpowiadającej przedmiotowi, był dziełem kobiety. Treść jego dzika jak życie stepowe. Przy namiocie branka przywiązana do słupa, u jej nóg starsza kobieta, zapewne matka, a poniżej kilku Tatarów patrzy na dwóch wyrzucających kości z kościelnego kielicha. Gra idzie oczywiście o brankę. W całości nie masz nic wymuskanego, nic sztucznego, nic konwencjonalnego. Tatarzy wyglądają nie na Tatarów z książki, ale na dzikich i okrutnych barbarzyńców, jakimi byli w istocie. Rysunek ich śmiały, pozy charakterystyczne. Całość ma przy tem jakąś cechę czysto wschodnią. W obrazie widać może przejęcie się Brandtem, a w szczególności jego Jarmarkiem w Bałcie. Widać to szczególniej w pojmowaniu przedmiotu, jednakże ze wszystkiego bije niepospolity talent, rokujący znaczną przyszłość, a widny głównie w śmiałości rysunku, w oryginalnem grupowaniu i w zdrowym realizmie.
Obraz Grabowskiego, przedstawiający księcia Adama Sapiehę, jest dobrym portretem, ale wedle tego, co o nim słyszeliśmy, został przechwalony. Znać w nim pędzel śmiały i pewny, ale brak mu siły w wykonaniu i wysokiego pojęcia portretu jako dzieła sztuki. Jest w jego układzie dużo pozy i pretensjonalności, malowanie zaś, zbyt wydelikatnione i trzymane w kolorycie zbyt zarazem żywym i słodkim, przypomina heliominiatury. Widać z niego biegłość i wprawę, ale przy tych przymiotach daleko mu do tego wysokiego znaczenia, jakie mają portrety np. Horowitza lub Rodakowskiego.
W ogóle największą przynętą na wystawie jest zawsze Powrót z Golgoty Krudowskiego, który tem więcej zyskuje, im częściej mu się przypatrywać. Obraz ten został umieszczony w sali Towarzystwa wbrew niewytłumaczonemu pierwotnemu postanowieniu, które nie dopuszczało na wystawę obrazów, wystawionych poprzednio gdzie indziej.
O innych pomniejszych płótnach zdamy sprawę w ciągu kilku dni następnych.

415.

Z Salonu Ungra. Hipolita Lipińskiego: Targ na placu Szczepańskim w Krakowie. Ładny ten obrazek został już zakupiony. — Najlepiej malowana w nim jest żywość i ruchliwość targu. Ludzie wyciągnięci są zbyt wzdłuż na jednej linii, ale być może, iż tak jest w rzeczywistości. Kupy warzywa i rozmaitych targowych zapasów rysowane i malowane są również doskonale, daleko zaś słabiej domy, stanowiące głębsze tło targu. Jest to obraz czysto rodzajowy, który tchnie spostrzegawczością i prawdą, odznacza się zaś niepospolitą techniką i dowodzi, że p. Lipiński jest utalentowanym artystą, umiejącym uniknąć ekscentryczności, a zostać charakterystycznym.

416.

Pamiętniki kwestarza, Ignacego Chodźki. Z ilustracjami Andriollego. Wydanie Gebethnera i Wolffa.
Jest to jedno z najozdobniejszych wydań, jakie wyszły z księgarni Gebethnera i Wolffa — pod względem też formatu, oprawy, papieru i druku dorównywa przednim zagranicznym. Tego rodzaju książki zbyt piękne są, by miały leżeć lub stać w szafach bibliotecznych, stanowią natomiast celną ozdobę stołów w salonach. Co do samych Pamiętników, te, kiedyś tak popularne, mniej są znane nowszemu pokoleniu, dlatego nowe wydanie ich jest bardzo na czasie. Niektórzy chcą w nich widzieć literackie arcydzieło w rodzaju Pamiątek Soplicy, naszem jednak zdaniem Pamiętniki kwestarza nie mogą stanąć obok Pamiątek Soplicy. Ten sam w nich świat, ale mniej barwny, mniej charakterystyczny i bledszy. Postacie nie tchną taką prawdą swego czasu. Wesoły kwestarz, opowiadając swoje przygody, jest wprawdzie żywym i naturalnym, jeździ po dworkach i pałacach magnackich, poznaje mnóstwo ludzi, ale też ślizga się cokolwiek po wierzchu stosunków i charakterów. Postacie, które opisuje, są niezawodnie dziećmi swego czasu, nie są jednak typami. Najlepszym epizodem z całej książki jest opowiadanie o awanturze i gwałtownej śmierci Wołodkiewicza, za którego duszę Radziwiłł później tyle czynił, że jak sam mówi w Pamiątkach Soplicy, „można by cały czyściec opróżnić“. W ogóle Pamiętniki kwestarza są wyborne, ale gdy o Pamiątkach Soplicy można by prawie przysiąc, że są pamiętnikiem współczesnym — utwór Chodźki jest wprawdzie dziełem bardzo dobrem, ale dziełem więcej literackiem. Nie dorównywa też ono i pod względem artystycznym książce Rzewuskiego, która jest znakomitym wyrazem tworzenia czysto przedmiotowego. Swoją drogą Pamiętniki, jako rzecz odpowiadająca do wysokiego stopnia ogólnemu smakowi polskich czytelników, prawdopodobnie nie przeżyją się nigdy.
Świetne wydanie ich gebethnerowskie ozdobione jest dwunastoma rycinami Andriollego, odbitemi w sposób fotograficzny. Mimo talentu, który, jak z każdej pracy tego rysownika, tak i z Pamiętników widocznym jest wszędzie, ryciny te ustępują ilustracjom Andriollego do Maryi, do Starej baśni lub do dramatów Słowackiego, których ilustracje, jakkolwiek dokonywane z pewnem zaniedbaniem, mają często wartość niepowszednich pomysłów. Ten świat kwestarzowski, wesoły, rubaszny, dobroduszny i pełen prostoty, nie odpowiada ołówkowi Andriollego, kochającemu się w liniach dramatycznie powikłanych, w ciałach pokrzywionych przez kurcze lub muskularne wysiłki. W ogóle Andriollemu we wszystkiem, co robi, brak spokoju, co przetłumaczone na język rysunkowy, znaczy: brak linii prostych. Przy tem nastrój jego jest idealny, kwestarzowski zaś świat musi być przepełniony rubasznym realizmem. Ta nieodpowiedniość pociągnęła może za sobą brak przejęcia się przedmiotem, a brak przejęcia się inne liczne wady, nawet techniczne. Pojedynek między Swiebodą a szambelanem jest pełen ruchu, trzecia za to rycina, przedstawiająca Ławrynowicza golącego wąsy, jest zgoła mierną. Szlachcic siedzi za daleko od stołu, co jest wadą czysto techniczną. W czwartej rycinie koń pod panem Chomińskim stąpa jakoby na pożyczonych, za cienkich i za wysokich dla siebie nogach, a duła w zaprzęgu bernardyńskim, która powinna sterczeć nad karkiem konia, sterczy nad głową kwestarza, siedzącego przecie na tylnem siedzeniu. To znowu wada perspektywy. Najlepszy ze wszystkich i w ogóle bardzo piękny jest rysunek przedstawiający rozstrzelanie Wołodkiewicza. Rysunek przypomina Grottgera i robi ogromne wrażenie. Ten szereg żołnierzy pod ścianą z nastawionemi karabinami, szlachcic klęczący przy przeciwległym murze i ksiądz przy nim przejmują jakąś zgrozą dramatyczną. Ale to właśnie przedmiot odpowiadał usposobieniu artysty. Inne ryciny nie dochodzą tej miary. Pijana wdowa witająca kwestarza jest całkiem pospolitą; woźnica zaś przechodzący w następnej rycinie przez strumień — nie wiadomo dlaczego karłem.
W ogóle ryciny nie są wcale złe. Jak na wydawnictwo książkowe — nawet bardzo dobre, ale nie są odznaczające się, my zaś wyglądamy spod ołówka Andriollego rzeczy zawsze niepospolitych, i dlatego właśnie nie radzi byśmy, aby ilustrator tak utalentowany poprzestawał na sławie już zdobytej.
Wolimy zatem braki napotykane tu i owdzie przypisać nieodpowiedniości przedmiotu. Według nas, najlepszym ilustratorem takiego świata, o jakim prawią Pamiętniki kwestarza, byłby Juliusz Kossak. Ma on wprawdzie niektóre swe cechy rutyniczne, które przeszły prawie w manierę np. w rysowaniu koni i ich pewnych poz, ale za to ma w rysunku pewien zamach i jakąś staropolską werwę, na której w tego rodzaju rzeczach ogromnie zależy. Odczuwa zaś dawny świat szlachecki tak, jak nikt inny.
W każdym razie, wydanie takie, jakiem są Pamiętniki kwestarza, jest świetnym okazem typografii polskiej i stanowi niepomierną zasługę pp. Gebethnera i Wolffa. Spodziewamy się też od nich kolejnego, również ozdobnego wydawnictwa i wielu innych arcydzieł literatury polskiej, którym tem więcej się to należy, im bardziej przewyższają Pamiętniki kwestarza.

417.

Wyszły z druku Sielanki szlacheckie przez autora Kłopotów starego komendanta. Nakład Gubrynowicza i Schmidta. Są to obrazy z życia wiejskiego z czasów ostatnich.


418.

Wyszła z druku dwutomowa powieść Kraszewskiego pt.: Dwa bogi, dwie drogi. Mińsk. Nakład Zofii Sawickiej. Jest to opowiadanie współczesne. Obszerniejsze sprawozdanie podamy jutro.

419.

Z wystawy Krywulta. Obraz Matejki przedstawiający Łokietka zrywającego układy z Krzyżakami, odznacza się dosadną charakterystyką i siłą, właściwą Matejce. Robota to po części szkicowa, ale ex ungue leonem: tj. że w podobnych szkicach uwidomiają się wybornie wszystkie cechy wielkiej indywidualności artystycznej. Tło w obrazie, jak zwykle, nie dość głębokie, figury zatem silnie wysunięte, jak gdyby artysta chciał je wszystkie umieścić na pierwszym planie. Co do twarzy, Matejko ma właściwy sobie, matejkowski sposób rysowania i malowania ich, tak dalece odrębny, tak nawet przez nikogo, prócz może przez czeskiego malarza Brožika, nie naśladowany, że każdą twarz Matejki na pierwszy rzut oka odróżnić można. Głowy te posiadają niezmiernie energiczne zarysy, zmarszczki tak silne, że przechodzące prawie w bruzdy, wysoko wyniesione brwi nad oczami i wyraz jakiejś czysto średniowiecznej surowości. Zamiast gry nerwów, jest w jego postaciach i głowach gra muskułów. Postacie to tęgie, krwiste, żywotne i szorstkie. Temi cechami odznacza się i Łokietek, i wszystkie inne figury obrazu. Tacy ludzie drą pergaminy, bo wolą pięść i miecz. Czyn ich jest prawie jednoczesnym z postanowieniem, a ta niepohamowana porywczość widnieje im z każdej żyły. Czyste uosobienie średnich wieków! To też przy postaciach Matejki postacie innych malarzy wydają się słodkie, jak np. Kazimierz Wielki — Żmurki.
O innych obrazach tego malarza pisaliśmy już poprzednio i doszliśmy do przekonania, że Żmurko jest to wielki talent na drodze do maniery. Kazimierz Wielki z Esterką nie zmieniają tego sądu. Obraz to niezmiernie efektowny, jeden z takich, które młodym imionom jednają popularność więcej szybką niż trwałą. Ile tam mroku, półmroku, efektownych a niespodziewanych świateł, zestawiania ciemnych i jasnych barw! Akcja żywa i gorąca. Król oczarowany dał przywilejowy pergamin, a teraz patrzy zamglonemi oczyma w piękną Żydówkę, która uchyla kotarę. Kompozycja polega na przeciwstawieniu lubieżności z chytrością niewieścią. Idea sama przez się niezbyt wysoka, tem mniejsze sprawia wrażenie, że artysta ani ją sobie ważył wielce, ani oddał szczerze. Chodziło mu więcej o sposobność do brawury kolorytowej i sposobność znalazł w wschodnim typie i stroju pięknej żydówki, w stroju królewskim i półmroku komnaty. O tem widocznem zamiłowaniu efektów kolorytowych mówiliśmy już poprzednio i nie mielibyśmy go za złe artyście, gdyby to zamiłowanie było szczerem i gdyby nie przebijała przez nie chęć zaimponowania widzowi sposobami, nie stojącemi na wysokości poważnej sztuki. Ten ostatni wzgląd prowadzi do przesady kolorytowej, widocznej w zbytniej białości na ciele Esterki, w jakimś nacisku na uzmysłowienie ponętności tego ciała. Zdaje się, jakoby artyście chodziło o to, by widz czuł to samo, co i Kazimierz Wielki, tymczasem widz z wyrobionym smakiem nie da się wziąć na tę wędkę, — widzowi chodzi przede wszystkiem o to, by odczuwał sztukę, by się nie spotykał z zasadzką, ale z prawdą, by nie chwytano znienacka jego podziwu przez jakieś rembrandtowskie półcienia, przez jakąś tajemniczość żółtawych i ciemnych, a nieuzasadnionych tonów, przez zagubienie w mroku tła, przez sztuczne pozory malowidła jakoby starego — ale, by zamiast tego wszystkiego dano mu wrażenie estetyczne, wysokie i szczere. W obrazach historycznych, jeśli widz szuka poza przedmiotem i strony technicznej artysty, to szuka jego stylu w znaczeniu poważnem, jego indywidualności prawdziwej. Efektowna kokieteria artystyczna nikogo nie zadowolni, a nawet wzbudzi nieukontentowanie, zwłaszcza gdy ucieka się do niej wrodzony talent prawdziwy, po którym wiele spodziewać się można, ale i wiele wymagać wolno.
Piotrowskiego Zagroda ukraińska jest doskonałem malowidłem. Przegląda z niego przede wszystkiem prawda wiejskiego życia, którą artysta umiał schwytać na gorącym uczynku. Tu spotykamy się z mniejszemi może zasobami wrodzonemi, ale z zupełnie szczerem oddaniem świata, który artystę najbardziej obchodzi. Strona zewnętrzna malowidła także znakomicie zaleca ten obrazek. Niebo, śnieg, cienie padającego mroku, malowane są doskonale. Zima została tu w lot uchwycona z jej bladym zachodem, zimnym, seledynowym kolorytem, odrzynaniem się śniegów od nieba, słowem, ze wszystkiem, co stanowi jej istotę. Dziewczyny niosące wodę odcinają się od tła może zbyt twardo, zwłaszcza że w początkach szarej godziny, którą przedstawia obraz, wszystkie linie i kontury poczynają się już stapiać i zlewać; ale za to jakże prawdziwe są te dziewczęta w ruchach, jakże pochwycone z natury. Drugi obraz Piotrowskiego, przedstawiający bryczkę w lesie z dwoma ludźmi, woźnicą i urzędnikiem, posiada również niepospolite zalety. Najmniej udało się największe płótno, zatytułowane U brodu. Konie są konwencjonalne i manierowane, jeździec siedzący na jednym z nich, pospolitym gapiem, bynajmniej zaś nie typowym parobczakiem. Najlepszą co do rysunku jest dziewczyna wchodząca w wodę i ogarniająca koło nóg spodnicę. W ruchu jej jest dużo prawdy. Całości jednak brak tego poczucia natury i tej oryginalności, jaką widzimy w Zagrodzie ukraińskiej. Koloryt szary, ubogi, jednostajny, sprawia, że obraz ten jest dziełem wykonanem może z pewną biegłością, ale zimnem i samo w sobie, i we wrażeniu, jakie sprawia.
Pan Chmielowski jest ekscentrykiem, skłonnym do mistycyzmu i stąd rozkochanym w ciemnościach, w których nic nie widać. Obraz jego We Włoszech budzi przede wszystkiem pytanie: co we Włoszech? Jest to bowiem pas farby czerwonej, nałożony surowo, bez żadnych przejść, pod tem pas farby czarnej, a niżej jeszcze kilka białych plam. Czerwona farba ma być zorzą, czarna nocą, białe plamy niby pomnikami — wszystko razem nazywa się We Włoszech, bo się tak artyście podobało, a w rzeczywistości jest prostem dziwactwem. Ani to malowane, ani rysowane... „Nie dość, mistrzu... czucie mieć i wiarę“, trzeba jeszcze... znać rysunek i umieć malować. Większym dowodem, że pan Chmielowski ma nieco jednego i drugiego — jest jego Widzenie św. Teresy. Rzecz nie dzieje się przynajmniej w ciemnościach, widać więc istoty żywe i rzeczy. Twarz przy tem Św. Teresy ma dosyć wyrazu; mniej udatnym jest Jezus, który zbliża się ku świętej, ukazując na serce. Ruch ten i cała postać miała wyrażać łaskę i dobroć, a wyraża galanterię i uprzejmość. Obraz ten ma w sobie jakąś naiwność, przypominającą prerafaelistów. O trzeciem płótnie Chmielowskiego, pogrążonem również w egipskich ciemnościach, mówiliśmy poprzednio. Na wystawie znajduje się również kilka płócien Pruszkowskiego Witolda. O obrazie przypominającym Piasta pisaliśmy już poprzednio. Widać w kolorycie a nawet i w rysunku tego obrazu wpływ Gersona. Drugie płótno przedstawiające chłopa grającego na fujarce, a przy nim dziewczynę, posiada w sobie dużo poezji i jest, mimo niektórych wad, arcywdzięczną sielanką. Pruszkowski jest to talent, który szuka sobie jeszcze kolorytu i wyrazu, ale który już ma dużo uczucia. Wyczółkowskiego Leona płótna fantastyczne są dziełami mniejszego znaczenia, natomiast portrety odznaczają się wielką oryginalnością. Da się to zwłaszcza powiedzieć o dziewczynce opartej o futro. Nóżki jej tylko wysunięte naprzód, a częściowo zakryte, sprawiają wrażenie łuków zbyt mocno wygiętych.
W. Kossaka Manewra austriackie zalecają się swobodnym układem i zręcznością ugrupowania ludzi i koni. Jest w tych austriackich ułanach dużo ruchu i werwy. Krajobraz co do perspektywy mniej dobrze jest malowany. Są zresztą te „manewra“ mocno podobne do takichże Tadeusza Ajdukiewicza, które widzieliśmy u Ungra.
Obrazy, o których wspomnieliśmy, stanowią zaledwie część płócien wystawionych w hotelu Europejskim. O pozostałych wspomnimy innym razem.

420.

Dwa bogi, dwie drogi, powieść współczesna przez Kraszewskiego. Tomów 2. Mińsk. Nakład i własność Zofii Sawickiej. 1881. Wczoraj podaliśmy o tym utworze krótką bibliograficzną wzmiankę. Wydawczyni puszczając w obieg nową edycję tej powieści, niewłaściwie nazwała ją współczesną, albowiem Kraszewski osnuł ją na stosunkach minionych i współcześnie już nie istniejących. Rzecz w niej dzieje się jeszcze za czasów Uniwersytetu wileńskiego. Po skończeniu nauk dwaj bracia, potomkowie zrujnowanej szlacheckiej rodziny, wybierają się na drogę życia, a raczej na dwie przeciwne sobie drogi, na których trzeba też służyć dwom przeciwnym bogom. Młodszy, Kwiryn, poświęcony nauce, skromny i żądny takiego tylko szczęścia, jakie płynie ze spokoju i z wrażeń dostarczanych przez naukę i sztukę, wybiera sobie zawód profesorski. W przyszłość swoją patrzy on jasno: życie przyjdzie mu pędzić bez blasku, dostatków, nawet bez rozgłosu, ale w cichem zamiłowaniu wiedzy, która zastąpi mu wszystko, a nawet — jeśli się nie ożeni — i rodzinę. Starszy, Rajmund, innego jest usposobienia. Gra w nim żywo chęć użycia tego wszystkiego, co nieokrzesane umysły ludzkie zowią szczęściem: pragnie więc być bogatym, wpływowym i żyć na szerokim świecie, dojść do dostojeństw, słowem, wynieść się i używać rozkoszy. Będzie zaś dochodził do tego w sposób praktyczny, bez przesądów, bez skrupułów, słowem, per fas et nefas. Młodzieniec na początku swej drogi jest już teoretycznie zdecydowanym na wszystko. Nie świeci mu żadna idea, nie wstrzymują żadne wspomnienia. Jest on pierwej zepsuty w myślach niż w uczynku. Zapewne nie będzie szedł naprzód przez krew i płomienie, bo to nie tego rodzaju natura, ale przez uniżanie się, pochlebstwa, wysługiwanie starym, wpływowym damom, przez tysiączne małe a skuteczne podłości. Bez nacisku ze strony autora, z rozmów prowadzonych przez Rajmunda tak naturalnie, jakby o zwykłe rzeczy chodziło, dowiadujemy się, że jest on skończonym nikczemnikiem. Bracia tedy rozchodzą się. Kwiryn zostaje guwernerem w bogatym, dorobkowiczowskim domu, później profesorem w Świsłoczy, Rajmund na początek żeni się z wychowanką państwa „kaznaczejów“, która w rzeczywistości jest córką starego szambelana i pani kaznaczejowej. Rajmund wie o tem, ale cóż mu to szkodzi? On przecie dla protekcji romansował już z panią szambelanową, starą babą, teraz żeni się również dla protekcji. Jakoż ta go nie mija. Państwo młodzi osiadają w Petersburgu, gdzie Rajmund otwiera kancelarję. Tu z pomocą piękności pani znajdują się stosunki, za niemi idą dochody i rozpoczyna się świetne życie, pełne przepychu, rozkoszy, zbytków. Rajmund ze świadomością używa piękności żony do powiększenia swej fortuny i wpływów. W gruncie rzeczy życie to tak jest niskie, że autor zmuszonym jest ślizgać się po jego powierzchni. Umyślnie też nie jest ani szczegółowym, ani obrazowym. Zbywa nas ogólnikami, z których się łatwo domyślić, że pod temi błyszczącemi pozorami kryje się prawdopodobna ruina, upadek i sromota. Kwiryn tymczasem, zatopiony w studiach greckich, czuje się spokojnym, szczęśliwym i nie pragnie niczego więcej, jak takiego spokoju do śmierci. Rajmund żyje obficie, zarabia ogromnie, ale nie zbiera, bo i wydaje ogromnie. Nagle uderza w niego cios, bo żona opuszcza go z dawnym wychowankiem Kwiryna, Ottonem, i ucieka z nim do Włoch. Cios-że to dla miłości i dla duszy Rajmunda? Bynajmniej. Ale żona jako piękność potrzebną mu jest do utrzymania stosunków i wpływów. Bez niej interesa jego zachwieją się — więc Rajmund szuka jej rozpaczliwie i gotów w każdej chwili przebaczyć, byle tylko chciała mu i dalej pomagać swą pięknością do wyzyskiwania ludzi. Wysyła więc do Włoch brata Kwiryna, by ten oderwał od niej dawnego wychowanka. Odrywa go jednak nie Kwiryn, ale kto inny. Pani Rajmundowa znajduje sobie w Wenecji grubszą rybę w osobie senatora, a swego dawnego wielbiciela, i wraca z nim do północnej stolicy. Wraca nie po to jednak, żeby się porozumieć i pogodzić z Rajmundem, ale by się z nim rozwieść, sprocesować go, zlicytować i pozbawić wszystkiego. Idzie więc gra. Kraszewski wytrząsnął jakby zza rękawa wierutną heterę i wierutnego łotra z tą niezmierną, wrodzoną sobie łatwością powieściową. Stworzył on typ praktycznie podłego człowieka bez ambicji, bez skrupułów, ale nie nałożył umyślnie na niego żadnych demonicznych barw, przez co stworzył z niego typ niemal powszechny, bo typ, pod który dadzą się podciągnąć wszyscy mniej więcej ludzie ceniący bogactwo i praktyczne wygody życia więcej, niż tak zwane przez nich teorie i egzaltacje. Kraszewski zapragnął dowieść, że właśnie te wyższe, piękniejsze porywy, pogardzane przez utylitarnych pasibrzuchów, mogą przynieść daleko więcej szczęścia w życiu nawet praktycznem. Dowodem na to życie Kwiryna; z profesury przeniósł się na wieś, do folwarku odziedziczonego po matce i tam począł gospodarzyć. Nie był on procul negotiis. Przeciwnie, życie szło mu pracowicie, ale gospodarka spleciona z nauką zapełniała je całkowicie. Szczęściem były dla niego naukowe zajęcia, kupowanie książek, abonowanie pism periodycznych — i mógł też w miarę zadawalniać swoje najgorętsze życzenia. W końcu ożenił się wedle serca, miał dzieci, utył i był jednym z najspokojniejszych ludzi pod słońcem. Sielanka ta ma swoje znaczenie, bo autor umiał przedstawić ją praktycznie. Nie jest ona teorią, nie jest autorskim wymysłem, ale wielce prawdopodobnym obrazem życia. W powieści jest antytezą życia zbytku, rozkoszy i gorączki, antytezą potrzebną w obrazie zarówno ze względów estetycznych, jak i etycznych. Nadaje ona powieści równowagę świateł i cieni, odbiera jej charakter skandaliczny i uspokaja czytelnika. Ale idźmy dalej po jej drodze. Rajmund złupiony przez żonę nie daje za wygranę, nie zwraca z drogi, nie wyrzeka się czci dla swoich bogów. On musi zostać bogatym. W tym celu żeni się z wdową po szambelanie, tym samym, który go protegował i ożenił. Jest to stara baba, ale ma dożywocie, a przy tem interesa jej dadzą się wyrobić w prawniczych biegłych rękach. Jakoż teraz udaje mu się. Dobra zostają oczyszczone, procesy wygrane, szczęśliwe spekulacje mnożą majątek. Rajmund staje się kolosalnie bogaty. Czegóż mu tedy brak? — Wszystkiego, szczęścia. Znowu świetne pozory zasłaniają nędzę moralną, piekło domowe, przymus, upokorzenie. W domu żony swej nawet służba nim pogardza. On czuje to strasznie... Wyzwolić może go chyba śmierć żony...
Śmierć ta przychodzi nagle, — zanadto nagle. Jakieś proszki podane przez męża zamiast pomóc zaszkodziły jejmości. Mąż jednak potrafił uwolnić się od podejrzeń. Został teraz sam, pan milionowej fortuny, młody jeszcze. Wszystko, czego oczekiwał — przyszło.
Tylko szczęście nie przyszło. Szacunek ludzki, dobre imie, życzliwość i przyjaźń — także są coś warte. Rajmund nie mógł się już ożenić, bo nisko nie chciał on żony brać, wysoko — jego nie chcieli. Nie lubiono go — więcej się obawiano. Stracił przy tem w zbiegach zdrowie. Kwiryn utył, on schudł. Został bardzo samotny i chory. Prawdę rzekłszy, nie mógł używać swego majątku, a ze znaczenia, jakie posiadał, nic mu nie przychodziło. Zbliżała się starość posępna, niezadowolona z siebie, zgryziona. Chciał przynajmniej imie rodzinne podnieść — więc zapragnął adoptować syna Kwirynowego, wychować go na wielkiego pana, zapisać mu majątek...
Byłby może w ten sposób odżył. Powiedział o tem Kwirynowi — Kwiryn odmówił.
Umierał więc samotny; z życia wyniósł rozpacz — z tamtej strony grobu nie mógł oczekiwać, ani oczekiwał lepszej doli.
Koniec powieści. Dwie drogi i dwa bogi zaprowadziły braci gdzie indziej. Sens moralny jasny: im szlachetniejszego ducha i szlachetniejsze potrzeby wyrobi w sobie człowiek, tem mu więcej wypłaci się życie. Plan tej powieści wielce jest oryginalny, zwykle bowiem powieściopisarze dowodzą przeciwnie, tj. że praktycznym łotrom lepiej jest w życiu niż wyższym duchom. Ale zaiste Kraszewski ma słuszność, nie oni. W całej tej powieści nie ma nic prócz pesymizmu. I tak być wedle założenia powinno. Pod względem wykonania ma ona wszystkie zalety pióra Kraszewskiego. Odznacza ją łatwość, biegłość i rozmaitość przedstawianego życia.
Mielibyśmy jedno do zarzucenia, ale to nie tylko tej powieści, lecz w ogóle autorowi. Oto dodatnie typy jego są w przeciwstawieniu do ujemnych zwykle dobrotliwe, powolne i miękkie do wysokiego stopnia. Nie zdobywają sobie one szczęścia, ale szczęście samo do nich przychodzi z układu stosunków. Jest też w dodatnich postaciach autora pewna jednostajność. Dla odmiany pragnęlibyśmy widzieć uczciwego a dzielnego człowieka, który by sam sobie życie przerobił w energicznych rękach na szczęście. Przy tem szlachetne potrzeby nie zawsze muszą być skromnemi i ograniczonemi. Bywają ludzie uczciwi szerokich horyzontów. Gdyby Rajmund dochodził do znaczenia i majątku uczciwemi sposobami i gdyby nie widział w tem celu, ale tylko środek mający służyć wielkiej idei — byłby jednak duszą wznioślejszy od tego filologa, który nie dość ogarnia ogół i jest sobie uczciwym safandułą.

421.

Wydawnictwa E. Orzeszkowej i S-ki. Wilno. Drukiem I. Blumowicza. 1881. Znana powieściopisarka niepospolicie zasługuje się językowi i literaturze prowadzeniem wydawnictwa, o którem mowa, sam bowiem fakt jego istnienia jest dowodem ruchu i żywotności umysłowej nie koncentrującej się jedynie w redakcjach warszawskich. Wydawnictwo też zasługuje na wszelkie najszczersze poparcie. Trzecią z kolei książeczką jest jednoaktówka pt. „Pokociło się“ i „Dam nogę“, pióra samej Orzeszkowej. Autorka nazwała komedyjkę tę „sceną z życia dwóch braci“. Treść jej polega na kłótniach, jakie w dawniejszych zwłaszcza czasach częstokroć powstawały z powodu pewnych miłości własnych prowincjonalnych. Dzięki tym patrjotyzmom prowincjonalnym Krakowiak miał się za coś lepszego od Mazura, Mazur od Podlasiaka itp. Przekomarzania owe zwykły brać za podstawę szczególniej jakieś wyrażenia się i sposoby mowy czysto miejscowe i wyśmiewane gdzie indziej. U Orzeszkowej również sprzeczka Litwina Witolda z Koroniarzem Zdzisławem poczyna się o wyrażenia. P. Witold Gawdyłło woła np. o kłębku włóczki: „Oj, pokociło się, pokociło! pokociło! i koci się!“ Wchodzący na to Zdzisław wyśmiewa owo „Pokociło się“ i zapowiada, że „daje nogę“ z domu aż do obiadu. To wyrażenie dostarcza znowu wątku Gawdylle do drwinek z mowy warszawiaków. Sprzeczka rośnie i z pola językowego przenosi się na ogólniejsze pole wyższości jednej prowincji nad drugą. Obaj przeciwnicy rzucają sobie w oczy, zresztą bez wszelkiego ustosunkowania, wielkościami, jakie każda prowincja wydała. Tu autorka korzysta trochę niepotrzebnie ze sposobności, aby za jedną drogą oddać głęboki ukłon swoim bliskim lub pokrewnym duchom. Słyszymy zatem o rozmaitych wielkich mówcach, szlachetnych obywatelach etc. stawianych trochę ryzykownie obok Mickiewicza i Kraszewskiego. Robi to wrażenie, jakby wychodziło z kliki wzajemnej admiracji — i w ogóle wygląda na reklamę, w sprzeczce zaś nie stanowi niezbitego argumentu. Ale mniejsza wreszcie o to, — kłótnia wzrasta ciągle i zmienia się prawie w zerwanie, gdy wtem żona Gawdyłły a siostra Zdzisława wchodzi z książką w ręku i czyta głośno ustęp z Mickiewicza:

...........ty jesteś jak zdrowie.
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie...

Pod wpływem słów wieszcza zawziętość braci i zaściankowa miłość własna ucinają się stopniowo. To już dobro wspólne, to synteza prowincjonalnych zazdrości — więc Witold i Gustaw rzucają się sobie w objęcia i... finita la commedia.

Środek ten uciszenia kłótni ustępem z Pana Tadeusza, jakkolwiek ze względu na realne warunki, z któremi musi się liczyć komedia, trochę za sentymentalny, jest i efektownym, i zupełnie wystarczającym ze względu na założenie autorki. Gdy w Panu Grabie żona odzyskuje serce męża z pomocą fortepianu i jakiejś melodii, to można by to nazwać sposobem rozwiązywania kwestii właściwym kobiecym tylko piórom, ale tu rzecz zupełnie na swojem miejscu. Inna sprawa, czy w ogóle tego rodzaju przekomarzania się i zawiści prowincjonalne jeszcze istnieją i czy są objawem tak ogólnym, by aż trzeba występować przeciw niemu z plastrem gojącym. Miało to może miejsce dawniej, ale teraz, ilekroć o takich rzeczach mowa, przychodzi nam na myśl pewna bajka także mickiewiczowska, zatytułowana: Trójka koni. — Niechaj ją sobie autorka odczyta. Sądzimy, że mowy być nie może i nie powinno o podobnych zazdrościach. Ale prawdopodobnem jest, że p. Orzeszkowej prowincjonalne antytezy posłużyły tylko do skonstatowania ogólnej syntezy i z tego względu myśl jej jest chwalebna i rozumna.
O czwartym tomie wydawnictwa, obejmującym pracę Walerego Przyborowskiego pod tytułem: Włościanie u nas i gdzie indziej, pomówimy obszerniej osobno; obecnie przechodzimy do tomu V. Znajdujemy w nim utwory poetyczne Maryi Konopnickiej, ochrzczone wspólnym tytułem Z przeszłości. Są to fragmenty dramatyczne w liczbie trzech. Pierwszy z nich, Hypatia, jest udramatyzowaną opowieścią o losach słynnej z uczoności dziewicy, która żyła w Aleksandrii przy końcu IV wieku po Chrystusie. Była ona córką lekarza Teona, wykładała matematykę i filozofię Platona, swoim zaś wpływem i sławą wkrótce stała się niebezpieczną dla chrześcijan, którzy też zamordowali ją w rozruchu ulicznym, za podnietą jakoby Cyryla biskupa. Drugi fragment, Vesalius, jest ustępem z życia słynnego medyka Vesaliusa, który pierwszy wbrew zakazom kościelnym począł badać anatomię na ciałach ludzkich. Wpadłszy za to w ręce inkwizycji, zaledwie nie postradał życia. Trzeci fragment: Galileusz, jest udramatyzowaniem prześladowań, jakie znosił ów mędrzec, i apoteozą słynnego: E pur si muove.
We wszystkich autorka zaznacza walkę ducha ludzkiego z powagami, które jego wolność i polot ograniczają, w szczególności z powagą Kościoła. Jest w tem widoczna liberalna, nowożytna tendencja, kwoli której autorka wybiera umyślnie takie temata, w których Kościół gra rolę Arymana starającego się zgasić światłość Ormuzdową. Temata te przypadłyby wielce do smaku np. national-liberalistom sejmu pruskiego, a także i liberalistom z innych stron. Co do nas, uznajemy, że są wysoce niestosowne, zwłaszcza w wydawnictwie Orzeszkowej.
Z drugiej strony, nie licząc bynajmniej siebie ani naszego pisma do organów wsteczniczych, cenimy przecie prawdę historyczną ponad stronniczość i sądzimy, że walka z pomocą jednostronnych argumentów wybranych ad hoc nie jest godną rzetelnego postępu. Historia uczy nas, że bywały i takie fakta, z jakich składa swoje Fragmenty pani Konopnicka, ale też bywało i inaczej przez całe te długie wieki, w których pochodnię wiedzy wznosiła ponad ciemną nocą barbarzyństwa ta właśnie potęga, która tak całkowicie wygląda na Arymana we Fragmentach. Przyznajemy wprawdzie absolutnie, że poeta ma prawo szukać przedmiotów tam, gdzie je znajduje, pod warunkiem jednak, że czyni to w widokach sztuki, nie partii. W przeciwnym razie dziełu sztuki szkodzi tendencyjność, obniża je do znaczenia stronniczej wycieczki i nadaje mu jakiś polemiczny, czasowy charakter. Talent pani Konopnickiej cenimy wysoko, i właśnie dlatego sądzimy, że szkoda go poświęcać na widoki chwilowe. Celem wysokiej sztuki powinno być przede wszystkiem piękno, nie zaś przede wszystkiem służba u jakiejś partii. Gdyby Fragmenty miały równie wybitną wprost przeciwną tendencję, powiedzielibyśmy ich autorce toż samo. W ogóle nie widzimy powodu, by istotny talent umyślnie kierował się w ten sposób, by minąć w czasie. Być może zresztą, że ta tendencyjność p. Konopnickiej jest mimowolną i wypadkową, ale szkodzi ona Fragmentom z czysto już estetycznego punktu widzenia, bo odrywa myśl czytelnika kosztem wrażeń poetycznych w stronę walk i sporów innej natury.
Drugą wadą Fragmentów jest to, że kręcą się one nie w sferze życia; dramatycznych czynów, uczuć i namiętności, ale w sferze scjentyficznych teoryj. Z takich rzeczy nie można wykrzesać ani dramatu, ani wyższej liryki — poezja bowiem zmienia się w filozoficzne rozprawianie mniej więcej wymowne, u p. Konopnickiej nawet czasem bardzo wymowne, ale traci natomiast plastykę i obrazowość. Ten nadmiar filozoficznej teorii i skłonności do rozprawiania jest ogólną wadą utworów p. Konopnickiej. Co gorzej, że autorka zamiast się z niej poprawiać, coraz dalej brnie w teorię i coraz więcej oddala się od życia. Stąd w jej poezji brak krwi i kości, brak kształtów, brak obrazów. Pytania tylko filozoficzne huczą przypływem wielce wymownych słów jak fale morza. Fale płyną, płyną, szumią, a poetka... chodzi po brzegu i czeka odpowiedzi.
We Fragmentach jest także więcej rozumowanej filozofii jak czego innego. Na dowód przytaczamy następujący urywek, w którym niechże ktoś znajdzie choć granum salis poezji.

............ gnostycy
Nasi, to duchy zrodzone z ich ducha.
Kogóż wydała sławna nasza szkoła
Katechetyczna? Tytusa Klemensa,
Którego w rzędzie swoich filozofów
Hellenizm może policzyć bez błędu;
Oryginesa, który całą siłę
Potężnej swojej wymowy obracał
Na to, by błahy platonizm zjednoczyć
Z wiarą Chrystusa; Justyna, co mniemał,
Że filozofia grecka jest tą drogą,
Która prowadzi wprost do objawienia...

etc. Pierwszy lepszy podręcznik do filozofii jaśniej zapewne pouczy czytelnika, czem byli neoplatonicy, a z drugiej strony, jestże tu za grosz poezji? Co więcej, gdy się kadłub poetycznego okrętu wypcha takim erudycyjno-nudnym balastem, nie pomogą już nawet znajdujące się od czasu do czasu świetne i prawdziwie poetyczne porównania, jak np. o pustyni, która: „blademi ustami piaski toczy jak klepsydra“. Ogólne wrażenie będzie zawsze suche, erudycyjne i, co więcej, wielce błahe, bo, prawdę rzekłszy, kwestia neoplatoników, wyrwana z najciemniejszego kąta historii filozofii, nikogo nie obchodzi, nikogo nie interesuje i nikomu dziś na niej nie zależy.
Inaczej mówiąc: może zależeć w nauce, ale nie w poezji. Fragmenty skutkiem takiego przeładowania są nudne. W dwóch następnych moglibyśmy znaleźć ad libitum ustępów, godnych tego, który przytoczyliśmy wyżej. Vesalius korzysta z każdej sposobności, by palnąć wierszowaną mówkę o wielkości i wzniosłości wiedzy:

..........Kto raz okiem ducha
Dojrzy cudowną budowę wszechświata,
Kto się raz dotknie zasłony przyrody
I w majestacie myśli się zasłucha...

etc. A np. opat Paraffi w Galileuszu:

...........Instytucja
Choćby z nieba miała swój początek
Wtedy jest tylko trwałą i potężną,
Gdy w swojej treści i w zakresie swoim
Prawo rozwoju mieści .......

Wygląda to, jakby Paraffi pisywał artykuły wstępne, posługując się zresztą w nich bardzo znanemi i bardzo utartemi frazesami. To ani wiedza, ani poezja... Być może, że to pomieszane chaotycznie okruchy jednej i drugiej, ale temi okruchami nie pocieszy się nikt, gdy spadną ze stołu poetki.
Gdzieżeście, dawni mistrze głębokich uczuć plastycznych kształtów!?

422.

Wydawnictwa E. Orzeszkowej i S-ki. Wilno, r. 1881. IV. Włościanie u nas i gdzie indziej. Szkice historyczne przez Walerego Przyborowskiego. Odkąd nauczono się prawdę zastępować bezczelnością, gotową na wszelkie usługi dla siły, rozpowszechniły się bardzo, bo nawet i między nami, mniemania, że stan włościan u nas był w przeszłości stanem wyjątkowego poniżenia i uciemiężenia. Walery Przyborowski we wstępie do swego szkicu pisze otwarcie, co następuje: „Zdawało mi się, że kreślić dzieje chłopa polskiego, to znaczy wywłóczyć na jasność dzienną najciemniejsze strony życia narodowego, okazywać stary grunwaldzki i kircholmski kontusz karmazynowy oblany potem kmiotka, malować te bujne postacie żywota szlacheckiego w ponurem oświetleniu krwawych łun kozackich, postacie, które — Bóg pokarał za chłopów przez chłopów“.
Tak pisze Walery Przyborowski. Dla nas jest to dowodem, jak dalece utarte były przekonania o ciemiężeniu chłopów. Ale zaraz u wrót swojej pracy, przez porównanie losów naszego kmiecia z losami kmieci francuskich, niemieckich i innych ościennych narodów, dochodzi autor do wniosku, że nie tylko podania owe były stworzone i rozpuszczone tendencyjnie, ale że w ogóle los chłopa w dawnych wiekach znośniejszym był u nas niż gdzie indziej. Pierwszą, najdawniejszą formą społeczną bytu chłopskiego, a nawet wobec nieistnienia jeszcze róż nic stanowych — bytu ogólnego u nas było opole. Autor poświęca opolu rozdział I, rozpatrując się w jego znaczeniu i działalności. Ślady tego urządzenia przechowały się do ostatnich czasów tam, gdzie chłop żył jakby zamknięty i oderwany od życia postronnego, mianowicie w puszczach ostrołęckiej i kozienickiej. W dawniejszych czasach opole było tem, czem później gmina. Pierwiastkowo jednak w takiej gminie wszystko było wspólnem, ziemia i dobytek. Odpowiadała ona czeskiej „żupie“ wziętej w ściślejszem znaczeniu tego wyrazu (w obszerniejszem bowiem żupa mogła znaczyć całą prowincję), serbskiej wojsce lub zadrudze, rosyjskiej obszczynie. Autor, wyjaśniając znaczenie opola, nie dość jest przekonanym, co przypisać należy temu, że nie użył wcale najważniejszego źródła do pierwotnych urządzeń słowiańskich, mianowicie Szafarzyka: Słowiańskich starożytności, w którem to dziele autor czeski zastanawia się bardzo obszernie między innemi i nad polskiem opolem. Było ono tedy po prostu pierwotną jednostką społeczną, pierwszą organizacją bytu ogólnego na prawie patriarchalnem i komunistycznem. Pierwiastkowo też opole, również jak serbska zadruga, obejmowało ludzi jednej krwi, to jest ród. Później dopiero nabrało znaczenia gminy w nowszem pojęciu. U tych narodów słowiańskich, które mało rozwijały się pod względem kultury i przez dłuższy czas żyły w pierwotnem barbarzyństwie, takie stosunki gminne przetrwały aż do ostatnich czasów w formie „zadrug“ lub „obszczyn“ — u nas jednak opole jako jednostka organizacyjna bardzo wcześnie zaczęło się psować i rozpadać, nie mogąc pomieścić w sobie rozwijających się i coraz bardziej złożonych stosunków życiowych. Autor przyczynę upadku opola widzi bądź to w nadawaniu ziem i powinności z nich klasztorom, bądź szlachcie, bądź w zakładaniu osad na prawie niemieckiem — i widzi słusznie. Są to przyczyny bezpośrednie, z drugiej jednak strony można zauważyć, że jak tylko zaczęły wyrabiać się stany, jak obok kmieciów wytwarzała się szlachta, duchowieństwo i miasta, już pierwotne opole skazane było na zagładę. Znaczenie też jego zmienia się szybko. Z komunistycznej gminy przechodzi ono na gminę nowożytną, obejmującą kilka zwykle wsi i obowiązaną do posług publicznych, jako to do stróży, naprawiania zamków, dróg itp. Oczywiście, im dalej w przeszłość, tem taka gmina jest bardziej samą w sobie, bardziej samoistną — w miarę zaś, jak powstaje państwo i rząd centralizuje się, opole traci pierwiastkową odrębność i samorząd. Niegdyś opola miały u siebie prawa jurysdykcji, później jurysdykcja przechodzi do rąk panującego księcia, następnie duchownych, a stopniowo i szlachty.
Opola spełniały „powinności“ względem królów, następnie, w skutku nadanych przywilejów, miały prawo do powinności duchownej i świeckiej. To wszystko psuje jeszcze bardziej pierwotną organizację. Na koniec i sami wieśniacy wyłamują się z opola, woląc osiadać na prawie niemieckiem, po dobrach szlacheckich lub księżych.
Obraz więc zmienia się. Na miejsce starosłowiańskich urządzeń występują inne. Ziemia, dawniej wspólna, przechodzi do rąk duchownych i szlachty, którzy władając nią i dziedzicząc, dziedziczą zarazem prawo wymagać od opola tego wszystkiego, czego dawniej wymagał król. Stąd pojawia się stosunek zależności, która powiększa się stopniowo w miarę, jak stan szlachecki przychodzi do potęgi. Autor ukazuje nam różne punkta wytyczne tego procesu. Kmieć początkowo ma pewne powinności względem pana, ale osobiście jest wolnym. Może go porzucić, kiedy mu się podoba, i pójść, gdzie chce. Szlachta jednak czyni go zależnym od siebie przez to, że jurysdykcja coraz bardziej i stanowczej przechodzi w jej ręce. Ale już statut wiślicki ogranicza wolność ruchów kmiecych, zabraniając wyruszania ze wsi większemu procentowi chłopów jak jeden na dziesięciu. Środek to czysto ekonomiczny, mający na celu utrwalenie wsi, ale klasa możniejsza korzysta z niego, by przywiązać chłopa do roli. Kmieć tedy, który by opuścił bez powodu wieś, ma być właścicielowi jej zwrócony. Z tem wszystkiem statutowi chodzi więcej o to, by chłop nie opuszczał łanu, z którego płaci podatek do skarbu, niż pana. Przed panem otacza go opieką. Pan nie może go wygnać, odebrać mu łanu dowolnie, jeżeliby zaś to uczynił, kmieć ma prawo go procesować. Przy wszystkich ograniczeniach stan chłopów u nas lepszy jest niż we Francji, Niemczech i na Wschodzie. Na ten cel autor umyślnie w następnych rozdziałach przyrównywa prawa u nas istniejące z francuskiemi, niemieckiemi oraz z istniejącemi w W. Ks. Moskiewskiem. Następnie przechodząc na pole krajowe, ukazuje istnienie rozmaitych różnic między włościanami u nas. Byli więc u nas kmiecie, gospodarze siedzący na łanie z własnym inwentarzem, tak zwani ogrodnicy (zagrodnicy) na połowie łanu, a nakoniec chałupnicy. Kmiecia przytwierdził do roli dopiero sejm piotrkowski r. 1496 — przytwierdził go jednak względnie. Surowe te ustawy przeprowadzone były częścią pod wpływem niemieckim, częścią miały służyć jako środek do powstrzymania emigracji na Ruś, z powodu której całe wsie pustoszały w różnych stronach zupełnie. Swoją drogą, budziła się już wówczas odrazu silna przeciw podobnym rozporządzeniom na niekorzyść włościan reakcja. Na czele ludzi upominających się u nas za chłopami, za którymi, mówiąc nawiasem, nie upominano się nigdzie, staje znakomity Frycz Modrzewski, dalej Jakób Przyłuski, Sebastian Petrycy, Skarga, Fabian Birkowski. Ci działają pismem i słowem, głosy zaś podobne milkną dopiero wobec rozbudzonej nienawiści przez wojny kozackie. Niektóre rozdziały środkowe, w których autor rozpatruje, o ile przytwierdzenie chłopa do roli (glebae adscriptio) wpłynęło na upadek miast — są bardzo zajmujące. W dawniejszych czasach synowie włościan wychodzili do miast, gdzie zajmowali się rzemiosłami. Wytwarzało to polski żywioł miejski, dopiero kiedy przytwierdzenie do roli dotyczyło nie tylko osoby kmiecia trzymającego grunt, ale i jego rodziny z wyjątkiem jednego syna, żywioł polski zmniejszał się, a w końcu miasta stały się przeważnie żydowsko-niemieckiemi. Miało jednak owo glebae adscriptio i inne, również gorzkie skutki, a mianowicie mnożyło ludność rolną, a stąd i jej ubóstwo. Kiedy początkowo sejmy w wieku XVI częstokroć powstają przeciw zbytkom chłopskim, w czasach późniejszych rozmnożona nadmiernie ludność, siadając bez kapitału na gruntach lesistych lub nieurodzajnych, nie jest w stanie opłacać czynszu w pieniądzach lub daninach, płaci więc go robotą. To, wedle Przyborowskiego, jest przyczyną pańszczyzny, która następnie przybiera cechy stosunku powszechnego i staje się coraz cięższą. Obłożenie podatkami gruntów tylko chłopskich prowadzi także do pańszczyzny, szlachcic bowiem płacąc za chłopskie grunta kwartę, odbiera ją sobie w robocie. Wojny kozackie czynią stosunek panów do chłopów coraz ostrzejszym. Ruś bywała zaludniana kmieciami, przybywającymi na grunta nadawane magnatom przez królów. Przyjmowano tam ich na słobody, czyli swobody. tj. uwalniano na pewną ilość lat od wszelkich danin, robocizny i czynszów. Później, gdy termina upływały, z jednej strony starano się tem bardziej odzyskać czas stracony, z drugiej wszelka danina wydawała się coraz cięższą. Bliskość kozactwa i łatwość ucieczki na Niż budziła poczucie niezależności, a napady tatarskie wywołały niepospolitą energię wojenną. Stąd stosunki zaostrzały się szybko, aż wreszcie doprowadziły do zbrojnych powstań.
Siedmnasty wiek, wiek buntów, wojen i klęsk, jest czasem największej nędzy włościan. Wojny grabiły chłopa, zbiory nie dochodziły. Szlachta, zdziczała w ciągłych bojach, stawała się ciężką. Po stronie ludu, jak od najdawniejszych czasów, tak i teraz, stawał tylko Kościół. Za granicą jednak nie jest lepiej niż u nas. W XVIII wieku budzi się uwaga na dolę chłopską i inicjatywa prywatna wprowadza tu i owdzie ulepszenia na dość szeroką skalę. Autor wspomina tu reformy księżnej Jabłonowskiej, Brzostowskiego, Chreptowicza etc. Trzymając się metody porównawczej, Przyborowski rozpatruje za jedną drogą, jak było i gdzie indziej. We Francji wiek XVIII jest czasem polepszania się doli chłopskiej, w Niemczech nie. W Rosji odwrotnie, staje się ona w XVIII stuleciu najsmutniejszą. Wpływ francuski odbija się u nas coraz silniej. Projekta reformatorskie Zamoyskiego upadają jeszcze, ale los chłopów poprawia się de facto znacznie w stosunku do wieku XVII. Ale nawet i w XVII myślano o ucisku ludu. Jan Kazimierz ślubował sobie położyć mu tamę. Nowszy czas sam dokonywał tego pod tchnieniem rewolucji francuskiej. Wpływ Rousseau’a gra u nas niezmiernie ważną rolę. Coraz częściej ukazują się broszury przemawiające za stanem kmiecym. Sejmem z r. 1768 szlachta pozbawia się sądownictwa karnego, ustawa zaś zrównywa karę za zabójstwo chłopa z karą za zabójstwo szlachcica. Konstytucja z dniem 3 Maja przywraca odnośnie do włościan prawa takie, jakie one były przed konstytucjami Olbrachta. Nakoniec edykt, wydany w r. 1794 pod Połańcem, znosi przytwierdzenie do roli stanowczo w słowach: „nie ma się ważyć żaden właściciel rugować chłopa z roli, na której siedzi, ani też bronić mu odejść z niej i siąść tam, gdzie się jemu podoba“.
Ciekawym faktem jest, że edykt ten poprzedza rozporządzenia wydawane za granicą. I tak: w Prusach przytwierdzenie do roli znosi się dopiero w r. 1809, w Austrii ostatecznie 1811, w księstwie Hohenzollern 1799, w Bawarii, Nassau, Erfurcie, Bajrucie i Bergu 1809 (edyktem Napoleona); w Westfalii i Lippe-Detmold, na Pomorzu i w Hessen-Darmstadt 1810, w Meklemburgu 1820, w Saksonii 1832, a w Hohenzollern-Sigmaringen 1833.
W Rzeczypospolitej przy tem surowe nawet prawa istniejące łagodzone były łagodnością charakteru narodowego i z wyjątkiem na Rusi rzadko trafiały się nadużycia, które zresztą opinia piętnowała zawsze stanowczo. Na Litwie stan włościan, mimo istniejących z dawnych czasów pod wpływem wschodnim ostrzejszych praw, był nieledwie lepszy niż w Wielkopolsce.
Rozdział XXII poświęca autor rozpatrywaniu stosunków włościańskich w Rosji i Prusach. Ostatni zaś doprowadza do roku 1846. Książka Przyborowskiego jest w znacznej części pracą kompilacyjną, autorowi bowiem chodziło zapewne o napisanie książki popularnej, której celem byłoby przede wszystkiem wyświecenie prawdy, najbezczelniej często przekręcanej. Miejscami też autor bywa niejasny, co płynąć może z tego, iż sama kwestia nader jest trudną, zawiłą i dotąd nie wszędzie wyjaśnioną. Na pochwałę jednak Przyborowskiego powiedzieć należy, że w całej książce starał się być bezstronnym i iść przede wszystkiem za prawdą, nie ukrywając w jakichkolwiek widokach ani zła, ani dobra.
Jeśli zatem wynik jego książki jest taki, że w ogóle nasza przeszłość wygląda co do doli chłopskiej nie tylko nie gorzej, ale lepiej od innych, wynik ten tem bardziej jest pocieszającym, że zgoła przedmiotowym.

423.

W tych dniach nadesłano do redakcji naszej niedawno wyszłą w Czechach książkę pod tytułem: Gramaticke základy jazyka polského przez Fr. Vymazal. Jest to podręczna gramatyka i metoda języka polskiego. Przy końcu książki dodano w całości Wiesława Brodzińskiego. Dziełko to jest nowym dowodem, jak szczerze zajmują się teraz pobratymcy naszym językiem i literaturą.

424.

W Salonie Ungra wystawiono kartony Andriollego do Pamiętników kwestarza. Wiadomo, że w ozdobnem wydaniu Pamiętników dołączono fotografie tych ilustracyj. Oryginały znajdujące się u Ungra są nierównie większe, zostały zaś wykonane białą i czarną kredką.

425.

Sielanki szlacheckie, przez autora Kłopotów starego komendanta. Nakład Gubrynowicza i Schmidta.
O książce tej podaliśmy w swoim czasie bibliograficzną wzmiankę. Obejmuje ona dwie sielanki, nie stojące ze sobą w związku. Obie pisane są w formie, której najczęściej używa autor Kłopotów starego komendanta, to jest w formie pamiętnika.
Również często autor Kłopotów bierze za przedmiot do swych opowiadań najrozmaitsze kłopoty, przeważnie szlacheckie. W pierwszej tedy części opowiada czytelnikom niejaki pan Adam o gospodarskich umartwieniach. Jest on typem szlachcica wielce i raz na zawsze umiłowanym przez autora: typem szlachcica obdłużonego, który z wysileniem wiąże końce ze sobą. Zaległy mu podatki, a nie było ich czem płacić, właśnie więc pan Adam pocił się i namyślał, czy ma posłać arendarza po pożyczkę do miasta, gdy niespodzianie „chrupnęło“ coś panu Adamowi w krzyżach przy podnoszeniu półkorcówki z owsem, i musiał się położyć do łóżka. Żony nie było w domu, więc choroba przysporzyła p. Adamowi nowych kłopotów. Humorystyczne o nich opowiadanie zajmuje cały początek części pierwszej.
Służba pociesza chorego w ten sposób, że zapewnia go, iż umrze. Stara klucznica radzi, gdy chory jeść woła, żeby lepiej posłał po księdza; Żyd stawia mu pijawki; naokoło niego tłuką niezgrabne ręce dziewki kuchennej, co się tylko da stłuc, — słowem, spotyka go tysiące przygód.
Na koniec poczynają go odwiedzać sąsiedzi. Piękna pani Amorkowska podejmuje się doglądać go w czasie choroby, która to opieka grozi panu Adamowi burą od zazdrosnej żony, potem przyjeżdżają pan Karol, pan Kalasanty, typ wiejskiego blagiera, pan Dionizy, ditto, wreszcie pan sędzia Kozłowski. Goście postanawiają za jedną drogą zjechać się kiedy wszyscy razem i pogadać o stanie szlachty, który jest wogóle wielce niezadawalającym. Autor korzysta zarazem ze sposobności, by stworzyć galerię typów wiejskich, i udaje mu się to dość szczęśliwie, postacie jego bowiem, jakkolwiek tylko szkicowane ze strony zewnętrznej, są jednak prawdziwymi wieśniakami. Na onej sławnej naradzie goście, którzy przyrzekli sobie mówić prawdę o stanie swych majątków, okłamują się wzajem bez miłosierdzia, zamydlając oczy jeden drugiemu najbezczelniej. Tylko gospodarz i pewien pan Kozłowski, sędzia pokoju, w rzeczywistości najzamożniejszy ze wszystkich, mówią prawdę. Gospodarz oświadcza, że jest w kłopotach, sędzia zaś, że pożyczył od czarnego banku 30,000 złotych. Gdy wszyscy rozciekawieni pytają, co by to był za czarny bank, dowiadują się wreszcie, że jest to fundusz, który sędzia uskładał na czarną godzinę. Skoro potrzeba go przyciśnie, pożycza on sobie z tego funduszu, ale potem oddaje z procentem. Chętnie by on także pożyczył z czarnego banku potrzebującym sąsiadom, ale ponieważ wszyscy oświadczyli, że stoją świetnie, może więc służyć tylko jednemu gospodarzowi, oprócz tego zaś, ponieważ wezwany jest na naradę, radzi, by synowie szlachty kończyli przynajmniej całkowite gimnazja.
Na tem koniec. Widzimy, że w opowiadaniu nie ma żadnej osnowy powieściowej, a nawet to, co następuje, nie stoi w związku z wypadkami poprzedniemi. Choroba p. Adama nie jest żadnym środkiem powieściowym, nic z niej nie wynika. Wprawdzie skutkiem tej choroby zjeżdżają się na naradę do niego, nie gdzie indziej, ale mogliby się zjechać i bez tego.
Jest to więc opowiadanie nadzwyczaj luźne. Autorowi chodzi o wprowadzenie zabawnych kłopotów, mniej więcej zabawnych typów i o nic więcej. Druga sielanka, w której szlachcic, pan Ksawery, opowiada swoje kłopoty, jakich nabawili go goście, którzy zaprosili się do niego na lato, jest opowiadaniem więcej powiązanem w jaką taką powieściową całość. Jest w niej przy tem kilka postaci kobiecych, kreślonych dość żywo, i dużo swojskiego kolorytu.
Ów swojski koloryt i łatwy, żartobliwy ton opowiadania, to najcelniejsze zalety autora Kłopotów starego komendanta, który zresztą, jak wspomnieliśmy, ślizga się tylko po zewnętrznej stronie stosunków i charakterów. Wprawdzie od opowiadań humorystycznych nie można wymagać poważnego zgłębienia życia, ale można by wymagać więcej rysów charakterystycznych i więcej subtelności. Sposób traktowania przedmiotu u autora Kłopotów jest miły, ale nadzwyczaj pobieżny, przy tem jedne i też same typy powtarzają się nader często. Do takich typów należy zwykle sam opowiadający. Pan Adam np. w niczem nie różni się od pana Ksawerego, pan Ksawery zaś jest rodzonym bratem-bliźniakiem wszystkich innych szlachciców opowiadających nam swoje kłopoty. Autor przyzna nam zapewne, że mamy słuszność, i sam spostrzeże tę jednostajność humoru i dobroduszności i pewnej powolności, składających się na wiecznie jeden i ten sam typ opowiadającego. Zawsze on bywa w kłopotach, najczęściej ma jakąś starą, skąpą i śmieszną ciotkę, najczęściej boi się żony, która z kolei jest znowu we wszystkich powieściach typem kobiety poczciwej, ale trochę zazdrosnej i trzymającej męża pod pantoflem. Również podobne do siebie zawsze są i inne postacie, a dalej poziom ich umysłowy, tło, stosunki majątkowe. Można by wybrać sporo opowiadań autora Kłopotów, które w stosunku do siebie są przeróbkami jednych i tych samych typów, jednych i tych samych rzeczy, jednych i tych samych stosunków. Dzieje się tak zwłaszcza od czasu, jak autor Kłopotów po długiem milczeniu wziął się na nowo do pióra i zaczął pisać dużo, a nawet bardzo dużo. Tłumaczyć by go można wprawdzie tem, że opisuje jedną sferę, w której i w życiu spotyka się typy wielce jednostajne, ale takie tłumaczenie nie wystarcza, powieść bowiem jako dzieło sztuki ma być czemś więcej niż odbiciem rzeczywistości, a mianowicie dopełnieniem jej, pozbieraniem rozproszonych cech charakterystycznych z tysiąców ludzi w pojedyńcze typy, a na koniec i urozmaiceniem rzeczywistości.
Pisarz, jak rysownik lub malarz, może rzucać dowolnie światła i cienie i przez właściwe sobie sposoby wydobywać rozmaitość. Może na koniec rozszerzać swój widnokrąg pogłębiając tło obrazu i wyczerpując dokładnie stosunki. Tego nie czyni zwykle Wilczyński. Z drugiej strony nie stara się również najczęściej o złożenie swych opowiadań w jakąś architektoniczną całość mającą podwalinę, ściany i dach. Po prostu występuje u niego pan Michał, Adam i Ksawery i opowiada wprawdzie dość zabawnie, ale o rzeczach potocznych, o kłopotach starych jak świat — opowiada, opowiada i wreszcie urywa nagle i zupełnie dowolnie. W sielankach np., a zwłaszcza w pierwszej, tak dalece nic się nie dzieje i nie staje, że czytelnikowi mimo woli nasuwa się sąd, że jak na humorystykę, zanadto tu brak komicznych sytuacyj i w ogóle jakichkolwiek zabawnych zdarzeń, jak na obyczajność za mało tam charakterystyki, a za dużo pobieżności.
Mówiąc to, nie powodujemy się żadną niechęcią przeciw talentowi Wilczyńskiego. Owszem, talent ten cenimy, posiada on bowiem łatwość i poczucie swojskości posunięte do wysokiego stopnia. Jeśli zaś wytykamy mu powtarzanie się i w formie, która zawsze jest opowiadaniem, i w treści, która najczęściej bywa tworzeniem ciągle tych samych osób i charakterów, to czynimy to dlatego, by zwrócić uwagę na to samego autora. Gdybyśmy wątpili, że może zdobyć się na większą rozmaitość i rozszerzyć swój widnokrąg, uważalibyśmy uwagi nasze za zbyteczne. Ale my właśnie sądzimy, że na tej palecie znalazłyby się jeszcze liczne i bogate kolory, gdyby tylko artysta, zamiast malować od ręki i za jednym zamachem, chciał wykończać swe obrazy z większym nakładem rozmysłu i czasu.
Powodzenie, jakiem cieszy się autor Kłopotów u czytelników, rozumiemy. Tajemnicą jego jest owa wrodzona mu łatwość i swojskość. Należy się jednak strzec grać ciągle na jednej strunie, bo i pieśń, choćby najbardziej swojska, osłucha się w końcu i zmęczona struna pęknąć może.
Mozartowi po przedstawieniu Don Juana powiedziano niegdyś w formie zarzutu: „za dużo nut, mój artysto!“ — Autorowi Kłopotów można by z większą słusznością powiedzieć: „za mało nut, mój artysto!“

426.

Dzieła Juliana Bartoszewicza T. IX. Nakład K. Bartoszewicza — Studia literackie T. II: — I. Elekcja Michała Korybuta. Studium to napisane zostało w 1853 r., obecnie stanowi pierwszą pracę w II tomie studiów. Ze zwykłą sobie kronikarską dokładnością, nie pozbawioną jednak obrazowego talentu, opowiada Bartoszewicz niespodziany wybór Michała Korybuta. Za nić przewodnią posłużyły autorowi do tego opowiadania diariusz Chrapowickiego i drugi, bezimienny, oba współczesne. Charakter też czasu odbija się doskonale w tym utworze Bartoszewicza, z którego można się także wiele dowiedzieć o sposobach i całej manipulacji elekcji. Jako kandydaci na marszałków wystąpili z chwilą otwarcia sejmu Potocki (Szczęsny), podstoli koronny, i Pieniążek, starosta oświecimski. Zaraz od początku posiedzenia były nader burzliwe, właściwą bowiem materię obradową przerywali ustawicznie kwestiami pobocznej natury. Z trudem wreszcie przeprowadzono wybór Potockiego, bo i starosta oświecimski miał nader wielu stronników. Nowy marszałek chciał natychmiast wyznaczyć deputatów do kaptura jeneralnego, ale sesje coraz bywały burzliwsze. Szlachta podejrzewała panów o rozmaite intrygi, zwłaszcza zaś całą partię francuską, a z tego powodu przed przystąpieniem do jakiejkolwiek sprawy właściwej rodziły się podejrzenia i wybuchały skargi, domagania się przysiąg itp. Do takich wystąpień policzyć należy wycieczkę Gałeckiego przeciw stronnictwu francuskiemu. Inni posłowie ze szlachty gniewali się na senatorów spóźniających się pod szopę, uważając taką opieszałość za zniewagę dla stanu szlacheckiego. W ogóle stosunek koła i zebranych elektów do panów zaostrzał się z dniem każdym. Rozpuszczano wieści, że obraz Matki Boskiej u fary płakał, jakoby przewidując, do jakich niebezpieczeństw mogą doprowadzić niezgody. Tymczasem sam sposób postępowania mimo tylu elekcyj już odbytych nie zawsze był jasny lub, co częściej, umyślnie w wątpliwość podawany. Gdy Potocki jako marszałek chciał mianować deputatów do kaptura, prymas pragnął sobie przyswoić tę prerogatywę. Inni stali przy prawie, że wybór kaptura należy do wszystkiej szlachty pod Wolą zgromadzonej. Inni podawali wniosek, by marszałek wyznaczał kandydatów do głosowania szlachcie. Cały obraz dość jest posępny. Sposoby nie były jasno określone, zła wola utrudniała jeszcze postępowanie, a w ogóle cała machina elekcyjna działała niesprawnie, nieenergicznie i wikłała się sama z powodu zbyt złożonego mechanizmu. Na koniec jednak kaptur został wybrany i działalność swoją rozpoczął od naznaczenia roku Janowi Dobrogostowi Krasińskiemu, ten bowiem nie chciał puścić całego ciała i na jego czele marszałka do zamku, za to, iż przez bramę obrażono dzidą jego pachołka. Tymczasem w kole rycerskiem czytano senatus consulta, ale obrady były mieszane ustawicznie bądź materiami ubocznemi, bądź przez burze, wywoływane wskutek ciągłych a zresztą słusznych podejrzeń szlachty, iż niektórzy panowie pragną bądź co bądź przeprowadzić kandydaturę Kondeusza. Szlachta tak była Kondeuszowi i całemu stronnictwu francuskiemu przeciwną, tak dalece zaciekłą, że za wnioskiem Pękosławskiego postanowiła naprzód przeprowadzić stanowcze wyłączenie Kondeusza. Żądano od hetmana, prymasa i innych możnych duchownych i świeckich kategorycznego oświadczenia się przeciw Kondeuszowi, co nie było prawnem. To też Prażmowski (prymas) miał słuszność, twierdząc, że jako szlachcic ma głos wolny, że kogo zechce, może podać za pana, i że przed elekcją nikt wyłączanym być nie powinien. Tymczasem zwłóczył, jak mógł, ale gdy inni panowie, jak np. biskup poznański lub Jabłonowski, wojewoda ruski, nie chcąc narażać się potężnej szlachcie, oświadczyli się za wyłączeniem, musiał przechylić się do większości i najżarliwszy stronnik francuski, Prażmowski.
Skutkiem tego pozostawało już tylko dwóch poważnych kandydatów zagranicznych, gdyż o „Piaście“ z powodu przeszkód wzajem sobie stawianych przez panów zgoła nie mogło być mowy. Kandydatami tymi byli książe neuburski i lotaryński. Szlachta po przeprowadzeniu wyłączenia dawała posłuchanie na polu ich posłom. Wiele w takich razach zależało od wrażenia, jakie czyniła osoba posła i jego orszak, wrażenie zaś to obróciło się całkowicie na korzyść Karola lotaryńskiego. Podczas gdy poseł neuburski wydał się szlachcie grubym i łysym Niemcem dość podłego zakroju, któremu na dobitkę towarzyszył nędzny i źle ubrany orszak, — wjazd hrabiego de Chavagnac, posła Karolowego, był jednem z najświetniejszych czasu tej elekcji widowisk. Zaraz też serca przechyliły się więcej ku Lotaryngii, zwłaszcza że Chavagnac, człowiek młody i nadzwyczaj świetny kawaler, umiał zjednać dla swej myśli wszystkie znamienitsze kobiety, których wpływ od czasów Maryi Ludwiki wiele ważył. Potrafił on przeciągnąć na swą stronę nawet hetmanową, która poprzednio razem z prymasem należała do gorliwych stronników francuskich. O kandydaturze Wiśniowieckiego nikt nie myślał prócz jednego księdza podkanclerzego Olszowskiego. Olszowski proponował ją już poprzednio, ale okazała się zgoła niemożliwą. Tymczasem coraz więcej i panów przechodziło do lotaryńskiego obozu. Rzeczy zdawały się składać jak najlepiej. Uradzono, by przedłużyć elekcję o jeden dzień, co by już napewne doprowadziło do elekcji Lotaryngczyka. Myśl tę podała sama hetmanowa, należało ją tylko przeprowadzić. Najlepszym do tego środkiem zdawało się postawienie kandydatury jakiegokolwiek „Piasta“. Sądzono, że zamąci to obrady i bez innego skutku przewlecze je o jeden dzień dłużej. Tym celem Aleksander Bełzecki, wojewoda podolski, pojechał za wiedzą hetmanowej na pole i prawił szlachcie, by zwlec elekcję, że należało by obrać jakiego posła. Nie wiedział, że kuje miecz na kandydaturę własnego stronnika. nagle Krzycki, który był stronnikiem Olszowskiego i działał z jego porozumieniem, pierwszy wykrzyknął królem i wielkim księciem Michała Korybuta. Wtedy „jakoby piorun trzasł“, stał się cud wielki. Niespełna w godzinę całe pole elekcyjne huczało jednym olbrzymim okrzykiem: „niech żyje Piast, król Korybut Wiśniowiecki!“ Dla zebranych panów było to uderzeniem maczugi w głowę. Sobieski uciekł z pola, za nim Potocki i inni. Prymas czekał niespokojnie w zamku i nie spodziewał się niczego, równie jak i sam elekt, który jako prosty szlachcic znajdował się w województwie sandomierskim i głosował z innymi na króla. Jak dalece rezultat ten był niespodziewany, dowodem na to są słowa w diariuszu Chrapowickiego: „Zdrętwieliśmy wszyscy tak wielkim przerażeni cudem, co nie mogło się stać bez wyraźnej woli Boga“.
Na tem kończy się praca Bartoszewicza o Elekcji Michała Korybuta. Streściliśmy ją nieco obszerniej, bo nie szkodzi przypomnieć sobie dawne czasy i dawne dzieje, a dokładniejsza wiadomość szczegółów na dobre tylko wyjść może. Nie sądzimy przy tem, by bez dokładnej znajomości przeszłości można rozumieć, jak należy postępować w przyszłości. Dzieła Bartoszewicza, które jeszcze raz (nie pamiętamy już nawet, który) polecamy pamięci czytelników, zawierają materiału historycznego więcej, niż cokolwiek, co ukazuje się w tym rodzaju w czasach ostatnich. Sądzić by stąd można, że przy naszem zamiłowaniu przeszłości dzieło to silnego doznaje poparcia, tymczasem jest przeciwnie. Nakład wyczerpuje nakładcę, a ten stan rzeczy grozi całkowitemu wydawnictwu.
Elekcja Michała Korybuta jest tylko małą częścią owego tomu II, który razem zawiera 12 studiów, traktujących o najrozmaitszych przedmiotach, tyczących się naszej przeszłości. Z wieloma z tych prac nie będziem obznajmiać czytelników naszych tak szczegółowo, nie pozwala bowiem na to zbyt specjalny ich charakter. Natomiast podamy w następnych numerach obszerniejsze sprawozdanie o poselstwie księdza Jędrzeja Załuskiego do Portugalii i Hiszpanii oraz niezmiernie ciekawą podróż bezimiennego księdza francuskiego do Polski za Jana Sobieskiego.

427.

Bartoszewicz: Podróż bezimiennego księdza francuskiego do Polski za króla Jana Sobieskiego. (Wydania ogólnego T. IX. Studiów II). Opisy podróży cudzoziemców po kraju naszym nader są zajmujące z powodu odmiennego punktu porównywania i widzenia. Częstokroć też uwagi ich bywają trafne i oryginalne, a to z tego powodu, że gdy my przyzwyczailiśmy się patrzeć na to, co nas otacza, jako na rzecz zwyczajną, oni patrzą jako na nową i często charakteryzują ją w sposób, który wymyka się naszej spostrzegawczości. Podróż, o której chcemy mówić, wyszła w Paryżu w ogólnem wydawnictwie pod nazwą Bibliothèque Polonaise et Russe, zatytułowano zaś ją: Relation d’ un voyage en Pologne sous le règne de Jean Sobieski, fait dans les années 1688 et 1689.
Podróżnik był księdzem, który do Polski jechał widocznie w jakiejś własnej sprawie, nie urzędownie, ale, jak z relacji widać, był osobą dość wysoce położoną, przyjmowano go bowiem wszędzie po drodze z wielkiemi honorami. Do Polski wjechał przez Lubliniec. Po drodze opisuje, co widział, opis zaś po największej części jest niekorzystny dla naszego kraju. Delikatnego księdza francuskiego razi wszędzie surowy obyczaj, „barbarzyńskie“ nazwy, w widokach zaś kraju jednostajność, ubóstwo i brudy. Spotykają go także czasem przygody. Gdy dojeżdżał do Warszawy, spotkała go burza taka, „jakiej jak żyje nie widział“. Grad padał wielkości kurzych jaj i mało go nie zabił. Warszawa niewielkie na nim uczyniła wrażenie. Pisze, że mieszkają w niej tylko kupcy. Miasto, jakkolwiek kamienne, nie drewniane, jak zwykle w Polsce, ale małe i otoczone złemi murami. Trzy tylko kościoły, tj. dominikanów, karmelitów i jezuitów, leżą w mieście, inne na przedmieściach, które są wielkie, rozległe i piękne. Tam to mieszkają panowie w swoich wspaniałych pałacach. Co do kościołów, opis, jak widzimy, jest błędny — farny bowiem kościół leżał w obrębie murów. O zamku pisze ksiądz, że jest wielki, niekształtny, ale wspaniały i że ma śliczny widok na Wisłę. Jest w nim sala teatralna, jedna z najpiękniejszych w Europie, i zbiór dywanów, z pewnością największy na świecie. Z Warszawy udał się l’abbé do Wilanowa, gdzie mieszkali oboje królestwo. Tu widział mnóstwo rzeczy, na które z wielkiem podziwieniem wytrzeszczał swoje francuskie oczy. Widział np. chowane wilki, których król używa do polowania, swywolące z psami na podwórzu, i swojskie niedźwiedzie tak łaskawe, że dzieci się z niemi bawiły. Dodaje zresztą, że tych bestyj mnóstwo jest w lasach, któremi większa część kraju jest pokryta. Koniuszy królowej „Crougoulesky“ oznajmił go jej majestatowi. Maryja Kazimiera przyjęła go z wielką radością, jak zwykle przyjmowała Francuzów — król również. Sobieski uczynił imponujące na Francuzie wrażenie.
Tu następują ciekawe pod względem historycznym i obyczajowym opisy rodziny monarszej. To, co opowiada o miłości króla do żony jeszcze z tych czasów, w których była panną d’Arquien, zakrawa na romans, bo nie brak tam nawet łez i przysiąg. Miłość ta, jak wiemy, była stałą, to też ksiądz unosi się nad nią ciągle. Sobieskiego nazywa najpiękniejszym mężczyzną swego wieku. Postać królewska, pisze, jest wspaniałą, wzrost wysoki, tusza, co wspólne wielu Polakom, dobra; twarz bardzo biała, rumieniec śliczny, oczy błękitne, nos orli, usta piękne. Jest przy tem król przystępny, szlachetny, arcysprawiedliwy, roztropny itp. Pamięć posiada „anielską“. Mówi po łacinie, po polsku, po włosku, francusku, po niemiecku, turecku i po tatarsku. Siłę ciała posiada olbrzymią; trudów nikt tak nie znosi. Ubiór jego jest polski, ale cały ze złotogłowia i błyszczący diamentami. Francuz oblicza, że diamenty noszone zwyczajnie przez króla, warte są co najmniej 200,000 talarów, ale i inni panowie ubierają się z niewidzianym gdzie indziej przepychem. Królowej opis również wypada na jej korzyść, lubo miała już pięćdziesiąt lat. Francuz przyznaje jej piękność, pobożność, dobroć, łaskawość i wpływy wielkie. Po polsku mówi królowa lepiej od Polaków i z wielką delikatnością — „jeżeli można znaleźć jaką delikatność w tym języku“. O dzieciach szczegóły są nader ciekawe. Przekonania i sympatie panowały w rodzinie nader odmienne. O Sobieskim Jakóbie pisze Francuz, że ubiera się „po naszemu“ i kocha Francuzów. Skutkiem tego matka przepada za nim i stanowczo nie umie mu niczego odmówić. Szczegół ten w relacji Francuza dość dziwny, bo jak wiemy, miłość ta macierzyńska zmieniła się później w otwartą niechęć. Za to o królu pisze Francuz, że nie lubi starszego syna, a za to ślepo jest przywiązany do królewny Teresy. Panienka podobała się Francuzowi z urody, ale wspomina zarazem, że jest dumną i nadzwyczaj uszczypliwą, a przy tem nienawidzi Francuzów. Jemu samemu powiedziała raz: „Kocham cię, księże, ale kochałabym cię jeszcze więcej, gdybyś nie był Francuz“. Królewicz Aleksander jest wedle księdza jednem z najpiękniejszych dzieci w całej Europie. Różni się całkiem od brata starszego. Jest wysoki, całkiem podobny do ojca, dumny ale zresztą litościwy dla biednych, „można go szanować i bać się“. Francuz przewiduje, że jeśli korona w domu się ukrywa, Aleksander będzie królem. O Konstantym jest krótka wzmianka, że jest nad wyraz hojnym i dobrym. O innych dzieciach nie mówi Francuz; było jednakże siedmnaścioro tej chwały Bożej u Jana III, ale pomarło wszystko W dzieciństwie. Ogólna uwaga o dzieciach jest zabawna, powiada w niej bowiem ksiądz, że są dobre, ale „nieoceniona to szkoda, że nie wychowały się na nasz sposób“.
Ogólnych uwag o Królestwie Polskiem jest niewiele. Mówi, że dawniej miało 15 prowincyj, teraz ma ośm (?). O sejmach powtarza, iż jeden poseł może sejm zerwać: Ce qui est à mon sens une fort méchante politique. W ogóle jednak zauważył, że w stosunkach polskich panuje ludzkość i brak zawziętości. Za jego pobytu król przejął listy niektórych panów pisane za granicę w celu detronizowania go, pytał więc w senacie, na jakie kary zasługują tacy ludzie? Odpowiedziano, że na najsroższe. Wówczas wymówił im, ale tegoż jeszcze dnia już im przebaczył i był u nich na uczcie. „Nie tak by było u nas, we Francji“ — dodaje z westchnieniem l’abbé.
Jeździł on z królestwem na Ruś Czerwoną, poznał więc kawał kraju, i co widział, to po drodze opisuje. Kraj ciągle mu się nie podoba. Wszędzie brudy i ubóstwo, tylko jedni panowie są za to niezmiernie bogaci. W wioskach mieszka mnóstwo Żydów bardzo pracowitych, ale miasta wszystkie są jednakowe. Opisuje Górę, Żółkiew, Wysock, Jarosław, Jaworów. Notatki jego mają wysoką wartość szkiców obyczajowych. Los chłopów wydał mu się dość opłakanym. Żyją oni w chatach pełnych dymu, sypiają na słomie, nie mają żadnych sprzętów; chodzą zaś boso, a dzieci na Rusi nawet nago. Pracują chłopi na panów 5 dni w tygodniu i w ogóle są równie ubodzy, jak brudni, jednakowoż „lepiej żyją jak chłopi francuscy, a na obiad mają trzy lub cztery dania: mięso, jarzynę, kaszę itd.“. W religijności przyznaje autor Polakom wielkie zalety, choć są i rzeczy, które mu się nie podobają, np. to, że nawet do Komunii przystępują Polacy przy szabli. Również gorszy go i to, że często po Komunii idą pić, „choć im się nie chce“. Posty obserwują bardzo ściśle, ale post polega tylko na wstrzymywaniu się od mięsa, a w ważniejsze dni i od nabiału. Gorszą się nawet, gdy widzą cudzoziemców jedzących w ważne dni z masłem. Zresztą Francuz nigdy nie widział, żeby gdzie tyle jedzono i pito — i nie może wyjść nad tem z podziwienia. Tem tłumaczy wielką ilość otyłych ludzi. Nie podobają mu się także niektóre obyczaje, na gust francuski za grube. Noszą wszyscy kolorowe buty, ale nawet możniejsi wkładają w nie słomę — „stąd latem nieprzyjemny zapach“. Natomiast opisuje obchody weselne i pogrzebne, których nigdzie nie widział obchodzonych z taką uroczystością. Był raz na weselu panny z fraucymeru z pewnym wojewodą. Byli na nim i oboje królestwo. Niektóre damy miały na sobie brylantów do wartości miliona i w ogóle nigdzie nie można zobaczyć takich bogactw i tak wielkiej liczby klejnotów. Pogrzeby polskie wyglądają więcej na tryumf żyjącego, niźli na obchód żałobny. Autor widział pogrzeb Denhoffowej, wojewodziny malborskiej, i napatrzył się do syta wspaniałości. Streszczając to, co w różnych ustępach powiada: ludzie robią na nim lepsze wrażenie niż kraj i instytucje. Szlachta jest zuchwała i niebezpieczna, ale nad podziw gościnna i dla cudzoziemców zwłaszcza bez miary hojna.
Z Warszawy jechał Francuz na Kraków do Wiednia. Opis Krakowa jest nader blady. Wieliczki widocznie nie widział. Do Wiednia wybrał się w złą chwilę, „bo nie cierpiano tam wówczas Francuzów“. Zdarzył mu się też szczegół, który skrzętnie zapisujemy na dowód, czem było wówczas imie Sobieskiego w Austrii. Francuz miał dwa paszporta: austriacki wydany mu przez austriackiego posła w Warszawie, i polski podpisany przez Sobieskiego. Naczelnik przy bramie wiedeńskiej uśmiechnął się tylko z politowaniem na widok paszportu austriackiego, ale gdy ksiądz pokazał polski, urzędnik odkrył głowę, pocałował z uszanowaniem podpis królewski i kazał podróżnego wpuścić natychmiast. Pamięć wiedeńskiego zwycięstwa była jeszcze wówczas bardzo świeżą. W odwrotnej swej podróży po Polsce ksiądz nasz zapisuje mało i pobieżnie. Nie nazywa nawet miejscowości, nie chcąc utrudzać siebie ani czytelnika „barbarzyńskiemi“ nazwami, których pamiętać trudno. Widocznie podróż jego była pisana na żądanie i dopiero po powrocie do Paryża, stąd mnóstwo w niej jest niedokładności co do nazw, dat i śmierci rozmaitych osób. Pod tym względem relacja nie może być źródłem, ale w ogóle sposób, w jaki autor charakteryzuje Polskę i Polaków, jest lubo często niekorzystny, częściej jeszcze trafny. Strona obyczajowa zwłaszcza jest dobrze pochwycona i zgodna z tem, co sami o sobie wiemy, lub co pozapisywali inni. Jest także sporo ciekawych szczegółów o miastach i widoku kraju, wedle których porównać można stan dawniejszy z dzisiejszym. To wszystko razem wzięte wydało nam się godnem obszerniejszego sprawozdania i mogącem zaciekawić czytelnika.





NOTATKA BIBLIOGRAFICZNA

Artykuły, ogłoszone tu pod zbiorowym tytułem Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne ukazały się w Gazecie Polskiej (Warszawa) w roku 1880, a mianowicie: 1—14 = nr. 1, 2. I. — 15—21 = nr. 2, 3. I. — 22—26 = nr. 3, 5. I. — 27—37 = nr. 4, 7. I. — 38—47 = nr. 16, 22. I. — 48—51 = nr. 17, 23. I. — 52—60 = nr. 18, 24. I. — 61—69 = nr. 20, 27. I. — 70 = nr. 21, 28. I. — 71—79 = nr. 22, 29. I. — 80—85 = nr. 24, 31. I. — 86—91 = nr. 25, 3. II. — 92 = nr. 26, 4. II. — 93 = nr. 29, 7. II. — 94 = nr. 30, 9. II. — 95 = nr. 36, 16. II. — 96 = nr. 46, 27. II. — 97 = nr. 48, 1. III. — 98 = nr. 50, 4. III. — 99 = nr. 51, 5. III. — 100 = nr. 67, 25. III. — 101, 102 = nr. 68, 26. III. — 103, 104 = nr. 69, 27. III. — 105 = nr. 75, 6. IV. — 106 = nr. 76, 7. IV. — 107, 108 = nr. 108, 19. V. — 109—118 = nr. 109, 20. V. — 119—124 = nr. 110, 21. V. — 125 = nr. 111, 22. V. — 126—130 = nr. 112, 24. V. — 131, 132 = nr. 113, 25. V. — 133—137 = nr. 114, 26. V. — 138 = nr. 115, 28. V. — 139—145 = nr. 122, 5. VI. — 146—150 = nr. 123, 7. VI. — 151—162 = nr. 124, 8. VI. — 163—167 = nr. 125, 9. VI. — 168—180 = nr. 126, 10. VI. — 181—185 = nr. 127, 11. VI. — 186—194 = nr. 128, 12. VI. — 195, 196 = nr. 129, 14. VI. — 197—199 = nr. 130, 15. VI. — 200—202 = nr. 138, 24. VI. — 203—213 = nr. 139, 25. VI. — 214—231 = nr. 140, 26. VI. — 232—248 = nr. 141, 28. VI. — 249—263 = nr. 142, 30. VI. — 264—277 = nr. 143, 1. VII. — 278—298 = nr. 144, 2. VII. — 299—309 = nr. 145, 3. VII. — 310—315 = nr. 205, 16. IX. — 316—323 = nr. 206, 17. IX. — 324—329 = nr. 207, 18. IX. — 330, 331 = nr. 208, 20. IX. — 332—337 = nr. 209, 21. IX.338—342 = nr. 210, 22. IX. — 343—351 = nr. 211, 23. IX. — 352, 353 = nr. 213, 25. IX. — 354, 355 = nr. 224, 8. X. — 356 = nr. 225, 9. X. — 357—359 = nr. 227, 12. X. — 360 = nr. 228, 13. X. — 361, 362 = nr. 229, 14. X. — 363 = nr. 237, 23. X. — 364—367 = nr. 239, 26. X. — 368 = nr. 240, 27. X. — 369, 370 = nr. 241, 28 X. — 371, 372 = nr. 242, 29. X. — 373 = nr. 243, 30. X. — 374, 375 = nr. 244, 2. XI. — 376 = nr. 246, 4. XI. — 377, 378 = nr. 247, 5. XI. — 379, 380 = nr. 249, 8. XI. — 381, 382 = nr. 251, 10. XI. — 383 = nr. 252, 11. XI. — 384 = nr. 253, 12. XI. — 385—387 = nr. 254, 13. XI. — 388 = nr. 256, 16. XI. — 389, 390 = nr. 257, 17. XI. — 391, 392 = nr. 259, 19. XI. — 393 = nr. 260, 20. XI. — 394 = nr. 261, 22. XI. — 395, 396 = nr. 262, 23. XI. — 397 = nr. 264, 25. XI. — 398, 399 = nr. 276, 11. XII. — 400, 401 = nr. 277, 13. XII. — 402—406 = nr. 279, 15. XII. — 407 = nr. 280, 16. XII. — 408, 409 = nr. 281, 17. XII. — 410, 411 = nr. 282, 18. XII. — 412 = nr. 283, 20. XII. — 413, 414 = nr. 284, 21. XII. — 415, 416 = nr. 285, 22. XII. — 417—419 = nr. 286, 23. XII. — 420 = nr. 287, 24. XII. — 421 = nr. 288, 27. XII. — 422 = nr. 289, 28. XII. — 423—425 = nr. 290, 29. XII. — 426 = nr. 291, 30. XII. — 427 = nr. 292, 31. XII.
Wszystkie sygnowane są znakiem paragrafu (§), ponadto artykuł 125 opatrzony jest podpisem: H. Sienkiewicz, artykuł zaś 356 inicjałem: S.



WIADOMOŚCI BIEŻĄCE,
ROZBIORY I WRAŻENIA
LITERACKO-ARTYSTYCZNE
1881
1.

Dochodzą nas wiadomości, że Dyrekcja naszych teatrów rozpoczęła już rokowania z p. Popielówną (Święcką).
Wiadomość o tem przyjęła publiczność z największą radością, jeśli bowiem p. Popielówna była zawsze artystką ulubioną i szczególniejszemi otoczoną względami, należy wyznać, że względy owe rzadko otaczały talent równie wielki i prawdziwy.
Po wyjściu p. Popielówny nikt jej zastąpić nie zdołał i nie ma co myśleć, by to nastąpić mogło, z tej prostej przyczyny, że takie talenta, jak jej i Żółkowskiego, pojawiają się zupełnie wyjątkowo. Wobec tego nabytek takiej artystki nie jest tylko kwestią zapełnienia pewnej luki lub obsady pewnych ról, ale wielkim wygranym losem dla każdej sceny, kwestią jej świetności i stanowiska względnie do scen innych.
Sądzimy zatem, że Dyrekcja nasza skorzysta ze sposobnej chwili i dołoży starań, by wrócić scenie artystkę, która dla każdego teatru byłaby nieocenionym nabytkiem.
Zaniedbanie się w tym razie (o które zresztą nie chcemy posądzać Dyrekcji) równałoby się obojętności na dobro sceny.
Co do publiki, możemy za nią zaręczyć, że wolałaby nabytek jednej p. Popielówny, niż wszystkie razem wzięte nabytki, jakie poczyniono od czasu nowych zmian dyrekcyjnych; wolałaby również p. Popielównę niż cały „trzeci teatr“ razem z tem wszystkiem, co jego jest.

2.

Wisła. Fantazja przez Leokadję Jordan-Wierusz. Pierwsze prace należy sądzić bardzo pobłażliwie — i mniej zwracać uwagi na to, czem są same przez się, niż na to, co obiecują na przyszłość. Tylko w ten sposób sądzona Wisła może się ostać wobec wymagań choćby bardzo łagodnej krytyki. Jest w tej fantazji sporo naiwnego uczucia, które dziś jeszcze wygląda na czułostkowość, ale z czasem może nabrać siły. Autorka posiada przy tem poetyczne usposobienie, które dotychczas zastępuje miejsce natchnienia, i w ogóle jest dosyć szczerą. Osnowa tego poemaciku tak jest wiotką, jakby była utkaną z pajęczej przędzy. Podobne wątki rwą się łatwo przy zetknięciu się z ostrzem zdrowego rozsądku. Nazwa „fantazja“ nie jest obroną przeciw wszystkiemu i nie rozgrzesza nieskładności kompozycji. Fantastycznym może być świat powoływany do życia przez poetę, ale myśl fantazji powinna zostać logiczną. W Wiśle nie ma wprawdzie żadnych cudactw i gmatwanin, które by wprost sprzeciwiały się logice, ale jedno nie bardzo się trzyma drugiego. Bajka pozbawiona jest zwartości i jedności. Czytelnik nie zdaje sobie sprawy, dlaczego dzieje się tak a nie inaczej. Liryzm jej jest naiwny i brak mu zupełnie jakiejkolwiek siły. Zła nimfa „Wisła“ zakochała się w pięknym Bożysławie i zabrała go do swych kryształowych pałaców, gdzie jęczały duchy potopionych. Duchy te uwolnił Bożysław i odszedł z niemi do nieba, a nimfa za jego przyczyną poprawiła się ze swych złości i stała się duchem czystym... Tak cienko, że aż się rwie... Odtąd mniej ludzi topi się na Wiśle: to sens moralny. Co tu o tem mówić? Pomysł jako pomysł nie ma żadnego znaczenia określonego. W najlepszym razie mógł posłużyć za kanwę do wyhaftowania kilku ładnych obrazków, ale i w tem autorka okazała więcej szczerych chęci niż mocy. W ogóle w opisach za dużo jest słów i wierszy. Czasem wydaje się, że autorka ogłusza się li tylko brzmieniem wyrazów. Należy postarać się o to, by w dziesięć razy mniejszej ilości wierszy wyrażać daną treść dziesięć razy jaśniej i silniej. Wówczas mniej będzie wierszowego szumu, a więcej myśli i kształtów. Najlepszym ustępem jest ucieczka duchów z Bożysławem na czele, poprzednio jeszcze ich skargi i wreszcie zakończenie. Ale trzeba koniecznie, żeby wszystko to coś mówiło i coś znaczyło. Trzeba także unikać takich wyrażeń jak: „Odkryć jej czyny nikt z was nie jest skory“ lub „Byś je nie widział“ — bo wyrażenia takie przeciwne są prawidłowej składni. Wierszowanie jest dosyć łatwe, a jak na początkującą autorkę, niektóre ustępy dość są wymowne. Przymioty te pozwolą może autorce napisać w przyszłości coś więcej skończonego.


3.

Dzieła Lucjana Siemieńskiego. Varia z literatury, historii, archeologii i przyrody. Wydanie Ungrowskie. Warszawa 1881. Tom I. Wydanie dzieł Lucjana Siemieńskiego jest aktem uznania, które całkowicie należało się temu znakomitemu pisarzowi. Nie mówiąc o geniuszach, spomiędzy talentów był Siemieński jednem z najświetniejszych piór, jakie wydała literatura nasza w czasach ostatnich. Działalność jego była przy tem niezmiernie różnostronną. Występował on na wszelkich polach, jako poeta samodzielny, jako niezrównany tłumacz, jako krytyk, powieściopisarz, zbieracz podań ludowych i publicysta. Była to jedna z takich postaci literackich, obdarzonych niezmiernie wykwintnym smakiem, poczuciem estetycznem, łatwością pracy, — słowem: jedna z takich postaci, jakie wydają tylko bardzo rozwinięte i kwitnące literatury europejskie. Wobec tych przymiotów, do których należy dodać niepospolite wykształcenie literackie a nawet i ściśle naukowe, jego wielki wrodzony talent spełnił wszystko, co było w jego mocy spełnić. Nie zmarnowało się w nim i nie przepadło nic. Silne z natury drzewo wydało piękne i zdrowe owoce prawdziwego smaku, które z łatwością każdy potrafi ocenić. Był to pisarz może najbardziej ze spółczesnych europejski, nie pod względem sławy, ale pod względem charakteru swoich utworów i swej działalności. Gdyby urodził się we Francji, Anglii lub Niemczech, zasłynąłby niechybnie szeroko jako znawca piękna, jako głęboki umysł i silny rozum. Przymioty te jednały mu może nawet u nas niechętnych w tych powagach, które wiedziały, co o sobie wobec Siemieńskiego myśleć i co sam Siemieński o nich myśli. Niechęci rzadko objawiały się na zewnątrz, wielu bowiem wolało nie zaczepiać tego „Ateńczyka“, który za dużo umiał, a z którego językiem i piórem lepiej było żyć w zgodzie. Zresztą otaczała go powaga uczonego i uznanie, jakie prawdziwy talent wyrobić sobie zawsze potrafi.
Mimo to z całkowitej działalności Siemieńskiego mało kto sobie zdaje sprawę, zwłaszcza u nas, albowiem pracował on wiele jako publicysta, a z tego powodu liczne prace jego rozproszone po pismach periodycznych nie były dotychczas dostępne. Znano Siemieńskiego głównie z przekładów Rękopismu królodworskiego, Biszen i Menisze Firdusiego, oraz z przekładu Odyssei. Wszystkie te trzy rzeczy są arcydziełami, z któremi napróżno by szukać porównania nawet w przekładach, jakie posiadają literatury zagraniczne. O Rękopiśmie królodworskim mówią sami Czesi, że przekład Siemieńskiego jest wyjątkowem arcydziełem; z naszej zaś strony można dodać, że choćby oryginał był podrobionym, przekład pozostanie pracą dorównywającą oryginałowi i tworzącą bądź co bądź wspaniały poemat, pełen poezji i kolorytu wieku. Jedynie też człowiek, który władał w potrzebie takim językiem, jakim napisana jest Potrzeba warneńska, mógł tak przekładać bohaterski poemat odległej przeszłości. O tłumaczeniu Odyssei słusznie mówi wydawca, że tomy komentarzy nie wyjaśnią tyle, ile wyjaśnia jedno pochwycenie właściwego tonu przez Siemieńskiego, — i że równego temu przekładowi nie było w piśmiennictwie europejskiem.
Pod względem języka należy Siemieński do wzorowych pisarzy, na których mogą kształcić się młodsze pokolenia, dlatego wydawca dzieł jego ma niemałą zasługę, wydobywając z pyłu zapomnienia nawet mniejsze jego prace, nawet felietony dziennikarskie. Fantazja Siemieńskiego i cała jego twórczość, zwłaszcza w prozie, była może więcej wykwintną niż polotną. Człowiek ten, który na skrzydłach Homera lub Firdusiego umiał wzbijać się tak wysoko, nie puszczał się na własnych nigdy w równie wysokie krainy. Tworzył on rzeczy wyborne, świetne i tak ozdobne, że mogłyby być okrasą każdej literatury, ale nie zdobył się nigdy na jedno wielkie, samodzielne arcydzieło. W pracy samodzielnej był to raczej skończony architekt i artysta niż wieszcz. Dziwna rzecz, ale wczytując się w jego pisma nie podobna oprzeć się myśli, że stworzeniu jednego wielkiego dzieła stawała w nim na przeszkodzie różnostronność zamiłowań artystycznych i estetyczna równowaga, gwoli której wykwintność stanowiła dla niego rodzaj więzów, których zerwać nie chciał lub nie umiał. Być może także, że troska o chleb powszedni, dla której pracował za wiele i w za wielu kierunkach, a zwłaszcza w dziedzinie dziennikarstwa — nie dozwoliła mu się skupić. W każdym razie, nie mogąc zostać mistrzem samodzielnych natchnień i szerokich zakresów, pozostał mistrzem formy języka, i jako taki ma pierwszorzędne w literaturze naszej znaczenie. Stąd ważność każdej, choćby najdrobniejszej jego pracy, — stąd ważność pierwszego tomu, który obejmuje drobniejsze dziennikarskie utwory lub małe studia literacko-artystyczne. Czytelnika uderza z tego tomu przede wszystkiem łatwość pięknego i niepowszedniego, a nawet głębokiego pisania o wszystkiem. Spostrzegamy od razu, że mamy do czynienia z niezwykle zdolną głową i niezwykle wytwornem piórem. Studia takie, jak O róży lub Słowik nie wychodzą spoza zakresu dziennikarskich felietonów, ale lekkość opowiadania, znakomite oczytanie się autora a jednocześnie brak pretensjonalnego popisywania się z erudycją, wdzięk stylu i potoczystość, czynią z tych ulotnych prac artystyczne pogadanki, które czyta się z największą przyjemnością. Do takichże samych wytwornych gawęd liczymy trzecie studium: Laur i laureaci. Księżyc w archeologii, poezji i sztuce jest artykułem, do którego napisania potrzeba było być nie lada erudytem, znać doskonale i mity o księżycu, i poetów, którzy o nim lub do niego pisali, począwszy od greckich i łacińskich. Siemieński też co chwila rzuca to jakąś cytatę, to kilka wierszy przykładu z jakiegoś Greka, ale ten aparat naukowy niknie całkowicie w toku opowiadania, które płynie z takim wdziękiem i swobodą, jak zwykła rozmowa przy kominkowym ogniu. Był też Siemieński jednym z najbieglejszych popularyzatorów „wszystkiego“, i autor przedmowy do wydania dzieł słusznie robi uwagę, że „czy pisał prozą, czy wierszem, czy z różnokolorowych kamyków mozaikował wizerunek historyczny, czy pajęczynę pieśni ludowej rozpinał na krosnach, by zrobić z niej wstęgę wzorzystą, owocem pracy jego było uczynienie zrozumialszem, wypuklejszem, barwniejszem i ponętniejszem wszystkiego, co wziął pod pióro“. Wydawca może myli się twierdząc, iż cały żywot pisarski Siemieńskiego streszcza się w posłannictwie uprzystępniania rzeczy mniej dostępnych, bo poza działalnością popularyzatora zdziałał Siemieński wiele jako artysta czystej wody, ale prawdą jest, że „uprzystępnienie“ stanowiło jeden z potężniejszych kierunków autora Wieczorów pod lipą. Co do tomu I, twierdzenie jest nawet prawdą całkowitą. Prócz jednej obszerniejszej pracy zatytułowanej Kobiernictwo i „Potop“ Zygmunta Augusta, która jest poważnem lubo interesująco opowiedzianem studium archeologicznem, inne artykuły, jako to: Dzwon Zygmuntowski i dzwony, Ogrody w historii i poezji, Wigilia, Z okolicy podgórskiej, Bajka Krasickiego etc. są felietonowemi rozprawkami, których celem jest podać we wdzięcznej formie wiązankę wiadomości z najrozmaitszych zakresów. Jednocześnie, jak wspomniałem, są to wzory pracy pod względem lekkiego i szlachetnego stylu — dlatego też powinni je odczytywać ci, którzy po różnych dziennikach dźwigają dziś ciężkie obowiązki artystycznych felietonistów.

4.

F. A. Lange, Historia filozofii (materializmu) i jej znaczenie w teraźniejszości, przełożył z trzeciego niemieckiego wydania Aleksander Świętochowski. Zeszyt II. Zeszyt II zawiera dalszy ciąg rozdziału o Epikurze, a przy tem autor rozpatrując zdobycze poczynione przez starożytnych w różnych gałęziach wiedzy, stawia sobie pytanie, jaki udział należy się materializmowi starożytnemu w osiągnięciu tych wiadomości i poglądów? Odpowiedź na pierwszy rzut oka nie wypada na korzyść materializmu. Odkrywcy i ci uczeni, którzy posunęli wiedzę naprzód, nie tylko nie są materialistami, ale należeli do kierunków wprost przeciwnych. Plato, ojciec matematyków, których świetny szereg zamyka Hypatia, był idealistą. Podobny kierunek wyszedł od Pitagorasa; Hipparch wierzył w boskie pochodzenie dusz; Pliniusz, Ptolomeusz, Galen, skłaniali się ku panteizmowi. Jakaż więc jest rola materializmu i jego znaczenie w postępie wiedzy? Naprzód autor robi uwagę, że nie zawsze to jest przedmiotowo dokładnem, co człowieka najbardziej naprzód posuwa. Atomistyka starożytnych np. bliższą jest istoty rzeczy niż teoria liczb Pitagorasa, atomistyka zaś jest teorią, którą zawdzięczamy materializmowi. Z drugiej strony materializm wprowadzając trzeźwe badanie i występując przeciw mitom, przygotował pośrednio grunt nauce i zapewnił dalszy jej pochód.
Przechodząc na grunt rzymski autor po krótkiem objaśnieniu wpływu Greków na Rzymian zaznacza, że głównie dwie szkoły filozoficzne przyjęły się w Rzymie: stoicka i epikurejska. Kierunki te jednak przybrały charakter praktyczny; epikurejski zaś przerodził się do wysokiego stopnia i usprawiedliwił poniekąd powszechne mniemanie, jakoby epikureizm był jednoznacznym z chęcią użycia i pragnieniem gnuśnej rozkoszy. To popularne mniemanie da się jednak stosować nie do epikureizmu, ale do epikurejczyków rzymskich, którzy zgoła odbiegli od pierwotnej zasady. Wśród wszystkich tych pseudofilozofów jeden tylko przedstawia się jako prawdziwy epikurejczyk, a jest nim Titus Lucretius Carus, który systemat epikurejski zamknął w wielkim poemacie dydaktycznym: De natura rerum.
Ustęp 5 poświęcony jest wykładowi tego poematu. Lucretius występuje bardzo silnie przeciw mitom o bogach, następnie rozwija zasadę, że nic nie powstaje z niczego i nic nie ginie. Wszechświat według niego nie jest wypełniony materią, ale istnieje i przestrzeń próżna, w której się atomy poruszają. Prócz ciał i próżni nie istnieje nic więcej, ale ciała są albo pierwiastkami, albo ciałami złożonemi. Te drugie można rozłożyć, pierwszych żadna siła nie niszczy. Podzielność do nieskończoności jest niemożliwą. Księga pierwsza kończy się pytaniem, jak ukształtował się wszechświat, na co Lucretius odpowiada, że wszechświat nie ma określonych granic.
Celowość wszechświata jest jedynie przypadkiem wynikającym z procesu mechanicznego. Jest to najważniejszy punkt w księdze pierwszej. W drugiej zastanawia się Lucretius nad ruchem atomów i nad wyjaśnieniem pozornego spoczynku; w trzeciej zastanawia się nad istotą duszy i obala teorię nieśmiertelności. Księga czwarta, piąta i szósta zawierają pytania specjalniejsze, jako to: antropologię specjalną, rodowód ziemi, morza i istot żyjących, opis miejsc wydających zatrute gazy, objawy działania magnesu itd.
Rozdział II, w którym Lange mówi o stosunku religii monoteistycznych do materializmu, należy do najciekawszych z drugiego zeszytu. Wykład poematu Lucretiusa jest może zbyt specjalnym dla zwykłego czytelnika, rozdział zaś, o którym mowa, jest poniekąd historycznym i wielce rozciekawiającym obrazem. Autor zastanawia się przede wszystkiem nad stanem umysłowości w Rzymie. Rozłączenie między klasą polerowaną a niższemi otworzyło się w przepaść, która nie mogła być zapełnioną. Polerowane klasy ze swej strony były tylko połowicznie wykształcone. Pod świetnemi pozorami kryła się płytkość. Filozofia musiała zaniknąć lub przerodziła się w teorię obsługującą rozpustę, zbytki i chęć użycia. Powstał materializm życiowy, nie oparty na pracy i równowadze, ale na nadużyciu. Wobec takiego nastroju i powszechnego zmęczenia chrześcijaństwo otwierało wrota nowego życia dla wszystkich. Stąd wszystko przyczyniało się do jego wzrostu. Monoteizm w ogóle mniej przeciwny był swobodnemu rozwojowi myśli filozoficznej niż grecki lub rzymski politeizm. „A gdy jednemu Bogu przyznano jednolite kierownictwo wszechświatem, łączność rzeczy za pomocą przyczyn i skutków stała się nie tylko zrozumiałą, ale nawet koniecznym wynikiem hipotezy“. Dlatego myśl mogła się rozwijać a nauka wzbogacać, nie stawając długi czas w sprzeczności z religią. W miarę jednak, jak monoteizm przechodząc w dogmaty wyrabiał sobie formy określone i swego rodzaju mitologię, sprzeczność z materializmem rosła coraz więcej. Chrześcijanizm np. coraz silniej w rozwoju swym skłaniał się do zasady, że zło płynie w ogóle z materii, nic też nie mogło mu wydawać się godniejszem potępienia, jak kierunek, który przypuszczał wieczną materię jako jedynie istniejącą substancję. Z trzech religij monoteistycznych najłaskawszym dla materializmu okazał się mahometanizm. Tu autor przechodzi do zasług Arabów na polu wiedzy ścisłej.
Ustęp, poświęcony scholastyce, zaznajamia czytelnika szczegółowiej z kategoriami Arystotelesa. Wykład ten ze względu na naturę przedmiotu jest niełatwy do zrozumienia i dość suchy. Czytelnik jednak może pozbyć się wielu popularnych uprzedzeń przeciw scholastykom, którym autor przyznaje niemałe zasługi w zakresie logiki formalnej. Koniec zeszytu poświęcony jest odrodzeniu się nauk i powrotowi do poglądów materialistycznych, przy czem autor dochodzi do wykładu o Bakonie i Kartezjuszu.

5.

Z prasy. Zeszyt I Ateneum wydany pod nową redakcją przedstawia się i poważnie, i pod względem doboru artykułów odznacza się starannością. Nowela Sewera Przybłędy jest zajmującym obrazem z życia ludu galicyjskiego. Autor zna sfery, które opisuje, umie widocznie je badać i czyni to z zamiłowaniem. Widać w nim człowieka odczuwającego żywo i lud i naturę wiejską, z czego płynie, że i opisy krajobrazu wykończane starannie odznaczają się wielką pięknością i szczerością roboty. W ogóle talent Sewera na dobrej znajduje się drodze i rozwija się widocznie. Jest to pisarz-artysta.
Z innych artykułów zwraca przede wszystkiem uwagę na siebie praca Spasowicza pt. Tragiczna szekspirowska historia o księciu duńskim Hamlecie. Jest to pierwszy odczyt z dwóch, które Spasowicz miał niedawno na dobroczynność. Odczyt ten w druku daleko przyjemniejsze sprawia wrażenie, niż sprawiał z katedry. Wielką werwą stylu i znajomością przedmiotu odznacza się również artykuł p. P. R. skierowany przeciw książce Skrochowskiego zatytułowanej: O wiedzy ludzkiej. Studium p. Smoleńskiego Szlachta w świetle opinii wieku XVIII jest pracą niezbyt wyczerpującą, ale poczytną i mogącą posłużyć za dowód nieproszonym dzisiejszym reformatorom, że społeczeństwo nasze nie od nich dopiero nauczyło się iść zgodnie z postępem nowych idei ucywilizowanego świata. Do poczytnych artykułów zaliczyć należy i notatki podróżnicze Rejchmana, i sprawozdawczy dział prowadzony przez Chmielowskiego.
O dwóch nowych tygodnikach: Prawdzie pod redakcją Świętochowskiego i Gazecie Świątecznej Benniego podamy później obszerniejsze sprawozdania. Pierwsze z tych pism jest organem dla wykształconych czytelników. Jest to tygodnik literacki, naukowy, społeczny itd. z kierunkiem silnie postępowym. Pismo takie może w przyszłości zadość uczynić umysłowym potrzebom nader licznej partii i w ogóle być bardzo użytecznem, jeśli będzie umiało zgodnie ze swym tytułem być bezstronnem i należycie poważnem.
Co do Gazety Świątecznej, pismo to zasługuje na jak najszersze rozpowszechnienie, prowadzone bowiem przez ludzi fachowych i miłujących do wysokiego stopnia swój zawód, a przy tem przesiąkniętych nawskroś obywatelskim duchem, niechybnie odpowie swemu celowi — im zaś wpływ jego będzie szerszym, tem owoce działalności pożyteczniejsze.

6.

Obraz Makarta wystawiony w Salonie Ungra. Nowe to dzieło wiedeńskiego mistrza, wystawione w Warszawie, ściąga dość licznych lubowników malarstwa do Salonu.
Odchodzą oni jednak z rozczarowaniem; w portrecie tym bowiem Makart nie stanął na wysokości swej skądinąd usprawiedliwionej sławy. Zbytnie ubieganie się za oryginalnością i efektem stanowiące wogóle ujemną stronę Makarta doszło w tem płótnie do maximum. Portret jako dzieło sztuki może i powinien odznaczać się i pozą inną niż takie, jakie widujemy na fotografiach, i oryginalnym ubiorem. Z drugiej strony jednak nie dość jest ubrać przedstawianą osobę w kostium XVI lub XVII wieku i połączyć pewną ilość jaskrawych kolorów, by całkowicie wywiązać się z zadania. Portret przede wszystkiem musi być dobrze malowany, a temu to właśnie kardynalnemu warunkowi nie czyni zadość płótno Makarta. Dama, którą przedstawia, ma charakterystyczny kostium, jasnorude, krzyczące włosy, przezroczystą, porcelanową płeć, odbijającą wybitnie od czerwonego tła, ale razem wziąwszy, jest malowidłem wykonanem tylko na efekt i dlatego przypominającem oleodruki lub winietki na pudełkach z cukierkami. Twarz jej jest zgoła źle malowaną, oczy rysowane fałszywie do tego stopnia, że jedno znajduje się wyżej, drugie niżej. Część twarzy od lewego oka do ucha jest po prostu wcale niewykończoną; w zgięciach i budowie ręki pominięte warunki anatomii i dobrego rysunku.
Suknia tylko, koronki, słowem, akcesoria zdradzają rękę mistrza. Znać w malowaniu ich niezmierną łatwość i wprawę dochodzącą czasem aż do pobieżności. W ogóle jednak płótno to jest malarską szarżą zbywającą widza lada czem i nie wytrzymującą surowszej krytyki.

7.

Mozaika. Gawędy szlacheckie przez Berlicza Sasa. Nakład Gubrynowicza i Schmidta. Opowiadania te mają formę spisanych luźno wspomnień, które w szczegółach autor dopełnia z fantazji. I tak: występują w nich osoby, które istniały rzeczywiście, których rozmowy jednak autor przytacza w sposób używany w powieściach. Autor (Berlicz Sas) przybywa na Ukrainę do krewnego swego Mokosieja i na początku opowiadania zaraz kreśli nam portret tego szlachcica-ekscentryka, w którym filozof miesza się z mizantropem, a mizantrop z poetą. Mokosiej żyje jak Diogenes, i mimo, iż jest dość zamożnym właścicielem ziemskim, nie bardzo ma co dać jeść gościowi, bo wszelkie zapasy wyjadła służba, która w ogóle robi co chce i trzyma pod pantoflem swego pana. Za to gospodarz częstuje hojnie gościa swemi poglądami na świat, naturę i opowiada mu o głosach idących od stepu i kurhanów. Następnie kółko gości powiększa się: przyjeżdża Michał Grabowski, a za nim Lipowczyński. Gawędy następują kolejno. Grabowski opowiada tajemniczą legendę o skarbie Miączyńskich. Opowiadanie to zajmuje przeważnie część książki. Miączyński, wojewoda i pułkownik husarii za Sobieskiego, zdobył w ataku pod Wiedniem skarby wezyra, a zarazem i młodą brankę, księżniczkę Laskarysównę. Po jego śmierci, gdy syn żywił względem niej złe zamiary, nieszczęsna Laskarysówna otruła się. Ciało odwieziono na Wołoszczyznę — śmierć zaś księżniczki tak wielkie uczyniła wrażenie na rozpustnym synu wojewody, że zmienił życie: stał się ludzkim, uczynnym i pobożnym. Skarb, zdobyty pod Wiedniem, z woli zdobywcy miał pozostać w ukryciu, pókiby ród Miączyńskich nie stanął nad brzegiem ruiny. Wiedział o nim tylko jeden stary, wierny kozak i ten miał podać wiadomość swemu synowi. Ale jego samego następny potomek Miączyńskich chciał męką i głodem zmusić do wyznania, gdzie jest skarb. Stary jednak umarł i nie powiedział, syn zaś przeniósł się gdzieś daleko na Ukrainę, i w ten sposób tajemnica skarbu jest do dziś dnia ukrytą. W przerwach opowiadania Grabowskiego zabiera głos Lipowczyński i wspomina o panującem wówczas wzburzeniu ludu na Ukrainie. Wzburzenie owo hamowali tylko starsi. Tu Lipowczyński kreśli portrety dwóch takich starców stepowych, których, jadąc do Mokosieja, po drodze napotkał. Wizerunki to istotnie — nie wiemy, czy dość realne, ale bardzo poetyczne. Całość opowiadań jest jakby kalejdoskopem dawnych i mniej dawnych ludzi i spraw, które autor przesuwa bez ściślejszego związku przed oczyma czytelnika. Z opowiadań wieje wiatr mocno konserwatywny. Książkę czyta się z zajęciem, jakkolwiek talent autora nie dorównywa talentom Rzewuskiego lub Kaczkowskiego. Wadą książki jest jej charakter wspomnień wobec formy powieściowej, nie wiadomo bowiem, co poczytać za spisanie opowiadań, które istotnie miały miejsce, a co złożyć na karb fantazji samego Berlicza Sasa.

8.

Z prasy. Romans i Powieść. Otrzymaliśmy dwa pierwsze numery Romansu i Powieści, tygodnika ilustrowanego, poświęconego, jak tytuł wskazuje, samej beletrystyce. Znajdujemy w niej początki powieści tłumaczonych lub oryginalnych. Rozpoczyna pierwszy numer niestrudzony Kraszewski legendą z XVIII wieku, spisaną z opowiadania, a zatytułowaną Śniehotowie. Po Śniehotach następuje powieść Ebersa, tłumaczona z niemieckiego, pod tytułem: Cesarz. Jest to opowiadanie z czasów rzymskich, rzecz zaś dzieje się za czasów Adriana, który właśnie jest bohaterem powieści. Pierwszy numer obejmuje jeszcze początek Żon artystów Alfonsa Daudeta. Wybór, jak widzimy, bardzo staranny. W drugim numerze rozpoczęto druk romansu Aleksandra Dumasa (ojca) pt. Karol szalony, z którego dołączono także ilustrację. Prócz tego przy początku każdej powieści redakcja zamieszcza w inicjale mały portret autora. Wydawnictwo to, o ile można sądzić z dwóch numerów, odznacza się starannością, a język przekładów poprawny, nie pozostawia nic do życzenia.

9.

Pod blachą. Powieść w 3 tomach J. I. Kraszewskiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Opowiadanie to sięga czasów pruskich i rządów Koehlera w Warszawie. Po wielkich burzach i odgłosach walk nastała chwila politycznej ciszy, zdawało się bowiem, że zasłona ostatecznie zapadła po akcie piątym wielkiego politycznego dramatu. W takich chwilach przesilenia, a raczej po wysileniach politycznych umysły pozbawione widoków i celów ogólniejszych zwracają się zwykle do życia prywatnego, do jego żądz i rozkoszy, a ludzie pragną się ogłuszyć użyciem. Tak działo się i w Warszawie. Przede wszystkiem intrygowano się, bawiono, kochano, grano w karty, słowem, używano życia. Stanisławowska epoka zostawiła w spuściźnie zepsucie, które w owych czasach doszło do swego zenitu. Rządy koehlerowskie nie były ciężkie, przeciwnie, bardzo łagodne, żadna więc tragiczna nuta nie mąciła ogólnego wesołego nastroju towarzyskiego. Kilku zaledwie ludzi, jak Staszic, Niemcewicz itp., chodziło z troską na czole i zmarszczonemi brwiami, reszta hulała w całem znaczeniu tego wyrazu. Nikt nie zajmował się niczem poważnem. Świetne towarzystwa wydawały świetne bale i reduty. Grywano teatr francuski, podrwiwając zarazem z Bogusławskiego, którego przedstawienia uważano za dobre dla „motłochu“; z wyjątkiem kilku domów rozmawiano po francusku w przekonaniu, że język polski nie nadaje się do wyrażenia delikatnych sentymentów; wyśmiewano resztki starych kontuszowców i życie uchodziło wśród gwaru biesiadniczego, wśród pojedynków odbywanych w „szopie“ lub w Jabłonnej, wśród zdarzeń buduarowych i plotek, w kim się kocha lew ówczesnego towarzystwa, książe Józef.
Koło niego grupowało się wszystko — najpiękniejsze kobiety i arystokratyczni emigranci francuscy, których napływ coraz się zwiększał. Apartamenta „Pod blachą“ i Jabłonna stanowiły swego rodzaju dwór, który tem mniej był solą w oku Koehlerowi i Hoymowi, że nie myślał o czem innem, przynajmniej pozornie, jak o miłostkach. Na dworze królowała pani Vauban połączona z księciem dość zagadkowemi węzłami niby sentymentu, który zresztą nie przeszkadzał boskiemu „Pepi“ szukać szczęścia i rozrywek gdzie indziej, te zaś tem łatwiej mu przychodziły, że, owszem, piękności tak zamężne, jak niezamężne nie umiały mu niczego odmówić. Przygody z mężatkami szły na rachunek wyrozumiałych wielce mężów, panny zaś wydawano w stosownym czasie za mąż.
Jednocześnie w tej ówczesnej Kapui sam tylko Hannibal nie zniewieściał. Ogłuszał się i on, jak twierdzi autor, życiem, być może nawet, że stworzony do wielkich celów, w braku tych celów szalał całą potęgą swej natury, chęciami rozkoszy i użycia, ale, wedle autora, była w tem i swego rodzaju polityka. Gdy Hoym mówił o nim: C’est un homme fini, usé, dont on n’a rien à redouter, wówczas dziwny uśmiech błąkał się po ustach przyszłego bohatera. Właśnie chodziło mu o taką opinię i dlatego umyślnie prowadził życie, które ją podtrzymywało. Tymczasem jednak był naprawdę zgorszeniem dla niektórych poważnych domów i istotnie, gdy nawet najbliżsi podzielali zdanie Hoyma, przyczynił się niemało do podtrzymania szalonego nastroju życia.
Na takie to czasy eks-szambelan Burzymowski przywozi zza austriackiego kordonu do Warszawy córkę jedynaczkę i... rozpoczyna się powieść. Sam szambelan jest typem polonusa starej daty, który boi się ówczesnej Gomory jak ognia, ale śliczna Sylwia całą duszą młodej dziewczyny wydziera się w świat, zaślepiony zaś i miękki jak wosk ojciec nie umie się oprzeć ukochanej jedynaczce. Pierwsze spotkanie w Jabłonnej z hulaszczą młodzieżą ściska serce Burzymowskiego trwogą, co dalej będzie. Ale dalej idzie łatwiej. Przyjeżdżają do Warszawy. Wieść o nadzwyczajnej piękności Sylwii rozchodzi się lotem błyskawicy. Rozmaite eks-starościny roznoszą ją natychmiast po buduarach. Znajomości łatwo przychodzą. Siedzącą w oknie pannę dostrzega sam książe Józef i wkrótce wykwintny dżokej przynosi bukiet kwiatów „pięknej nieznajomej“. W teatrze oczy księcia i panny rozmawiają ze sobą długo i wymownie. Następuje wizyta „Pod blachą“, gdzie honory gospodyni czyni pani Vauban — i romans. Autor w opisie tego romansu nie nakłada zbyt jaskrawych barw na paletę. Czytelnik nie znajdzie wytycznych momentów, schadzek, zaklęć, słowem: więcej tu opowiadania niż akcji. Panna kocha całą duszą i gotowa oddać się całą duszą, ale i w księciu rodzi się uczucie niepodobne do zwykłych szałów, które przechodzą wraz z zaspokojeniem. Sylwia zbyt mu jest drogą i zbyt niewinną, by miał, wyzyskawszy jej uczucie, wydać ją następnie za mąż za którego z przyjaciół — dlatego doszedłszy aż do chwili, gdy uczucie grozi obojgu niebezpieczeństwem — książe cofa się i sam pragnie zgasić ogień płonący w sercu Sylwii. On nie może się żenić, on stworzony jest do innych przeznaczeń, których wyrazem jest pałasz wiszący w jego surowej, żołnierskiej sypialni... Tak jest! to jest bohater. Całe to życie hulaszcze, rozkoszne, miękkie, jakie prowadzi, to tylko pozór. Pragnie on uśpić nim nie siebie, ale te oczy, które patrzą na niego zbyt czujnie. Co do Sylwii, zbyt ją kocha, by ją miał zwieść lub zgubić, więc... niech mu ona zostanie gwiazdą, ale trzeba się rozłączyć... Zebrane w ten sposób dramatyczne chmury grożą burzą. Nastąpi teraz dla Sylwii akt rozpaczy. Ona sama widzi niepodobieństwo i uznaje powody księcia; uznaje je również i autor, którego zadaniem jest, aby z kolei uznał je i czytelnik. To ostatnie jednak niezupełnie się udaje. Czytelnik rad by widzieć postać księcia w promieniach, ale właśnie od bohaterów wolno jest wiele wymagać. Książe doskonale od razu wiedział o tem, że nie może się żenić z Sylwią, dlaczego tedy rozkochał ją tak na śmierć i dopiero wówczas mówił jej o rozłączeniu, gdy rozłączenie było wyrokiem dla Sylwii na niedolę i rozpacz? Byłaż to miłostka z jego strony, która dopiero później przeszła w uczucie pełne szacunku? Nie. Autor twierdzi, że od początku Sylwia natchnęła bohatera wyjątkowem czci uczuciem. Więc dlaczego? Nie ma odpowiedzi, a to milczenie wypada na niekorzyść bohatera, którego autor pragnie opromienić. Gdy potem książe, chcąc wyleczyć Sylwię, pragnie zniżyć się w jej oczach i umyślnie umizga się do podstarzałej kokiety francuskiej, to takie sposoby niegodne są takiego człowieka.
Mówimy to wszystko nie względnie do historii, która może wprost zaznaczyć, że książe był naprzód bałamutem i kobieciarzem, a potem bohaterem, ale względnie do założenia autora, który i jego kobieciarstwo pragnie wytłumaczyć umyślną polityką ostrożności, a jego płochość względem Sylwii poczuciem swych wielkich przeznaczeń. To założenie zostało chybione, za czem zresztą bynajmniej nie idzie, by i powieść miała być chybiona. Przechodząc do jej zalet, przede wszystkiem musimy podnieść niesłychaną przedmiotowość autora w tworzeniu postaci z tamtych czasów. Gdy taki Burzymowski, Pokutyński lub ktokolwiek inny coś robi, mówi lub myśli, to nie ma w tem ani trochę Kraszewskiego-autora, Kraszewskiego, dzisiejszego człowieka, ale mamy przed sobą istotnie postać z tamtych czasów, żywą, indywidualną, typową. Do tego dochodzi się przy pierwszorzędnym talencie tylko przez niezmierną wprawę pisarską i równą jej znajomość świata, o którym się pisze. W kilku pociągnięciach pióra autor tworzy typ chwytając od razu najcharakterystyczniejsze rysy, chwytając jego istotę. A ileż przy tem natworzył podobnych typów z XVIII wieku, szlachty, panów, mieszczan itp.! Czasem wydają się one może cokolwiek w rysunku pobieżne, ale właśnie ta pozorna pobieżność płynie z łatwości i znajomości epoki. To, co się nazywa jej studiowaniem, nie wychodzi na wierzch i nie bije w oczy, bo autor doszedł do tego, że kreśli postać na tle epoki nie jakby ją studiował, ale jakby w niej sam żył. Stąd ta nieprzeliczona galeria wytrząsana jakby zza rękawa, ten wszelki brak wysiłku i drobiazgowości w tworzeniu. Postacie przechodzą i w tem wielkiem zwierciadle odbijają się nie w szczegółach kolejowych, ale w ogólnych zarysach całości odrazu.
Jednem z takich odbić jest i powieść Pod blachą.

10.

Z dalekiego Wschodu. Wrażenia, obrazki, opisy z dobrowolnej podróży po Syberii przez Bronisława Rejchmana. Książka ta pisana jest w formie felietonowej, lekkiej, która zresztą nie wyłącza poważnych spostrzeżeń wchodzących w zakres nauk ścisłych. Początkowa podróż autora z Warszawy do Moskwy, stamtąd do Niżnego-Nowgorodu, następnie do Permy i dalej koleją żelazną uralską aż do Orenburga, obejmuje więcej przygód i wrażeń autora niż przedmiotowego opisu kraju. Zebrana też ona została z listów pisanych poprzednio do dra T. Ch. i nosi na sobie wybitny charakter doraźny. Są to spostrzeżenia spisywane lekko i w dość wdzięcznej formie, ale czynione przeważnie z okien wagonu. Opowiadanie nie pozbawione jest także miejscami humoru, zwłaszcza w opisach stacyj pocztowych, sposobów podróżowania i napotykanych ludzi.
Dopiero wrażenia syberyjskie czynione są poważniej. Autor nie rozstaje się z obrazowym sposobem opowiadania, ale staje się bardziej przedmiotowym. To, co widzi, zapanowywa w nim nad tem, co mu się przytrafia. Ta część książki zawiera wiele ważnych wskazówek geograficznych, zoologicznych, botanicznych, mineralogicznych i etnograficznych. Autor jest naturalistą, zatem człowiekiem w wielu rzeczach kompetentnym i mającym z tego powodu wyższość nad podróżnikami, którzy dany kraj opisywać mogą tylko tak, jak działał na nich pod względem artystycznym. Z drugiej strony p. Rejchman posiada jeszcze jeden ważny przymiot podróżniczy: oto jest ciekawym. Lubi sam wszystko zobaczyć, rozpytywać się szczegółowo o to, czego nie może zobaczyć, umie słuchać opowiadań w sposób krytyczny i nakoniec zapisuje wszystko nader skrzętnie. Opisy Tomska i Irkucka są nader zajmujące, pod względem zaś etnologicznym i etnograficznym prostują wiele pojęć rozszerzonych przez podróżników z fantazją bliższą fantazji Juliusza Verne’a. Jeszcze bardziej zajmującą jest część książki zatytułowana: Podróż do Kiachty. Autor opisuje Bajkał i drogę zwaną Około-Bajkalską, idącą wśród kraju będącego w znacznej części głuchą jeszcze pustynią. Dzikość i cisza tych okolic zachwycały sprawozdawcę. Nader nieliczną ludność stanowią tu tylko Buriaci, których „kamienie szamańskie“ wysunięte w fale jeziora przejmują widza podziwem, zwłaszcza gdy wie, jaką mistyczną zgrozą i czcią otoczone są przez miejscową ludność. Olbrzymi Bajkał uważany jest przez Sybiraków za „morze“. Jest on prawdopodobnie nie tylko największem, ale i najwyższem jeziorem alpejskiem na całym świecie, gdyż powierzchnia jego wzniesiona jest o 3,000 stóp nad poziom morza. Samo jezioro i jego okolice przedstawiają tak ciekawy przedmiot dla badań naukowych, że Akademia Nauk w Petersburgu wysyła tam co kilka lub kilkanaście lat naukowe ekspedycje, poza któremi zresztą najważniejszych i prawdziwie znakomitych naukowych badań dokonał rodak nasz Dybowski wraz ze swym pomocnikiem Godlewskim.
Rozdział pt.: Nad Selengą poświęcony jest w części kreśleniu widoków przydrożnych, w części Buriatom, ich wierze i lamom oraz cudom przez lamów czynionym. Niezmiernie ciekawem jest także, co autor pisze o mongolizacji, tj. o wpływie obyczajów i mowy mongolskiej nawet na Rosjan. Ci ostatni, wedle autora, przejmują nie tylko ubiór i mowę, ale nawet sposób myślenia mongolski i wiarę w cuda lamów, gdyby zaś nie wpływ rządu, wynarodowiliby się prawdopodobnie zupełnie. Można by z tego wnioskować, że rasa mongolska trudniejszą jest do wynarodowienia, jak wszystkie inne, co się sprawdza również i na Chińczykach, których autor widział w Majmaczynie.
Bawił on w tem chińskiem mieście trzy dni i co tylko było można przez ten czas zobaczyć, to zobaczył. Był wszędzie, gdzie go puszczono, i wypytywał o wszystko. Zresztą spostrzeżenia Rejchmana czynione w Majmaczynie były tylko niejako dopełnieniem i sprawdzeniem spostrzeżeń czynionych poprzednio na Chińczykach, zamieszkałych w Irkucku lub innych miastach syberyjskich.
Majmaczyn sprawia nader oryginalne wrażenie, niezbyt korzystne, domy bowiem nie są budowane frontami do ulicy. Mniej jeszcze korzystne wrażenie sprawiają mieszkańcy. Ucisk rządu chińskiego, barbarzyństwo praw, nieludzkie obchodzenie się z więźniami, hangi itp. kary oburzają każdy oświecony umysł, a zarozumiałość chińska i przekonanie ich o wyższości nad Europejczykami zwiększają jeszcze to oburzenie. Wedle Chińczyków Amur został tylko pożyczony Rosji, a Anglicy i Francuzi w ostatniej wojnie pobici przez wojska Bogdychana na głowę. Prywatni mieszkańcy Majmaczyna, mianowicie kupcy, których Rejchman odwiedzał, okazują cudzoziemcom pozorną gościnność, ukrywającą chęć zysku, są zaś chciwi, oszuści i w ogóle ludzie nic nie warci. Pobyt między nimi, jakkolwiek krótki, uprzykrzył się autorowi książki niemało. Uważa on Chińczyków, zgodnie ze wszystkimi prawie podróżnikami, za ludzi bez wyobraźni, drobiazgowych i praktycznych. Praktyczność ta, ów utylitaryzm życiowy, zabił w nich całkowicie wyobraźnię, zdolność do odczuwania jakiegokolwiek ideału, wszelki polot — i z tego powodu zahamował postęp.
Chińczycy stracili samodzielność myślenia i dar inicjatywy — natomiast są cierpliwi, zręczni i nadzwyczaj pracowici. Autor przewiduje na przyszłość wielkie klęski dla Europy z napływu ludności roboczej chińskiej. Jakoż i napływ ich do Ameryki obawy takie usprawiedliwia w zupełności, kwestia bowiem tak zwana „żółta“ może tam w bardzo niedalekiej przyszłości przerodzić się w groźną rewolucję socjalną.
Autor popełnia błąd twierdząc, że kobiecie chińskiej pod karą śmierci nie wolno jest opuszczać ojczyzny. To, że nie ma kobiet w Majmaczynie, jest dziwnem, ale nie stanowi argumentu, ponieważ Majmaczyn jest w granicach państwa chińskiego, a zatem do jego mieszkanek nie mogłaby się stosować kara za opuszczenie ojczyzny. Z drugiej strony w Stanach Zjednoczonych na sto tysięcy mieszkających tam Chińczyków przypada przynajmniej dwa tysiące kobiet, które bynajmniej nie wypływają z portów chińskich jako kontrabanda, ale zupełnie otwarcie razem z kulisami.
Rozdział Wśród tajgi stanowi najbardziej malowniczą i interesującą część książki; szkoda tylko, że autor poprzestaje na szczegółach i nie maluje nam tajg (lasów) syberyjskich w szerszych zarysach. W tem miejscu dały się spożytkować wiadomości przyrodnicze Rejchmana z zakresu botaniki.
W ostatniej części książki, o powstawaniu rozsypów złotodajnych we wschodniej Syberii, autor umiał dobrze pogodzić lekki a częściowo anegdotyczny ton opowiadania z poważnem i wcale ścisłem sprawozdaniem. W ogóle obrazy wydają się przy tem wierne, — co sprawia, że cała książka jest interesującą, pożyteczną i daje się czytać z przyjemnością. Język jej, z bardzo nielicznemi wyjątkami, jest bardzo poprawny. Pojedyńcze nawet wyrazy lub określenia, bądź to z zakresu terminologii górniczej, bądź z zakresu innych nauk, uderzyły nas swoją jasnością i dokładnością, — co zapisujemy tem chętniej, że niektóre z nich wydają się jakby urobione dopiero przez autora w chwili szczęśliwego pomysłu.

11.

Bibliografia. Mieszko Stary i jego wiek, napisał Smolka. Wydanie Gebethnera i Wolffa. Jest to, inaczej mówiąc, na szeroką skalę skreślony obraz Polski w wieku XII pod względem geograficznym, społecznym i politycznym.
O pracy tej podamy wkrótce obszerniejsze sprawozdanie.

12.

Wyszedł z druku Poradnik dla osób wybierających książki dla dzieci i młodzieży. Ułożył Jan Karłowicz. Wydawnictwo E. Orzeszkowej i S-ki. Wilno, 1881.

13.

Mieszko Stary i jego wiek, napisał Stanisław Smolka. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa. Książka niniejsza mogłaby słusznie zwać się: „Wiekiem Mieszka Starego“, autor bynajmniej bowiem nie ogranicza się na kreśleniu monografii Mieczysława, ani nawet nie obiera sobie tej postaci za wytyczną, około której ma się obracać opowiadanie, ale kreśli szeroki obraz monarchii bolesławowskiej aż do upadku Władysława Laskonogiego. Wobec tego można by się tylko sprzeczać o właściwość tytułu, dzieło bowiem zyskuje pod względem zakresu i znaczenia. Ze śmiercią Bolesława Krzywoustego zaczyna się, zdaniem Smolki, nowy okres dziejów Polski i tak też trzeba go stawiać w znaczeniu naukowem wbrew Bobrzyńskiemu, który przyjmując tylko trzy okresy, pierwszy, t. z. państwa patriarchalnego, kończy dopiero z połową XIII wieku. Według Smolki, zdanie Bobrzyńskiego, że podział monarchii bolesławowskiej nic w ustroju państwa i społeczeństwa nie zmienił, zupełnie jest niesłuszne. Cała też treść książki, o której mowa, ma być na to dowodem. Podział monarchii, obaliwszy dawną ogromną potęgę książąt, od której zależnem było wszystko, powołał do władzy nowe żywioły, nadał znaczenie możnowładztwu, ułatwił walkę o niezależność Kościołowi i wskutek tego zmienił absolutnie, lubo może nie od jednego zamachu, ustrój polityczny wewnętrzny państwa. Pod względem ekonomicznym zmiany również były niemałe, gdy bowiem wielkie wojny bolesławowskie dostarczały w niewolnikach siły roboczej pustynnemu jeszcze krajowi, za czasów książąt źródła te musiały być zastąpione przez kolonizację niemiecką. Na koniec stanowisko państwa na zewnątrz i jego stosunki do państw ościennych zostały całkowicie zmienione, jednem słowem, zmiany zewnętrzne i wewnętrzne tak były wielkie i tak w skutki obfite, że istotnie podział monarchii rozpoczął nową epokę w życiu państwowem, którą nauka musi uwzględnić.
Przychylając się najzupełniej do zdania autora przystępujemy do szczegółowej treści jego dzieła. Przeznaczone jest ono nie tylko dla historyków, ale i dla szerszych kół publiczności, autor bowiem twierdzi, iż jeśli ktoś sądzi, że w jakimś okresie dziejów już grunt jest dostatecznie przygotowany, żeby całość jego syntetycznie ogarnąć, to ogół ma prawo domagać się, by miał ułatwiony przystęp do wyników takiej pracy. Na podobnem zrozumieniu swego zadania przez autora dzieło musiało zyskać z wielu względów, nie tracąc bowiem naukowego charakteru stało się obrazowem i jasnem. Autor przed przystąpieniem do właściwych dziejów kreśli nam w obszernych zarysach tło, na którem się rozegrały. Początkowe te rozdziały przypominają nam odpowiednie z dzieła Szajnochy: Jadwiga i Jagiełło. Przypatrujemy się tedy przede wszystkiem krajowi, jego odosobnieniu od sąsiadów, do którego przyczyniają się puszcze i wody. Jeśli za czasów Jadwigi odwieczne bory, jeziora, pojezierza, bagna i trzęsawiska, słowem, puszcze i woda stanowiły główną „fizjognomię“ kraju, domyślamy się łatwo, że tem bardziej musiało tak być w wieku XII. Obrazy też Smolki są jakby potęgowaniem obrazów Szajnochy. Wśród puszcz i wód rolnictwo nieśmiało tylko mogło czepiać się bardziej podatnych kawałków gruntu, głównem zaś zajęciem ludności, jak jeszcze i za daleko późniejszych czasów, było myślistwo, rybołówstwo, bartnictwo i hodowla bydła. Do trzebieży lasów i krzewienia się rolnictwa dzielnie dopomagali niewolnicy, których ogromne masy napływały do kraju wskutek wielkich wojen zdobywczych Bolesławów: Chrobrego, Śmiałego i Krzywoustego.
Stanowili oni ludność nieswobodną, czyli przytwierdzoną do roli. Przytwierdzonych nie sprzedawano już, jak twierdzi autor, nigdy, jakkolwiek nie jest to jasnem, albowiem nie ukazuje, czy istniało już za owych czasów prawo zabraniające sprzedawać niewolników raz na roli osadzonych. Handel niewolnikami kwitł w owych czasach na dobre, jeżeli więc ograniczał się on tylko do jeńców świeżo wziętych, należało by przypuszczać, że jakieś prawa, bądź to zwyczajne, bądź nadane, broniły dawniej osiadłych i do roli przytwierdzonych. Autor przesuwa się tylko wśród tych kwestyj, mówiąc, co następuje: „Jeśli połów nadspodziewanie się udał, liczne partie niewolników szły w ręce kupców żydowskich...“ Kilka zaś wierszy dalej: „Tylko chłop raz już do gleby przywiązany nigdy nie szedł na targ, bo jakążby miała wartość ziemia bez niego“. Ten wzgląd nie wystarcza, bo taki chłop mógł być zastąpiony kim innym, sprzedany za karę itp. Hodowla zajmowała podówczas, również jak i rolnictwo, mnóstwo rąk swobodnych i nieswobodnych. Częstokroć swobodni chłopi przechodzili dobrowolnie na nieswobodnych, inni na czynszowników. Zdarzało się to również i dziedzicom małych ziem, których potomkowie jedni mogli dochodzić znaczenia i dostojeństw, drudzy, mniej szczęśliwi, tracili nawet swobodę.
Od opisu prac i zajęć autor po niewoli przechodzi do stosunków rozmaitych warstw narodu względem siebie, słowem, do stosunków społecznych. Jest to najtrudniejsza część zadania — albowiem istnieje tak mało źródeł prawnych odnoszących się do owych czasów, że wobec tego tysiączne kwestie pozostaną podobno raz na zawsze niejasne. Być może nawet, i najprawdopodobniejszem jest, że i same stosunki w owych wiekach tworzenia się społeczeństw nie były ani wybitne, ani jasno określone, ale to pewna, że każdy autor zaplątawszy się w takie określenia, jak np. stosunki niewolników, czynszowników i wolnych kmieci do dziedziców, do urzędników książęcych, do Kościoła, a dalej w kwestie podatków, powinności i urządzeń gminnych, w takie pytania, jak np. czem były tak zwane opola itp. — znajduje się jakby w gęstwinie, w której zabłąkać się łatwo. Każdy też mniej więcej musi, idąc za śladem Cuviera, z zęba odbudowywać drogą analogii całe zwierze. O ile analogie pana Smolki są prawdziwe i prawdopodobne, leży to zarówno poza naszą kompetencją, jak i zakresem dziennikarskiego sprawozdania. Ze wszystkiego, co twierdzi p. Smolka, najprawdopodobniejszem wydaje się nam rdzenne jego twierdzenie, z którego wysnuwają się dalsze wywody, że za czasów bolesławowskich potęga materialna książąt była tak olbrzymią, że wobec niej nikło wszystko w kraju, nie wyjmując Kościoła i możnowładców. Stąd i władza książąt, jako wsparta na sile absolutnie wyższej od każdej innej, była nieograniczoną. Podział monarchii podkopał przede wszystkiem tę potęgę materialną, skutkiem czego emancypacja możnowładców i Kościoła stała się nieuchronną. Jakoż dzieje polityczne sprawdzają tę teorię, z jednej strony widzimy bowiem książąt krakowskich usiłujących ustawicznie wskrzesić dawną monarchię bolesławowską, z drugiej możnowładców świeckich i duchownych ujmujących się nieprzerwanie za młodszymi braćmi, tj. za stanem rzeczy, który ich znaczenie i wpływ podnosił. Od czwartego rozdziału rozpoczyna się właśnie obraz owych walk wewnętrznych. Pierwszy Władysław natychmiast usiłuje kosztem młodszych braci utrzymać dawne znaczenie panującego — magnaci zaś stają po stronie młodszych i odnoszą pierwsze wielkie zwycięstwo nad autokratycznemi usiłowaniami.
Zwycięstwo to podnosi ich wpływ i przyczynia się niemało do wzmocnienia stanowiska i niezależności Kościoła, który wszędzie wówczas dąży do tegoż samego celu, a który w Polsce, aż dotąd mało od Rzymu zależny, poczyna właśnie wówczas reformować się zgodnie z wielką kościelno-rzymską polityką. Ale i książęta nie dają za wygranę. Po Władysławie i niedołężnym Bolesławie Kędzierzawym wstępuje na tron krakowski najenergiczniejszy i najzdolniejszy z braci, Mieszko Stary. Przez pierwsze cztery lata swego panowania umie on wszelkiemi sposobami restaurować dawną potęgę książąt, ale i on ustępuje wreszcie parciu nowego prądu. Kazimierz dąży do tego celu innemi drogami. — Mieszko jednak nie traci nadziei i wszelkiemi sposobami stara się odzyskać straconą pozycję, by dalej prowadzić rozpoczęte dzieło. W tych walkach i usiłowaniach wyczerpuje się cała jego ogromna energia, a gdy wreszcie jako ośmdziesięcioletni starzec odzyskuje stanowisko, nie może już prowadzić dalej zadania restauracji monarchii, odzyskuje je bowiem z pomocą tych właśnie żywiołów, które zgnieść usiłował. Upadek syna jego, Władysława, w starciu z Kościołem, pragnącym utrwalić nowe swe stanowisko, kończy ten okres walki książąt o dawną władzę i otwiera nowe niedole i nowe dzieje dla całego społeczeństwa.
Być może, że od tej chwili należało by liczyć nowy okres dziejowy, ponieważ jednak pierwszą przyczyną całej walki i jej rezultatu był podział Krzywoustego, słusznie więc Smolka bierze go za punkt wytyczny. Podział Krzywoustego sam w sobie nie był niczem nowem, ale pierwszy się utrzymał i pociągnął za sobą zmiany i nowe czasy. Stąd jego ważność dziejowa, którą przeprowadzając w książce swej Smolka występuje jednocześnie przeciw podziałowi Bobrzyńskiego. Idzie w tem za Szujskim, a zgodnie z Lelewelem i wieloma poprzednikami. Książka jego zatem nie jest żadnym nowym pomysłem historiozoficznym, ale tylko obszernem zebraniem materiału i syntetycznem przedstawieniem w opowiadaniu obrazowem i popularnem. Ile w obrazie tym jest intuicji autora, zresztą wielce prawdopodobnej wobec braku źródeł, to tylko ścisła i specjalna krytyka historyczna może wykazać.

14.

Ramułtowie. Powieść współczesna przez J. I. Kraszewskiego. Wydanie Gebethnera i Wolffa. W tym obozie, który sam się zwie lub jest nazwany arystokracją, człowiek wielkiego majątku i prawdziwie historycznego nazwiska może wyznawać zasady, jakie mu się podoba — wszystko mu będzie przebaczone, uznane lub policzone na karb fantazji. Ścisłego pilnowania się zasad konserwatywnych, a nawet wsteczniczych, muszą przestrzegać i przestrzegają tylko ci, którzy bardziej pragną należeć do arystokracji, nim im się to z prawa należy. Kraszewski powiedział w którejś ze swoich powieści, że gdy pognój złota padnie na niwę szlachecką, wyrasta pan z antenatami. Dodamy do tego, że obecnie owa ziemia, byle dobrze znawożona, niekoniecznie potrzebuje być nawet szlachecką, by rodzić panków i półpanków in partibus, malujących swoje herby na talerzach, biletach wizytowych i wszędzie, gdzie się dadzą wymalować. O ile tedy niewątpliwym arystokratom wolno być również często obojętnymi jak i nieobecnymi, o tyle wszyscy in partibus stanowią obóz „nieprzejednanych“, w którym kwitnie i największy zelantyzm, i największa zgroza wobec swobody myśli, i największy strach przed radykalizmem. Ils sont plus catholiques que le pape! co zresztą jest naturalne i co da się jeszcze wyrazić w ten sposób, że nowo kreowany hrabia, którego przodkowie byli jenerałami... trybunalskimi[1], jest większym arystokratą niż jaki Sapieha lub Czartoryski, a z pewnością jest gorliwszym szeregowcem w kościele wojującym konserwatyzmu. O takich wojujących mówi Kraszewski w swoich Ramułtach, która to powieść jest satyrycznem malowidłem wsteczniczej kliki. Rzecz się dzieje gdzieś w Galicji. Ramułtowie są braćmi należącymi do dwóch przeciwnych obozów. Starszy, Sylwan, biedny, utrzymuje się z pracy rąk z dala od miejsc rodzinnych, do których wrócić nie może, młodszy, urodzony z hrabiny galicyjskiej, należy po niewoli do pańskiego obozu. Pierwszy jest typem człowieka surowych zasad i pracy, drugi typem panicza mającego mnóstwo dobrych instynktów i skłonności, ale znudzonego i próżniaka. Bracia nie występują przeciw sobie nieprzyjaźnie. Przeciwnie! młodszy ma zbyt wiele sprytu, by nie rozumiał, co wart jego obóz, i kocha po swojemu brata, ale właśnie obóz usiłuje go postawić przeciw niemu. Naturalnie, idzie o pannę. Sylwana łączy dawna, datująca jeszcze z dziecinnych lat miłość z p. Hanną Junoszanką, córką bogatego szlachcica i dziedziczką milionowej fortuny. Owóż obóz nie chce pozwolić, by taka fortuna dostała się w takie ręce antychrysta. Któż bowiem jest Sylwan. Strach pomyślić. Oto przede wszystkiem był „skompromitowany“. Zaiste, ta ogólna „kompromitacja“, którą gdzie indziej uważano za dzieło arystokratycznej „szlachty“, w gruncie rzeczy budziła nawet jako wspomnienie prawdziwą zgrozę właśnie w tym obozie, który opisuje Kraszewski. Sylwan więc był naprzód człowiekiem w złym duchu, po wtóre, nie tylko sam nie należał do obozu, ale należących do niego uważał za głupców lub infamisów, po trzecie pracował na kawałek chleba nie kłaniając się nikomu, i robił jeszcze wiele innych rzeczy równie nieprawowitych. Obóz więc postanowił ożenić z panną jednego ze swoich, a ponieważ nikt więcej nie nadawał się od Hermana Ramułta, brata Sylwanowego, więc Hermana. A Herman? wolał aktorkę Wiolę i drwił z własnego obozu, poczytując za uczciwsze pomagać bratu. Na nieszczęście ta Wiola kochała właśnie Sylwana. Kraszewski zrobił z niej typ Cyganki z duszą i czystością anioła. Sylwan jednak zakochany w Hannie płacił Wioli tylko braterskiem uczuciem. Obóz chcąc go odsadzić od Hanny intrygował, obrzucał go błotem, siał plotki, rzucał potwarze, szarpał, plwał. Owe intrygi i potwarze stanowią perypetie powieściowe, przy czem autor przesuwa przed oczyma czytelnika całe to, kleine aber honnete Gesellschaft pieczeniarzy, półpanków, intrygantów, świętoszków i tym podobnych indywiduów ratujących społeczeństwo od demokratycznego chaosu. Intrygi ich rozdzielają na jakiś czas Sylwana z Hanną, ale na nieszczęście Herman, na którego klika głównie liczyła, zawodzi wszelkie jej wyrachowania, właśnie bowiem jego pośrednictwo zbliża znów dwoje zakochanych, których wreszcie ołtarz łączy na zawsze.
Herman żeni się z Wiolą.
Pod względem artystycznego wykonania jest to jedna z przedniejszych powieści Kraszewskiego. Typy należące do kliki, jak Marian Dołęga, Lubicz, Paprzyca itp., kreślone są ze znakomitem satyrycznem zacięciem i tą niezrównaną wprawą, właściwą tylko Kraszewskiemu. Ojciec Hanny, poczciwy smakosz, miękki jak wosk i zakochany po uszy w Ramułtównie, siostrze Sylwana, jest również wyborną przeciętną sybarytyzmu i dobrowolności szlacheckiej. Postaci zupełnie dodatnie, bez przymieszki charakterystycznej, mniej się udały. Herman jako portret lub studium jest nierównie wyższy od Sylwana, który więcej jest zbiorem zasad i sentymentów niż człowiekiem z ciałem i kościami. Ta poważna a nawet surowa twarz idealisty nie rysuje się nam dokładnie w wyobraźni jako indywidualność. Toż samo da się powiedzieć o Hannie, Wiola zaś jest istotnie rara avis... to jest jedna z takich, które bujają w atmosferze ideału, ale za to niezmiernie rzadko siadają na ziemi.
W powieści tej, jako we współczesnej i krążącej wokoło zasad, Kraszewski mniej jest objektywnym niż w innych. Często tu też spod opowiadania wychyla się autorskie rozumienie rzeczy, autorska sympatia lub antypatia, czasem przebłyska oburzenie lub uśmiech pogardy. Nadaje to powieści pewną skupioną siłę, widoczniejszą niż w innych utworach. Ton ogólny Ramułtów jest trochę bolesławitowski — a to nie tylko nie ujmuje wartości rzeczy, ale podnosi jej znaczenie.

15.

Paweł Heyse. Wybór pism. Wydanie Lewentalowskie. Książka ta jest jednym z tomów wydawnictwa Biblioteki najcelniejszych utworów literatury europejskiej. Z licznych dzieł tego wielce płodnego pisarza niemieckiego wybrano najcelniejszy jego dramat Sabinki, sześć noweli prozą i jedną wierszem pt. Dziecie wieszczek. Przekłady dopełnione zostały w ogóle bardzo zadawalniająco, a zwłaszcza Sabinek (Kaszewskiego) i Dziecięcia wieszczek (Konopnickiej). Heyse jest bardzo lubionym i wielce poczytnym nowelistą niemieckim odznaczającym się wielką świetnością stylu, spokojem pełnym akademickiej piękności i nastrojem bardzo idealnym. Nowele jego kreślone są w znacznej części na tle włoskiem i czerpane z życia włoskiego, które najsilniej przemawia do umysłu tego pisarza. Wielce ceniony w swojej ojczyźnie, u nas niezbyt był znany. Od czasu do czasu tylko ukazywały się przekłady jego pomniejszych prac w różnych pismach periodycznych. Wybór pism może polskiemu czytelnikowi dać i dokładniejsze i bardziej całkowite pojęcie o tym słynnym autorze.

16.

Sumy neapolitańskie. Opowiadanie historyczne przez Klemensa Kanteckiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Praca ta drukowana była poprzednio, o ile pamiętamy, w Ateneum. Jest to historia długoletniego procesu, a raczej długoletnich usiłowań czynionych przez Rzeczpospolitą dla odzyskania sum wypożyczonych przez Bonę Filipowi II. Obszerniejsze sprawozdanie o tej monografii podamy wkrótce.

17.

Sumy neapolitańskie. Opowiadanie historyczne przez Klemensa Kanteckiego. Wydanie Gebethnera i Wolffa. „Sumy neapolitańskie“ stały się u nas wyrażeniem przysłowiowem, z tem wszystkiem jednak mało kto wie, jaki przebieg miała sprawa tych sum i jak się wreszcie zakończyła. Książka p. Kanteckiego jest wyjaśnieniem tych wątpliwości. Być może, że sam długi i zawikłany proces o ową pożyczkę mało mógł dostarczyć materiału do zajmującego i barwnego opowiadania, p. Kantecki jednak umiał przezwyciężyć trudności. Z drugiej strony zgadzamy się z autorem, że kwestia sum neapolitańskich jest nie tylko ciekawą ilustracją międzynarodowych stosunków finansowych, lecz nadto nieobojętnym probierzem charakterów niektórych postaci współczesnych. Przede wszystkiem w świetle tej sprawy rysują się jasno dwie postacie: wierzyciela i dłużnika, tj. królowej Bony i Filipa II. Pośpiech, z jakim Bona opuszczała ten kraj, który głowę jej ozdobił jedną z najświetniejszych koron w Europie, i nienawiść do wszystkich i wszystkiego, co polskie, czyni z tej królowej jedną z najantypatyczniejszych niewiast owego wieku. Trudności, jakie sam król i senatorowie stawiali przeciw woli Bony, spory i zwłoki, zapełniają początek opowiadania. Bona jednak dopięła celu i wyjechała. Początek jej podróży zapowiadał się świetnie, wszędzie bowiem przyjmowano z czołobitnością potężną królowę i najbogatszą panią w Europie. Zaledwie osiadła w Bari, już Filip, władca państw, w których nie zachodziło słońce, i pan najbogatszych kopalni złota w świecie, rozpoczął z nią układy o pożyczkę. Bona chętnie podawała ucha tym układom, lubo bowiem Włochy miały być spokojnem tylko schronieniem dla emerytki, przecie nienasycona jej ambicja kazała jej jeszcze sięgać po władzę i namiestnictwo w Neapolu uśmiechało się jej ponętnie. Dzięki temu 430,000 dukatów przeszło wkrótce do skarbu Filipa. Potem zaczyna się natychmiast dla Bony czas opuszczenia, zapomnienia, dowodów niewdzięczności i żalu za znienawidzoną Polską. Ale gdy chęć powrotu poczęła przybierać barwy zamiaru — otruto ją. Konającej czytano fałszywy testament, ręka zaś przybocznej damy podsunięta pod głowę królowej potrącała brutalnie tę głowę na znak potakiwania. Tu autor rysuje nam nikczemną postać Pappacody. Skarb zagrabiono. Ale mimo fałszywego testamentu został dziedzic Zygmunt August — rozpoczęła się więc owa sprawa spadku, trwająca całe wieki. Złowrogi Filip zwłóczył, oszukiwał i nie chciał oddać nic. Cesarz pośredniczył nieszczerze. Z Polski szły poselstwa za poselstwami, ciągle na próżno. Spotykano się ze złą wiarą, wykrętami i chciwością, wobec których usiłowania nawet takich ludzi, jak Kromer i Hozjusz, nie zdały się na nic. Zaledwie od czasu do czasu można było uzyskać spłatę procentów. Zygmunt August umarł — żądano dowodów, że Anna jest legalną spadkobierczynią. Wreszcie i między siostrami: Anną, Katarzyną i Zofią poczęły się niesnaski, dwór szwedzki zaś wprost intrygował na swoją korzyść. Batory nie dbał o tę sprawę, mając coś lepszego do roboty, Zygmunt III zaś był ślepo oddanym Filipowi. Zabiegi za Filipa III nie doprowadziły również do niczego. Dopiero pod Filipem IV sprawa przybrała pomyślniejszy dla Rzeczypospolitej obrót. Energiczny ksiądz Mąkowski wyjednywa spłatę zaległych procentów w sumach dość znakomitych, uwalnia przy tem kilka tysięcy Polaków i Rusinów jęczących w niewoli w Sycylii, a sprzedanych tam przez Turków i Tatarów. Po długich zwłokach dostaje następnie król Władysław niektóre włości hiszpańskie w dzierżawę. Za Jana Kazimierza zniżono dobrowolnie stopę procentu. Po abdykacji, Rzeczpospolita zostawia królowi dożywotnią używalność procentów. Kazimierz, wbrew rozporządzeniu, zostawiającemu mu tylko dożywocie, zapisuje sumy palatynowej Renu i córce jej, księżnie Kondeuszowej, stąd po jego śmierci ukazują się liczni bezprawni pretendenci, z czego korzystając Hiszpania zawiesza spłatę. Odtąd nie dostaje Polska ani grosza.
Starań jednakże nie zarzucono zupełnie. W roku 1704 miał sejm uchwalić coś stanowczego w tej kwestii, jednakże zeszło na niczem i sprawa znowu ucichła. Dopiero po śmierci Augusta III prymas Władysław Łubieński wysyła znowu za zgodą stanów do Ferdynanda IV. Ten jednakże postanowił czekać na elekcję. Zabiegi Poniatowskiego były słabe, tak że prawie nie ma ich śladu. Lecz w r. 1815 rząd Królestwa Polskiego uważając się za spadkobiercę Rzeczpospolitej, nie wahał się wystąpić z pretensjami. Naczelny zarządca Archiwum Królestwa, Walenty Skorochód Majewski, przygotowywał materiały do sprawy, niewiadomo jednak, czy książe Lubecki uczynił z nich jaki dalszy użytek.
Taki jest epilog tej sprawy. Procenta wypłacane w różnych odstępach czasu przez Hiszpanię wyrównały a może i przewyższyły sumę pożyczoną przez Bonę — kapitał jednak dotychczas nie został spłacony i zapewne nie zostanie nigdy...

18.

Dla Zagrzebia. Jest to zbiorowe wydawnictwo obejmujące ulotne utwory literatów galicyjskich. Dochód z wydawnictwa przeznaczony jest dla Zagrzebian. Cel to piękny i solidarność dobrze zrozumiana, w spisie zatem nazwisk, które wzięły udział w wydawnictwie, nie brak prawie ani jednego. W treści znajdujemy bądź utwory beletrystyczne, bądź krótkie rozprawki i artykuły z zakresu nauki. Spośród prac pragnących pogodzić charakter naukowy z beletrystycznym wyróżnia się oryginalnością Legenda filozoficzna Juliana Ochorowicza pt. Istota bytu. Młody bramin w poszukiwaniu istoty bytu podróżuje przez wszystkie kraje i wieki. Pyta się o „ideę bezwzględną“ w Indiach, w Grecji, następnie u mędrców średniowiecznych, aż wreszcie zachodzi w nowsze czasy, do nowszych filozofów. Ale gdy ci nauczają go, czem jest istota bytu, nieszczęśliwy Zajnavalkya poznaje, że tyle wiedziano już i w Indiach przed trzema tysiącami lat.
Zrozpaczony, udał się do świątyni wiedzy ścisłej, ale tam na pytanie odpowiedziano mu jednem słowem: „Nie wiemy“. Usłyszawszy to, bramin padł martwy, a na grobie jego napisano: „Tu leży duch metafizyka“. — Z innych prac zasługuje na bliższą uwagę Żyd wieczny i dziennikarstwo Kazimierza Chłędowskiego. — Między poematami celuje powagą i pięknym wierszem Vanitas vanitatum, urywek z lirycznego poematu pn. Król Salomon Włodzimierza Zagórskiego.

19.

Julian Klaczko. Wieczory florenckie (Causeries Florentines). Z upoważnienia autora tłumaczył St. Tarnowski (Revue de Deux Mondes 1880). Tłumacz w przedmowie do tego znakomitego studium oświadcza, że prace z zakresu literatury powszechnej lub sztuki należą do najrzadszych zjawisk literackich. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest, iż nasza własna literatura jest jeszcze nie dość uprawnem polem, któremu też musimy poświęcać największą część sił i pracy. Z drugiej strony jednak nic tak nie dowodzi naszego związku z oświatą powszechną, jak rzeczy pisane przez Polaków, a treścią swoją cały świat obchodzące. Do takich właśnie prac należy studium Klaczki o Dancie i Michale Aniole. Tarnowski zalicza je do prawdziwie świetnych zjawisk w zakresie krytyki i twierdzi, że po przeczytaniu całego dialogu oświecony czytelnik musi powiedzieć tak, jak jedna z osób do dialogu wchodzących: „Ta rozprawa wyjaśniła dantejską zagadkę; a to, co w niej odnosi się do Michała Anioła, otworzyło przede mną nowe i nieznane widoki“. Sama forma dialogowa rozprawy jest pomysłem nader trafnym, wskrzeszającym zapomniany już cokolwiek sposób pisania a uprzystępniającym wielce zrozumienie zawiłych pytań. W willi hrabiny Albani pod Florencją zbiera się doborowe kółko gości, które pod przewodnictwem uroczej i niepospolicie inteligentnej pani domu zajmuje się co wieczór rozstrzyganiem kwestyj z zakresu literatury i sztuki. Do gości należy b. konserwator jednego z wielkich muzeów papieskich, którego wedle godności i orderu nazywa autor komandorem, Florentczyk Marchese Arrigo, książe Canterani i czterech cudzoziemców: członek akademii, Francuz, młody dyplomata, opat Dom Felipe, i Polak, którego zebrani goście nazywają po prostu Bolskim. Pewnego razu hrabina pyta zebranych, który z jej gości potrafiłby jej wytłumaczyć tragedię Dantego, i stąd wywijają się rozprawy, trwające kilka wieczorów, o Dantem i Michale Aniole. W rozprawach tych stawiane jest i roztrząsane porównawczo pytanie, dlaczego z pojęciem Danta łączy się jakoś zawsze pojęcie niezmierzonej boleści i smętnego przeznaczenia. Losy poetów innych były smutniejsze od jego losów; wygnanie, na które był skazany, stanowiło wówczas fakt powszedni, dlaczegóż z jego przede wszystkiem imieniem łączy się smutek i wspomnienie losów ponurych? Roztrząsając tę kwestię uczeni goście hrabiny wnikają w ducha Dantego, w jego nastrój, malują nam jego umysł i serce na tle stosunków ówczesnych, zastanawiają się głęboko nad Boską komedią i nad Vita Nuova, czytelnik zaś ani spostrzega, jak dalece wyczerpująco poznaje autora i dzieło i jak dalece „rozprawa wyjaśnia dantejską zagadkę“. Co do Michała Anioła, to, co autor mówi o nim samym i o jego ujemnym wpływie na rzeźbę jak i na malarstwo — otwiera istotnie „nowe a nieznane widoki“. Są tam pojęcia oryginalne i dotychczas zupełnie nieznane. Dwa pokrewne duchy wychodzą oświecone nowem światłem. Tragedia Michała Anioła leży w jego tytanicznej naturze. Tworzy on bez przeszłości i bez przyszłości, bo, wedle twierdzeń uczonych gości, ma na nią wpłynąć ujemnie. Czując to, cierpi. Odrzucając wszystkich, widzi się samotnym. — Tragedia Danta nie leży, jak powszechnie mniemają, ani w nieszczęściach zwykłych poetów w ogóle, ani w jego nieszczęsnej miłości do Beatryczy. Obecny między gośćmi hrabiny Polak zapatruje się wielce sceptycznie na uczucia włoskich poetów w ogólności, a Danta i Petrarki po szczególe. Widzi on w tych uczuciach sztuczność, symbolikę i naciąganie, a brak prostoty, prawdy i naturalności. Z jego dowodzeń wypada, że ani Dante nie kochał swej Beatryczy, ani Petrarka Laury, wspomnienia zaś obydwóch kobiet posłużyły obydwom tylko jako oś, około której obracała się pewna część ich działalności literackiej. Ale ogień ich uczuć był tak sztuczny, jak i forma, w której je wypowiadali. Ten zarzut prowadzi innych gości do wyjaśnień i uczuć i formy. Kwoli tym wyjaśnieniom następują rozprawy o trubadurach poezji prowansalskiej, poglądach na miłość i wierność właściwych owej epoce i krajowi. Dante i Petrarka wychodzą obronną ręką. Czuli oni prawdziwie, później zaś żyli wspomnieniem, na czem sztuka, która ma właściwe sobie prawa perspektywy, wyłączające bezpośredniość wrażeń, wyszła najlepiej. Obronę tę do pewnego tylko jednak stopnia czytelnik może uwzględnić. — Zresztą, jest ona małem tylko odstąpieniem od pytania, co stanowi tragedię Dantego. Pokazuje się z niej jednak, że nie miłość. Zatem co? Czy to pojęcie bezmiernej boleści, związanej z jego imieniem, powstało stąd, że Dante opisywał piekło? Nie — bo opisywał prawie zarówno czyściec i niebo, w opisach tych zaś jest spokojnym, harmonijnym i słodkim. W czemże leży jego brzemie i cały smutek jego życia? Odpowiedź czytelnik znajduje dopiero w końcu rozprawy. Dante był wielkim konserwatystą, większym niż ktokolwiek inny ze spółczesnych. Pragnął jedynego państwa, tak jak jedynego Kościoła. Żyjąc w czasach rozprzężenia i stopniowej zaguby średniowiecznych ideałów państwowych i kościelnych, całą duszą wyrywał się ku owym ideałom, a jednocześnie on więcej niż kto inny otwierał czasy nowsze i przykładał topór do starego pnia. Dusza jego — mówiąc inaczej — była konserwatywną, działalność rewolucyjną. W tym tragicznym rozstroju leży źródło tej boleści, z jaką zrosło się jego imie. Ale pytanie to i odpowiedź nie jest ani główną treścią, ani głównem zadaniem książki. Posłużyło ono autorowi na to, by, jak wspominaliśmy, nakreślić nam całego Danta i pokrewnego mu duchem Michała Anioła, by wytłumaczyć nam ich geniusz i dzieła, rysy wspólne geniuszu i różnice. Jakoż przyjdzie nam zgodzić się z tłumaczem, że nigdy jeszcze w kwestiach literatury zagranicznej lub sztuki nie było napisanem przez Polaka nic, co by wagą swoją, głębokością nauki, przenikliwością myśli, wykwintnością krytycznego i artystycznego smaku, a werszcie układu, — doskonałą proporcją i stylu świetnością choćby z daleka bardzo przybliżało się do tych Florenckich wieczorów.
Tej bogatej treści odpowiada język przekładu, który pod względem jasności w wypowiadaniu myśli i pod względem toku i ścisłości jest wprost bez zarzutu.

20.

Poezje Czesława. T. II. Nieraz w Kurierze Warszawskim i innych pismach zdarzało nam się spotkać z udatnym wierszykiem podpisanym: Czesław. Teraz mamy przed sobą cały drugi tomik jego poezyj. Skargi kochanka, ironia sceptyka, łzy i gorzki uśmiech, oto wieczny temat tych piosnek. Ale, że forma wiersza niezła, że muzyka rytmów i rymów mile wpada do ucha, że napotykaliśmy zręczną grę słów i niespodziane — niby heinowskie zwroty, więc przeczytaliśmy te wierszyki z pewną przyjemnością, ale bez żadnego głębszego wrażenia. Bo tylko szczery zapał — zapał wzbudzić może, tylko prawdziwe uczucie poruszyć, tylko zupełnie oryginalny talent zelektryzować jest w stanie, a tego wszystkiego daremnie by szukać u Czesława. Mowa tu wciąż o łzach, o cierpieniach, o kochaniu, a znać w tem wszystkiem, że poeta ani cierpiał, ani kochał, że piosnki nie wyszły z piersi wezbranej uczuciem, ale że są one robotą zręcznego wierszo-pisarza. Znać, że się on wczytywał w wielkich mistrzów i śpiewa na ich nutę, ale z siebie nic dać nie jest w stanie. Sam się zresztą do tego przyznaje, kiedy mówi:

Szukałem długo nowych szat
Dla piosnek swych i treści świeżej, —
Znalazłem kilka świetnych szmat
Z królewskiej mistrzów mych odzieży
I kilka snów z minionych lat.

Szaty mistrzów widzimy istotnie w każdym niemal wierszyku. Tu Heine prawie skopiowany, tam Musset, tu dźwięczy nuta Słowackiego. Czesław posiada przede wszystkiem muzyczną zdolność wsłuchania się w poezję danego mistrza i odtworzenia jego stylu a niekiedy obrazów i myśli. Czytając te piosnki odbiera się wrażenie czegoś znanego, a dopiero potem dochodzi się do przekonania, że ten wierszyk trzymany jest w tonie takiej a takiej poezji Asnyka, Heinego lub Musseta. Co do „snów z minionych lat“, to pokazuje się, że poeta nie śnił o wielkich czynach, ani o potężnych ogólnych uczuciach, ani nie zamyślał się nad zagadnieniami bytu. Kręci się on w kółku swoich własnych malutkich spraw i zwątpień, które bynajmniej nie są echem ogólnoludzkich bólów. Temata oklepane, dużo fałszywego sentymentalizmu, skargi na cierpienia własnego ja i rozczarowania tegoż ja, dużo w tem obcych wzorów, mało szczerości — oto Czesław.

21.

Wydawnictwa E. Orzeszkowej i S-ki. Przesądy w wychowaniu. Studium pedagogiczne, przez Walerię Marrené. Wilno 1881. Autorka z góry zastrzega się, iż nie miała zamiaru pisać systematycznej pedagogiki; na próżno by więc czytelnik szukał w tej książce pozytywnych danych, jak należy wychowywać dzieci. Jest to „kilka myśli“ p. Morzkowskiej o niektórych spornych punktach pedagogicznych i wykazanie najbardziej rozpowszechnionych przesądów w wychowaniu. Przez to zastrzeżenie autorki książka wymyka się także i ścisłej krytyce, autorce wolno bowiem było podnieść te tylko kwestie, które się jej podnieść podobało, o wszystkich zaś innych zamilczeć. Z drugiej strony jednak już samo to oświadczenie jest krytyką dziełka, wskazującą na wielkie jego niedokładności. Nie zostało też ono poświęcone pedagogom z powołania, ale ludziom dobrej woli, którzy pragną przyczynić się do zniweczenia pewnych rozpowszechnionych w wychowaniu błędów. Pojedyńcze rozdziały są właśnie rozprawkami o tych błędach, nie zawierającemi zresztą żadnych nowych myśli, ale doskonale znane nawet nie-pedagogom nowsze i postępowe poglądy na wady dawnego wychowania. Autorce chodzi tylko o to, aby je spopularyzować. Z tego względu książka może być pożyteczną, skłoni ona bowiem każdą matkę czytającą do głębszego zastanowienia się nad kwestiami wychowania, choćby nawet to zastanawianie się doprowadziło do rezultatów niezgodnych z wywodami pani Marrenowej. Pierwszym jakoby przesądem, na który autorka uderza, jest rozpowszechnione mniemanie, że najlepszym przewodnikiem dziecka jest matka. Jest li to przesąd? Trudno się zgodzić, bo nie podobna zaprzeczyć, że matka przynajmniej pod tym względem jest najlepszym przewodnikiem, że jest istotą, której najmocniej i najserdeczniej chodzi o dziecko.
Wmawiać w czytelników, że istnieje mniemanie, jakoby matka była zawsze nieomylną — jest to tworzyć sztuczne, nie istniejące w rzeczywistości przesądy dlatego tylko, by było o czem pisać. Na koniec pisać o tem, że rozumna matka więcej jest warta niż głupia matka, jest to rozprawiać niepotrzebnie o czemś, co wszyscy dobrze wiedzą. Dla tych powodów szkoda, że rozdziału I i II nie zaliczyła autorka do kwestyj, które zamierzała pominąć. Mogą one źle uprzedzić o całej książce, tem bardziej, że znajdują się w nich sprzeczności.
I tak na str. 10 rozdziału I twierdzi autorka, że pedagogika oparła się na niewzruszonych podstawach, w końcu rozdziału, że nie należy ona do nauk ścisłych, a na str. 15, że pedagogika stoi dzisiaj na szczeblu, na jakim stała medycyna przed kilkoma wiekami. Należy pisać i jaśniej i ściślej, zwłaszcza gdy się zastrzega, że nie pisze się dla ludzi nauki, ale dla ogółu nie wtajemniczonego w różnice między naukami ścisłemi a nieścisłemi. Przeciw owej niewzruszoności podstaw oświadcza się wreszcie autorka jeszcze i na str. 25, twierdząc, że „nie można stosować bezwzględnie żadnego systemu, choćby ten wydał gdzie indziej najlepsze owoce, bo to, co przydatne dla jednych, dla drugich może być zupełnie nieprzydatne“.
Częstokroć w książce tej znajdują się zarzuty nadzwyczaj przesadzone, oklepane i przestarzałe. Do takich należy uogólniony zarzut, że „rodzice starają się o wychowanie salonowych lalek albo specjalistów“. To: albo, albo jest nader oryginalnem zestawieniem — w drugiej części zupełnie nie mającem podstawy, bo specjalnego wychowania rodzice dawać nie mogą i nie dają, gdyż kierownictwo należy do istniejących zakładów naukowych. W IV rozdziale zatytułowanym Chłopcy i dziewczęta pani Marrenowa walczy z przekonaniami tych, którzy twierdzą: że kobiety powinny się ograniczać na dotychczasowej roli żon, matek, gospodyń i odpowiedniem do tych przeznaczeń wykształceniu. Argumenta autorki, mniej więcej słuszne, są zresztą dobrze znane i wielokrotnie powtarzane, dlatego zakończenie: zdaje mi się, że to, co powiedziałam, wystarczy, by przyznanem zostało kobiecie w zasadzie prawo do pracy“, jest raczej objawem wielkiego zaufania do własnych wywodów, niż naturalnym ich wypływem. Naprzód prawo do pracy zostało przyznane faktycznie kobiecie, zanim autorka miała sposobność cokolwiek w tej materii powiedzieć — w dziedzinie dyskusji zaś chodzi dziś nie tyle o samo prawo, ile o jego zakres. Jest to kwestia trudna, zawiła, zależna wszędzie od warunków, w jakich się społeczeństwo znajduje, i z tego powodu nam się nie zdaje, by to, co autorka powiedziała, miało ją rozstrzygać na prawo lub na lewo.
Rozdział V Płciowość umysłu jest niejako dalszym ciągiem poprzedzającego. Chodzi o to, czy umysł kobiecy dorównywa lub może dorównać męskiemu w pracy umysłowej. Autorka ukazując na różnice wychowania chłopców i dziewcząt, tłumaczy tem różnice umysłowe i sądzi, że gdyby wychowanie było jednakiem, gdyby pielęgnowano tak starannie umysł i zdrowie dziewcząt, jak chłopców, to różnice może by znikły. Jest to prawdopodobne, lubo ostateczną odpowiedź dać może przyszłość. Tych, co się boją, by nauka nie oderwała kobiet od ich zajęć domowych, uspokaja pani Marrenowa przykładem pani Beecher-Stowe, która obmyśliła Chatę wuja Toma, gotując obiad dla rodziny. Przykład nieszczególny. Chata wuja Toma miała wielkie znaczenie nie tyle ze względu na talent autorki, ile na kwestię w tej powieści podjętą; zresztą pani Beecher-Stowe jest starą plotkarką, która niedawno rzuciła potwarz na Byrona, a raczej na stosunek jego do siostry. Obecnie pani Beecher-Stowe mieszka we Florydzie i wcale nie zajmuje się obiadami, pozwala się natomiast podziwiać gapiom przez okno, jak siedzi przy biurku i pisuje rzeczy sto razy mniej warte od powieści pani Marrenowej. Przeciw rozdziałowi zatytułowanemu Wychowanie fizyczne nie mamy nic do nadmienienia. Rady autorki są znane, ale zdrowe i zbawienne, u nas zaś wielce na czasie, albowiem edukacja fizyczna mężczyzn i kobiet nigdzie w Europie nie jest tak zaniedbana. Wychowujemy cherlaków i cherlaczki; takie zaś pokolenia, mające anemię, nie energię, nie potrafią się oprzeć różnym naciskom, o których można by napisać książkę większą od Przesądów w wychowaniu. Tę część dziełka pani Marrenowej powinny czytać matki. Dalsze rozdziały, w których autorka staje na więcej pedagogicznym, a mniej polemicznym gruncie, są niezłe. Należało by tylko o pierwszych wrażeniach dziecka powiedzieć matkom coś więcej i jaśniej, jest to bowiem punkt ważny. Że trzeba, by ci, co otaczają dziecko, które już zaczyna się pytać, umieli odpowiadać na pytania i wyjaśniać je, to nie podlega dyskusji. Prócz zdrowego rozsądku potrzebną jest przewodnikom dzieci i pewna oświata. Zgadzamy się również z autorką, że metoda poglądowa jest nadzwyczaj pożyteczną wszędzie tam, gdzie da się zastosować. Mówiąc o nauczaniu elementarnem, średniem i wyższem, oświadcza się Marrenowa za kierunkiem przyrodniczym, a przeciw wykształceniu klasycznemu, opierając się przy tem na powagach Baina i Bastiata. Gdy jednak przeciw usunięciu nauk klasycznych występują również niemałe powagi, będziem kwestię tę uważać za nierozstrzygniętą, zwłaszcza w książce pani Marrenowej, której zakres pracy nie pozwolił przytoczyć wszystkich pro i contra. Zgadzamy się jednak z nią, że nadmiar kierunku klasycznego jest zgoła zgubnym, również jak i uczenie mechaniczne kilku języków na raz, o którem jest mowa w rozdziale następnym. Sądzimy wszakże, że większość rodziców zrozumiała już, że należy wychowywać przyszłych obywateli i obywatelki, nie zaś kosmopolityczne papugi.
Rozdział Dawniej i dzisiaj uważamy za zbyteczny, bo systemy dawnego wychowywania zostały pogrzebane raz na zawsze, nawiasem zaś wspomnimy tylko, że jakkolwiek nawyknienie nie jest istotą rzeczy i częstokroć może być bezmyślnem, przecie jest niemałym środkiem pedagogicznym i z tego względu autorka zbyt je lekceważy. To, co autorka mówi o woli i kształceniu uczuć, nie wychodzi ze sfery ogólników. Rozpatrując, co jest lepsze: szkoła czy dom, autorka oświadcza się za szkołą dla chłopców i dziewcząt. Co do chłopców, szkoła jest koniecznością i należy zgodzić się na taką, jaka jest; co do dziewcząt, zgodzilibyśmy się z autorką w teorii; niech jednak pamięta, że w takich książkach jak jej, po pierwsze nie powinno chodzić o rzeczy oderwane, ale praktyczne, i nie o przepisy dla całej powszechności, ale wyłącznie tylko dla nas. Nie należy tedy zapominać o stosunkach realnych, autorka zaś oświadcza się z takiem zaufaniem za wyższością szkoły nawet i dla dziewcząt, jakbyśmy żyli już w raju.
Dalszy ciąg książki aż do rozdziału o literaturze dziecinnej można by pominąć, zawiera bowiem dopełnienia zbyt znane i ogólnikowe. Natomiast rozdział Literatura dziecinna mógł był być z wielką dla książki korzyścią powiększony i bardziej wyczerpujący. Autorka mogła dać przegląd jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większej części książek dziecinnych tak oryginalnych jak tłumaczonych, i dostarczyć w ten sposób wskazówek, o co się starać, a czego należy unikać. Nie uczyniła tego jednak i wolała poprzestać na wywodach ogólnych, które trudno przystosowywać do okładek książek kupowanych na zalecenie jedynie księgarzy.
Mówiąc o kształceniu moralnem i umysłowem dzieci, pominęła całkowicie religijność i sprawy oraz książki z nią związane. Przemilczenie to jest, zdaje się, umyślnem. Ale ponieważ książka nie jest przeznaczona dla dzieci, nie należało się obawiać drażliwości i wypowiedzieć jasno, co się myśli.
Chodzi nam o praktyczną stronę rzeczy, o stosunek, w jakim kształcenie religijne powinno stanąć do innych środków — wreszcie o książki. Niektóre dzieci uczą się niemal czytać od historii świętej, od Starego Testamentu ułożonego dla nich umyślnie. Takich kwestyj jest i więcej. Radzi byśmy wiedzieć, co autorka o nich sądzi, ale sądu na próżno szukać. Z tego, co w książce się znajduje, dochodzimy do wniosku, że lubo zawiera ona rzeczy albo znane, albo niedość dokładnie wyjaśnione, lubo wywody jej nie są czasami wystarczające — przecie zawiera i sporą garść rad zdrowych, zwraca częstokroć uwagę na sprawy istotnie zaniedbane i na istotne przesądy — a zatem zasługuje na czytanie.
Panuje w niej także niemała przewaga słów nad treścią. Wszystko, co tam jest, można by powiedzieć o wiele krócej. Natomiast język z wyjątkiem małych uchybień (str. 106, w. 3) jest poprawny.

22.

Dramat rodzinny przez Jakóba Goldszmita. Warszawa, u Gebethnera i Wolffa. R. 1881. Powiedziano o kimś w Warszawie, że jest człowiekiem niemałej zasługi w literaturze, zasługa zaś jego polega na tem, że nigdy nic nie napisał. Autor Dramatu rodzinnego dobrowolnie stracił możność podobnej zasługi — straty zaś Dramat rodzinny bynajmniej nie nagradza. A jednak, jakże łatwo było nie napisać Dramatu rodzinnego! Utwór ten nie jest powieścią, bo ma dialogi dramatyczne, nie jest zaś utworem na scenę, bo w znacznej części polega na opowiadaniu od autora. Gdyby określenie „ni pies, ni wydra — coś na kształt świdra“ nie było trywialnem i zużytem, powiedzielibyśmy, że Dramat jest właśnie czemś „na kształt świdra“. Jest to styl Wiktora Hugo zastosowany do pewnego małego miasteczka w Lubelskiem i do Anielci, która w pewnej draźliwej chwili nie mogła wołać o ratunek, gdyż miała kołdrę na głowie. Skutkiem tego została Fantiną. Duch Wiktora Hugo spłodził tę powieść w Lubelskiem. — Mesdames et messieurs! venez voir la progéniture d’un carpe et d’un lapin, wołają na kiermaszach francuskich, a gdy widz wchodzi, pokazują mu naprzód królika: voici le père! a potem karpia: voilà la mère. — Et la progéniture? pyta widz. — Soyez tranquille! ça viendra! ils s’aiment beaucoup! odpowiadają. Tym razem potomstwo już jest, bo jest niem właśnie Dramat rodzinny, ale bardzo dziwaczne! Na obronę autora można by powiedzieć: któż w młodości nie pisał dziwactw złożonych z jak najlepszych chęci, z cudzych stylów, z wydętej filantropii, skandalicznych scen, z zapału i łez nad upadkiem kobiety, osłaniających wrzenie krwi. Należy jednak mieć dość rozwagi, miłości własnej autorskiej i taktu, by tych pierwszych prób nie publikować i nie dedykować takim pisarzom jak Kraszewski. Kraszewski mógłby odpowiedzieć jak król w Hamlecie: „Nie mam co robić z temi słowami!“ Dramat rodzinny nie przesądza nic, nie można zeń wróżyć, że autor nigdy nie będzie dobrym pisarzem. Owszem! jest w nim wiele zapału, wrażliwości, ale zapał ten jest jeszcze nierozważnym i utrudniającym obserwację, a wrażliwość prowadzi tylko do przejmowania się cudzą manierą. Nie ma w Dramacie nic samodzielnego, jest to potpourri z cudzych myśli i cudzych stylów wykonane na kanwie nader lichej. Trzeba mieć pierwszorzędny talent, żeby na lichych i płaskich stosunkach małomiasteczkowych umieć osnuć zajmującą powieść, trzeba przede wszystkiem na to wysokiej umiejętności charakterystyki. P. Goldszmit dotychczas zgoła nie posiada tych warunków. Co zaś do kwestii upadku kobiety, to oczywiście, po Wiktorze Hugo i Dumasie synu nie mógł nic nowego o niej powiedzieć. Gdyby natomiast schował do teki swój Dramat rodzinny, to po roku własny jego dojrzalszy smak i zmysł krytyczny powiedziałby mu, co ma robić z tym fantem, z którym zaiste nie mają co robić czytelnicy i krytyka.

23.

Poezje Maryi Konopnickiej. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa. R. 1881. Znana firma księgarska oddała istotną przysługę przez zebranie rozrzuconych po pismach pojedyńczych utworów Maryi Konopnickiej i wydania ich w tomie. P. Konopnicka od dawna zwróciła już na siebie uwagę krytyki jako talent, któremu to i owo można zarzucić, ale nie podobna go nie uznać. Charakteryzuje przede wszystkiem poetkę podniosłość myśli i wysoki dar słowa. Pod tym ostatnim względem mało kto z dzisiejszych poetów wyżej stoi od Konopnickiej. Z odczuwania idei nurtujących obecnie społeczeństwo, z subiektywnych zwątpień i nieszczęść powszechnych, rodzą się te pieśni płynące w szumnych, czasem nawet zbyt szumnych, ale bogatych i błyszczących kaskadach słów. Duch poetki rwie się ku światłu — pragnąłby wyjaśnić wszystko, pragnąłby w świecie dobra, prawdy i piękna znaleźć odpowiedź zwycięską na pytania, dlaczego istnieje fałsz i zło? Ponieważ tej odpowiedzi nie znajduje, więc narzeka. Umysł poetki ustawicznie pyta jeszcze i widocznie dotąd nie zawinął do portu jasno określonych społecznych i estetycznych ideałów. Szczerość tych pytań i serdeczne uczucie nadaje niemały urok utworom tego pióra, ale zwątpienie ducha sprawia, że pod względem estetycznym brak jeszcze poetce tego, co się w muzyce nazywa spokojnem i szerokiem cantabile. Trudno nawet powiedzieć, czy kiedykolwiek ono się znajdzie, być bowiem może, że ustawiczny niepokój leży w naturze tego talentu.
Pod względem formy niewiele mu jest do zarzucenia. Poetka nie wydoskonaliła jeszcze może w sobie daru widzenia, odczuwania i odtwarzania wszystkiego w obrazach, stąd retoryka przeważa w niej nieco nad malowniczością, a oderwane idee nie umieją znaleźć dość plastycznych kształtów. W rzeczonych jednak poezjach i pod tym względem widzimy postęp. Z drugiej strony posiada p. Konopnicka wysoce muzykalne ucho, skutkiem czego niektóre jej piosenki, zwłaszcza wiejskie, są tak śpiewne, iż zdaje się, że się istotnie słyszało takie melodje wygrywane na wiejskich fujarkach i ligawkach. Ta dźwięczność formy wynagradza nawet poniekąd to, co się może znaleźć mniej właściwego w treści. Utwory z charakterem opisowym mniej są udatne. I w Klaudii i w Tarczy Scypiona brak jest perspektywy i rysunku. Zbytnia obfitość słów utrudnia czytelnikowi dokładne widzenie osób i ich charakterów. Nie masz przy tem w tych utworach ducha starożytnego. Romans wiosenny jest naśladownictwem W Szwajcarii, w którem bogactwo kwiatów nie zdoła zastąpić szczerości uczucia, prawdziwej melancholii i natchnienia. Jest to utwór sztuczny. Potrzeba w takich rzeczach „więcej prawdy w mniej sztucznych obsłonach“. — Wiersz Grünwald napisany pod natchnieniem obrazu Matejki należy również do mniej udatnych. Ogromna treść stoi tu w sprzeczności z formą krótką, śpiewną, dobrą raczej na jaką kołysankę, niż na poemat opisujący bitwę. Natomiast między lirykami p. Konopnickiej znaleźć może czytelnik prawdziwe perły, do wyszukania których najmocniej go zachęcamy.

24.

Sygurd Wiśniowski. Powieści: Czarna czy biała, Hidalgo, Odetta. Lwów, r. 1881. Wyd. Gubrynowicza i Schmidta. Czytaliśmy niedawno zarzut stawiany pracom Wiśniowskiego i Sewera, że tylko bogate literatury zachodnie mogą sobie pozwalać na podobne utwory, w których fantazja tak miesza się z prawdą, że jednej od drugiej nie odróżnić. U nas ma to być jakby luksus zbyteczny. W tym zarzucie, jednym z najniesłuszniejszych, jakie zdarzyło nam się czytać, leży mimowolna pochwała tych pisarzów, a zwłaszcza Wiśniowskiego; jeśli wypełnia on bowiem swemi utworami lukę w naszej literaturze i wyrównywa różnice między naszą a zachodniemi, to tem większa jego zasługa. Co do odróżnienia prawdy od zmyślenia, tylko bardzo naiwny czytelnik może znaleźć się w kłopocie, albowiem na pierwszy rzut oka widać, że w powieści, jako w powieści, bajka musi być zmyśleniem, zaś prawdą może być tylko tło obyczajowe. Prawdziwość tła łatwo znowu sprawdzić przez porównanie z tem, co o tychże samych krajach piszą poważni podróżnicy, których dzieła dostępne są nawet nie znającym obcych języków, albowiem przełożone zostały na język polski. Rodzaj takich powieści, wedle nas, jest bardzo pożyteczny; popularyzują one bowiem w sposób łatwy i przyjemny mnóstwo wiadomości geograficznych, etnograficznych i obyczajowych, ułatwiają porównanie naszych stosunków z innymi i rozszerzają horyzont widzenia. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy pisane są przez autora obdarzonego taką umiejętnością chwytania stosunków i talentem malowniczym, jak Sygurd Wiśniowski. Pierwsza z trzech jego noweli Czarna czy biała, jest wspomnieniem z Kuby, którą autor odwiedzał niedawno; opisuje ją więc nie z drugiej ręki. Niejaki pan Krzysztof, na miejscu zwany z hiszpańska Don Christobal, fabrykant cygar w Hawanie, a zarazem nasz rodak, kocha się zapamiętale w pięknej donnie, mieszkającej naprzeciw jego fabryki. Na nieszczęście Christianita, mimo iż płeć jej przypomina śniegi na górach, a paznogcie są różowe, ma w sobie krew murzyńską, zatem może zostać tylko kochanką człowieka czystej krwi, ale nie żoną. Przesąd miejscowy, poparty prawem, ciąży jak jarzmo w tamtych krajach na tak zwanych ludziach kolorowych. Nawet tak zwane „oktaronki“, to jest kobiety mające tylko ósmą część krwi murzyńskiej, a częstokroć nie różniące się absolutnie niczem od kobiet naszej rasy, nie mogą zawierać legalnych związków z ludźmi białymi. Don Christobal podałby siebie w infamię, naraziłby się na prześladowanie prawa, zgubiłby swoją fabrykę, swoją przyszłość i swoje nadzieje przeniesienia się z Kuby do innych, mniej przesądnych krajów, gdyby ożenił się z Christianitą. Inaczej żartowałby sobie on z miejscowych wyobrażeń. Ze swojej strony, Christianita jest nie tylko piękną, ale i czystą dziewczyną. Odpycha ona z oburzeniem wszystkie natarczywe zaloty, na jakie jest z położenia swego narażona, i szuka ucieczki tylko w łzach i słodkich rozmyślaniach o żółtowłosym panu Krzysztofie, tak niepodobnym do innych Cubanos. Prawo nie daje jej żadnej opieki przeciw natrętnym, milczy nawet i wówczas, gdy dyrektor pewnego teatrzyku usiłuje porwać ją dla uczynienia z jej piękności lepu i ponęty dla swej budy. Tylko sam Don Christobal staje w jej obronie i mazowiecką modą tuza straszliwie napastników. Sam pchnięty nożem, przychodzi do zdrowia dzięki staraniom Christianity. Wówczas postanawia się z nią żenić, bądź co bądź; łatwo zatem wyobrazić sobie jego szczęście, gdy z dokładnego rozpatrzenia dokumentów tyczących dziewczyny okazuje się, że nie jest ona bynajmniej Murzynką, ale córką białej kobiety i jednego z najwaleczniejszych obrońców wolności Kuby. Dla ludzi nie interesujących się przede wszystkiem tem, czy Numa poszła za Pompiliusza, największy urok stanowi właśnie tło tej powieści, dokładna znajomość w Wiśniowskim stosunków, praw i obyczajów miejscowych. Porównywając owo tło z tem, co piszą inni podróżnicy, dochodzi się do przekonania, że jest ono prawdziwe. Malownicze opisy Kuby, jej słodkiego klimatu i cudnych widoków natury nadają temu opowiadaniu wyższą wartość artystyczną. Tąż samą wartość ma i powiastka Hidalgo, w której autor opisuje życie z amerykańskiego Far-Westu. Miasteczka rzucone na dalekie pustynie tworzą tam światy zupełnie odrębne. Jeden z takich światków odkrywa nam autor z wielką znajomością rzeczy, gdyż sam żył przez dłuższy czas na Dalekim Zachodzie. Samo zdarzenie jest dość błahe. Najwyżej jednak pod każdym względem stoi trzecia nowela, Odetta. Jest to historia dziewczyny rybackiej, którą pokochał bogaty lord angielski i został przez nią odrzucony dla rybaka. Na tej prostej osnowie autor maluje nam życie kanadyjskie, tamtejszy kraj i ludzi, w sposób nadzwyczaj malowniczy. Jego krajobrazy zimowe mają pierwszorzędną wartość, a przy tem ludzie, o których mówi i do których szczepu należy Odetta, są i oryginalni, i ciekawi. Są to potomkowie dawnych osadników francuskich, którzy, parci przez żywioł anglo-saski, uszli w lasy i połączyli się z czerwonoskórymi. Z tego połączenia powstała rasa pół-ucywilizowanych Metysów, jedna z najpiękniejszych w świecie. Metysowie zachowali język francuski, lubo zmieniony w dziwaczne patois, i fanatyczną miłość do Francji, z którą zresztą nie łączą ich żadne stosunki. Owa amour du vieux sol, którą Wiśniowski nazywa najbardziej jałowym i platonicznym patriotyzmem, jaki zdarzyło mu się spotkać, przeradza się u Metysów także w wielką nienawiść dla Anglików. Dzięki tej nienawiści Odetta odrzuciła z oburzeniem rękę lorda. — Całe opowiadanie jest niezmiernie zajmujące. Przed oczyma czytelnika przesuwają się nieznani ludzie i nowy kraj, olbrzymie jeziora: Huron i Wyższe — zagubiona w skałach wioska Port Joli — a dalej na północ nieprzejrzane puszcze Kanady. Odetta jest najoryginalniejszą z trzech nowel, jednym tomem objętych. Szkodzi jej tylko trochę niezbyt sympatyczny charakter dziewczyny. Jest to istota nie rozwinięta moralnie i nieokrzesana, ale autor widocznie poświęcił sentyment dla prawdy. Powiastka ta była poprzednio drukowana w Gazecie Polskiej.

25.

Bibliografia. Wyszły z druku następujące książki:
Z dziedziny praw kobiety. O prawie asystencji męża napisał Adolf Suligowski.
Olbracht Łaski, wojewoda sieradzki. Wizerunek historyczny na tle dziejów Polski XVI wieku, przez Aleksandra Kraushara. T. 2, u Gebethnera i Wolffa, rok 1882. O książce tej podamy obszerniejsze sprawozdanie.
Wbrew opinii. Powieść obyczajowa przez Stanisława Grudzińskiego. T. 2, nakład Orgelbranda, r. 1882. Obszerniejszą wzmiankę podamy w następnych numerach.

26.

Olbracht Łaski, wojewoda sieradzki. Wizerunek historyczny na tle dziejów Polski XVI wieku, przez Aleksandra Kraushara. T. 2, u Gebethnera i Wolffa. Ród Łaskich należał w XVI wieku do najznakomitszych w Rzeczypospolitej. Świetność jego za czasów prymasa doszła do apogeum. Olbracht, bohater krausharowego opowiadania, urodził się w zamku kesmarskim i doszedłszy lat, ujrzał się jednym z najpotężniejszych i najbogatszych panów w kraju. „Królewięta“ już i wówczas wywierały przeważny wpływ na losy Rzeczypospolitej, lubo wpływ ten nie był tak zgubnym, a działalność mniej osobiste cele mająca na celu niż w czasach późniejszych. Prócz świetnego nazwiska i majątku, Łaski przyniósł na świat i inne przymioty, jako to: nadzwyczajną urodę, niepospolite zdolności, bystry rozum, męstwo i wielką wymowę, a gdy przy tem nie brakło mu i ambicji, zdawał się być do wielkich celów przeznaczonym. Wykształcenie odebrał jak najstaranniejsze, młodość upływała mu w towarzystwie ludzi słynnych z nauki i talentu, pod których wpływem wrodzone zdolności jego rozwinęły się na kształt bujnego kwiatu. Dziwił też ten magnat całą Europę i wszędzie zjednywał sobie uwielbienie, którego nawet widoczne jego wady nie zdołały osłabić; wadami temi były porywczość, lekkomyślność, niespokojność ducha dochodząca do awanturniczości. Łaskiemu brakło silnych podstaw moralnych i siły, by się ich trzymać zawsze w życiu — dlatego niedalekim od prawdy jest sąd, że był to świetny warchoł. Wrażliwy na wszelkie nowości, chwycił się kalwinizmu, ale w nim nie wytrwał. Przeszedłszy następnie na łono katolicyzmu, stał się ukochanem dziecięciem Kościoła, protegowanym Hozjusza, nuncjuszów w Polsce i samych papieży. Ambicja jego sięgała wysoko i daleko. Nie dość mu było ogromnych posiadłości w Rzeczypospolitej i państwie Habsburgów; marzeniem jego była Mołdawia i jej tron. Popierał on jednych hospodarów przeciw drugim — zrzucił z tronu Al. Lepusnano, a osadził na nim awanturnika Heraklidia. Potem, zrażony niewdzięcznością tegoż, znów przestał go popierać, dzięki czemu tron dostał się w ręce Tomży, ściętego później we Lwowie. Zmieniając hospodarów, miał Łaski ustawicznie na myśli chwycić w końcu rzeczy dla siebie hospodarstwo. Tymczasem jednak wyprawy jego i machinacje mogły wtrącić Rzeczpospolitą w niepożądaną wojnę z Turcją. Przyczyniło to niemało kłopotu Zygmuntowi Augustowi i licznym sejmom, na których osobiście stawał Łaski. Wyprawy wołoskie i utrzymywanie całych armii na swoim żołdzie zachwiały i kolosalną fortunę Łaskiego, skutkiem czego, po śmierci pierwszej swej żony, żeni się z ks. Beatą Ostrogską, matką słynnej Halszki, i zagarnia cały majątek żony. Postępowanie z nią jest plamą na pamięci Łaskiego, więzi on ją bowiem prawie do śmierci w Kesmarku, mimo starań książąt Ostrogskich i mimo instancyj ich wnoszonych aż do cesarza. Mimo jednak wszystkich swoich wad osobistych i politycznych, Łaski nie jest jeszcze typem możnowładcy późniejszego, który nieraz swoim interesom podporządkowywał interesa ogólne. W ważnych dla Rzeczypospolitej chwilach Łaski umie poświęcić raczej swoje — a gdzie obowiązek patriotyczny staje jasno, — tam umie go pełnić. Występuje on jako stronnik Unii i dobry patriota. Podczas najazdu Tatarów zbiera on własnym niemal kosztem rycerstwo i zadaje im straszną klęskę pod Oczakowem — co zjednywa mu równie wielką chwałę, jak popularność. W sprawach jednak domowych wichrzy ciągle. Podczas bezkrólewia zostaje gorliwym stronnikiem cesarza i jest wprost jego jurgieltnikiem. Następnie przerzuca się na stronę Henryka Walezjusza i posłuje do Francji. Otrzymuje za to od dworu francuskiego obietnicę protekcji na hospodarstwo wołoskie. Po ucieczce Henryka wraca znów do cesarza i wszelką siłą stara się przeprowadzić wybór Maksymiliana. W tymże czasie wichrzy mocno. Życie jego prywatne upływa na kłótniach, najazdach, wydzieraniu dóbr kwestionowanych innym posiadaczom i opędzaniu się kłopotom wynikłym z rzekomego małżeństwa z Francuzką, mimo iż księżna Beata była jeszcze przy życiu. Jest to chwila moralnego upadku Łaskiego. Natarczywe jego prośby, zanoszone o pieniądze do cesarza, robią jak najsmutniejsze wrażenie; na takich zaś błagalnych prośbach, listach i układach z posłami ubiegają całe miesiące. Gdy, wbrew życzeniom większości możnowładców, utrzymał się Stefan Batory, Łaski przeniósł się na czas jakiś do Wiednia, biorąc udział w sejmie ratyzbońskim i we wszystkich intrygach przeciw Batoremu prowadzonych. W tym czasie odwiedza Florencję, obsypywany łaskami przez Franciszka Medyceusza. Po powrocie ponownym do Wiednia zastaje tam posła Iwana Groźnego, Żdana Kwasznina, który ofiaruje mu żołd za pomoc w napaści na Rzeczpospolitą na współkę z cesarzem. Wówczas jednak uśpione sumienie porusza się w dumnym magnacie. Łaski, mimo nienawiści do Batorego, opatruje się, że chodzi tu o zdradę kraju i podział Rzeczypospolitej; wybucha więc w sposób mniej parlamentarny jak cny, i mówi do posła: „Chłopie! by mi nie szło o dwór carski, tedybym ci dał ten list zjeść w czemś niesmacznem i nauczyłbym cię ludzi uczciwych doświadczać. Aleć tak powiadam: Nie noś mi drugi raz takiego listu, bo pewnie zjesz“. — Jakoż nie był to jeszcze wiek XVIII. Łaski tak dalece przejrzał w tej stanowczej chwili, że postanowił się wycofać z konjunktur przeciwnych Batoremu. Przyczyniła się do tego i chwała, jaką król okrył się po zwycięstwie. Łaski więc wraca do kraju i odtąd jest wiernym stronnikiem królewskim. Występuje on czynnie w procesie Zborowskich jako oskarżyciel przeciw Krzysztofowi, który ze strony Iwana podobne odebrał propozycje. Zresztą życie jego zawsze jest burzliwe. Walczy on teraz o swój rodzinny Kesmark i stara się go wydrzeć z rąk różnych niemieckich i węgierskich zastawników. Po utracie Kesmarku wyjeżdża z niewiadomych i niewyjaśnionych przez autora powodów do Anglii. Przyjmowany przez Elżbietę jak udzielny książe, przez swoje przymioty, hojność i wykształcenie oraz sławę wojenną staje się podziwem Anglików. Miasta otwierają przed nim bramy i wydają uczty na jego cześć, uniwersytety zaś wydają dysputy. Wówczas to odbyła się i słynna dysputa Giordana Bruna z uczonymi angielskimi. Wzmianka o niej w Lewesie i o słynnym księciu polskim Alasco była właśnie dla Kraushara powodem poszukiwań, a następnie napisania monografii o Łaskim. Pobyt magnata w Anglii kończy się mniej sławnie. Zbytnia rozrzutność doprowadziła go do długów, a gdy ofiarowaną mu przez Elżbietę pożyczkę odrzucił — zmuszony był potajemnie opuścić Anglię. Czy Szekspir brał z niego wzór do swego Don Armada w komedii swej, zatytułowanej Stracone zachody miłości — jest wątpliwem. Jest to przypuszczenie i nic więcej. W czasowej elekcji po zgonie Batorego, między innemi kandydaturami „piastowskiemi“ postawiona była kandydatura Łaskiego; nie miała ona jednak wiele widoków, gdyż jakkolwiek sława Łaskiego była wielka, nie miał on jednak opinii człowieka statecznego. Sam on stanął po stronie Zygmunta III i oddał mu pewne usługi tak w chwili sporu z Maksymilianem, jak później w czasie pobytu króla w Szwecji — i zatargów z Karolem Sudermańskim. Z wiekiem przychodzi nareszcie i statek, dlatego ostatnie lata spędza Łaski już spokojniej na gojeniu ran zadanych fortunie i w troskach o syna Hieronima, młodzieńca wielkich nadziei. Pod koniec życia łączą Łaskiego stosunki przyjazne z Zamoyskim. Umierają obaj prawie współcześnie.
Przymioty Łaskiego przeważyły w opinii współczesnych jego wady, gdyż wyrażają się o nim przeważnie pochlebnie (Solikowski, Kochanowski etc.). Był Łaski dziwną mieszaniną dobrych i złych przymiotów. Leżały w nim w zarodzie wszystkie wady przyszłych możnowładców, które w końcu zgubiły Rzeczpospolitą. Łaski jednak był jeszcze zbyt dobrym patriotą, by przejść pewną granicę. Widać to z zajścia ze Żdanem Kwaszninem. Był to raczej człek niepohamowany niż zły, pyszny okaz owego nadmiaru życia, tak częstego w ludziach z czasów renesansu. Mimo iż był człowiekiem rozumnym i wytrawnym, nie podobna go było obrachować i zgadnąć, kiedy usłucha złego lub dobrego natchnienia. Jest to przy tem typowa postać i, jako taka, wdzięczny przedmiot do monografii. Z drugiej jednak strony wiódł on życie tak czynne, a sprawy jego tak były połączone z wielką ówczesną polityką i sprawami Rzeczpospolitej — że jego historia jest zarazem historią publiczną lat spółczesnych. Bezpośrednim wynikiem tego jest, że historyk Łaskiego ma do czynienia z nadmiarem materiału i, jeśli nie chce pracy swej rozszerzać zbytecznie, musi stać się pobieżnym i poniekąd suchym. Nie umiał uniknąć tego i Kraushar, lubo nie jest to bynajmniej jego winą. Po prostu, zbyt wielka ilość wypadków nie chciała się mieścić w ramy monografii — niektóre sprawy są zatem ledwie dotknięte — inne opowiedziane po trochę. Potrafił jednak autor utrzymać wszędzie charakter wojewody w należytem oświetleniu, i to jest jego zasługą. W ogóle książka jest owocem pracy usilnej, opartej na źródłach. Jest ona ciekawą, ponieważ ciekawym jest sam człowiek, którego opisuje — byłaby zaś niezmiernie ciekawą, gdyby mogła być więcej malowniczą. Że ścisła nauka, oczytanie się w źródłach i budowa na dokumentach nie sprzeciwia się malowniczości — dowodem na to Kubala. Prawda, że Kubala ma najwięcej do czynienia z momentami dziejowemi, gdy Kraushar musiał objąć ogromny zakres czasu od r. 1533 do 1605 i opowiedzieć prawie wszystko, co się w tym czasie działo. Zważywszy na to, dziwić się tylko należy, że opowiadanie nie stało się jeszcze suchszem i bardziej pobieżnem.

27.

Portugalia. Listy z podróży Adolfa Pawińskiego. Warszawa u Gebethnera i Wolffa, r. 1881. We wstępie dzieła autor uprzedza nas, że pierwotnym jego zamiarem było zdanie sprawy z treści obrad kongresu antropologicznego w Lizbonie, a później dopiero, zniewolony pięknością kraju, przekroczył pierwotny zakres i mówi o Portugalii, jej cudownej naturze, o charakterze, piśmiennictwie i języku. Książka wszelako nie jest wyczerpującem studium o Portugalii, jak z rozmiarów jej można by wnosić, ale szeregiem obrazów kreślonych pośpiesznie i opisem miejscowości, które autor zwiedził z członkami kongresu. — Niejeden z czytelników może spytać, co było powodem do obrania Lizbony, przez świat naukowy, na miejsce kongresu. Oto odkrycia pp. Ribeiro i Delgada, którzy w jaskiniach Portugalii znaleźli ogromne bogactwo kości ludzkich i zwierzęcych, krzemiennych narzędzi i skorup glinianych, słowem, niezliczone ślady istnienia przedhistorycznego człowieka. Nadto Carlos Ribeiro znalazł w formacji trzeciorzędowej kilkadziesiąt krzemieni, które wedle niego miały nosić cechy obrobienia sztucznego, i wyprowadził śmiały wniosek, że człowiek istniał już w trzeciorzędowej formacji. Kwestia trzeciorzędowego człowieka, l’homme tertiaire, jak go Francuzi nazywają, dawno już zajmuje świat naukowy. Dyskutowano w tej materii na poprzednich kongresach antropologicznych, a na ostatnim, zasiadającym w Paryżu w r. 1879, postanowiono zjechać się na miejsce odkryć p. Ribeiro i tam bliżej je zbadać. Dla małej Portugalii zjazd był wypadkiem historycznym. To też gościnni jej mieszkańcy, wraz z królem Luizem i jego ojcem Fernandem, wysilali się na przyjęcie gości. Wszędzie na drodze członkowie zjazdu spotykali tłumy ludu, hymny uroczyste, ognie sztuczne; król zaprasza ich na uczty, ojciec królewski oprowadza po pałacu, tłumaczy wszystkie osobliwości. Mają osobne pociągi, na stacjach znajdują czekające powozy, a w stosownej porze zastawione stoły. Między członkami zjazdu spotykamy głośne nazwiska jak Quatrefages, Virchow, i wielu innych. Człowiek trzeciorzędowy pobudził członków do namiętnych niemal dyskusyj, a że Ribeiro znalazł swoje krzemienie w miejscowości zwanej Otto, gdzie były pokłady trzeciorzędowej formacji, zrobiono tam wycieczkę dla szukania, jak głosił program des silexes creusés avec intention. Ale prócz zmęczenia nic nie znaleziono. — Komitet złożony z członków miał bliżej rzecz rozpatrzeć. Ale po kilku burzliwych posiedzeniach, gdy zapytano, jak ostatecznie dałyby się sformułować wnioski komitetu, Virchow odrzekł, iż nie jest to zgromadzenie prawodawcze. Powagi naukowe zgodziły się jednak, że nie ma dostatecznych danych, by stwierdzić istnienie l’homme tertiaire, tem bardziej, że co do okazów Ribeira zachodzi wątpliwość, czy były łupane umyślnie i czy zostały znalezione w trzeciorzędowej formacji. Inaczej rzecz się ma z człowiekiem czwartorzędowym. Już przed kongresem w Lizbonie człowiek ten nie należał do hipotez, a teraz Delgrado przedstawił znalezione w jaskiniach Portugalii niezbite dowody jego istnienia, jako to: czaszki ludzkie trepanowane, kości łupane ludzkie i zwierzęce, narzędzia i wyroby z gliny. Na wycieczce naukowej w Mugem niemal każdy z członków znalazł jakiś zabytek. Mugem leży na pokładach czwartorzędowych i znaleziono tam mnóstwo muszelek przyniesionych z pobliskiego, ale niżej leżącego Tagu. Muszelki te służyły za pokarm ludziom czwartorzędowym. Autor nazywa więc to miejsce „śmietnikiem kuchennym“ pierwotnego człowieka.
Kości ludzkie łupane, jakby dla wydobycia szpiku, dały nowy powód do sporów. Pan Delgado zarzucił troglodytom ludożerstwo. Inni przeczyli i znowu utworzyła się komisja z członków kongresu, której polecono bliższe rozpatrzenie tej sprawy. Tyle o kongresie. Najbardziej interesującą częścią książki pana Pawińskiego są opisy samej Portugalii. Ciekawy to kraj do widzenia pod każdym względem dla swego nieba, swego oceanu, bujnej roślinności południowej i odrębnych typów ludzi. Ciekawą ma też przeszłość i pamiątki historyczne. Luzytania przechodziła kolejno spod panowania Rzymian pod jarzmo Swewów, następnie uległa przewadze Maurów. Następnie w XV wieku wzniosła się do najwyższej potęgi, wysyłała śmiałych żeglarzy do odkrywania nowych światów i wydarła monopol handlu ze Wschodem wszechwładnej dotąd Wenecji, gdy Portugalczyk Vasco de Gama utorował drogę do Indyj wschodnich. W r. 1500 portugalscy żeglarze odkryli Brazylię — i tak wschód i zachód stanęły przed tym małym krajem otworem.
Dziś mało wiemy o Portugalii. Rozpowszechnione jest mniemanie, że prędzej czy później ulegnie ona przewadze Hiszpanii. Niektórzy też uważają język portugalski za narzecze hiszpańskiego. Szanowny profesor twierdzi inaczej. Wedle niego jest to dzielny naród, który ma poczucie swej odrębności i nienawidzi wszystko co hiszpańskie. Natomiast ożywiony on jest gorącem uczuciem patriotycznem, a dumny ze swej romantycznej przeszłości. Pod liberalnemi rządami Karola Luiza i jego ojca kształci się, dźwiga, rozwija i stanął już na wysokim stopniu kultury. Ma swoich uczonych i swoje bardzo rozwinięte dziennikarstwo. Poezja, jak wszędzie, tak i tu, znajduje się w przekwicie, jednak najnowsze pokolenie wydało Lacerdę, którego liryki rokują wielką przyszłość. Obecnie i tu króluje powieść, a w niej kierunek realistyczny. O języku portugalskim mówi prof. Pawiński, iż różni się on do tego stopnia od hiszpańskiego, że sąsiedzi nie rozumieją się wzajemnie. Obie mowy wyrosły wprawdzie ze wspólnego pnia, ale, innym ulegając wpływom, na dwa odrębne wykształciły się języki.
W ogóle kreśli p. Pawiński bardzo dodatni obraz społeczeństwa portugalskiego i dużo mówi o malowniczości kraju. Doznaliśmy tylko pewnego rozczarowania co do samej Lizbony. Miasto jest ponure, o wąskich ulicach, i nie zawiera nic ciekawego pod względem architektonicznym ani w tej części miasta, która uległa trzęsieniu ziemi, ani w odbudowanej. Kobiety portugalskie nie odznaczają się pięknością, liczne bowiem krzyżowanie się z Żydami i w Brazylii skaziły piękny typ pierwotny.
Dla cudzoziemca najwięcej interesu przedstawia Koimbra, gdzie w budowlach przechowało się najwięcej charakteru maurytańskiego, i Braga, bardzo charakterystyczna mieścina. Najciekawszem jest jednak tło obrazów — natura. O tem tle, o tych wspaniałych krajobrazach mówi p. Pawiński szeroko i kwieciście.
W tym nadmiarze kwiatów i obrazów, ładnych, ale nie kreślonych ręką mistrzowskiego stylisty, leży nawet ujemna strona książki. Z drugiej strony, gdyby mniej systematyczności w opowiadaniu, które czyni je przewlekłemi — książka straciłaby na rozmiarach, ale zyskałaby pewnie jeszcze więcej czytelników.


28.

Bratnie dusze Sewera. Lwów, r. 1881, wydanie Gubrynowicza. Powieść ta, którą w swoim czasie drukowaliśmy w naszej gazecie, należy do tych sympatycznych opowiadań, które czyta się z zajęciem, a kończy z jakiemś dobrem, spokojnem uczuciem ciepła. Dla czytelników, którzy nie pamiętają treści Bratnich dusz, podajemy tu ją w skróceniu. Rzecz dzieje się w Anglii. Stary oryginał Smile (— czytaj Smaił —) odnajduje na ulicy chłopca, który, oświecając świeczkami wykonany przez siebie na chodniku obraz, zarabia w ten sposób pensy od przechodniów, a zarazem marznie. Smaił widzi w chłopcu talent i przygarnia go w imie społeczeństwa i dla społeczeństwa. Jest to poczciwy dziwak, który stworzywszy sobie teorię o społeczeństwie, o obowiązku służenia mu, szuka wszędzie talentów, bierze je w opiekę i przestrzega ich oryginalności. Smaił jednak oszukuje trochę siebie samego, bo, jakkolwiek wierzy szczerze w swoje teorie, wszelako robi, co może, dobrego, głównie z tego powodu, że ma nadzwyczaj poczciwe serce i jakieś wspomnienie, jakąś Ją, dla której pamięci żywi cześć nieograniczoną. Gdy mu się uda jakiś zacny czyn, mówi sam do siebie: „Samuelu, Ona dziś z ciebie kontenta“ — i rozrzewnia się. Zresztą, równie jest zabawny jak zacny i od razu podbija nie tylko serce, ale i humor czytelników. Po przygarnięciu małego Karola przygarnia z kolei i małą Jess i hoduje dwoje dzieci, nie szczędząc im serca, pieniędzy i oryginalnych przestróg. Dzieci udają się. Karol zostaje znakomitym malarzem, Jess równie znakomitą artystką. Odtąd zaczyna się druga część powieści, w której, ku wielkiemu zmartwieniu czytelników, Smaił mniejszą już gra rolę. Może on tylko przypatrywać się biernie swoim dzieciom, dzielić ich smutki i odczuwać radość. Może serdecznem, ukrytem jego życzeniem było, by dzieci pokochały się i pobrały — ale życzenia z początku nie spełniają się. Karol kocha śliczną młodą lordównę — Jess młodego lorda. Dopiero później, znacznie później, gdy oboje złamani i zawiedzeni spotykają się na obcej ziemi — wspomnienia przyjaźni dziecinnej różowieją zwolna i zmieniają się w miłość. — Wszystko wreszcie kończy się jak najlepiej, młodzi łączą się z sobą, a stary olbrzym Smaił znajduje przy ich ognisku serca kochające i niezmącony spokój.
— Gdyby tu Ona była!... — powtarza ze zwykłem westchnieniem, patrząc na szczęście dzieci.
— Więc któż jest ta, której pamięć tak czcisz? — spytała Jess.
— Polka, — odparł jednym wyrazem — i z dużych oczu, po płaskiej lecz sympatycznej twarzy stoczyły się dwie łzy.
Zakończenie niespodziane, ale oryginalne i sympatyczne. Całość jest bezpretensjonalna, ale miła. Sewer pisał wiele lepszych rzeczy, jak np. Przybłędy. gdzie talent autora, wszedłszy na nowe drogi, od razu się ukazał. Druga zwłaszcza część powieści znacznie jest słabsza od pierwszej, gdy losy dwojga dzieci zmieniają się w zwykły romans. Wszelako całość czyta się z zajęciem i przejmuje ciepłem, którem sama jest przepełniona.

29.

Wbrew opinii, powieść obyczajowa przez Stanisława Grudzińskiego. T. 2. Nakład M. Orgelbranda, r. 1882. Jest to powieść charakterów, zakreślona na szeroką skalę i pisana, jeśli można się tak wyrazić, w stylu szkoły dawniejszej. Nie ma w niej artystycznego wyrobienia szczegółów, misterności, tudzież obrazów natury i rzeczy. Autorowi chodzi głównie o przeprowadzenie charakteru przez różne fazy stopniowego w życiu rozwoju, dochodzi zaś do tego celu opowiadając spokojnie, zwolna i równo, nie kładąc nacisku na pojedyńcze momenta i trzymając się w sferze ogólnych określeń, które pojedyńczo brane nie bywają zbyt barwne, ale razem wzięte tworzą konsekwentną całość. — Bohaterką opowiadania jest kobieta, w której głowa góruje nad sercem. — Jest to istota ponętna i świetna, pełna talentu, wrażliwa, chciwa wiedzy, z umysłem otwartym dla wszelkiego rodzaju idei, — ale pozbawiona dobroci i głębszych podstaw moralnych, niespokojna i próżna. Jak przymioty jej pozbawione są moralnego fundamentu, tak znów wady znajdują go w egoizmie i górującej nad wszystkiem miłości własnej. Częstokroć oszukuje ona samą siebie, częściej jeszcze ludzi innych, tak zaś zatraca przez takie postępowanie wszelką szczerość, że w końcu pozowanie staje się jej drugą naturą. Jeśli spełnia jakieś dobre czyny, jeśli wygłasza szlachetne idee, to bierze je ze strony tylko estetycznej, nie zaś moralnej, czyni to dlatego, że może się sama podziwiać i innym wpoić podziw. Stąd szuka wszędzie pozorów, nie istoty rzeczy — i jest wiecznie aktorką, która usiłuje grywać podniosłe role, ale w gruncie ma oschłe i zepsute serce. Talent pisarski, jaki posiada, prowadzi ją tem bardziej na rozdroże, bo podnieca w niej miłość własną aż do chorobliwej potworności. Ten charakter błyskotliwy a czczy pojęty i przeprowadzony jest konsekwentnie, a przy tem jest oryginalnym pomysłem powieściopisarskim. Należało go tylko może staranniej wyrzeźbić, w całości skrócić, a w wykonaniu lepiej uplastycznić. Teza moralna autora jest jasną. — Wedle niej, kobieta choćby z bardzo otwartą głową, ze świetną powierzchownością i edukacją, z wrażliwością, talentem, może stać się nieszczęściem dla męża, dzieci i siebie samej, jeśli nie posiada natury szlachetnej i czystej. Wpływ męża może okiełznywać wady i hamować postępki, natury jednak samej zmienić nie może. Bohaterka opowiadania była żoną rozumnego i dzielnego człowieka, w którym rozum równoważyła prawość! Częstokroć uznawała mimowolnie jego wyższość, ale to właśnie, co by jednało mu serce kobiety prawdziwie dobrej, tę próżną i wrażliwą, a zazdrosną jak lichy aktor lub autor, tylko zniechęcało. Koniec końcem, kochana i otaczana opieką, nasza bohaterka porzuca jednak męża i dziecko i kończy jak awanturnica. Wrażenie, jakie sprawia ten charakter, wychodzi poniekąd na niekorzyść całej książki. Jeżeli bohaterem lub bohaterką powieści ma być charakter ujemny, to jedno z dwojga: albo musi on być wysoce tragicznym, albo pojętym satyrycznie, — inaczej powieść sama nie będzie sympatyczną. Laura w powieści Grudzińskiego, lubo konsekwentna, pojęta i obserwowana dobrze, budzi od początku do końca niesmak w czytelniku. Autor wrażenia te stara się zatrzeć, wprowadzając wiele innych postaci jaśniejszych — nie zdołał jednak nakreślić ich tak, by byli prawdziwymi ludźmi, nie zaś postulatami. Mąż Laury, Sępiński, jest człowiekiem słabym, a przy tem wygląda on jak morał, nie jak indywidualność, którą czytelnik widzi i która go interesuje. Dzieje się to w wyższym jeszcze stopniu z innemi postaciami. Przede wszystkiem są one tylko złe lub dobre, brak im zaś cech temperamentowych lub typowych. Te, które mają być typami, jak stryj Sępińskiego, hrabia Oksza, literat Rufin Jastrzębiec itd., są powszedni — lub traktowani zbyt pobieżnie. W ogóle za dużo figur wchodzi do powieści, wskutek czego muszą być zbywane ogólnikami lub rysami chwytanemi tu i owdzie z żywych osób, co jest metodą nieszczególną. Z drugiej strony rozstrzela się przez to interes powieści i zatraca się plastyka. W ogóle Wbrew opinii jest powieścią pisaną dobrze. Znać w niej pióro wprawne, spokojne i dojrzałe — ale brak jej tego, czem p. Grudziński powinien się właśnie jako poeta odznaczać, tj. piękności, wyższego polotu i siły.

30.

Tylko doktór. Szkic powieściowy przez Henryka Glińskiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Warszawa, r. 1882. Jest to szkic w całem znaczeniu tego wyrazu, czyli plan do powieści, która, dopiero rozwinięta i wykonana, mogłaby nabrać znaczenia. Oczywiście, wszystko zależałoby od wykonania, które w wielu razach wynagradza wady kompozycji. Wady te w szkicu p. Glińskiego płyną z braku związku wewnętrznego między samą bajką powieściową a dość znacznym epizodem opowiadającym dzieje stryjecznego brata bohatera, jego studenckie biedy i miłość. Treść opowiadania głównego w niczem się z tym epizodem nie łączy. Polega ona na zawodzie, jaki syn jedynak sprawił swemu ojcu sędziemu. Sędzia chciał zrobić synka inżynierem, synek zaś został doktorem. Stąd rozczarowanie, gniewy, kłopoty i trochę scen patetycznych lub komicznych, których ogół mało jednak przedstawia interesu, i należy do rzeczy arcy powszednich. Powtarzamy, że tylko świetne wykonanie mogłoby wynagrodzić czczość pomysłu — wykonania zaś takiego być nie może w szkicu.

31.

Dzieje Polski w zarysie przez Michała Bobrzyńskiego, t. II. Nakładem Gebethnera i Wolffa. Jest to tom drugi wtórego wydania Dziejów Polski. Książka ta wywołała, jak wiadomo, dużo sporów i polemik — dzięki którym rozeszła się bardzo szybko. Ponieważ w swoim czasie zamieściliśmy o niej obszerne sprawozdanie, myśl zaś główna Dziejów Polski nie została zmieniona, poprzestajemy tedy na zanotowaniu, iż w drugiem wydaniu praca p. Michała Bobrzyńskiego została znacznie rozszerzona. Niektóre ustępy zmieniono, inne dodano lub wyjaśniono. Jednym z najważniejszych i bardzo pożytecznych dodatków są Wiadomości z geografii politycznej Polski nowożytnej.

32.

Z wystawy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Urbański: Portret damy. Salon Towarzystwa przedstawia się w ostatnich czasach dość ubogo. Ogólny poziom prac artystycznych wzniósł się wprawdzie do znacznej wysokości. Niezaprzeczenie malarze nasi nie tylko pod względem liczby, ale i pod względem biegłości w malowaniu wyżej stoją niż przed laty pietnastu lub dwudziestu. Z tem wszystkiem nie ma obecnie na wystawie ani znakomitych nazwisk, ani znakomitych obrazów. Obok dużego płótna p. Piwnickiego, w którem śmiałość rysunku zastępuje często jego poprawność, a bezład kompozycji, bezład bitwy; obok prawdziwie dobrego obrazu p. Piotrowskiego i utworów Pane, starannych, eleganckich, ale przypominających zawsze malowidła na tacach — zasługuje na bliższą uwagę portret damy p. Urbańskiego. Nazwisko artysty mało jest nam dotychczas znane, portret jednak poleca je wcale dobrze. Zręczny i pełen naturalności układ postaci zdradza dobry smak. Przy tem artysta widocznie umie rysować. Układ ten przypomina nam mocno pyszny portretowy obraz Czachórskiego, który podziwiano w salonie wystawy jeszcze do niedawna. Nie wiemy, czy to podobieństwo jest wypadkowe, czy płynie z przejęcia się utworem Czachórskiego. Ale nawet w tym ostatnim razie nie można by go wziąć za złe p. Urbańskiemu. Dowodziłoby ono bowiem tylko, że artysta trzyma się dobrych wzorów. Czachórski pod względem smaku, wytworności i techniki w malowaniu może być wybornym przewodnikiem, ponieważ zaś nie jest to artysta ekscentryk, więc nie wpędzi nikogo w manierę. Portretowi p. Urbańskiego zarzucić by można to tylko, że malowany jest nieco za twardo, głowa modelowana jest tak starannie, że prawie przemalowana, skutkiem tego nadto odrzyna się konturami. Jest to jednak niewielka wada, której uchronić się łatwo — w każdym zaś razie całość staje na tej granicy, gdzie kończy się prosta podobizna portretowa, a zaczyna dzieło sztuki.

33.

Z wystawy Krywulta w Hotelu Europejskim. Kaprea za Tyberiusza. Obraz Henryka Siemiradzkiego. Słyszymy niejednokrotnie ubolewania nad tem, że tak znakomity malarz jak Siemiradzki nie bierze za przedmiot do swych obrazów motywów polskich, ale maluje odległy świat rzymski. Wyznajemy, że ubolewania te, jakkolwiek płynące z najlepszych i godnych uznania intencyj, wydawały nam się zawsze poglądem do najwyższego stopnia zaściankowym. Przede wszystkiem jesteśmy wraz z innemi europejskiemi narodami dziećmi kultury, która wyrosła z pnia rzymskiego, jest to więc spuścizna tak dobrze nasza, jak niemiecka, francuska lub angielska. Pierwsi zapewne śmielibyśmy się z Francuzów, gdyby gwałtem narzucali np. Gêromowi wyłącznie francuskie tematy, lub z Niemców, gdyby mieli za złe Kaulbachowi, Pilatemu albo Maxowi, że nie malowali wyłącznie chłopów i ritterów niemieckich. Bez względu na to, jakie malarz bierze temata, sława i sztuka polska wzbogaca się, jeśli malarz jest Polakiem. Artysta więcej niż ktokolwiek ma prawo powiedzieć sobie nil humani a me alienum puto, — i gdyby, chcąc ubiegać się o popularność, malował swojskie przedmioty gorzej niż maluje obce, to sztuka polska nie tylko by nic na tem nie zyskała, ale straciła. Artysta ma swój smak i swój temperament artystyczny. Pewne kształty i barwy przemawiają do niego silniej jak inne; odczuwa on je estetycznie dokładniej — więc i maluje lepiej, że więc szuka ich wszędzie i czerpie z takiego otoczenia, z takich światów, w których je znajduje, to już nic dziwnego. Opinia to raczej ma baczyć, by była zawsze rozważną, dojrzałą, tolerancyjną, i strzec się, aby nie obniżyła sztuki naszej, wywierając niewolniczy i zgubny nacisk na swobodę wyboru artystów. Henryk Siemiradzki wybrał sobie świat rzymski i nikt nie ma prawa go zmuszać, by wybrał inny, bo może, że malowałby go z mniejszem mistrzostwem, przez co jedno polskie nazwisko zyskałoby mniej sławy i uznania u obcych niż ma dziś. Ostatni jego obraz jest epizodem z pobytu Tyberiusza na Kaprei. Stary cezar czuł się bezpieczniejszym na owej odludnej wyspie wśród pretoriańskich kohort, niż w Rzymie, na którym zaciążyła również straszna, jak nikczemna dłoń Sejana. Tyberiusz obawiał się Rzymu, ale i pogardzał tem światowładnem miastem, w którem już, jak pisze Tacyt, ruere in servitium consules, patres, equites. O ile też z początku sprężyście dzierżył rządy państwa, o tyle na Kaprei, tak przed jak i po upadku Sejana, można życie jego określić dwoma słowami: orgia i morderstwo. Zwłaszcza też po katastrofie z Sejanem okrucieństwo cezara doszło do najwyższego stopnia, a podejrzliwość coraz liczniejszych dostarczała mu ofiar. Był to pierwszy cezar z długiego szeregu katów i rozpustników. Późniejsi jednak nie mogli zwykle srożyć się długo — jego urok był jeszcze zbyt silny, by śmiano zaraz się na niego targnąć, a kohorty pretoriańskie nie przywykły jeszcze zmieniać cezarów i licytować tronu więcej dającemu. Z tego powodu Kaprea była przez jedenaście lat złowrogą zmorą, ciążącą na piersiach Rzymu, a przede wszystkiem na głowach, które w jakikolwiek sposób nad poziom ogólny się podniosły. Cezarianizm był wielką niwelacją, w niczem zaś nie miał podobieństwa z późniejszemi monarchiami średnich wieków, opartemi na szlachcie i feudalizmie. Za czasów Tyberiusza już wygodniej było być przekupniem oliwek niż potomkiem Marcellów, albo ginąć w tłumie niż być faworytem przy dworze. Nieraz też ci, którzy opływając w łaskach, dzielili uczty i orgie nocne cezara — drżeli o swój los, nauczeni krwawemi przykładami. Kto dziś leżał na triclinium przy stole, jutro mógł leżeć na dnie morskiem lub u stóp urwiska. Siemiradzki wybrał właśnie taką chwilę, w której orgia spotkała się oko w oko ze śmiercią. Orgia trwała widocznie przez całą noc, bo gdy kółko ucztujących opuściło triclinium, by odetchnąć świeżem powietrzem, już świt bieli bladem światłem skały i morze. Pijani uczestnicy, tworząc szalony korowód, wychodzą z ciemnego korytarza skał nad sam brzeg. Tańczą jeszcze, biją w bębenki i dmą w tybie — gdy wtem część uczestników koła przeraża się nagle strasznym widokiem. Oto u stóp urwiska leżą trupy skazanych, którzy wczoraj jeszcze może zostali strąceni ze skał z rozkazu cezara. Jeden z nich leży trochę w głębi na wznak, z otwartemi strasznie oczyma i wyszczerzonemi zębami, a nad nim zwiesza się na gałęziach drzewa pokrwawione prześcieradło — drugi, bliżej tańczącego koła, padł na bok z pogruchotaną głową. Chwila straszliwie dramatyczna. Ci, którzy ujrzeli nagle trupy, zatrzymują się jakby rażeni piorunem — szał mija, wino i pijany szał wietrzeje w jednej chwili z ich głów, a na twarzach jeszcze zarumienionych maluje się przerażenie i obłęd. Są to rozbestwione, a zarazem spiorunowane strachem zwierzęta. Tymczasem inni w korowodzie tańczą jeszcze i grają na instrumentach, z szaleństwem w oczach i uśmiechem na twarzy. W dalszej grupie widać jakiegoś starca opartego na ramieniu bachantek, w którym sprawozdawcy chcieli widzieć Tyberiusza. Jedna z nich dojrzała już trupy, co widać z osłupiałych jej oczu; na twarzy małego Murzynka świecącego pochodnią widać również przerażenie, starzec zaś, zapewne pijany, śmieje się jeszcze śmiechem bezprzytomnym i zarazem cynicznym, ukazując resztki zepsutych zębów. Nie sądzimy, by to był Tyberiusz — starzec ten bowiem jest otyły, gdy tymczasem o postaci Tyberiusza inne dochowały się wieści. Postać, jaką widzimy na obrazie, jest tylko ilustracją czasów, w których starość i młodość, piękność i brzydota zarówno były rozpasane, zarówno nakładały wieńce róż na głowę, by brać udział w orgiach cezariańskich. Artysta czasy owe i wszystkie ich antytezy zrozumiał jak historyk, a odczuł i zamknął w żywe kształty jak prawdziwy poeta. Jest to też jeden z najpiękniejszych obrazów Siemiradzkiego i pióro mimo woli czuje swe niedołęstwo wobec pędzla, gdy przychodzi opisywać to świetne przeciwstawienie rozszalałego życia ze śmiercią, tę grozę i tragiczność, jaka wieje z całego obrazu. — Ponury krajobraz dopełnia w mistrzowski sposób wrażenia. Blade, rozpierzchnięte światła wydobywają z cienia ponure zarysy skał; w ciemnem gardle wąwozów pochodnia rzuca czerwone, pogrzebowe blaski na dalszą grupę. Morze jest jeszcze ciemne, surowe — w dali płoną ognie na świątyni — na wschodzie widać pierwsze blaski świetliste. Widno jest na tyle, że widać już wszystko, wyrazy twarzy, trupy i pokrwawione prześcieradła — ten jednak półmrok, ta tajemniczość, ta bladość światła walczącego jeszcze z cieniem — wszystko to jest tak tragiczne, iż czuje się dreszcz mimowolny. A jednak obraz przykuwa i pociąga mimowolnie tajemniczym jakimś urokiem dzikiej poezji. Z drugiej strony zadziwia on także, odkrywa on bowiem zupełnie nową stronę twórczości artysty. Jest on tak odmienny od wszystkiego, co dotąd malował Siemiradzki, tak odskakuje od dotychczasowych płócien pełnych słońca, plam świetlistych i blasków, że jest zarazem odpowiedzią zamykającą raz na zawsze usta tym, którzy twierdzili, że Siemiradzki nie może już wyjść z promieni słonecznych drgających wśród liści drzew. Trudno doprawdy powiedzieć, czy w tym obrazie więcej wyrazu i tragedii ludzkiej, czy też poczucia natury. Tak poczutego poranku i morza — nie widzieliśmy dotąd. W samym krajobrazie leży tyle poezji natury, iż gdyby się ona nawet nie dopełniała wspaniałą tragedią ludzką, obraz miałby i tak wartość mistrzowskiego płótna. Porównywając Siemiradzkiego tylko z Siemiradzkim, powtarzamy jeszcze raz, że obraz ten jest jednem z największych jego dzieł. Wstrzymujemy się też od wszelkich uwag tyczących strony technicznej — byłyby one bowiem tylko dalszym ciągiem podziwu. Sądzimy zresztą, że wobec takiego artysty uwagi z naszej strony, tyczące samej techniki, byłyby tylko dowodem zbytniej ufności we własną biegłość krytyczną i zbytnią śmiałością. Sprawozdawca musi w tym wypadku poprzestać tylko na podzieleniu się wrażeniem z publicznością — z czego staraliśmy się wywiązać.

34.

Na łaskawym chlebie, komedia w trzech aktach przez Stanisława Stanisławskiego. Jest to pierwszy utwór młodziuchnego pióra, dlatego niepodobna go sądzić wedle wymagań surowej krytyki. Ale, si vires desint, voluntas laudanda est!. — Komedia oczywiście nosi i nosić na sobie musi wszelkie ślady literackich pierwocin. Brak w niej znajomości sceny, pisarskiej wprawy, oryginalnej obserwacji i jednolitości. Osoby wchodzące w grę nie są powiązane jedną ogólną ideą, stają natomiast luźnie lub grają rolę dopełnień w personelu, częstokroć zupełnie zbytecznych. Nie potrzeba było wprowadzać rodziców, służących i krewnych doktora Władysława, aby przekonać czytelnika, że los jego jest ciężki, praca na utrzymanie całej rodziny wyczerpująca. Ten cały stosunek można było zamknąć w kilku wierszach opowiadania; osoby te bowiem w komedii ciężą — a na przebieg i rozwiązanie akcji nie wpływają. Być może, że autorowi chodziło o zaznaczenie niesmaku, z jakim nawet i te najbliższe Władysławowi istoty patrzą na kochaną przez niego kobietę — rozwódkę. Ale i w tym razie cel nie został dopięty, bo stosunek np. matki Władysława, Marty, do Eugenii nie tyle jest wyrazem poglądu zwykłych kobiet na rozwódki, ile szeregiem sprzeczek między gadatliwą staruszką a nerwową damą. Pan Mikołaj, ojciec Władysława, i krewny jego, Przybulski, są zupełnie piątemi kołami u wozu. Gdyby to jeszcze były figury wysoce typowe — można by je usprawiedliwić, ale przeciwnie, są to dość blade i komunalne sylwetki. Trzeci akt dzieje się na wsi u jenerałowej, krewnej kochanki Władysława, i tu znowu widzimy szereg postaci komparsowych, nie mających związku z akcją; sama jenerałowa byłaby niezłą, gdyby nie to, że podobne typy lub blisko im pokrewne widzieliśmy już nieraz na scenie. Główne figury: Władysław i Eugenia, również nie działają prawie nic. Los ich nie rozstrzyga się z całego przebiegu usiłowań, wypadków i akcji, ale zależy od procesu, który względem sztuki jest czemś zupełnie zewnętrznem. Dialogi są w całej sztuce zbyt długie, co przy braku sceniczności i związku między osobami do reszty może odjąć jej interes. Szkoda także, że autor nie stanął na gruncie zupełnie swojskim, ale w pierwszych dwóch aktach przeprowadzał postacie dziwne jakieś, które pod wpływem obcych naleciałości straciły pokrewne nam rysy i tworzą świat odrębny, nieznany i mało zrozumiały. Jeśli jednak pomimo tego, że i Władysław i Eugenia, a zwłaszcza ona, noszą na sobie ślady miejscowych naleciałości, a dalej jeśli mimo ich fałszywego stosunku obie te postacie umieją sobie przecie zjednać sympatię czytelnika, to już zasługa autora. Pan Stanisławski umiał w nie wlać jakieś ciepło młodego serca — i to ratuje Eugenię, bo zresztą chęć idealizowania jej sytuacji jest daremną. Wolno kobiecie, która nie żyje z mężem i stara się o rozwód, oddać serce innemu, ale nie wolno, póki nie jest rozwiedzioną, mieszkać z kim innym pod jednym dachem. Zasługuje to na potępienie nawet ze stanowiska nader liberalnej moralności. Jej kłótliwość, czy płynie z nerwów lub nie, również jak lekkomyślność, która ukazuje się aż zbyt dowodnie w kupnie kapelusza za ostatni grosz zapracowany tak ciężko przez Władysława — wszystko to obniża jej charakter — i wprost mogłaby się stać wstrętną, gdyby nie to, że jednak kocha prawdziwie. Owoż autor, który umie z prawdą odtworzyć uczucia i swoje własne ciepło przelać w stworzone przez się postacie — zawsze obiecuje wiele na przyszłość. Pierwsze prace muszą być niedoskonałe — z tem trzeba się pogodzić, ale autor nie powinien się ich niedoskonałością zrażać, zwłaszcza jeśli mu nie przeczą, iż mimo wszelkiej wadliwości jest w jego utworze jakaś iskierka, która może kiedyś pięknem światłem zapłonąć. Należy tylko przypatrywać się życiu pilnie, czytać wiele i pracować wytrwale.

35.

Obrazki z życia północno-wschodniej Afryki. Skreślił Jan Finkelhaus. Rozróżnić należy w tej książce dwa żywioły, jakkolwiek są one w opowiadaniu pomieszane ze sobą. Pierwszy, sprawozdawczy, obejmujący osobiste przygody i spostrzeżenia autora — i drugi, w którym autor opowiada epizody bezpośrednio go nie tyczące, lub sprawy, w których osobistego udziału nie brał, ale które mają dopełniać charakterystyki mieszkańców północno-wschodniej Afryki. — Druga ta strona nosi charakter prawie beletrystyczny. Takiemi są rozdziały: Z życia Ajadów, Kuany, Selim i Zohra itp. Czasem autor w opowiadaniu powieściowem zachowuje dla większego ożywienia swoje ja; czasem opowiada zupełnie przedmiotowo. Zresztą, jak wspomnieliśmy, oba pierwiastki, tj. sprawozdawczo-osobisty i powieściowy, pomieszane są zupełnie, na czem opowiadanie i jego barwność niewątpliwie zyskały, ale co dało powód do niewłaściwych nieporozumień; kto bowiem ten dwojaki charakter zrozumie, ten pojmie zarazem cel autora i nie będzie miał do niego pretensji. W ustępach, w których opowiadanie snuje się jak powieść, autor nie mając na widoku siebie, obiera umyślnie tę formę dla pochwycenia charakteru i ludzi — i uplastycznienia obrazów życiowych. Naszem zdaniem, autor ma wszelkie prawo pisać w ten sposób i nie można go za to obarczać zarzutem fantazjowania, zwłaszcza gdy obok ustępów bardziej beletrystycznych, dział sprawozdawczy jest ścisłym jak u p. Finkelhausa. Autor popełnia wprawdzie kilka omyłek faktycznych, które płyną z nadawania nazwom specjalnym znaczenia ogólnego. Tak np. specjalną nazwą orangutangów chrzci w ogóle małpy. Jednakowoż tak ta, jak inne podobne omyłki są tylko niewłaściwością wyrażenia, autorowi bowiem widocznie było wszystko jedno, czy małpy afrykańskie nazywają się orangutangami, czy inaczej. Sama podróż jest zajmującą i pełną nowych widoków. Pan Finkelhaus puścił się do Algeru z Marsylii. Zwiedził miasto Alger i jego okolice, dalej Bufaryk; był u podnóża Atlasu i w Blidah. Poznał przy tem wielu Polaków stale tam mieszkających, których opowiadania rozjaśniły mu wiele stosunków miejscowych. Ciekawe są rozdziały o urządzeniach administracyjnych, o przyszłości kraju i gospodarstwie francuskiem. Na to gospodarstwo patrzy p. Finkelhaus krytycznie. Francuzi nieszczególnymi są kolonistami i o wiele ustępują pod tym względem Anglikom. Między Francuzami najlepiej kolonizują Alzatczycy. Z Bony wyruszył p. Finkelhaus do Tunisu, zaglądając po drodze wszędzie, gdzie go puszczano, a nawet i tam, gdzie nie patrzono na niego chętnie. Arabowie bowiem patrzą trochę krzywo na wścibskich Europejczyków, wdzierających się gwałtem nawet w tajemnice ich życia. Pan Finkelhaus należy do podróżników ciekawych, którzy lubią dotrzeć wszędzie, a którzy przy tem opowiadają chętnie. W książce jego panuje nawet miejscami zbytnia obfitość słów, na czem traci jasność. W Tunisie autor zwiedził Gulettę, samo miasto Tunis, — ostatnie nader szczegółowo, wreszcie zajmującą swą wędrówkę zakończył na ruinach Kartaginy, które zwiedził nie jako archeolog, ale jako wesoły „flirt“ dwóch ładnych Angielek. Wadą jego książki jest zbytnie gubienie się w drobnych szczegółach, co utrudnia czytelnikowi, nie znającemu opisywanych krajów, odróżnienie rzeczy ważniejszych od mniej ważnych. Szkoda także, że p. Finkelhaus nie dał ogólnej topografii kraju, same nazwy bowiem, jak Bufaryk lub Tipaza, nikomu nic nie mówią; gdybyśmy zaś mieli przed oczyma ogólny obraz geograficzny, łatwiej by nam przyszło zrozumieć, gdzie w szczególności autor jeździł i co mianowicie opisuje. Zdaje nam się również, że i różnice klimatu miejscowości blisko siebie położonych dałyby się wyjaśnić i zrozumieć z pomocą geografii, a mianowicie przez wyjaśnienie wysokości, do jakiej pojedyńcze części kraju wznoszą się nad poziom morza. Bez tych wyjaśnień czytelnik gotów uważać Algerię za kraj dziwnie fantastyczny — i trudno mu sobie zdać sprawę z całości. Mimo tych uwag, które zmuszeni byliśmy uczynić, przyznajemy chętnie, że książka p. Finkelhausa jest pisana dobrze, barwnie, żywo, i że zawiera wiele cennych spostrzeżeń, dopełnionych tu i owdzie starannie postrzeżeniami czynionemi przez innych poważnych podróżników. Autor nie tylko sam był w Tunisie i Algerze, ale przeczytał o tych krajach sporo poważnych książek, które mu poznanie ułatwiły i były mu przewodnikiem tak cennym jak własne oczy.

36.

Wyświecona, obraz Herncisza w Salonie artystycznym Ungra. Obraz ten poprzedzony został pewnym rozgłosem. Mówiono o nowej gwieździe artystycznej, dlatego nie brakło ciekawych tak między prawdziwymi miłośnikami jak i między szerszą publicznością. Oczekiwania zostały jednak poniekąd zawiedzione. Obraz jest ładny, znamionujący niewątpliwy talent i pewną umiejętność, ale daleki od doskonałości, do jakiej winno sięgać prawdziwe dzieło sztuki. Ostatecznie na każdej wystawie zagranicznej można spotkać wiele równie dobrych płócien, którym nikt nie odmówi uznania ani nawet pochwał, ale które nie zasługują na szczególny rozgłos. Wyświecona jest dobrą obietnicą na przyszłość, nie zaś żadnym fenomenem artystycznym. Temat jej co do ducha pokrewny jest ze Skazaną Rossowskiego — Skazana jednak o wiele przewyższała Wyświeconą nie tylko dlatego, że była pierwszą, ale pod względem kompozycji i wykonania. Wyższość pomysłu polegała w pierwszym obrazie głównie na tem, że Skazana była ofiarą, co malowało się w jej postawie i wyrazie twarzy. Z tego powodu budziła litość, przywiązywała widza do siebie swojem nieszczęściem i cierpieniem. Stanowiło to jej urok idealny, którego Wyświeconej brak. Przypuszczamy, że barbarzyńskie prawo wyświecania dotykało często istoty niewinne — ale bohaterka p. Herncisza nie wygląda wcale na niewiniątko. Na twarzy jej widać raczej jakąś namiętną zawziętość; oczy jej płoną, białe zęby błyskają z ust czerwonych. Za chwilę zwleką z niej odzież i będą ją nagą gnać przez ulice miasta, a jednak na jej twarzy nie znać wstydu. Jest to urocza czarownica, ale czarownica, rodzaj Cyganki, która naprawdę musiała broić. Może się to komuś podobać, zwłaszcza że Wyświecona jest niezmiernie piękna, a przy tem rysowana i malowana doskonale; zajmie ona z pewnością zmysły; ale gdy w Skazanej był jakiś rozdzierający dramat, który widz sobie w duszy dośpiewywał — u Herncisza jest tylko barbarzyński zwyczaj, ilustrowany co do głównych osób dość świetnie — wszelako bez wyższego polotu. Inaczej mówiąc — pomysł jest mniej szlachetny. Podnieść go mogło tylko niezmiernie świetne wykonanie, ale i pod tym względem w obrazie dużo jest szwanków. Sama Wyświecona i kat — a w ogóle środkowa naczelna grupa, jest dobra i niewiele pozostawia do życzenia tak pod względem wyrazu, jak i techniki w ogóle; za to gromady widzów po obu stronach obrazu przedstawiają wiele do życzenia. Młoda kobieta zwrócona profilem, w której twarzy widzą niektórzy wiele współczucia czy zaś tylko zaciekawienie się połączone z przestrachem — jest fałszywa w kolorycie, który jedynie mógłby usprawiedliwić jej małość w stosunku do ogromnej twarzy i postaci halabardnika odsuwającego tłum — jeśli bowiem artysta pragnął ją przez proporcję rysunkową wsunąć bardziej w głąb, należało to uwydatnić w malowaniu. Takiż sam błąd perspektywiczny widzimy w stosunku tejże samej kobiety do głowy mężczyzny wyglądającego spomiędzy filarów. Ten jest znacznie dalej, a jednak głowa jego prawie jest większa od stojących bliżej. W ogóle w większości postaci albo perspektywa jest zaniedbaną, albo koloryt fałszywy. Prawa strona obrazu jest zacieśniona; brak tam powietrza, swobody. Jest to masa dość konwencjonalna, wśród której brak oryginalnych postaci. Artysta wysiliwszy się na środkową grupę, traktował lekko boczne, jakby miały służyć tylko do zapełnienia boków. Jest to błąd, bo właśnie ci świadkowie barbarzyńskiego obyczaju mają dopełniać jego charakteru. U Rossowskiego tak było. Herncisz zaś miał nawet więcej pola do tworzenia rozmaitych wyrazów. Jego dramat odgrywa się, miarkując po strojach i perukach, w czasach późniejszych — można więc było ludzi podzielić na zwolenników i przeciwników, w imię ludzkości, dawnego obyczaju, przez co obraz zyskałby na ożywieniu. Powtarzamy jeszcze raz, że obraz, mimo wszystkich wad w rysunku i kolorycie, jest piękny, że znamionuje talent, ale brak mu jakoś szczerości. Być może, że pierwszy do niego pomysł zarysował się w wyobraźni p. Herncisza pod wpływem Skazanej; więc — chociaż dzięki talentowi artysta uniknął naśladownictwa wprost, przecie jednak wrażenia otrzymanego pośrednio, od kogoś, a nie od rzeczy samej, nie mógł odczuć dość mocno i szczerze. Skutkiem tej pośredniości wrażeń obraz robi wrażenie dobrego malowidła na zadany temat konkursowy. Jest to wiele; ale samodzielna, szczera i natchniona twórczość, to jeszcze więcej — gdy zaś połączy się z nią doskonałość techniczna, wówczas dopiero artysta dać może prawdziwe dzieło sztuki. Na tym wysokim stopniu obraz pana Herncisza jeszcze nie stoi.

37.

Krzyżacy 1410. Obrazy z przeszłości przez J. I. Kraszewskiego. T. 2. Warszawa, nakładem Gebethnera i Wolffa. 1882. Niektórzy twórcy powieści historycznych uważają historię samą, to jest wypadki historyczne, tylko za ramy, w które wstawiają obrazy życia współczesnego. Starają się je wskrzesić, — tak pod względem archeologicznym, jak i obyczajowym. A wówczas otwierają się przed nami jakby światy nowe, o których ogólna historia polityczna nic nas nie poucza. Widzimy wnętrza domów stawianych przed wiekami, ich urządzenia, statki, a dalej ludzi wraz z ich sposobem myślenia, obyczajami i całym bytem. Fantazja autorska, dopełniona badaniem i intuicją, dopełnia historię ze strony prywatnej, dając tej ostatniej przewagę nad polityczną. W Krzyżakach stary mistrz naszej powieści poszedł inną drogą. Zetknął on się z faktami tak wielkiemi i mającemi tyle dla nas uroku, że historia polityczna po prostu porwała go. To też właściwa powieść wije się w Krzyżakach naokoło historycznej osnowy tak jakoś nieśmiało, jak maleńka gałązka bluszczu naokół olbrzymiej wieży jakiego średniowiecznego gmachu. Grünwald ciśnie tam wszystko swą wielkością; wszędzie historia polityczna przeważa nad archeologią i stroną obyczajową ówczesnego życia — wszędzie występuje na pierwszy plan. Zyskała na tem niewątpliwie wielkość obrazu, ale, że strony czysto powieściowe straciły cokolwiek, to i sam szanowny autor zapewne chętnie by przyznał. Powieściowi bohaterowie opowiadania, jak pan Andrzej Brochocki, młody Dienheim, Ofka i Noskowa, to tylko ulotne i szkicowe sylwetki w opowiadaniu. Nie historia jest tłem, na którem autor maluje ich losy, ale oni to właśnie są tylko jakby dorzuceni, w duchu konieczności powieściowej, do wypadków niezmiernie od nich ogromniejszych. Jest to jedyna uwaga krytyczna, jaką można uczynić, bo zresztą łatwo każdy zgadnie, że i ogromne wypadki opowiedziane są malowniczo i tak zajmująco, iż dwa tomy jednym tchem przeczytać można. Jedynie opis bitwy grünwaldzkiej zawiódł trochę nasze oczekiwania. Autor postanowił widocznie naszkicować ją tylko z pewnych stron i nie tworzyć wielkiego, wykończonego artystycznie obrazu. Może powstrzymał go wzgląd, że takowy stworzył już Szajnocha; ale w każdym razie żałujemy, że się tak stało, gdyż bogactwo faktu może dostarczyć wielu jeszcze twórcom niewyczerpanego materiału. Natomiast obrazy Malborga i narad krzyżackich są wysokiej artystycznej wartości. Czytelnik przenosi się całkowicie w czasy ubiegłe i słyszy echo kroków żelaznych rycerzy, odbijające się wśród kamiennych gmachów. Również piękną w znaczeniu estetycznem i pełną efektów jest chwila, w której pierwsi gońcowie przybiegają do Krzyżaków z wieścią o klęsce. Tylko niezmierna wprawa powieściopisarska i znakomity talent mogą wyjaśnić tę łatwość tworzenia od jednego zamachu podobnych obrazów. Wobec podobnych zalet bledną drobniejsze uchybienia i sprawozdawca musi przyznać, że gdyby strona archeologiczna i bytowa dorównywała w tym utworze kronikarskiej, a zarazem gdyby fantazja dopełniła, czego erudycja dać nie mogła — należałoby policzyć Krzyżaków do najcelniejszych dzieł Kraszewskiego.

38.

Bitwa pod Raszynem. Powieść historyczna dla młodzieży, przez Walerego Przyborowskiego, z 6 rycinami, podług rysunku Gersona. Warszawa, nakładem Gebethnera i Wolffa, r. 1881. Bohaterem tej powieści jest mały Janek, któremu los pozwolił podsłuchać oficerów niemieckich, układających się, jak napaść znienacka i wziąć w niewolę księcia Józefa, bawiącego z małym pocztem ułanów w Nadarzynie. Wysłuchawszy zmowy, Janek wymyka się z piwnicy, siada na kucyka, galopuje przez siedm mil bez ustanku i ostrzega dość jeszcze wcześnie księcia, od którego dostaje za to krzyż. W Nadarzynie biorą go jednak Niemcy do niewoli, ale w drodze napadnięci i pobici przez ułanów uciekają. Gdy ułani również pognali za nimi, Janek zostaje sam, wśród lasu. Następnie włóczy się z Cyganami, doznając różnych przygód; wreszcie ucieka od nich i trafia na największy zamęt bitwy pod Raszynem, w której dokazuje cudów waleczności, rąbiąc Niemców jak wióry. Przygody takie mogą dzieci, a zwłaszcza chłopców, zajmować do najwyższego stopnia. Szkoda tylko, że autor zbył kilku pobieżnemi słowy historię, miał bowiem doskonałą sposobność, przy opowiadaniu o losach Janka, nauczyć dzieci, co naówczas działo się na świecie, jakim sposobem powstało Księstwo Warszawskie i o co toczyła się wojna. Na takiem połączeniu utile dulci zyskałaby niezmiernie książka. Rzucamy tu nawiasem uwagę, że gdyby ktoś w formie powiastek dla dzieci objął całą historię od początku aż do czasów ostatnich, wyświadczyłby niemałą przysługę literaturze dziecinnej i ułatwiłby niezmiernie późniejsze uczenie historii. Jest to jednak zadanie ważne i trudne, wymagające prawdziwego talentu i powieściopisarskiego i pedagogicznego. Sądząc z Bitwy pod Raszynem i z poprzednich prac historycznych p. Przyborowskiego, mógłby on się o spełnienie tego zadania pokusić. Wracając do Bitwy, jest to w każdym razie książka ciekawa, a o wiele pożyteczniejsza od innych powiastek dla dzieci tłumaczonych z angielskiego, w których, prócz przygód rozpalających do wysokiego stopnia wyobraźnię i nieprawdopodobnych awantur, nie ma nic innego.


39.

Z podróży po Norwegii Jana Finkelhausa. Biblioteka Mrówki, t. 128. Lwów, nakładem Księgarni Polskiej. Książeczka nie obejmuje całej podróży; są to raczej urywki z podróży, poświęcone szczególnie kwestiom oświaty ludowej w Norwegii w urządzeniu wewnętrznem tego kraju. Spostrzeżenia p. Finkelhausa wypadają na korzyść Norwegczyków. Jest to jeden z najoświeceńszych ludów w świecie, w którego skromnym budżecie największą rubrykę zajmują szkoły. To też nie ma tam prawie nie umiejących czytać i pisać, chyba dzieci, które rodzą się niedołężne umysłowo. Pod względem urządzeń wewnętrznych Norwegia jest typem społeczeństwa demokratycznego, w którem panuje absolutna równość stanowa. Są to wszystko chłopi nader oświeceni i w ogóle zamożni, ale nie różniący się między sobą nawet bogactwem, gdyż, mimo ogólnego dobrobytu, kraj jest ubogi i wielkie fortuny nie wytwarzają się w nim dotychczas. Piękna jego przyroda znaną jest powszechnie. Autor opisuje ją z zachwytem. Nowością dla nas zupełną jest wzmianka autora o tem, iż w tym kraju tak północnym i zimnym są miejscowości, w których dojrzewają winogrona. Chrystianię, stolicę kraju, autor zwiedził dość dokładnie, ale nie zdołała go zająć. W ogóle natura widocznie przeważa w Norwegii nad dziełami rąk ludzkich. Dokładnego zresztą pojęcia o kraju z książki p. Finkelhausa mieć nie można, gdyż, jak wspomnieliśmy, są to urywki z podróży, poświęcone tylko niektórym sprawom norweskim.


40.

Album widoków przedstawiających miejsca historyczne Królestwa, Galicji i Ziem Krakowskich, rysowane z natury przez Napoleona Ordę. Skład główny w Pińsku u autora. Gubernia mińska. Szósta seria tego pięknego i pożytecznego wydawnictwa ukazała się niedawno. Obejmuje ona Galicję, wszystkie jej znakomite miejscowości historyczne lub bardziej malownicze. O wartości artystycznej wydawnictwa, równie jak o zasłudze obywatelskiej autora, który nie szczędził trudów i kosztu, by wyilustrować wszystkie ziemie Polski, pisaliśmy niejednokrotnie poprzednio. Obecnie tedy poprzestajemy na przypomnieniu publiczności, że winna stale przychodzić w pomoc podobnemu wydawnictwu, którego celem jest utrwalić swojskie pamiątki. Ruiny dawnych historycznych zamków kruszą się lub przechodzą w ręce, które ich uszanować nie umieją. — Wkrótce może pamiątka wielu miejscowości przechowa się li tylko w tym albumie, a zatem tem większą mu to nadaje wartość. Biorąc zaś ze strony czysto estetycznej, ci co salony swe i stoły zdobią lichemi fotografiami widoków niemieckich, włoskich lub szwajcarskich, mają sposobność przyozdobić je oryginalnemi widokami własnego kraju. Będzie to piękniej, poważniej i pożyteczniej.

41.

Straszne skutki zaniedbanego wychowania. Powiastka przez Lusławę, r. 1880. Podzielona osadatejże, r. 1881. Literatura nasza ludowa jest uboga, a co więcej, to prace, które już posiadamy lub które pojawiają się w handlu księgarskim, są mało zadawalniające. Panuje dość powszechne mniemanie, że dla prostego ludu należy pisać jak pisze się dla dzieci, a prócz tego, że utwory ludowe mogą się obejść bez artystycznego obrobienia. Jest to błąd zasadniczy, który w obu razach szkodzi, odejmuje bowiem wpływ, jaki książka wywrzeć by mogła. Chłop nasz jest pozytywnym człowiekiem i jako dziecka traktować go nie można. Spotykając się w książce z naiwnością dziecinną, która ma niby zastępować prostotę, traci zaufanie do książki, przyucza się nie patrzeć na nią jako na rzecz poważną i pożyteczną. Z drugiej strony, książki ludowe, by były zrozumiałe, muszą mówić silnie i plastycznie, bo na to, by czytelnik własną wyrobioną wyobraźnią wypełnił mgliste ogólne określenia, liczyć nie można. Trzeba więc w książkach ludowych zwięzłości, prostoty, jasności i siły, co wymaga artyzmu. Warunkom tym powiastki pani Lusławy w małej tylko części czynią zadość. Jej stanowisko jest naiwne, autorka za widocznie usiłuje zniżyć się do pojęć prostaczków, z czego od razu wynika brak powagi — a co nie przeszkadza autorce używać określeń zbytecznych i dla prostaków niezrozumiałych. Zaraz na stronicy pierwszej spotykamy wyrażenie „ufny w przychylność pańską i własną siłę fizyczną“. Chłop nie będzie wiedział, co robić z tą fizyką. Przesada w dawaniu dworowi absolutnie idealnego stanowiska w stosunkach ze wsią jest także niebezpieczną. Zastrzegamy wyraźnie, że nie chcemy, by dwór malować czarno i stosunki rozdrażniać. Byłoby to objawem albo głupoty, albo złej woli. Owszem — należy dwór odmalować dodatnio, ale czynić to rozważnie, tak by w umysłach ludowych nie wzbudzać protestu — i po wtóre: czynić bardzo realnie — to jest w takich sprawach, w których oczywistość dodatniego wpływu dworu uderzy każdy umysł chłopski. Powiastka Straszne skutki ma także tę wadę, że bohaterowie jej źle wychodzą na dobrym uczynku. Przygarnęli oni sierotę — a raczej nieprawe dziecie, które zapłaciło im niewdzięcznością i wniosło w dom nieszczęście. Dzieje się to niby dlatego, że źle ją wychowali, ale nim prostaczy umysł to zrozumie, pierwej pomyśli sobie, że gdyby nie przygarniali tej przybłędy, to by żyli sobie spokojnie! Nie wiadomo, dlaczego autorka uczyniła ową złą Marysię wychowanką a nie córką, bo gdyby była córką, morał o złem wychowaniu zyskałby jeszcze na sile, a nie byłoby pola do wyprowadzania fałszywych wniosków. Druga powiastka, Podzielona osada, jest lepsza, bo jaśniejsza i logiczniej przemawiająca. Z dwóch braci jeden rządził się dobrze i pracował — drugi pił, — to też pierwszy był szczęśliwy, drugiego licho porwało. To chłop zrozumie i będzie czuł, że tak się stać musiało. Ponieważ druga powiastka jest późniejsza, widocznie więc autorka postępuje. Radzi byśmy, żeby jak najwięcej. — Natomiast powinna raz na zawsze wyrzec się używania w książkach dla ludu chłopskiego języka. Są do tego dwa powody: pierwszy, że autorka go nie umie, ratując się zarwaną tu i owdzie gwarą mazurską, a i to źle — po wtóre, chłop tego, co gada z nim po chłopsku, poczytuje za franta lub wykpisza. Książka nie powinna używać innego języka, jak ksiądz, pan lub wiejski nauczyciel, gdyby ten ostatni był takim, jakim być powinien. Inaczej wzbudzi niedowierzanie, nie mówię już o gmatwaninie ortograficznej i tym podobnych szkodach dla tych, którzy już czytać umieją. Zresztą druga książeczka i pod względem języka lepsza jest od pierwszej.





NOTATKA BIBLIOGRAFICZNA

Artykuły, ogłoszone tu pod zbiorowym tytułem Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne ukazały się w Gazecie Polskiej (Warszawa) w roku 1881, a mianowicie: 1, 2 = nr. 3, 5. I. — 3 = nr. 6, 10. I. — 4, 5 = nr. 14, 20. I. — 6—8 = nr. 16, 22. I. — 9 = nr. 28, 7. II. — 10—12 = nr. 31, 10. II. — 13 = nr. 32, 11. II. — 14—16 = nr. 34, 14. II. — 17, 18 = nr. 40, 21. II. — 19 = nr. 127, 10. VI. — 20 = nr. 128, 11. VI. — 21 = nr. 214, 26. IX. — 22, 23 = nr. 215, 27. IX. — 24, 25 = nr. 219, 1. X. — 26 = nr. 220, 3. X. — 27, 28 = nr. 221, 4. X. — 29—32 = nr. 238, 24. X. — 33 = nr. 241, 27. X. — 34, 35 = nr. 245, 2. XI. — 36, 37 = nr. 246, 3. XI. — 38, 39 = nr. 248, 5. XI. — 40 = nr. 250, 8. XI. — 41 = nr. 265, 25. XI.
Wszystkie sygnowane są znakiem paragrafu (§).






  1. Jenerałami zwano za czasów Rzeczypospolitej woźnych trybunalskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .