Psiawiara/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Gryżda chciał względem córki przybrać ton groźny, ale głosu mu zabrakło, zmieszał się. Patrzyła nań tak spokojna, pewna siebie, nielekąjąca się niczego, iż on się prawie jéj nastraszył. Nie wiedział, jak począć.
— Wieczór bardzo piękny — odezwała się córka.
— A tak, i Waćpanna go też pięknie użyłaś! — dobyło się z ust Gryżdy. — Co to znaczy? proszę mi powiedziéć, co to ma znaczyć? Zmowy jakieś i schadzki potajemne z Sołomreckim! Waćpanna nie wiész, co to są za ludzie. Syn wart ojca, który tyle kobiet nieszczęśliwemi uczynił.
Mówiąc, trząsł się cały. Romana, która przy piérwszym wybuchu nieco pobladła, nie okazała najmniejszego wzruszenia. Zrzuciła spokojnie chusteczkę, którą miała ramiona okryte, popatrzała na ojca i boleśnie się uśmiechnęła.
— Nie mogłeś mi większéj uczynić przykrości — rzekła zimno — jak posądzając o płochość. Czy ci dałam do tego powody?
— Ale ta schadzka?
— Nie wolno mi mówić z Sołomereckim, gdy go spotkam? — odparła powolnie. — Przyjechał do chorego Symeona, wyszedł do ogrodu. Oto wszystko. Lubię jego rozmowę, szanuję go, tego się nie zapieram; ale, proszę, nie czyń mi krzywdy, jak piérwszą lepszą dziewczynę z garderoby posądzając o romans niedorzeczny. Aż nadto dobrze pamiętam, co nas dzieli od Sołomereckiego.
Gryżda tą flegmą i spokojem czuł się niemal pokonanym.
— Gdyby nawet nic w tém nie było zdrożnego, — rzekł — ludzie patrzą i zawsze wszystko gotowi są sobie tłómaczyć jak najgorzéj.
— To mi jest zupełnie obojętném — dodała Romana. — Mogła-bym się odwołać, kochany ojcze, do twoich własnych zasad, ale tego nie potrzebuję. Tyś nie dbał nigdy o to, co na ciebie powiedzą ludzie — ja.
— To wcale co innego! — zawołał rozjątrzony Gryżda — kobieta... powinna strzedz swéj dobréj sławy.
— A przedewszystkiém — dodała Romana — być we własnych oczach czystą. Bądź spokojny; jestem taką i możesz wolnym być od wszelkiéj troski; nadto szanuję siebie.
— Ale nie znasz przewrotności ludzi! nie masz doświadczenia — począł Gryżda. — Jak w naszéj krwi jest energia i wola żelazna, tak w ich jest płochość i dar uwodzenia ludzi. Ten panicz na to czyha.
— Ale ojcze! — rozśmiała się Romana — mówiliśmy, daję ci słowo, o gospodarstwie, o literaturze, o Moroczce, o czém chcesz, tylko nie o miłości, o któréj się nam obojgu nie śniło. Szkoda, żeś nie podsłuchywał, nie zrobił-byś mi téj sceny upokarzającéj.
Odstąpiła parę kroków i dodała:
— Musze cię uprzedzić, że, jeżeli Sołomerecki nie wyjedzie, a deszcz nie przeszkodzi, jutro znowu wyjdę z nim pomówić.
Gryżda pięścią w stół uderzył.
— Nie pozwalam! — krzyknął.
— Ojcze! ojcze! poważnym głosem — odezwała się Romana — czynisz mi przykrość wielką, krzywdzisz córkę.
— Gdzie-żeś ty co podobnego widziała? — wykrzyknął Gryżda.
Rzuciła się na krzesło Romana, głowę obejmując rękoma.
— Proszę cię, ojcze, zawierz mi, nie zrobię ci wstydu, ale mi w życiu nie odbieraj jednéj z największych przyjemności: podzielenia się myślami z człowiekiem, sympatycznym dla mnie i rozumnym.
— Tak! tak! sympatyczny ten i rozumny spekulant, jeżeli nie myśli uwieść, to obrachował, że może odzyskać ożenieniem Dubińce. Lecz, póki ja żyję, gdyby mi u nóg leżał, córki nie wydam za niego Nigdy!
Znam tych panów! Niechcę go! Cała ohyda spadła-by na mnie; posądzono-by mnie, że się starałem o to, ciebie, żeś wolała tytuł głupi książęcy, niż...
— Mój ojcze! mój ojcze! unosisz się nadaremnie — z uśmiechem boleści dodała Romana — mogę ci dać słowo najuroczystsze, że nigdy a nigdy nie poszła-bym i nie pójdę za Sołomereckiego. Myśli téj nie przypuściłam nawet, a o ile jego znam, ręczyć ci mogę, iż on jéj nie miał i nie ma. Uspokój się.
— Żadnych schadzek, żadnych spotkań, żadnych stosunków — porywczo dorzucił Gryżda. — Nie nadużywam mojéj władzy ojcowskiéj, aż do zbytku cię swobodną czynię, ale co do tego jednego, wolą moją jest, abyś go nie znała.
Romana z podniesioną głową, blada, wysłuchała tego wyroku. Wyczerpała się w niéj siła oporu, nie odpowiedziała nic. Czuła może, iż ojciec ze swego stanowiska miał pewną słuszność, że pozory przeciwko niéj były.
Gryżda wyszedł natychmiast. Została sama i taką boleścią serce się jéj ścisnęło, że, nieskłonna wcale do płaczu, uczula łzy w oczach. Myśl ta, że się musi wyrzec przyjaciela, nad wyraz wszelki była dla niéj bolesną.
Może po raz piérwszy postrzegła, że to, co się nazywało dla niéj przyjaźnią, mogło głębsze w sercu miéć źródło. To ją przestraszyło.
— Ojciec miał słuszność — rzekła w duchu. — Potrzeba miéć siłę rozerwania tego, co grozi upokorzeniem i niewolą.
Z rozpaczliwém jakiémś usposobieniem rzuciła się do fortepianu, i jak burza uderzyła w jego klawisze.
Nazajutrz Maurycy pozostał przy Symeonie, wieczorem wyszedł na miejsce umówione. Nie było tu nikogo. Czekał, przechadzał się, robił małe wycieczki na różne strony — dzika część ogrodu stała pustą. Z daleka tylko zobaczył przesuwającego się Gryżdę, którego postać nadto była charakterystyczną, by mógł jéj nie poznać.
Dość smutny powrócił do dworku, a nazajutrz rano już go nie było.
Drugiego dnia rano, dowiedział się od służącéj Romany ojciec, że panna była chorą i nie miała wyjść z domu. Udał się do niéj. Znalazł ją nad książkami z głową związaną.
— Mówiono mi, żeś chora? — zapytał. — Chcesz bym posłał po doktora?
— Nie jest potrzebnym — odpowiedziała zimno. — Uczyniłeś mi przykrość posądzeniem niedorzeczném. Nie wyszłam wczoraj, aby ci być posłuszną, ale jestem podrażnioną i czuje się niedobrze. To przejdzie.
Kilka dni przeszło w istocie tak bez żadnéj zmiany; Romana zwolna odzyskała siły i wróciła do zajęć swych zwykłych.
Nadjechała Sędzina, która ją czasem odwiedzała, i znalazłszy na twarzy zmianę, badać ją poczęła. Posądzała ojca.
Romana, mająca w niéj zaufanie, wyspowiadała się ze wszystkiego. Bolało ją nad miarę posądzenie jéj o płochość, a Sołomereckiego o zamiary niegodziwe, o rachubę nikczemną; ale się na ojca nie uskarżała.
Brodzka z tego zwierzenia się po raz piérwszy powzięła podejrzenie, że pomiędzy Romaną a panem Maurycym serdeczna przyjaźń, tak niespodzianie zrodzona, bez wiedzy ich obojga mogła wcale inny przybrać charakter.
Nie dała tego poznać Romanie, ale żal jéj się zrobiło tych biednych, bo przyszłość była ciemną. Nie chcąc mieszać się do téj sprawy, któréj pomagać, w jéj przekonaniu, nie godziło się, ale ją należało przeciąć, jak węzeł gordyjski, zakończyła prędko rozmowę.
— Dobrze było by — dodała w końcu — ażeby ojciec pozwolił ci gdzie wyjechać... rozerwała byś się.
Na to się jednak nie zanosiło, bo Gryżda nie miał czasu na wycieczki, córki zaś nie chciał saméj wyprawić, a nie miał jéj komu powierzyć.
Wcale co innego miał na myśli.
Chciał koniecznie wydać ją za mąż i ufał w to, że coś odpowiedniego się nastręczy.
Wkrótce potém oznajmił Romanie, iż czeka z obiadem na pana Radzcę Bolka, i prosił ażeby do niego wyszła koniecznie. Naznaczonego dnia w istocie nadjechał, a Romana, powołana do pałacu, zastała tam znajomego już sobie Radzcę, który przedstawił jéj młodzieńca, blondyna słusznego, bardzo pięknego i ubranego z wielkim smakiem, jako swego syna, Teodora.
W przybyłym można było z powierzchowności, obejścia się, mowy, twarzy, poznać zaraz wychowańca wielkiego miasta i nawykłego do dobrego towarzystwa człowieka. Nie podobny do ojca, pan Teodor miał w sobie coś pieszczonego, miękkiego, przesłodzonego. Mówił głosikiem aksamitnym, na wszystkich palcach miał prześliczne pierścionki, włos utrefiony starannie, płeć prawie kobiecą, ruchy łagodne i wdzięczne.
Twarzyczka godną była tego pielęgnowania, gdyż typ jéj słowiański, pełen był właściwego ludom północnym wdzięku. Niebieskie duże oczy jakby we łzach pływały, usta miały wyraz słodkiego smutku.
Romana z ciekawością przypatrywała mu się, a nieśmiało poczęta rozmowa zdawała się obiecywać, że do téj miłéj powierzchowności pan Teodor łączy wychowanie i ogładę niepospolitą. Instynkt jednak powiadał jéj, że to jest tylko bardzo ładna i zakochana w sobie laleczka. Pochwyciła go zaraz w piérwszych chwilach na śmieszném spozieraniu w zwierciadła i szukania w nich siebie samego.
Ale zawsze był to młodzieniec, z którym przyjemnie godzinę czasu spędzić było można.
Wkrótce téż panna Romana się dowiedziała, że był rozmiłowanym w muzyce, uczniem Dobrzyńskiego, i zapewne wirtuozem na fortepianie, jak ona, bo napomknął zręcznie o bardzo trudnych kompozycyach, nad któremi palce łamał.
Muzyka była dla niéj tak wielką życia przyjemnością, takiém zajęciem i umiłowaniem, że natychmiast rozmowa o niéj zbliżyła ich do siebie. Teodor mówił o tém, jako znawca, i czy powtarzał słyszane, czy z siebie to brał, miał pojęcie tego, o czém z wielkim zapałem się rozgadywał.
Przy stole Romana także trochę więcéj mówiła, niż zwykle, i musiała przyznać swemu gościowi, że umiał się znaléźć bardzo przyzwoicie. Tylko on i ona niemal zmienione grali role: on więcéj niewieścią, ona bardziéj męzką.
Ojciec bacznie słuchał i śledził rozmowę ich i był dosyć ożywiony dnia tego.
Ponieważ fortepian Romany stał z nią razem we dworku, a ona chciała koniecznie posłyszeć grę pana Teodora, towarzystwo całe przeniosło się z czarną kawą na ganeczek jego, a Romana wprowadziła gościa do swojego mieszkania i poprosiła, ażeby zagrał.
On nawzajem chciał ją posłyszéć. Po krótkich ceremonialnych drożeniach się, Teodor dał się uprosić i począł od ułomka z piérwszego koncertu Chopina, który odegrał bardzo wdzięcznie, z wprawą wielką, ale nie nadając mu żadnego charakteru, świadczącego o władzy tłómaczenia mistrzów i pojęciu ich samoistném. Pan Teodor był znakomitym wykonawcą, nie można było zaprzeczyć temu; ale Romana nie tylko mu nie ustępowała, lecz, przy równéj biegłości, więcéj duszy i ducha wlewała w to, co wykonywała.
Muzyka zajęła tu godzin parę, przerwanych rozmową o niéj. Ożywiło to Gryżdównę, zabawiło ją, i gdy Radzca z synem wstał, aby się pożegnać, pan Teodor był już na stopie dobréj znajomości z panną.
Po odjeździe gości, Gryżda miał tyle taktu i przebiegłości, że się nie spytał natarczywie, jak jéj podobał się Teodor, nie mówił o nim i nawiasowo tylko wspominał, że syn zapewne jakiś czas na wsi przy ojcu zabawi.
Romana téż nie miała ochoty mówić o nim.
Po piérwszych tych odwiedzinach wkrótce nastąpiły drugie.
Młodzieniec zawsze był jak najstaranniéj utrefiony, w rękawiczkach nieposzlakowanych, w bucikach lakierowanych, ze szpilką przepyszną w chustce, z chusteczką batystową, woniejący z lekka najmodniejszemi perfumami Atkinsona, choć go było wyrysować do dziennika mód. Romanę, która sama tak pieszczono się stroić nie lubiła, to staranie o siebie zalotne raziło w mężczyźnie, jako śmieszność.
Zresztą pan Teodor był łagodnym, nieco bojaźliwym, i dosyć miłym człowiekiem, usiłującym się przypodobać wszystkim, grzecznym do przesady.
Były to właśnie przymioty, których stary Gryżda wymagał od przyszłego zięcia, i widać już było, że bardzo sobie życzył, aby piękna laleczka córce się podobała. Nie mówił jednak o tém, nie chcąc psuć tego, co, zdaniem jego, tak się szczęśliwie rozwijać obiecywało.
Za trzecią bytnością, grali parę godzin na cztery ręce i szło to bardzo dobrze. Panna była wesołą, Teodor ożywiony. Nie miał on do zabawienia wprawdzie nic nad to, co pochwycił i przywiózł z sobą ze stolicy, własnemi myślami się nie odznaczał; lecz to, co pobrał od drugich, umiał zużytkować doskonale.
Jawném było, że syn pana Radzcy ma zamiary. Romana się tego domyśliła od pierwszych odwiedzin, a bardzo prędko Teodor zaczął rzucać słówka dwuznaczne, wzdychać, wpatrywać się łzawemi, niebieskiemi oczyma w pannę, która wzroku unikała i, wedle wszelkich reguł a tradycyi, okazywał, że się ma zakochać, że jest zakochany śmiertelnie.
Wykonanie tego zadania czyniło mu honor, gdyż nic zarzucić nie było można prowadzeniu romansu, prócz, że wszystkie jego zwroty panna mogła przewidziéć z góry. Oryginalności brakło, naśladowanie było doskonałe.
Westchnienia, uśmiechy, aluzye, były przedziwnie umieszczane na tle, które jak najwybitniejszemi je czyniło.
Złośliwéj Romanie wydawało się to dosyć zabawném, ale żal jéj było młodzieńca, który pracował tak nadaremnie. Śmiała się w duszy.
Teodor zdawał się ani przypuszczać, ażeby cały trud został stracony.
Jednego wieczora, po odjeździe pana Radzcy z synem, gdy Romana miała mu dać dobranoc, ojciec ją zatrzymał w ganku.
— No... pomówmyż, jak ci się pan Teodor podoba? — zapytał.
— Chłopak bardzo przystojny, bardzo muzykalny, na parę godzin w salonie wielce miły, ale... zero — odpowiedziała Romana. — Jak ojciec, który tak ludzi zna, pytać się mnie o to może?
Poruszyła ramionami.
— Pytam się o to — odparł, zmieniając ton Gryżda i poczynając mówić bardzo seryo, — bo życzę sobie pana Teodora za zięcia, a tobie za męża, i... zapowiadam, że musisz pójść za niego.
Było to tak kategorycznie i ostro wypowiedziane, że Romana drgnęła cała, bo despotycznego nakazu natura jéj znieść nie mogła. Nie chciała zbyt szorstko odpowiadać ojcu i dlatego, ukąsiwszy się za język, starała się zdobyć na zimnych słów kilka.
— Ojcze, znasz mnie, — przebąknęła, jestem posłuszną do ostatecznéj granicy, ale gdzie chodzi o los mój, o moję swobodę, i szczęście...
— Jesteś dzieckiem rozpuszczoném i samowolném, — rzekł Gryżda — ja lepiéj o tém sądzić mogę, co w przyszłości szczęście ci zapewni, i powiadam ci nieodwołalnie: musisz wyjść za niego.
To rzekłszy i obawiając się odpowiedzi, Gryżda wstał i odszedł. Córka usiadła w ganku zadumana. Znowu horyzont się zachmurzał, zapowiadała walka uparta. Zdało się jéj jednak, że najłatwiéj będzie pozbyć się jéj i pana Teodora, przy piérwszéj sposobności dając mu grzeczną, ale stanowczą odprawę.
Był to chłopak nadto dobrze wychowany, nadto łagodny, ażeby chciał iść przebojem.
Nie długo potrzebowała czekać na spełnienie tego, co zamierzyła. Pan Teodor nazajutrz przyjechał.
Nadzwyczaj był nadskakujący, miły i Romana bez trudności go mogła naprowadzić na oświadczenie się formalne.
Wysłuchała go cierpliwie, przebierając palcami, z głową spuszczoną; podniosła potém oczy i odezwała się głosem spokojnym;
— Wdzięczną panu jestem za tę sympatyą, którą okazujesz dla mnie. Ja także z przyjemnością widywałam go w naszym domu i cenię towarzystwo jego; ale... tego wszystkiego za mało, aby się wiązać na zawsze. Serce moje nie ma w tém udziału, a ja ręki bez niego nie oddam nikomu. Przyjmij pan przyjaźń moję, a o czém inném ani marz nawet, bo to jest wprost niepodobieństwém.
Teodor zarumienił się i zmieszał.
— Pani jesteś okrutną — odezwał się — niech mi panna Romana choć na przyszłość nie odbiera nadziei. Proszę, błagam...
— Próżno-bym go zwodziła — rzekła Gryżdówna, wstając. — Chcesz pan? zagrajmy na cztery ręce Hummla i nie mówmy o tém więcéj.
Teodor, zmieszany ciągle, pobiegł nut szukać, siadł grać, ale, pomimo wprawy, mylił się ciągle. Romana była zupełnie spokojną.
Goście odjechali.
Nazajutrz sam Radca przybył rano do Dubiniec, miał długą rozmowę z Gryżda i odjechał. Wprost od niego przyszedł pan Zenon do córki, nasrożony i blady.
— Dałaś wczoraj odprawę panu Teodorowi — rzekł gniewnie — pomimo mojéj woli i przestrogi, ale ja ani chcę o tém wiedziéć, i zapowiedziałem Radzcy, ażeby wcale na to syn jego nie zważał. Musisz wyjść za niego.
— Ojciec wié bardzo dobrze, iż żadna siła w świecie złamać mnie nie może. Powiedziałam raz: nie mogę i nie wyjdę. W ogóle do małżeństwa nie mam najmniejszéj ochoty.
— Chcesz czekać na Sołomereckiego może? — wtrącił ironicznie Gryżda. — Otóż ja zapowiadam stanowczo, że gdyby on nawet w istocie chciał się żenić z tobą, o czém wątpię, ja na to nie zezwolę.
Przypuszczenie to chłodną i spokojną córkę wprawiło w rozdrażnienie nadzwyczajne. Rzuciła na fortepian nuty, które trzymała w ręku i wyszła, nie mówiąc słowa.
Gryżda pozostał chwilę, namyślił się i powrócił do pałacu.
Przez kilka dni o Bolkach słychać nie było. Nadjechali zaproszeni na podwieczorek. Romana kazała powiedzieć, że jest chorą i nie wyszła.
Gryżda prawie z nią nie mówił, ona unikała ojca, położenie znowu stawało się do nie zniesienia dla obojga.
Bolkowie od czasu do czasu zjawiali się w Dubińcach, a że Romana zawsze chorą być nie chciała, wychodziła do nich, jak wprzódy.
Pan Teodor na nowo starał się przypodobać, ukrywając w sobie upokorzenie i przykrość, jakiéj doznawał. Parę razy usiłował rozmowę naprowadzić na nieszczęśliwy stan rozbolałego serca. Romana zbyła go żartami.
Jednego dnia powiedziała mu wręcz, że sentymentalność i jéj objawy są dla niéj obrzydliwemi.
Ile razy Bolk rozpoczynał swe czułości, zwracała go na muzykę i broniła się nią.
Jakiś czas trwało tak, a Gryżda milczał... ale niecierpliwość w nim rosła. Co miał z córką poradzić, nie wiedział sam. Znał ją, był przekonanym, że musem nic nie wymoże na niéj. Zmienił taktykę... Stał się czułym, troskliwym o los jéj, o przyszłość, rozprawiać począł o warunkach małżeństwa, o kojarzeniu charakterów, o nieodzownéj potrzebie łączenia zer, jakiém był pan Teodor, z cyframi, jaką była Romana.
Wszystko to córce nie trafiało do przekonania.
Skończyło się na tém, iż Gryżda oznajmił, jako z Radzcą się ułożył już o wydanie córki za jego syna, a ten zgodził się na zwłokę, dopóki-by Romana nie zmieniła przekonania i nie poznała lepiéj pana Teodora.
W ciągu tego przykrego przejścia natarczywych starań Bolków, mało kto bywał w Dubińcaeh, oprócz nich. Poskarżyć się nawet nie miała przed kim panna Romana. Pisać do Sędzinéj nie śmiała, bo wiedziała, że ojciec wcale tajemnicy listów nie szanował.
Szczęściem nadjechał raz Dziekan, gdy Gryżda był w polu, i Romana przyjęła go z nadzwyczajną radością, wyciągając rączki ku niemu.
— Ojcze! ratuj.
Ksiądz Piszczała już wiedział, słyszał i domyślał się wszystkiego. Tym razem opór córki nie wydał mu się grzesznym; obiecał mówić z Gryżdą.
— Nie wiele mam nadziei, ażebym go mógł nawrócić — rzekł z westchnieniem — ale sprobuję.
W rozmowie dowiedziała się razem Romana nawiasowo, że Sołomereckiemu bardzo się wiodło nieszczęśliwie na Zalesiu. Grad mu wybił wszystko w polu, a że zboże asekurowane nie było, strata niepowetowana. Sędzina chciała ją przyjąć na siebie, Sołomerecki się nie zgadzał.
Dziekan przebąkiwał już, że dla księcia należało się starać o jakieś inne, na wielką skalę zatrudnienie, ale gdzie? u kogo? przy czém...
W sąsiedztwie bogaty bankier warszawski zakładał cukrownią, o któréj dyrekcyą starano się dla Sołomereckiego. Tymczasem, wedle powieści księdza Piszczały, po babce krewni księcia, R...owie, dowiedziawszy się o tém, wystosowali do niego list, w najboleśniejszych wyrazach czyniący mu wyrzuty, iż wstyd im robił, rzucając się na drogę, urodzeniu jego i nazwisku niewłaściwą. Domagali się od niego, aby, wszystko porzuciwszy, przybył do nich na rezydencyą, obiecując mu bogate ożenienie i protekcyą.
Sołomerecki grzecznie podziękował za dobre ich chęci.
Plotki o tém, przez Moraszkę zapewne rozsiewane, krążyły po sąsiedztwie. Romana się zasmuciła niemi. Los biednego Sołomereckiego żywo ją obchodził. Dziekan jednak zapewniał, że książę bynajmniéj męztwa nie stracił, nie zwątpił o sobie i pogodném czołem przyjmował, co go dotykało.
Gdy Gryżda nadjechał, Ksiądz Piszczała udał się do pałacu.
— Panie Zenonie — rzekł do niego — nie od córki waszéj, ale zewsząd dochodzą mnie wieści, że ułożyłeś dla niéj małżeństwo z Bolkiem.
— Tak jest, tak jest — potwierdził Gryżda.
— Ale ona go sobie nie życzy.
— To co? — odparł Zenon — bo głupia. Dawałem jéj właśnie człowieka miękkiego, z którego ona, jak z wosku, ulepi, co zechce. Wszystkie warunki ma. Nie jest bez majątku, przystojny, dobrze wychowany. Czegoż ona chce więcéj u licha! Ja żadnych romansów nie rozumiem. Zechce się bałamucić, wyszedłszy za mąż, Bóg z nią! z takim mężem nie będzie miała trudności.
Zmarszczył się Dziekan.
— Panie Zenonie! — zawołał.
— Ja nie obwijam nic w bawełnę — rzekł Gryżda — pozytywistą jestem. Na świecie się tak dzieje i dziać musi. U mnie wszystko wchodzi w rachunek.
Machnął ręką.
— Ksiądz Dziekan powinieneś jéj to wmówić, aby mi była posłuszną — dodał. — Ja na swojém postawię.
— Ciekawym, jak?
— To moja rzecz — rzekł sucho Gryżda. — Takiego męża dla niéj nie znajdę. Zdaje mi się, że w czasie pobytu u Sędzinéj zawróciła sobie głowę Sołomereckim, a na to gołe książątko ja nigdy w święcie nie pozwolę.
— Ale on ani myśli o tém! Oszalałeś, czy co? oburzył się Dziekan — ona tém mniéj. Jest dumną i wié, że to małżeństwo niemożliwe.
— Ale romans zawiązany! — dodał Gryżda.
— To potwarz! to fałsz! — zawołał ksiądz Piszczała. — Jak możesz co podobnego przypuszczać.
— Na pewnéj podstawie — odparł Gryżda.
Posprzeczawszy się tak, umilkli.
Dziekan, dawszy mu ochłonąć, rozpoczął mówić do serca, do jego miłości dla dziecka.
— Nie godzi się zmuszać, — rzekł poważnie — a przy charakterze Romany przymus jest niepodobieństwem. Znękasz ją, zatrujesz życie sobie, doprowadzasz znowu do jakiéjś katastrofy... Zlituj się nad sobą i nad nią.
Gryżda ani chciał słuchać.
Przedłużyły się te odwiedziny księdza Piszczały, który odjechać nie chciał z niczém, lecz przekonał się, że Gryżda nie ustąpi. Rozdrażniony tylko, zapomniawszy się, znowu przed księdzem Piszczałą wystąpił z głoszeniem dawnych swych cynicznych zasad i przekonań, czém go zgorszył i oburzył.
— Własne dziecko chcesz zgubić — rzekł w końcu do niego — psujesz je... To niegodziwie! to szkaradnie! Bóg niech ci da opamiętanie. Gryżda śmiał się, żegnając go w ganku.
Wszystko pozostało w zawieszeniu. Bolkowie nie dali dowodu wielkiéj delikatności, gdyż, pomimo coraz zimniejszego obchodzenia się z nimi Romany, najeżdżali Dubińce; pan Teodor, widząc ziewającą pannę, siadywał godzinami. Była prawie niegrzeczną dla niego, stawał się coraz pokorniejszym, ale nie ustępował.
Gryżdówna, choć wielką siłą charakteru obdarzona, płakała po nocach... najdziwniejsze plany przechodziły jéj po głowie, chciała znowu uciekać do Warszawy, rzucić dom rodzicielski, lecz postanowiła wytrwać aż do ostateczności.
Gryżda, na nic nie zważając, jawnie gotował wyprawę, w któréj Romana nie chciała brać żadnego udziału.
Nalegania, groźby, szyderstwa — nic nie pomagało. Ojciec i córka chodzili podrażnieni, męcząc się straszliwie oboje.
Dziekan, który się litował nad dziewczęciem, sprobował widziéć się z panem Radzcą i pomówić z nim, aby go skłonić do ustąpienia. Znalazł w nim człowieka zimnego, niedostępnego argumentom, wyciągnionym z pobudek moralnych i religijnych, pozytywnego jak Gryżda, z tą różnicą że jego zasady osłodzone były pewnemi pozorami i wyciągniętemi z doświadczenia pewnikami.
Radzca bardzo wdzięcznie Dziekanowi dziękował, resztę zostawując czasowi. Był pewnym, że syn jego, „perfekcya” młodzieniec, jakich nie wielu było na święcie, w końcu to serce podbije.
— Droży się panienka, ma fantazyą, lecz się to zwolna przezwycięży i będą szczęśliwi.
Gryżda z nadzwyczajną teraz troskliwością czuwał nad każdym krokiem córki, szpiegował ją, śledził, listy łapał... nie dopuścił oprócz Bolków nikogo do niéj bez siebie.
Życie stawało się męczarnią dla Romany, która z heroizmem usiłowała się pracą rozrywać, aby o ucisku zapomniéć. Pomiędzy ojcem a nią znowu był chłód lodowaty, milczenie, rozbrat.
Ojciec starał się ją złamać żelazną wolą swoją, ona przeciwko niéj stawiła równie twardy opór.
Przydawało jéj boleści to, co słyszała o Sołomereckim. Ojciec nie dopuszczał tu, o ile zdołał, wiadomości z sąsiedztwa, ale parę razy Romana zachorowała, potrzeba było wezwać Fiszera. Ten, zawsze oddany cały biednéj Gryżdównie, stały jéj wielbiciel, przynosił jéj, co słyszał i widział. Ojciec nie mógł temu zapobiedz, bo doktor miał swe prawa. Od niego dowiedziała się Romana, że jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności zdawał się prześladować i na próbę wystawiać Sołomereckiego. Nie szło mu, a komu raz taka serya niepowodzeń wypadnie, nie łatwo się zmienia dola. Szeregiem idą prawie zawsze i dary losu, i ciosy.
Grad wybił wszystko w Zalesiu, nieco późniéj część gospodarskich budowli spłonęła. Rodzina Sołomereckiego nalegała na niego, aby się jéj oddał i rozpoczął życie próżniacze. Napróżno się opędzał i dziękował, — nie dawano mu spokoju.
Fiszer poufnie dodawał, o czém miał wiedziéć od Moroczki i Natana, że Sołomerecki był pod względem finansowym w położeniu najprzykrzejszém. Winien był już Natanowi, dłużny był Sędzinie, na piérwsze potrzeby gospodarskie i domowo grosza brakło.
Przyjąć go od nikogo nie obciął Sołomerecki i znowu sprzedaż części kosztowniejszych ruchomości była podobno postanowioną.
Romana, słuchając, ręce łamała.
— Zdaje się, że koniec końcem, — mówił doktor, — Sołomerecki, choć pod bardzo uiekorzystnemi warunkami, będzie musiał przyjąć jakaś służbę. Nie wzdraga się on jéj wcale, ale i to go nie wyswobodzi zupełnie, bo strat na Zalesiu tak łatwo powetować nie będzie mógł. Sędzina ani chce słyszéć o tém, aby jéj miał płacić, nie nagli; ale on sam czuje się do tego obowiązanym.
W piérwszych miesiącach po powrocie Romany do ojca, gdy Gryżda jeszcze był cały wylany dla niéj, otrzymała od niego w podarunku kosztowny naszyjnik, którego nigdy potém nie tknęła, podejrzewając, iż pochodzenie jego nie było zupełnie czystém. Był to klejnot, który stary Sołomerecki otrzymał po żonie, i z lekkomyślnością zwykłą, w chwili jakiéjś fantazyi, któréj potrzebował dogodzić, naprzód zastawił, potém sprzedał.
Gryżda złakomił się na ten sznur brylantów, przewidując, że wartość jego daleko jest wyższa, niż cena, jaką książę położył; z pomocą żyda jubilera, nabył go potajemnie i dał córce.
Była to jéj własność.
Romana, dotknięta mocno nieszczęściem Sołomereckiego, wpadła na myśl ratowania go z pomocą doktora. Nie zastanawiała się nad tém, jak trudno być miało Sołomereckiemu narzucić pożyczkę, któréj od nikogo nie przyjmował.
W piérwszéj chwili rozgorączkowania, ścisnęła rękę Fiszerowi i zaklęła go, aby naszyjnik sprzedał potajemnie, a starał się w jakikolwiek sposób wartość jego Sołomereckiemu przez kogoś, sama nie wiedziała jak, wręczyć, tak, aby się pochodzenia nie domyślał.
Fiszer przewidywał trudności, wahał się, ale zaklęciom jéj oprzéć nie umiał. Narzuciła mu naszyjnik gwałtem.
— Ojciec mój przyczynił się do ich upadku — powiedziała otwarcie, — ja chce choć w części to wynagrodzić. Błagam pana, postaraj się o to, użyj pośrednictwa Sędzinéj... kogo chcesz.
Fiszer myślał o Natanie. Zmuszony, choć bardzo niechętnie, przyjął naszyjnik. Gryżdówna zapewniła go, iż od ojca słyszała o kilku tysiącach rubli, które za klejnot ten zapłacił.
Doktor, wyjechawszy dopiéro z Dubiniec i ostygłszy, pomiarkował, jak trudnéj podjął się rzeczy. Sam nie umiał sobie poradzić, wprost więc udał się do Natana. Wiedział, że mu się zwierzyć było można, i jak był życzliwym Sołomereckiemu.
Stary żyd wysłuchał opowiadania ze zdumieniem i radością. Chętnie ofiarował pomoc swoję.
Spieniężenie naszyjnika w większém mieście było dość łatwém, ale jak Sołomereckiemu zaofiarować sumę? Tu była największa trudność.
Ani doktor, ani Natan ni wiedzieli sposobu. Tymczasem żyd się zajął sprzedażą brylantów.
W Zalesiu szło rzeczywiście jak najgorzéj. Los i ludzie się na to składali.
Z nieustraszoném męztwem walczył Maurycy przeciw przeznaczeniu, ale znajdował się wśród stosunków tak sobie obcych i nowych, że się o nie ciągle rozbijać musiał.
Rodzina, uwiadomiona o tém, zgorszona, nalegała coraz natarczywiéj, ażeby, zamiast spuszczać się na własne siły, jéj się oddał.
Książęta R. wysłali umyślnie kuzyna swego, aby żywém słowem starał się przekonać Sołomereckiego, iż był na drodze fałszywéj i niezmierny wstyd im i przykrość tém wyrządzał. Ofiarowano mu dom, protekcyą; zapewniano, iż w krótkim czasie znajdzie się bogata dziedziczka...
Maurycy przyjął te natarczywe namowy z grzecznością, ale stanowczo odepchnął je.
— Kochany hrabio — rzekł do przybyłego pośrednika, — od dzieciństwa się przygotowywałem do tego, co mnie spotka, i postanowiłem własnym siłom być winnym podźwigniecie się, jeżeli ono możliwe. Probuję pracować w kraju; nie znajdę tu drogi i środków, mam zamiar udać się do Ameryki, do Chili, do Brazylii... tam, gdzie techników potrzebują. Wybrnę z tego, nie zaprzęgając się w jarzmo małżeńskie, które jest najtwardszém z jarzem, gdy je wkłada interes i rachuba.
Hrabia, wysłany w misyi téj, i Sołomerecki, stali na tak przeciwnych krańcach przekonań, że, po kilku dniach sporów, rozpraw, namów, prośb, pośrednik zrozpaczony odjechać musiał z niczém.
Sołomerecki, niezmożony, pracował i przemyślał tylko, jak zwycięży to, co mu na drodze stawało, obchodząc się bez łask i upakarzających ofiar.
Natan tymczasem zajmował się sprzedażą powierzonego sobie naszyjnika, pojechał do gubernialnego miasta, znalazł kupca, wytargował cenę bardzo stosunkowo wysoką i przywiózł przeszło trzy tysiące rubli.
Przemyślny izraelita zarazem znalazł sposób delikatny narzucenia ich Sołomereckiemu. Był w bardzo dobrych stosunkach z przyjacielem niegdyś księcia Leona, hrabią S., mieszkającym w Żytomierzu. Korzystał z bytności tu dla sprzedaży, aby zajść do niego i z nim pomówić o Maurycym.
Hrabia S., który mało co różne życie prowadził od księcia Leona, był teraz sparaliżowanym i nie ruszał się z krzesła. Umysł tylko pozostał w nim przytomny.
Gdy choroba ta zmusiła go do zupełnéj zmiany wesołego i ruchawego żywota, sama hrabina objęła interesa i podżwignęła je znacznie.
Ile razy tak u nas kobiety ratowały upadających i za winy mężów płaciły swém poświęceniem dla nich, zliczyć trudno. Było to niemal zwykłą rzeczy koleją. Trwonił mąż, musiała potém płacić za to staraniem, rozumem i oszczędnością żona.
Hrabia rozpytywał bardzo serdecznie o młodego Sołomereckiego. Natan opowiadał szeroko i długo, nareszcie zakończył:
— Nieboszczyk książę Leon był pańskim przyjacielem, niech hrabia dziecku jego wyświadczy przysługę, która go nic kosztować nie będzie. Mam dla księcia Maurycego kilka tysięcy rubli, które mu są potrzebne, a on ich od nikogo w święcie nie przyjmie. Hrabia mógł-byś napisać do niego, że byłeś dłużnym ojcu, że suma ta niewielka narosła procentami, że to była należność z gry i że mu ją teraz czujesz się w obowiązku odesłać.
Hrabia z największą ochotą się tego podjął.
— Ale jaki ty jesteś sprytny, nawet do dobrego! — odparł z sarkazmem paralityk — cóż to być musi, gdy chodzi o splatanie figla?
Natan się uśmiechnął.
Rzecz została umówioną, hrabina list pod dyktowaniem napisała, a Natan go zabrał z sobą i, zamiast wracać do miasteczka, wprost do Zalesia pośpieszył.
Maurycy powracał z pola, uznojony, po oględzinach zasiewów na gradobiciu, gdy stary powitał go na progu jego domku. Zobaczywszy go, trochę się zmieszał, bo choć Natan natrętnym nie był, widok jego przypomniał, że mu został dłużnym.
— Powracam z Żytomierza — odezwał się żyd. — Każ pan owsa dać moim koniom, bo są głodne i zmęczone, a ja księciu coś przywożę, z czego będziesz rad pewnie.
Sołomerecki spojrzał pytająco i zdziwiony.
Nic nie mówiąc, Natan dobył kopertę ogromną i wręczył ją Maurycemu, który ją rozerwał, i zobaczywszy naprzód podpis, stał długo w niemém zdziwieniu i niedowierzaniu.
Natan patrzał na niego niespokojny, czy się podstępu nie domyśli.
— Jest to coś tak nadzwyczajnego — odezwał się nareszcie Sołomerecki — iż mi się to cudem wydaje. Wiesz już, o co chodzi?
— Jakże-bym nie wiedział? — rzekł Natan. — Byłem u hrabiego dla własnego interesu. Uprosił mnie, abym list oddał, a tak się cieszył, iż nareszcie dług spłaci. Książę sobie nie może wyobrazić, jak mu to ciężyło. No, ale i on był w bardzo przykrych interesach, teraz go z nich hrabina wyprowadziła.
Nie przypuszczając więc podejścia, Maurycy natychmiast, odżywiony, począł myśléć, jak zużytkuje sumę, którą miał w ręku. Zapytał Natana, czyby nie chciał z niéj należności swéj odebrać; żyd się oburzył i zaklął, że jéj nie potrzebuje.
— Masz książę gospodarskie wydatki konieczne, te najprzód zaspokoić potrzeba — odparł, rękami ukazując, że odpycha, co mu Sołomerecki chciał wsunąć — mój dług niech będzie ostatnim.
W ten sposób, jeżeli nie radykalnie został podźwigniętym Maurycy, przynajmniéj znacznie miał ułatwioną pracę około swego małego gospodarstwa.
Niespodziany ten przypływ był piérwszą pomyślniejszą oznaką, po ciągłych niepowodzeniach. Tegoż dnia nadjechał Moroczko, który często odwiedzał przyjaciela, i w progu zaraz się dowiedział o wypłacie hrabiego.
Znał go dobrze z gubernialnego miasta.
— Masz słuszność, że to cud — rzekł zadumany. — Hrabia, a jeszcze bardziéj hrabina, wcale nie są skłonni do uiszczania się ze starych, zapominanych należności. Gdybyś ty mi tego nie mówił i pieniądze nie leżały na stole, nigdy-bym temu nie uwierzył. Przyznam się, że to mój niewielki dla hrabiego szacunek znacznie podniosło.
Maurycy nie należał do tych ludzi, co się uwodzą zbyt łatwo mrzonkami nadzwyczajnych powodzeń, nie obiecywał więc sobie cudów z tego kapitaliku, który miał w ręku. Ponieważ dzierżawa była upewnioną na lat wiele, musiał natychmiast włożyć to w gospodarstwo, które nieodbicie nakładów potrzebowało.
Mówili o tém z Moroczką, gdy ten się odezwał:
— Ale z Sędziną masz przecie kontrakt i umowę formalną? na piśmie?
— Dotąd nie — odparł Sołomerecki, — nic chce mi się jéj naprzykrzać. Ją wszelkie urzędowe czynności nudzą, a ja tak jestem pewnym jéj słowa, że naglić nie potrzebuję.
Nie nalegał téż Moroczko, który również znał Brodzką z powszechnego o jéj charakterze rozgłosu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.