Psiawiara/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

W rok potém, wszystko zdawało się powierzchownie tém samém, co było, żadnéj zmiany widocznéj w położeniu znanych osób nikt nie dostrzegał. Ale ktoż czyta w duszy, która przygotowuje zmiany, albo je uskutecznia tą pracą mrówczą, maleńką, powolną, jak chód igły zegara? Panna Romana rozwinęła się przy swobodzie i dobrobycie, rozkwitła, nabrała ciała, a że jéj nigdy na pewności siebie i energii nie zbywało, obracała się wśród najróżnorodniejszych żywiołów, jakie ją otaczały, z takiém uczuciem bezpieczeństwa, z taką niemal mezką odwagą, która tylko kobietom pozbawionym opieki jest daną. Ceniono ją powszechnie, szczególniéj między kobietami, którym zalotnością nie przeszkadzała do podbojów serc, zdając się wyrzekać wszelkiéj do nich pretensyi.
W domu była to najuprzejmiejsza z gospodyń, wesoła, umiejąca każdego zająć, z każdym pomówić o czémś.
Dziwiono się jéj oczytaniu; niektórzy mieli ją za pedantkę, inni posądzali o skryte literackie prace pod pseudonymami; ale Romana, czytając wiele, pisać nigdy nic nie myślała.
— Wszystko jest już napisane — mówiła — i nie jeden raz, ale bardzo wiele razy powtórzone w najrozmaitszy sposób. Po co się trudzić?
Prawie zawsze dobry humor, nieoceniony dar na tym padole płaczu, na którym jęczą wszyscy, choć to im ulgi nie przynosi, a drugich męczy, towarzyszył jéj i ożywiał ją. Nie lubiła płaczków i wzdychających.
Nie wybaczała szczególniéj mężczyznom żebraniny litości.
Dlatego może tak się dobrze rozumieli z Sołomereckim, który był również mężnym pracownikiem w winnicy, nie opuszczającym rąk i znoszącym żar dnia, chłód nocy, pot trudu, z męzką wesołością oblicza i słowem otuchę wlewającém. Ile razy on przyjeżdżał do Warszawy, była to uroczystość dla panny Romany; porywała go na obiady i wieczory, dobierając jemu i sobie takich ludzi, którzy-by ich rozumieli, z którymi-by się myślą można podzielić.
W panu Maurycym nie zaszła téż żadna zmiana, oprócz téj, jaką lepsze kraju poznanie sprowadziło. Pozbył się złudzeń wielu, ale nabył téż przekonania, że kraj był spotwarzany ze względów licznych, że dawało się zrobić więcéj, niż sądzono, ale do tego potrzeba było nie dobréj woli pojedyńczych osób, tylko wspólnego i zgodnego działania ogółu.
Nieraz w saloniku na Nowym Świecie poruszano kwestye najwyższéj wagi, a panna Romana słuchała, ucząc się ich, jak mówiła skromnie.
Sołomerecki przyjeżdżał, odjeżdżał, wracał, zawsze ten sam i zawsze nieżonaty. Wśród kobiet grzeczny, nie unikający ich, nie dawał się im nigdy zaprowadzić daléj, niż chciał. Najzalotniejsze znajdowały go niezrozumiałym.
Bankierowa, która bardzo księcia lubiła, powtarzała Romanie nieustannie:
— Ale ożeń-że go, bo się zestarzeje i w końcu ożeni z jakiemś czupieradłem. Masz jego zaufanie, znasz jego gusta; dowiedź-że mu, iż jesteś prawdziwą przyjaciółką.
Romana przyjmowała to naleganie z uśmiechem, lecz gdy się w końcu powtarzało, doprawdy zaczęła myśléć, że powinna to była uczynić.
Z przykrością myślała o tém, była zazdrosną, ale się chciała zwyciężyć.
— Ja za niego nie pójdę, a ludzie powiedzą, żem go opanowała i nie dała mu się ożenić. Szukajmy.
I z rezygnacyą wielką panna Romana, nic nie mówiąc nikomu, puściła się na poszukiwanie żony dla Księcia Jegomości.
Powiadają, że matki są bardzo trudne w wyborze synowych, ale przyjaciółki, takie jak Romana, jeszcze z większą ostrożnością i wymaganiami poszukują żon dla przyjaciół. Gryżdówna w wielu z kandydatek znajdowała coś ponętnego, a po zbadaniu bliższém odkrywała zawsze jakiś defekt, plamkę, coś groźnego, coś niemiłego.
Z kolei przeszła tak prawie całe kółko znajomych i mniéj znajomych panien, które widywała w domu bankiera i w innych, poznanych późniéj za pośrednictwem saméj pani.
Gryzła się tém niepowodzeniem i wyrzucała sobie, że musiała być niesprawiedliwą.
Posądzając sama siebie o występną zazdrość, trwała w swojém zadaniu. Goniąc tak za jakimś ideałem niewieścim, raz przypadkiem w teatrze została zaznajomioną z panią N., przybyłą ze wsi, majętną obywatelką z lubelskiego, która córkę swą, świeżo rozkwitłą jak różyczka, pannę Salusię, przywiozła do Warszawy po raz piérwszy.
Salusia, jedynaczka, wychowywała się pod okiem macierzyńskiém, z pomocą swojskich i cudzoziemskich nauczycielek, z całym tym aparatem najstaranniejszéj edukacyi, na który się tylko najbogatsi ludzie zdobyć mogą.
Miała wszystkie przymioty i woń wiejskiego kwiatka, a razem co tylko najstaranniejsze wychowanie stołeczne dać może. Nie widziała nigdy świata, zachwycało ją wielkie miasto. Była chwilami naiwna, jak dziecię, a w rozmowie, jak literatka, uczennica Żmichowskiéj, obeznaną ze wszystkiém.
Zaraz nazajutrz po spotkaniu w teatrze, Romana szukała Saluni i jéj matki; podobały się jéj niezmiernie, i powzięła myśl swatania Sołomereckiego. Była to piérwsza dzieweczka, którą uznała godną swojego przyjaciela. Wiedziała, że będzie jéj miał do zarzucenia młodość, bo Salunia nie miała więcéj nad lat ośmnaście, ale umysł poważny nad wiek.
Tak ją własny heroizm przejął, gdy sobie to powiedziała, że bez namysłu siadła pisać do Maurycego. Tajemniczo, zagadkowo powoływała go do stolicy w sprawie bardzo pilnéj. Wiedziała, że matka Salusi ma zabawić parę miesięcy, dla wydoskonalenia córki w talentach.
Sama wprawdzie Salusia, śmiejąc się, zapewniała, że talentów tych nie miała; ale, ponieważ one uważały się za niezbędne, potrzebne do... pozyskania patentu dojrzałości; więc...
Maurycy, list odebrawszy, mocno się zdziwił; nie wiedział, co myśléć, bo Romana nigdy nie pisywała do niego, a nie żądała téż najmniejszéj rzeczy. Przypuszczał, że chyba wychodzi za mąż i prosi go na wesele.
Zabolało go to mocno, że się nawet o wybór swój poradzić z nim nie chciała. Posłuszny, przybył natychmiast.
Zagadkowo go przyjęła Gryżdówna.
— Cierpliwości — rzekła do niego — odkryje się moja intryga, ale tym czasem proszę tylko mnie słuchać, i nic więcéj.
— Ale cóż to za tajemnica? — zapytał Sołomerecki.
— Proszę być posłusznym, w imię naszéj przyjaźni — rzekła Romana. — Jutro jesteśmy na wieczorze u bankiera.
— I odkryje się to?
— Jutro nie, ale trochę późniéj; — śmiejąc się, dodała Romana. — Proszę mi tylko wierzyć, że to, co czynię, wypływa z mojéj przyjaźni dla niego, no, i pobudki ma uczciwe.
Sołomerecki, dosyć kwaśno to przyjąwszy, poszedł na wieczór.
Tu nie Romana, aby się nie zdradzić, ale bankierowa manewrowała, ażeby zbliżyć go do Salusi. Książę był grzeczny jak zwykle, mówił z nią dużo, ale gdy się go potém Romana zapytała nawiasowo o nią, odparł:
— Śliczne dziecko.
Pozostał zupełnie obojętnym.
Po tym wieczorze nastąpił obiad u Romany z Salusią i drugi wieczór w innym domu.
Z troskliwością badała Gryżdówna wrażenia, ale Sołomerecki daleko więcéj swoją starą przyjaciółką był zajęty, niż śliczną Salusią.
Napróżno starano się mu ją dać poznać z różnych stron, i ona sama naiwnie, mimowoli, przedstawiała się z całym swym wdziękiem. Maurycy chwalił, był zachwycony, ale potém najzimniéj w świecie odpowiadał pannie Romanie na zapytanie:
— Dziecko, śliczne dziecko.
Trwało to dni kilkanaście, aż Gryżdówna, zniecierpliwiona, jednego dnia mu się otwarcie wyspowiadała.
— Wszyscy księcia chcą ożenić i ja nareszcie uznałam tego potrzebę — rzekła. — Szukając długo, wynalazłam perłę i sprowadziłam umyślnie was dla Salusi. Ma wszystkie przymioty, jakich tylko wymagać można. Staraj się książę zbliżyć, poznać ją lepiéj. Uczyń to dla swoich przyjaciół.
Mocno się skrzywił książę.
— Więc po to mnie pani tu ściągnęłaś tak pilno! — zawołał. — Tego-bym się był nigdy w świecie nie domyślił. Na Boga! jutro wracam, mam pilne zatrudnienie w fabryce i przyznaję się, żem przyjechał tylko dlatego, bom sądził, że o pannę Romanę chodziło.
— Jakto, o mnie?
— Myślałem, że wychodzisz za mąż i zapraszasz mnie na zaręczyny lub wesele — rzekł książę.
Gryżdówna porwała się, śmiejąc, z siedzenia.
— To przedziwne! — zawołała. — Czyż mi nie wierzysz, że ja chce, muszę i powinnam zostać starą panną? Nie powtarzałam-że tego po stokroć? Czy mi nie wierzysz?
— Nie chcę wierzyć — odezwał się Maurycy — dlatego, że tak być nie powinno.
— Ale ja jestem tak dziwaczną, tak trudną, tak śmieszną, a tak samowolną — dodała Romana — że ze mną nikt-by nie mógł być szczęśliwym i męczęństwo-by tylko, żeniąc się, zyskał.
— Nie, nie — rzekł Sołomerecki — ale potrzeba, ażebyś sobie pani dobrała człowieka, który-by ją ocenił i zrozumiał. Nie przeczę, że to trudne, przecież...
Zamilkł.
— O mnie wcale mowy niéma, ale o was, kochany przyjacielu — mówiła spokojnie Romana. — Macie inne obowiązki, położenie w świecie i przyszłość, powinniście się żenić. — Sołomerecki, ruszając ramionami, przeszedł się po salonie parę razy, i stanął przed nią z miną uroczystą i poważną.
— Tak — rzekł — mógłbym się ożenić, ale mi znajdź drugą taką Romanę, jak ty jesteś, a raczéj, podaj mi rękę do ołtarza.
Gryżdówna, oczy sobie zasłoniwszy, krzyknęła i uciekła.
Sołomerecki długo na nią oczekiwał w salonie, aż Rozalia przyszła mu oznajmić, że pani dostała bardzo silnéj newralgii i przeprasza.
Wyszedł więc książę zasmucony.
Nazajutrz powrócił. Zastał Romanę bladą, smutną, surowego oblicza i, jakby po najcięższéj chorobie, zmienioną. Prosiła go siedziéć ceremonialnie, wczorajsza rozmowa już się nie powtórzyła.
— Obraziłaś się pani? — szepnął cicho Sołomerecki.
Romana poruszyła ramionami.
— Jak mogłeś książę sądzić coś podobnego? Zostałam tylko boleśnie dotkniętą.
— Dlaczego?
— Bo to jest rzecz niemożliwa.
— Ja powtarzam moje — dlaczego?
— Więcéj to czuję, niż-bym powiedziéć potrafiła. Nie mówmy o tém, proszę, — podając mu rękę, dodała Romana. — Zostańmy tylko tak dobrymi przyjaciółmi, jak byliśmy.
Sołomerecki, długo popatrzywszy na nią, rękę podaną pocałował, westchnął i rzekł z cicha.
— Ja właśnie przyszedłem prosić o to. Dotknąłem może wczoraj jakiéj rany, jakich wspomnień niezręcznie, daruj mi. Bądźmy przyjaciółmi po staremu.
— I nigdy nie mówmy o tém — dokończyła Romana.
Zaczęła wypytywać nagle o fabrykę, o Dubińce, o stosunki z domem bankiera i t. p.
Sołomerecki się chwalił, iż w Dubińcach powoli ład zaprowadził, że zaczął bardzo skromnie pałacyk do dawnego przyprowadzać stanu i już tam wszystkie swe ocalone pamiątki umieścił. Dodał, że dla siebie dworek Romany kazał wyporządzić i do niego zajeżdża. Niestety, wykarczowanéj najpiękniejszéj części parku nie był w możności przywrócić ogrodowi, który wielce na tém utracił.
Dzień jeszcze zabawiwszy, Maurycy pożegnał się najczuléj i odjechał.




I znowu dwa lata upłynęły tak samo, bez zmiany prawie, oprócz tych małych odcieni, które w procesie życia i stosunków ludzkich zaledwie się dostrzedz dają.
U bankiera, w którego domu Romana bywała często, wieczór świetny zgromadził, oprócz gości niezwykłych, liczne koło przyjaciół jego i znajomych.
Towarzystwo codzienne domu składające osoby postrzegły wprędce, że im brakło panny Romany, która, będąc tu jakby domową, przyczyniała się wielce do swobodnego ożywienia zabawy.
Jedna z pań, poszukawszy po wszystkich kątkach, w których znaleźć się ją spodziewała, pobiegła do gospodyni domu.
— Nie widzę Romany naszéj? Cóż się z nią dzieje?
— Nie wiem, co to być może, iż dotąd jéj niéma — odparła pani domu, oglądając się. — Lękam się, czy nie chora. Pisałam do niéj prosząc, i tém bardziéj miałam prawo się spodziewać, że przyjaciel jéj, Sołomerecki, powinien tu być, bo przybył do Warszawy. Gdyby więc nie dla nas, to dla niego przybyć była powinna.
W istocie Maurycy zjawił się w salonie, z twarzą wypogodzoną, ale panny Romany nie było.
Stary muzyk, którego przez miłosierdzie zapraszano, kręcił się także pomiędzy gośćmi.
— Cóż to panny Romany nie widać tak długo? zapytywano ze wszystkich stron.
Słuchając tych wyrywających się z ust wielu wykrzykników, Trankowski szydersko, figlarnie usta zakąsywał i uśmiechał się.
— Cóż to panowie nie wiecie nic? — odezwał się w końcu do jednego z poufaléj znajomych.
— O pannie Romanie?
— A no, tak, o pannie Romanie — odparł stary muzyk.
— A pan? wiesz co?
— Wychodzi za mąż — cicho dodał tonem zwierzenia się muzyk — jest to rzecz już nieulegająca wątpliwości, tylko zagadka; za kogo? Mówią i domyślają się różnie, lecz że wychodzi, rzecz pewna i niezawodna. Pani Felicya, która zajmuje się wyprawą, upewniała mnie o tém, pod słowem honoru.
— A! słowo honoru Felicyi, — podchwycił ktoś złośliwie — to rzecz jeszcze nic nie dowodząca, a przynajmniéj nie wiele.
— Pokazywała mi suknie z koronki, bieliznę jéj cyframi znaczoną — nastawał muzyk. — A pocóżby zmyślać miała u licha?
— A pan co robiłeś u pani Felicyi? — podchwycił ktoś z boku.
— Przecież ja jéj córce daję lekcye teoryi muzyki, bo się sposobi na kompozytorkę i ma nawet dosyć talentu — dorzuci! stary.
— Za kogoź by panna Romana wyjść mogła? — zaczęto się odzywać. — Trudno odgadnąć, bo dla nikogo nie okazywała nadzwyczajnego współczucia.
— Czego nie wiem, o tém nie mówię — dodał muzyk. — Odgadnąć w istocie trudno, ale wnioskować się godzi z ogólnych praw, ze znajomości serca ludzkiego i niewieściego (bo to gatunek oddzielny), że panienka tak dojrzała musiała, dla kontrastu, dla uzupełnienia, dobrać sobie niezawodnie świeżego młokosika, który ją uczyni nieszczęśliwą.
Domyślano się różnie, ciekawość była zaostrzoną. Z grupy téj, około Trankowskiego skupionéj, wiadomość o wyprawie i cyfrach na bieliźnie doszła do żony bankiera, która poruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
— Niedorzeczność — odparła — bajki! plotka! To być nic może. Przecież ja-bym coś o tém słyszała. Najmniejszego nie widzę podobieństwa do tak nagłéj zmiany.
Niedorzeczność tę wszakże tak skutecznie puszczono w obieg tego wieczora, że się wszyscy o niéj dowiedzieli, ale nikt wierzyć temu nie chciał.
Przez pewien rodzaj delikatności, nikt o to nie śmiał zapytać Sołomereckiego.
Uważali to wszyscy, że tego wieczora był w usposobieniu wyborném, wesół, rozmówny, ożywiony, jak nigdy.
Z tego zgromadzenia u bankiera plotka rozniosła się naturalnie po mieście, ale wszyscy, co bliżéj znali Romanę, jéj miłość niezależności, gusta, nawyknienie do życia, które się tak dalece z jéj charakterem zgadzało, zaprzeczali temu i utrzymywali, że się przywidziało lub przysłyszało złośliwemu Trankowskiemu.
Jedna z pań wszakże, wiedziona gorętszą ciekawością, i chcąc o tém, co po świecie chodziło uwiadomić Romanę, pojechała wprost naprzód sprawdzić u panny Felicyi, co to była ta mniemana wyprawa.
Zagadnięta właścicielka magazynu trochę się z razu zmieszała, zaczęła narzekać na długie języki, potém, przyciśnięta naleganiem, zaklęciami i prośbami ciekawéj pani, wyznała, że w istocie miała poleconém sobie zrobienie wyprawy dla Romany, ale to powinno było do czasu zostać tajemnicą. Tego ona sobie życzyła.
Za kogo wyjść miała, o tém pani Felicya wcale nie wiedziała, a nikt w świecie domyślić się nie umiał. Zaglądano do obwinionéj, szpiegując zręcznie, aby jakąś wskazówkę pochwycić; ale Romana chodziła tak niezmieniona, spokojna, w niczém nie odstąpiwszy od dawnych swych obyczajów, nie zdradzając żadnego przygotowania do kroku, o który ją posądzano, że domysły się rozchwiały.
Z tego wszystkiego wypadł wniosek, że albo była to po prostu plotka, lub że małżeństwo, jeśli w istocie przyjść miało do skutku, musiało chyba kryć w sobie coś, do czego się przyznać nie chciano. Ubolewano zawczasu, iż zapewne nieodpowiedniém, upokarzającém, niewłaściwém być mogło, było po prostu słabostką jakąś nieszczęśliwą. Żal było wszystkim téj Romany, po któréj się nic podobnego nie spodziewano.
— Znalazła gdzieś biednego chłopaka, pewnie bez wychowania, musiał się jéj podobać z powierzchowności, wstydzi się, szkoda jéj! — mówiono powszechnie. Trankowski potwierdził te domysły: inaczéj nie mogło być, według niego. Nie było na ostatek tajemnicą, że się wyprawa w istocie przygotowywała. Ciekawość rosła z każdą chwilą. Romana nie zwierzała się przed nikim z osób, najściślejszą przyjaźnią związanych z nią; wprost jéj zapytać nie śmiano.
Oczekiwano niecierpliwie rozwiązania. Tym czasem Sołomerecki, zabawiwszy dni kilka, wyjechał z Warszawy.
Inne miejskie, drastyczniejsze plotki zastąpiły tę piérwszą w karnawale i uwagę od niéj odwróciły. Wyznanie nawet panny Felicyi zaczęto poczytywać za bałamuctwo, żarcik niewłaściwy, za jakąś zemstę może.
Wiedząc, jak się żona jego i całe jéj kółko interesowało Sołomereckim, bankier wszedł jednego poranku do niéj z otwartym listem w ręku.
— Ciekawa nowina — odezwał się, przybliżając się do żony. — Mój książę (tak go zwykł był nazywać) donosi mi, że się nareszcie żeni, ale nie pisze ani gdzie, ani z kim. Lękam się, aby mi fabryki i dyrektorstwa nie porzucił, bo go zastąpić było-by bardzo trudno. Może téż tylko chodzi mu o obszerniejsze mieszkanie, o które się chętnie postaramy.
— Nie domyślasz się z kim? — podchwyciła zdziwiona pani bankierowa.
— Zapewne z jakąś wiejską pięknością — rzekł bankier, śmiejąc się — gdy nasze go podbić nie umiały, choć nie można im zarzucić, aby się nie starały o to. Nazwiska swéj przyszłéj nie raczył mi objawić, ale ślub ma się odbyć w Warszawie i on tu przybywa.
— Szczególnie się składa — uśmiechnęła się pani — zatém i przyjaciółka, i przyjaciel, panna Romana i on, współcześnie jakoś wpadli na tę myśl szczęśliwą, że za mąż pójść i żenić się raz w życiu potrzeba.
— A! a! — przerwał żywo bankier, który oko miał przenikające i umysł nadzwyczaj bystry. — Nie dał-bym za to złamanego szeląga, że panna Romana i on pobiorą się i że ta serdeczna przyjaźń stara skończy się na kobiercu.
Myśl ta uderzyła niezmiernie trafnością swą samę panią, chociaż zrazu zaprzeczyła jéj i zaprotestowała.
Sołomerecki miał prawo do młodszéj, do piękniejszéj, do wyżéj w społeczeństwie położonéj bogdanki.
— Trochę cierpliwości — uśmiechnął się sam pan — za kilka dni wielka tajemnica się wyjaśni.
— Niepodobieństwem jest, aby nas nie proszono — dodała pani.
— Tak się spodziewam — zakończył bankier — i, gdyby nawet ślub się odbył incognito, po ślubie fakt spełniony się objawi światu i nam.
Wkrótce potém, kilka powozów stało przed kościołem Ś-go Krzyża; mnóztwo pieszych do niego się cisnęło. Mają to do siebie śluby, że więcéj ciekawych ściągają, niż pogrzeby. Każdy-by rad widziéć tych szczęśliwych na chwilę i odgadnąć los ich przyszły. W istocie ślub się odbywał u wielkiego ołtarza, przed którym stał książę Sołomerecki z panną Romaną Gryżdówną.
Jak do tego przyszło, po tylu wzdraganiach się, oporze i tak długo przeciągniętych stosunkach tylko przyjacielskich, wytłómaczyć nie potrafimy.
Państwo młodzi, zaledwie się pokazawszy bliżéj znajomym, drugiego dnia wieczorem pożegnali Warszawę, i nie do Dubiniec pojechali, ale do fabryki, któréj dyrekcyi Maurycy wcale nie myślał opuścić.
Jak o tém rozprawiano długo, dziwiono się, domyślano różnych następstw, wróżono i przepowiadano przyszłość, jak potém stracono z oczu państwa młodych, którzy się już nie pokazywali w Warszawie, mówić nie potrzebujemy. Szło to zwykłym trybem rzeczy ludzkich. To, co się zdawało dziwaczném, straciło późniéj urok i zapomniało.
Trochę późniéj odżyły nieco Dubińce, ale daleko skromniéj odmłodzone, niż niegdyś były. Nie wyglądały już na pańską rezydencyą, ale na skromne mieszkanie zamożnego obywatela, który miał wiele smaku i zamiłowania w tém, co jest bez wymusu po prostu piękném, nie starając się być ani wykwintném do zbytku, ani odrażającém nadzwyczajnością.
Spyta kto może, czy byli szczęśliwi? Nie wiem, lecz godzi się tego domyślać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.