Psiawiara/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Zbudzono Romanę w nocy.
Rozalia pobiegła do drzwi, przestraszona dzwonieniem, nie mogąc pojąć, co się stało. Nigdy jeszcze o téj porze nikt się do drzwi nie dobijał.
W progu stał posłaniec zadyszany, powiadając, że go wyprawiono z Bielańskiéj ulicy; stary jakiś pan chory prosił córki, aby do niego przybyła.
Romana ubrała się co najprędzéj, Rozalią wzięła z sobą, posłańcowi dla bezpieczeństwa kazała towarzyszyć, i natychmiast udała się na ulicę Bielańską.
Przelęknioną była, gdyż Gryżda musiał się czuć bardzo źle, powołując ją do siebie.
Na górze zastała starą sługę, drzemiącą spokojnie, która na zapytanie o pana odpowiedziała obojętnym ręki ruchem.
Nad wszelkie spodziewanie Gryżda nie w łóżku był, ale siedział na krześle, starém futerkiem odziany i trzęsący się, jak w febrze.
Zobaczywszy córkę, kazał się jéj nachylić do ucha:
— Kazałem cię zawołać; czuje się chorym, a ja tu nie jestem bezpiecznym. Służąca podejrzana, okrada mnie, ma jakieś konszachty z ludźmi niepewnymi. Boję się.
Mogą mnie zabić, i okraść.
Zostań przy ojcu. Może istotnie... ja nie wiem... jeśli lepiéj nie będzie, poślemy po doktora.
Romana chciała to uczynić natychmiast; Gryżda zaprotestował.
— To może przejść, a doktorowi za wizytę płacić potrzeba. Czekajmy do rana.
— Starą tę sługę podejrzaną — dodała córka — możemy jutro odprawie. Rozalia się podejmie nam usłużyć.
— Dobrze, stara ta struć mnie może — szepnął Gryżda — podpatrzyłem, jak w kuchni z jakimiś ludźmi, dziko wyglądającymi, umawiała się, szeptała. Boję się.
Oni myślą, że ja mam pieniądze. W tém coś jest.
Ledwie go mogła uspokoić córka, zapewniając, że teraz przy niéj i Rozalii niczego się obawiać nie był powinien.
Stary się dał zaprowadzić do łóżka. Gorączka była widoczną, nad ranem posłano po doktora.
Rozalii z domu bankiera, w którym bywała, znajomym był jeden z najsłynniejszych lekarzy; napisała słówko do niego — przybył.
Choroba starego była w tém stadyum rozwijania się wstępnego, w którem żadnéj stanowczéj dyagnozy zrobić nie można; potrzeba było czekać na fenomena stanowcze, charakterystyczne. Gorączka tylko była widoczną i środki właściwe przepisane zostały.
Natychmiast córka zajęła się gospodarstwem ojcowskiém, wraz z Rozalią. Z wielkim trudom, oporem i kosztem pozbyły się staréj służącéj, któréj sam widok Gryżdę niepokoił. Mogła być przywidzeniem z jego strony obawa niebezpieczeństwa, lecz nieład i zaniedbanie oskarżały sługę. Rozalia z wielką gorliwością podejmowała się ją zastąpić, Romana téż była czynną. W niewielkiém mieszkaniu widać było, że Gryżda zupełnie zaniedbał się i żył z dnia na dzień, jak Łazarz, myśląc tylko o swych niefortunnych spekulacyach. Resztki nędznego jadła, chleba zeschłego, niedopitego piwa, podarte papiery, suknie stare, których przeznaczenie zostało zmienione, walały się po wszystkich kątach. W sypialni opieczętowane fanty jakieś, pudełka i rozmaite przedmioty, które widocznie do starego nie należały, dowodziły, że się pokątną lichwą zajmował. Można się było domyślać, jakie prowadził życie, z tych szczątków, które po niém pozostały. Rozalia, z bólem patrząc na to, gdy Gryżda senny leżał w gorączce, zajęła się nieco porządkowaniem, bo jéj doktora wstyd było. W mieszkaniu całém wszędzie coś do czynienia miały obie, tak straszliwie zabrukaném je zastały. A że Gryżda jedzenie sobie kazał przynosić z najbliższéj garkuchni, z najtańszéj, nie było sprzętu, brakło naczyń, aby nawet wody zagrzać. Wszystko musiano kupować, znosić i przysposobić.
Rozalia była do tego jedyną, bo umiała być czynną, a znała już dosyć Warszawę, aby wiedziéć, gdzie czego dostać. Znalazła téż służącą kucharkę, pewną, którą wzięła do pomocy. Romana, nie odwołując się do chorego, wszystek pieniądz, jaki miała zaoszczędzony, przyniosła z sobą i szafowała nim, szczęśliwa, że go w ten sposób użyć może.
Zostawała jedna trudność, że potrzeba było lekcyi nie opuszczać, a ojca pilnować.
Podzielić się musiała Romana i na oboje wystarczyć, mogąc się spuścić na Rozalią, która była niezmordowaną. Własne mieszkanie zamknąwszy i oddawszy pod opiekę gospodarza, piérwszą i drugą noc spędziła Romana na kanapce, z któréj zrywała się ciągle do ojca, leżącego w gorączce. Lekarz przewidywał, iż dosyć skomplikowana i ciężka słabość, któréj wiek chorego nadawał znaczenie wielkie, może się bardzo długo przeciągnąć. Poddawał myśl, aby dla starego postarać się o miejsce w domu zdrowia, jak się wyrażał eufemicznie, to jest po prostu w szpitalu. Wnosząc z tego, na co patrzył, domyślał się ubóztwa.
Romana zaprotestowała.
Następnych dni Rozalia, która drzwi pilnowała, nie mogła się opędzić dzwoniącym i przychodzącym z różnemi interesami figurom, wcale nie sympatycznym, natrętnym i zuchwałym. Nie chciały one rozumiéć, ani wierzyć w chorobę, dopominały się widzenia z Gryżdą, wykrzykiwały głośno, parły się do drzwi, i siłą tylko pozbyć się ich było można.
Chory, choć leżał w najdalszym pokoju, zdawał się te głosy słyszéć, zrywał się niespokojny, mruczał, rzucał się i trzeba było przytrzymywać go w łóżku gwałtem.
Wszystko to dla Romany było niewysłowioną męczarnią. Zmuszona wtajemniczyć się w życie ojca, ze wstrętem spoglądała na nie, chociaż zaledwie zewnętrznéj jego fizyognomii cząstka jéj była dostępną.
Papiery i notatki zebrała wszystkie, nie patrząc na nie, nie chcąc się bliżéj zapoznawać z tém, o czém mogła nie wiedziéć.
Gryżda był chwilami zupełnie przytomnym, to na przemiany sennym i rozgorączkowanym. W marzeniach wyrywały mu się wyrazy, sarkazmy, nazwiska ze wspomnień całego długiego życia, po większéj części niezrozumiałe dla słuchających, czasem dla Romany przykre i łzy jéj wyciskające.
Szyderski ton jakiś panował w nich. Oprzytomniawszy, Gryżda okazywał się niespokojnym, chciał wstawać i objawiał obawę o zaniedbane interesa swoje. Na córkę patrzał, to jéj nie poznając, to wołając po imienin i polecając, aby go nie opuszczała. Przedewszystkiém lękał się być okradzionym, i w końcu pugilares swój, który na piersiach nosił, oddał córce; ale potém, zbudziwszy się, szukał go, i kazał sobie pokazywać, rozpatrując się w nim, czy był nietkniętym.
Dni kilka upłynęło w takim stanie smutnym, a Romana czuła się śmiertelnie zmęczoną, chcąc podołać wszystkim obowiązkom swoim. Lekcyi porzucić nie mogła, gdyż natychmiast zastąpionoby je kim innym, a odzyskać było-by niepodobna. Od rana więc, nieustannie czynna, musiała biegać, z myślą zaprzątnioną ojcem, siedziéć u fortepianu drzemiąc, powracać na Bielańską ulice, dowiadywać się do swego mieszkania i pokazywać ojcu, który, oprzytomniawszy, domagał się jéj natychmiast. Z nią tylko był cokolwiek spokojniejszy.
Podołać temu mogła tylko energia Romany i jéj serce. Rada była, że mogła ojcu służyć i czyniła to z rodzajem zapału, z pociechą, któréj piérwszy raz w życiu doznawała. Dotąd żyła tylko sama sobie, a kobieta szczęśliwą być nie może, jeśli się komuś nie poświęca. Pozbawiona rodziny, tworzy ją sobie, adoptuje; a gdy i to niemożliwe, służy pieskom i kanarkom.
Choroba się przedłużała, nie było o wiele gorzéj, ale téż polepszenia doktor nie obiecywał tak rychło. Groźne niebezpieczeństwo minęło, gorączka tyfoidalna ustąpiła, pozostały jéj skutki, dla starego i zużytego organizmu długo czuć się dające.
Gryżda wychudł okropniéj jeszcze, głowa i ręce mu się trzęsły, osłabiony był nadzwyczajnie. Umysł niespokojny, oddziaływał w nim na słabe ciało. Interesa, których zaniedbać musiał, stały mu przed oczyma ciągle, a żadne argumenta nie skutkowały, gdy o nie chodziło.
W wielu z nich Romana, z największym wstrętem, dla uspokojenia chorego, musiała być pośredniczką, i wedle jego wskazówek postąpić z natarczywymi pomocnikami.
Gryżda chciał razy kilka, aby ich do niego przypuszczono, ale doktor się temu oparł stanowczo. Lepiéj poznawszy chorego, wiedział, że toby wywołało gniew, kłótnią i mogło sprowadzić recydywę.
Stary się tém tylko pocieszał, że wkrótce sobie wstać obiecywał, a doktor, dla uspokojenia go, nadzieję tę potwierdzał.
Tygodnie tak tym czasem upływały, a Gryżda się z łóżka nie mógł podźwignąć. Potrzebował nieustannych starań około siebie, pieczy, a nadewszystko despotycznego narzucania sobie tych środków, które mu się kosztownemi wydawały.
Córka musiała go ciągle zapewniać, iż sama się o nie postara, i że nic za to płacić nie będzie. O kasę swoję był tak troskliwym, że nawet codzień sprawdzał, czy jéj nie naruszono. Romana swojemi pieniędzmi płaciła za wszystko.
Nic nie miał przeciwko temu.
Życie to, rozdzielone na poły pomiędzy dwa mieszkania, których potrzeba było doglądać, było dla Romany nadzwyczaj ciężkiém, tak, że w końcu musiała pomyśléć o tém, czy-by się w jednym domu z ojcem nie mogła umieścić. Lepsze daleko własne mieszkanie udało się jéj wkońcu zamienić z sąsiadem, który parę pokojów około Gryżdy na drugiém piętrze zajmował. Przeniosła się więc na Bielańska ulicę, chociaż ona dla jéj wycieczek i lekcyi mniéj była dogodną.
Gryżda o to ani pytał, ani wiedział o tych szczegółach; jedna myśl zajmowała go ciągle, a tą był powrót do zajęć i interesów, o których doktor ani chciał słuchać.
W piérwszych dniach niepozbyci natręci, którzy się do drzwi dobijali, zwolna stali się gośćmi coraz rzadszymi, naostatek prawie znikli. Ale pozostałe u Gryżdy fanty, na które pożyczał, które albo wykupione być miały, albo na dłuższy termin zastawione, częste przyjmowanie interesantów czyniły konieczném. Romana naówczas radziła sobie, jak mogła, i wyręczała ojca, usiłując, o ile się dało, pozrywać wszelkie stosunki z lichwą i pośrednikami do niéj.
Na to wszystko ile musiała wyszafować sił i życia, szczególniéj tam, gdzie bez wstrętu dotknąć nie było podobna spraw brudnych, ona jedna wiedziała. Czuła się przybitą, upokorzoną, ale spełniała obowiązek, płaciła dług za wychowanie, które ojcu była winną.
W ciągu tego obcowania codziennego z córką, Gryżda nie okazał nigdy, aby miał dla niéj wdzięczność. Ze zdrowiem wracał mu cynizm dawny. Gdy raz doktor chwalił przy nim to córki poświęcenie, chory zwrócił się ku niemu szydersko:
— Głupia dzierlatka — rzekł do lekarza — nie rozumié własnego interesu. Pewny jestem, że opuszcza lekcye, zapomina o sobie. Choruje na heroinę miłości rodzicielskiéj, a ja z tego korzystam. — I śmiał się.
Doktor się namarszczyl i zamilkł.
Powrót do zdrowia i do zajęć zwykłych okazał się niepodobieństwem w krótszym czasie; Gryżda musiał leżéć i odżywiać się, co z trudnością przychodziło. Niecierpliwy, znudzony, za całą miał pociechę wydobywanie rachunków, zapisywanie jakichś cyfr wymarzonych, zabawianie się dziecinne spckulacyami niebywałemi.
Poufnie zapytany lekarz, nie przed córką, ale przed Rozalią, otwarcie powiedział, że o wyzdrowieniu zupełném bardzo powątpiewa i że prawdopodobnie stary pociągnie w tym stanie czas jakiś i zgaśnie kiedyś z wyczerpania i wyżycia.
Odwiedziny jego stały się coraz rzadszemi. Pożycie z chorym przybrało pewne formy niezmienne, do których Romana przywykła w końcu. Musiała tylko zupełnie prawie wyrzec się wieczorów muzykalnych i własnych rozrywek, nie chcąc ojca porzucać w samotności, która go rozdrażniała.
Ciągnęła się tak mniemana konwalescencya miesiącami całemi.
Sołomerecki, który w przeciągu tego czasu był parę razy w Warszawie, dowiedział się od żony bankiera o poświęceniu się Romany dla ojca, pragnął ją widziéć koniecznie i ostrożnie udał się na Bielańską ulicę, gdzie wielce mu przyjaźna panna Rozalia ułatwiła widzenie się z panienką.
Romanę znalazł bardzo zmienioną. Podwojony trud, niepokój, samo obchodzenie się z nią chorego ojca, które serce ściskało, uczyniły ją pogrążoną w sobie, smutną. Ucisk widać było z twarzy.
Powitała Maurycego podaniem ręki, unikając wspomnienia o ojcu i swojém położeniu. Na chwilę ożywiła się, zapomniała, wracając z Maurycym do zwykłéj rozmów treści, do czytanych książek, do pytań o jego życie i powodzenie. Sołomereckiemu wiodło się teraz szczęśliwie, miał już aż dwie fabryki pod swoim nadzorem, udział w obu, a obie szły mu dobrze. W Dubińcach, do których prawie nie zaglądał, tak przykre one w nim budziły wspomnienia, powoli restaurowano naprzód budowle gospodarskie, pałac zostawał na sam ostatek.
Parę razy zeszli się tak w czasie pobytu Sołomereckiego; Romana zaczerpnęła sił trochę. Dodał jéj męztwa słowem, współczuciem okazaném, dowodami stałéj przyjaźni. Odżyła nieco.
Ale po jego wyjeździe, wpływ ojca znowu jak brzemię legł na niéj. Siedząc u jego łóżka, musiała ze wstrętem słuchać zawsze tych samych sądów o ludziach, o świecie, tych samych apologii egoizmu i własnego interesu.
Romana nigdy się w żadne rozprawy w tym przedmiocie z ojcem nie wdawała. Z głową spuszczoną nad jakąś robótką, którą machinalnie się zajmowała, dawała mu rozprawiać, nie sprzeciwiając się. Czasem się jéj wyrwał wykrzyk jaki, ale natychmiast zapanowywała nad sobą.
Kwartał już cały przedłużał się ten stan chorobliwy, z którym Gryżda się oswoił. Siły mu po trosze powracać zaczynały. Z wielką pociechą Romany, wstawał czasami i z razu z pomocą Rozalii, potém już sam przechadzał się po pokoju.
Zarazem jednak z tą poprawą zdrowia umysł bezczynnym już wytrwać nie mógł. Ponieważ mu zabroniono wszelkiego zetknięcia się z dawnymi jego pomocnikami w lichwiarskich sprawach, z nadzwyczajną przebiegłością, unikając oka córki i Rozalii, potrafił sobie przekupić przyjętą kucharkę.
Parę razy w ciągu dnia Romana się oddalała na lekcye, które trwały po godzin kilka. Rozalia sama na targ chodziła. W domu zostawała służąca, która potajemnie zaczęła wpuszczać znowu wezwanych faktorów.
Z pewnego rodzaju uciechą, że tak zręcznie potrafił oszukać wszystkich, Gryżda rozpoczął dawne interesa, ale się tak krył z niemi, iż ani podejrzliwa Rozalia, ani córka domyślać się tego nie mogły.
Czasem nawet szydersko chwalił się, że tak był córce posłusznym, i usta mu się ironicznie wykrzywiały.
Ten powrót do najulubieńszych zajęć odbił się zaraz na humorze Gryżdy, z którego córka, niedomyślając się przyczyny polepszania, cieszyła bardzo.
Lecz czy to pośpiech, z jakim teraz, ukrywając się, musiał sprawy swe dokonywać, czy osłabły umysł, czy umiejętność wyzyskania go przez pośredników, wywołały nareszcie straty.
Parę pomniejszych zniósł Gryżda, pokrywając je milczeniem, ale posępnym się stając i zadumanym ponuro.
Dnia jednego, gdy Romana wieczorem z lekcyi powracała, w progu ją spotkała Rozalia, szepcąc, że Gryżda był gorzéj i dostał jakiejś gorączki. W istocie córka, pobiegłszy do niego, zastała rozdrażnionego, mówiącego do siebie, wykrzykującego i rzucającego się gwałtownie. Zdawał się niespełna przytomnym.
Wyrazy, które mu się z ust wyrywały, zdawały się odnosić do przeszłości, gdyż nikt nie wiedział i nie domyślał się, że Gryżda potajemnie znowu był czynnym.
Powołano doktora, zarządzono co tylko było można, aby przerwać groźnie się objawiającą recydywę; ale stan umysłu tak oddziaływał na chorego, że w nocy stracono wszelką nadzieję.
Romana siedziała przy nim i musiała słuchać wybuchów, już teraz żadną rozwagą nie uśmierzanych, wyuzdanego cynizmu.
Zwolna z tego stanu najwyższego rozdrażnienia wpadł stary w senność niespokojną, która zdawała się polepszeniem, a była zwiastunką końca.
Ciężki oddech, zamknięte oczy, podnoszenie się piersi gwałtowne, trwały aż do ranka; potém nastąpiło uspokojenie pozorne, i o dnia brzasku, zwisłéj ręki wychudłéj dotknąwszy, córka postrzegła, że nie żył.
Śmierć litościwa we śnie mu przyniosła wyzwolenie.
Z suchemi oczyma, ale sercem zbolałém, Romana musiała się teraz zająć wszystkiém, z pomocą jednéj Rozalii. Długie znużenie, wrażenie doznane, znękanie i ją nareszcie, walczącą mężnie do końca, zmusiły położyć się do łóżka.
Rozalia nie była by sobie mogła sama dać rady, lecz wezwała na pomoc przyjaciół i znajomych, którzy się podjęli pogrzebu i dopilnowania wszystkich formalności prawnych, jakie śmierć za sobą ciągnęła.
Szczególnym losu zrządzeniem, Sołomerecki znajdował się naówczas w Warszawie, dowiedział się o wszystkiém i bez namysłu poszedł ofiarować usługi swe Rozalii, na któréj głowie było wszystko.
Z Romaną widziéć się nie mógł.
Powszechne współczucie, jakie wzbudzał jéj los, przyczyniło się do oszczędzenia wielu przykrości.
Doktor nie odstępował choréj, i po dziesięciu dniach Romana wstać mogła, jako konwalescentka. Sołomereckiego w Warszawie już niebyło. Interesu Gryżdównéj polecił on jednemu z prawników najwziętszych i najzacniejszych. Nie były one wcale skomplikowane i oprócz małych, ostatnich lichwiarskich spraw, które zlikwidowano łatwo, spadek leżał czysty w banku, znalazł się w papierach zmarłego.
Nie spodziewano się, aby mógł być tak znacznym, wnosząc z ubóztwa i zaniedbania, jakiém się Gryżda otaczał. Wszystko razem, pomimo uronionych w fałszywych spekulacyach pieniędzy, dochodziło do stu tysięcy rubli, które Romanie zapewniały życie swobodne i uwalniały ją od dawania lekcyi, które są dla artysty każdego ofiarą i męczarnią. Przychodząc do zdrowia, Gryżdówna zmuszoną była zaraz pomyśléć o sobie.
Nie miała nic innego do wyboru nad Warszawę, do któréj nawykła; chciała tu żyć cała dla sztuki, zdala od świata większego, w wybraném kółku.
Mieszkanie na Bielańskiéj ulicy ze stratą udało się natychmiast odstąpić; najęto inne w środku miasta, na Nowym-Świecie, a Rozalia, która swą panią i jéj gusta znała najlepiéj, pomogła czynnie do prędkiego w niém zagospodarowania.
Prawnik ułatwił umieszczenie kapitału na pewnych hypotekach, które przynosiły dochód, aż nadto wystarczający na życie bardzo wygodne.
Lecz nie zmienia się trybu zwykłego bytu, nawet na lepszy, bez pewnego przykrego uczucia jakiejś próżni. Romanie z początku brakło nawet nudnych lekcyi, biegania za niemi, i téj rozrywki, jaką widok coraz nowych ludzi przynosił.
Miała za to, co z sobą przynoszą zawsze pieniądze.
Młoda, nie brzydka, wychowana starannie, dopóki była prostą nauczycielką muzyki, nie zwracała oczu na siebie, zwłaszcza, że ich nie wyzywała. Teraz, majętna panna, przy wszystkich przymiotach dodatkowych, stawała się znakomitą partyą, tém pożądańszą, że z sobą nie przynosiła rodziny i samą była na szerokim świecie.
Wciskano się jéj do domu wszelkiemi środkami, a choć drzwi starannie zamykała, osoby znane nie dawały się odepchnąć i, nie pytając, prowadziły z sobą nowych znajomych.
Artyści, młodzież ze świata finansowego, młodzieńcy nieokreślonego stanu i powołania, zbijający bruki w nadziei podania ręki do ołtarza kobiecie, coby im przyniosła swobodę próżnowania, gwałtem się tłoczyli do saloniku na Nowym-Świecie.
Romana, broniąc się od natrętów, całkiem się pozbyć ich nie mogła.
Mocne mając postanowienie pozostania swobodną, spoglądała z góry na te zabiegi, których cel był jéj aż nadto wiadomym.
Muzykalność jéj sprawiła, że naprzód miłośnicy muzyki skłonili ją do zbierania się, pod jéj opieką i przy jéj herbacie i wieczerzy, na kwartety i tria. Raz w tydzień przyjeżdżała żona bankiera, przywoziła z sobą kogoś z rodziny, napływali artyści, i wieczór przechodził tu bardzo mile.
Ale ci, co pochlebiali sobie, że talentem, usłużnością, twarzyczką, potrafią zdobyć serce Gryżdównéj, smutnego doświadczyli zawodu.
Niezmiernie grzeczna, była niesłychanie zimną i nie dopuszczała nawet cienia nadziei, w początkach zaraz ją odbierając otwartém wyznaniem, że myśli pozostać starą panną.
Gdy po raz piérwszy od śmierci ojca nadjechał na dni parę Sołomerecki, pośpieszył do swéj przyjaciółki tak niecierpliwy, że, zaledwie wysiadł i ubrał się, dość późnym wieczorem już był u jéj drzwi.
Nie zastał nikogo u niéj. Z książką w ręku wybiegła naprzeciw niemu z gabinetu, nie kryjąc swéj radości z widzenia go. Sołomerecki téż był rozpromieniony.
— Kiedy żeś pan przybył do Warszawy — zapytała, — u bankiera nic o nim nie słyszałam, byłam tam wczoraj.
— Przyjechałem przed godziną — odparł Maurycy, — a żem był bardzo o panią niespokojnym, pospieszyłem, choć może o niewłaściwéj godzinie.
— Owszem, jest to godzina mojego podwieczorku, samą jestem i wielką radość sprawia mi, żeś pan o mnie nie zapomniał. Muszę mu podziękować za polecenie mnie panu Z., który wszystkie moje interesa jak najszczęśliwéj ułatwił. Miałam w panu opiekuna.
Podała mu rękę i rozmowa natychmiast nader żywa tak zajęła oboje, że panna Rozalia, teraz już promowana na towarzyszkę i rezydentkę, domem zarządzającą, śmiejąc się, po dwakroć musiała oznajmywać, że herbata stygła.
Cały wieczór spędzili z sobą, nie myśląc o przyszłości, używając téj chwili szczęśliwéj, nie zatrutéj niczém. Romana wiedziała dobrze, iż teraz bytność Sołomereckiego, przyjaźń z nim ściślejsza, musiała wywołać posądzenia i domysły; ale wzięła po ojcu może zbyteczną obojętność na opinią ludzi i ich sądy.
— Gdybyś pan jutro nie był obowiązanym jeść obiadu u pryncypała — dodała odprowadzając go do drzwi, gdy się żegnał — prosiła-bym na mój obiad, mniéj wykwintny, ale podany przyjacielską dłonią.
— Nie jestem proszonym jeszcze, bom nie był u niego — rzekł Sołomerecki — a zatém przyjmuję.
— A jeśli przy rannych odwiedzinach zaprosi? — spytała Romana.
— Powiem mu, że jestem gdzieindziéj.
— I spyta u kogo — szepnęła Romana.
— Nie mam obowiązku tłómaczyć mu się — rzekł Sołomerecki.
— Ale możesz mu nawet oświadczyć otwarcie, że ja pana odbieram — zawołała Romana. — Tajemnic nie lubię, a do przyjaźni waszéj przywiązuję taką cenę, że się nią chlubię.
Nazajutrz stawił się pan Maurycy o naznaczonéj godzinie, z tą samą wesołą twarzą, którą mu dawało zawsze każde zbliżenie się do Romany.
Oprócz ich dwojga i Rozalii, która siadała do stołu, wprzódy proszony, stary muzyk, dziwak trochę, więcéj teoretyk niż wirtuoz, znalazł się w salonie.
Był to człowiek miły w towarzystwie, ale niebezpieczny. Erudyt w muzyce, znający się na niéj doskonale, obeznany z jéj literaturą, mówny, — jako kompozytor i wykonawca nie miał szczęścia nigdy. Kwartety jego i poronione symfonie znajdowano niezrozumiałemi i dziwacznemi. Grał nieosobliwie.
Czując wartość swoję nieuznaną, gdy obok ci, co daleko mniéj umieli, pozyskiwali sobie wziętość i zdobywali imię, pan Trankowski, skazany na dawanie lekcyi, ubogi, zgorzkniał, i w sądach o ludziach w ogolę mścił się za ten, jaki na niego wydano.
W jego przekonaniu nie było z żyjących ani jednego kompozytora wyższego nad mierność, ani jednego wirtuoza, który-by zrównał Fieldowi, Humlowi lub Szymanowskiéj. Z goryczą wyrażał się o wszystkich, umiał słabe pochwycić strony, wyszydzić i wyśmiać. Znano go z téj złośliwości, która z muzykalnego świata przenosiła się i na stosunki towarzyskie. Mało łudzi mogło się pochlubić jego szacunkiem, a nie było prawie nikogo, komuby z przyjemnością łatki nie przypiął. Wszystko to było dosyć zabawne, ale w końcu nużące, choć Trankownkiemu nie zbywało na dowcipie.
Romana, litując się nad tą niedoszłą wielkością, często niemającą obiadu, zapraszała go do siebie, karmiła i słuchała plotek, które jéj garściami przynosił.
Tym razem Trankowski nie był jéj miłym gościem, raz, że swobodzie rozmowy z Sołomereckim zawadzał, powtóre, iż obyczajem swym z obiadu musiał wynieść na miasto coś o stosunkach dwojga młodych ludzi.
Szło jéj w tém więcéj o Sołomereckiego, niż o siebie.
Trankowski widział go po raz piérwszy, nieuchronném więc było, że musiał się przed nim popisać z nauką, dowcipem i złośliwością. W istocie mówił wiele, co mu nie przeszkadzało patrzéć, łapać słowa, tłómaczyć sobie wejrzenia i tworzyć domysły.
Obiad był uprzyjemniony i osolony do zbytku wymową niezmordowaną Trankowskiego; Sołomerecki milczał i słuchał.
Nazajutrz stary muzyk, chodząc po mieście, nie miał nic pilniejszego nad udzielanie na ucho wszystkim znajomym wiadomości najpoważniejszéj, iż książę Sołomerecki żeni się z tą muzykalną panną Gryżdzianką.
Poszło to błyskawicą, z ust do ust podawane, i w parę dni dostało się do bankiera i bankierowéj, która, trochę zdumiona, postanowiła wybadać przyjaciółkę.
Za piérwszą jéj bytnością u siebie, spytała o Sołomereckiego.
Romana przyznała się, że był u niéj na obiedzie i dodała:
— Jest to mój bardzo dawny znajomy i przyjaciel, lecz jeśli pani chcesz z tego jakie dalsze wnioski wyciągać, omylisz się. Stosunki nasze są tego rodzaju, przeszłość je uczyniła takiemi, że ani on, ani ja, nigdy nie pomyśleliśmy nawet, aby przyjaźń się mogła w inne uczucie zamienić.
— Przewiduję to — dodała Romana poważniéj — iż ludzie będą może mnie ogadywali i przypuszczali wiele... Nie idzie mi o siebie; ja nigdy nie pójdę za mąż; ale o Sołomereckiego, któremu to może być nieprzyjemném, i przeszkodzić mu do ożenienia. Bo on wreszcie kiedyś ożenić się powinien i musi.
Jasnemi oczyma spojrzała na bankierową.
— Bardzo ci wdzięczna jestem za to szczere wyznanie i oświadczenie — dodała przyjaciółka. — Trankowski, który był u ciebie na obiedzie, nosi się po mieście.
Uśmiechnęła się Gryźdówna.
— Byłam tego pewną — szepnęła.
— Masz słuszność — mówiła daléj bankierowa — że Sołomereckiego koniecznie ożenić potrzeba. Rachuję nawet, iż mi pomożesz do tego.
Zarumieniona Gryźdówna odpowiedziała skinieniem głowy.
— Znasz Elizę — poczęła poufnie pani domu. — Śliczna, miła, serce najlepsze, milion rubli posagu, i — zakochana w nim. Widywała go ciągle temi czasy u nas i po innych domach, mówiła z nim, podobał się jéj.
— A on? — nieśmiało odezwała się Gryżdówna.
— Był dla niéj niezmiernie grzecznym. Uważałam, że z przyjemnością z nią rozmawiał. Eliza nie może się nie podobać, choćby tego miliona rubli nie miała. Jest to główka bardzo otwarta, a serce złote. Szczęśliwym będzie, kto ją weźmie i kogo ona pokocha.
— Pani sądzisz, że jest zajętą Sołomereckim? — pytała Romana.
— A! to widać na piérwszy rzut oka, gdy są z sobą; nie trudno się na tém poznać. Wszyscy ją nim prześladują — mówiła daléj gospodyni. — Jesteś przyjaciółką Sołomereckiego, pomóż do tego, aby ich szczęśliwymi uczynić.
Romana milczała z głową spuszczoną, cień jakiś przeszedł po jéj czole.
— Nie lubię i nie umiem swatać — szepnęła — lecz... zobaczymy.
Wieczorem Sołomerecki przyszedł do Romany, było kilka osób; przyjęła go trochę zimniéj i smutniejsza, niż zwykle.
Czytał tak dobrze w jéj oczach, że, nim się wieczór skończył, spytał jéj:
— Co pani jest? nie swoją jesteś?
— Nie wiem; może mnie głowa boli, może... nie wiem.
W chwilę potém zbliżyła się do Sołomereckiego.
— Prawda, że panna Eliza jest cudnie piękną — rzekła, patrząc mu w oczy. — Ludzie ją chwalą z charakteru, oprócz tego jest to jedna z najbogatszych panien w stolicy.
Sołomerecki natarczywie popatrzył jéj w oczy.
— Dlaczego pani mnie o to pytasz? Przyznaj, jest w tém coś. Domyślam się, że albo mnie posądzają, iż się staram, albo na myśl komuś przyjść musiało nas swatać?
— Może! — odparła Romana — ale nie byłoby to wcale niewłaściwém.
— Mnie się zdaje, iż zewszechmiar para z nas była-by niedobrana — rzekł Sołomerecki. Panna Eliza jest bardzo młodziuchną, dla mnie pewnie za młodą. Oprócz tego przywykła żyć w świecie promieni, świateł, woni, śpiewu i marzeń; a ja należę do rzeczywistego świata. Stworzoną jest na wielką panią; ja na człowieka pracy i samotności. Skąpię się czasami w tém społeczeństwie wesołém, inteligentném, miłém, które nic nie robi, a sądzi o wszystkiém; kąpiel ta jest bardzo przyjemną, ale nie mógłbym wytrwać w niéj na zawsze.
Romana słuchała z zajęciem.
— Mówią — dodała — że panna Eliza bardzo jest wam przyjaźną, to coś znaczy... Mogła-by się zastosować do waszych upodobań i wyobrażeń.
— Pani mnie chcesz swatać — rozśmiał się Sołomerecki. — Serdecznie dziękuję, ale, na prawdę, jak dawniéj, tak i teraz, nie miałem i nie mam najmniejszéj ochoty, powołania do ożenienia się. Jest mi tak na świecie dobrze z moją swobodą!
— Na zawsze jednak to być nie może — przebąkneła Romana.
— Dlaczego?
— Człowiek potrzebuje rodziny — szepnęła.
— Może ją sobie dobrać wedle serca — rzekł Sołomerecki. — Wierz mi pani, że gdybyś była siostrą moją rodzoną, nie mógł-bym dla niéj miéć więcéj przywiązania.
W tém przerwano rozmowo, Romana odejść musiała. Sołomerecki się przeszedł parę razy po saloniku, poruszony mocno. Przystąpił potém do gospodyni, gdy ją zobaczył wolną, i szepnął.
— Dziękuję za ostrzeżenie. Będę teraz unikał spotkania się z panną Elizą, aby ludzie mnie z nią nie swatali. Uczyniłaś mi pani prawdziwie przyjacielską usługę.
— Ale, na Boga! — zawołała Romana z uśmiechem — byłam proszoną, przyznać to muszę, o zupełnie przeciwne pośrednictwo, i widzisz pan, żem się sumiennie wywiązała z tego. Ale pan jesteś dziwak. Jak można odrzucać partyą tak świetną?
Maurycy ruszył ramionami.
— Czuje się jéj niegodnym — zakończył.
Ponieważ Sołomerecki dla rocznych obrachunków bawił dłużéj w Warszawie tym razem, miano więc czas po trosze intrygować dla uszczęśliwienia go.
Zapraszano umyślnie tam, gdzie się miała znajdować panna Eliza, ułatwiano im zbliżenie się, a pan Maurycy ze zręcznością, z grzecznością wielkiego pana, najstaranniéj się wymykał.
Niepowodzenie to zabiegów, po których się najlepszego skutku spodziewano, zaczęto w końcu przypisywać Romanie.
Bankierowa miała ją na oku; pewne znaki poufałego porozumienia jéj nie uszły. Gniewano się na nią.
Trankowskiemu, który głosił, że to jest stary romans, mający się skończyć małżeństwem, zaczęto wierzyć, lecz na Romanę to przypuszczane jéj szczęście ściągnęło niechęć i zazdrość.
Z blizka się jéj przypatrując, rozbierając wszystkie zalety, przymioty, wady, dziwactwo, dojrzano wiele stron ciemnych. Zarozumiałość, pychę, brak serca, rubaszność pewną, ton nie najpiękniejszego dźwięku.
Zwolna wszyscy zaczęli jéj okazywać chłód pewien, a poznawszy się na nim, Gryżdówna nadto dumną była, aby się dobijała tego, czego jéj odmawiano. W kilku domach bywać przestała. Kółko jéj uszczupliło się. Nie bolała nad tém, więcéj żyjąc z sobą samą, książkami i muzyką, niż z ludźmi.
Sołomerecki, pożegnawszy ją, wyjechał znowu, nie prędko swą bytność obiecując.
— Może-bym mógł i pragnął być w Warszawie — rzekł, żegnając Romanę — ale mnie nudzi to swatanie, i muszę dać czas ludziom, aby o niém zapomnieli, a dali mi pokój.
Dlaczego Gryżdówna przyjęła to wyznanie z pewną radością, ona sama nie wiedziała. Chciała go widziéć szczęśliwym, ale jéj się zdawało, że piękna bardzo i wypieszczona Eliza, którą suknie paryzkie w zachwyt wprawiały, która toaletą i elegancyą tylko była zajęta, szczęścia poważnemu p. Maurycemu przynieść nie mogła.
Ciągnęło się tak daléj życie samotnicy szaremi mrokami, tym szlakiem pośrednim żywota, który ani daje szczęścia, ani się może nazwać cierpieniem. Upływało dość jednostajnie. Zrana muzyki trochę, przechadzka i książki, czasem ktoś ze znajomych, niekiedy gość przy obiedzie, wieczorem muzyka znowu, lub teatr i książki.
Nie zerwała zupełnie Gryżdówna z bankierową, któréj ceniła bardzo dobre serce i umysł wykształcony, ale mniéj często bywać u niéj zaczęła.
Po niejakim czasie, owa panna Eliza wyszła, wprawdzie nie za księcia, ale za hrabiego, o Sołomereckim trochę zapomniano, bankierowa zatęskniła do muzykalnéj przyjaciółki i przyjechała do niéj, czulsza znowu.
— Zapomniałaś o mnie — rzekła — nie zawiniłam nic, a ostygłaś dla mnie.
— Wcale nie — odpowiedziała Romana — alem dostrzegła, że pani...
I otwarcie wypowiedziała, iż widziała się posądzoną o to, czego nie popełniła: o przeszkodzenie ożenieniu Sołomereckiego.
— Z mojéj strony zrobiłam, com mogła; nie powiodło mi się — rzekła otwarcie — ale winy w tém mojéj niéma.
— Dajże mi pokój z Elizą! — rozśmiała się przyjaciółka — wyszła doskonale za mąż. Hrabia jest wprawdzie bałamut, ale ona go kocha. Wszystko skończone. Bądź-co-bądź jednak — dodała wesoło — gdy myśmy księcia nie mogli ożenić, ty sama się mu postaraj o żonę. Znasz go lepiéj. To skandal, ażeby człowiek, jak on, nie mógł sobie dobrać żony.
— Uparcie przy tém stoi, że się żenić nie chce — rzekła Romana.
— Osobliwa rzecz! — przerwała żona bankiera. — Jesteście z sobą w przyjaźni i oboje zaprzysięgliście na celibat, bo i ty się zarzekasz małżeństwa.
— Ja, to co innego — odezwała się Romana. — Gdym była ubogą, nikt nie pomyślał o mnie, nie starał się, nie spojrzał; teraz, gdy mam, choć nie wiele, każde staranie wydaje mi się umizgiem do mojego grosza, nie do mnie. Serce moje nawykło spać, dajmy więc pokój, i niech daléj idzie, jak szło. Starą panną być jest wygodnie... a swoboda nadewszystko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.