Psiawiara/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Doktor Fiszer wcale nie znał i nigdy nie widział Romany, ona zaledwie słyszała coś o nim. Niemiec ciekaw był poznać córkę Gryżdy, wyobrażając ją sobie czémś do ojca podobném. Nie przypuszczał, ażeby mógł jéj dać wychowanie staranne i chciał łożyć na nie.
Romana téż z zajęciem oczekiwała na doktora, bo on był piérwszym z mężczyzn, którego po powrocie z pensyi poznać miała.
Fiszer już z twarzy, postawy i śmiałego wystąpienia dziewczęcia, wniósł, że się w wyobrażeniu swém o niém omylić musiał.
Trochę zakłopotany językiem, jakiego miał użyć w rozmowie, gdyż czuł, że źle bardzo mówił po polsku, zapytał na wszelki wypadek, czy nie zna języka niemieckiego. Romana, która dla Schillera nauczyła się go umyślnie, odpowiedziała mu bardzo poprawnie, z uśmieszkiem, w którym było nieco dumy.
Zbliżyło ich to zaraz do siebie i szczególniéj doktorowi miłém było, bo mało z kim mógł się rozmawiać tutaj własnym językiem. Twarz mu się rozjaśniła.
— Co pani było? — spytał, siadając.
Romana zawahała się z odpowiedzią.
— Omdlałam — rzekła.
— Trafiało się to pani często?
— Nie, raz piérwszy w życiu.
— Musiała więc raz piérwszy w życiu zajść przyczyna jakaś, która spowodowała ten wypadek?
Zadumała się Romana, długo oczyma badając Niemca, który również się w nią z wielką ciekawością wpatrywał.
— Ojciec pani mówił mi o rozdrażnieniu, wynikłém z jakiegoś nieporozumienia? — wtrącił Fiszer.
Rumieniec oblał twarzyczkę smagłą dziewczęcia.
— Jest-żeś pani tak bardzo wrażliwą i nerwową? — dodał Niemiec.
— Bynajmniéj, — prędko odparła Romana — lecz wczoraj, nie wiem... Nie mogliśmy się jakoś z ojcem pogodzić, posprzeczaliśmy się trochę.
Spuściła oczy.
Fiszer wziął ją za puls i liczył bicia jego, mało co przyśpieszone, ale zdradzające podrażnienie nerwowe.
Romana z pod oka, nieznacznie, wpatrywała się w nowego człowieka, którego równie odgadnąć usiłowała, jak on ją.
— Czujesz się pani chorą jeszcze? — zapytał.
— Osłabioną trochę, nie chorą — odpowiedziała Gryżdówna. — Mam dosyć mocy nad sobą i nie poddam się łatwo nawet rozdrażnieniu nerwowemu. Nie prawdaż, konsyliarzu, iż duchem ciało zwyciężyć można i chorobę nawet przemódz?
Zapytanie to, dowodzące wykształcenia i pojęć, których się w niéj znaléźć nie spodziewał, zdziwiło mocno Fiszera. Oczy mu zaświeciły...
Miał przed sobą widocznie nie prostą dzieweczkę, ale jakiś fenomen, w tym kącie zapadłym, pod skrzydłem takiego Gryżdy, nie pojęty. Mocno go to zaczęło zajmować. Wpatrywał się w nią zdumiony.
— Niezawodną jest rzeczą — odparł, — że siła woli człowieka cudów dokazuje, że chciéć, jest to prawie módz; ale potrzeba, ażeby to była wola, nie zachcianka, potęga trwająca, nie kaprys.
— O! ja kaprysów nie mam, — odpowiedziała żywo Romana, którą sympatyczna postać doktora zaufaniem natchnęła.
— Mam pani co przepisać? — spytał po chwili Fiszer.
— Zdaje mi się, że w tém, coś pan powiedział przed chwilą, najlepsze znajdę lekarstwo — odezwała się Romana — nie prawdaż? Będę miała wolę być zdrową, a przeciwko rozdrażnieniu i wrażeniom zbyt silnym postawię... co mam postawić? — zapytała, uśmiechając się.
— Zimną krew, którą młodym trudno czasem utrzymać — dodał doktor, również z uśmiechem.
— Szczególniéj — dorzuciła Romana, — gdy się ma do czynienia z ojcem, który popsuł swoją dobrocią. Nie przyznała-bym się nawet do sprzeczki téj, wstydząc się jéj, gdyby sam ojciec panu o niéj nie wspominał.
— Potrzeba na przyszłość unikać podobnego wypadku — rzekł Fiszer.
— A gdyby on był nie do uniknienia? — przerwała Romana, — użyć całéj siły woli, ażeby się wrażeniu nie poddać, nie prawdaż?
Doktor potwierdził ruchem głowy.
Właściwie narada była skończoną. Fiszer już tu nie miał nic do czynienia i mógł-by był się pożegnać.
Nie odchodził jednak. Romana kazała przynieść śniadanie. Dla niéj także gość ten był pożądanym, czuła, że z nim mogła o czémś więcéj mówić, niż z sąsiadką, panią Stoklicką, która oprócz swéj fluxyi i drobiu, o niczém nie myślała i nie mówiła.
— Przy tak mocném postanowieniu, jakie pani masz, nie poddawania się wrażeniom — rzekł po chwili Fiszer, — nie wiem, czy potrzebuję jéj zapisać krople laurowe?
— Jak pan chce — rzekła, śmiejąc się smutnie, Romana.
Niespokojny Gryżda, odprawiwszy nareszcie Symeona z likwidacyą, wszedł w téj chwili do pokoju córki, która, pod pozorem jakimś, chcąc ukryć poruszenie, jakiego doznała, wyszła.
— Jakże ją pan znalazłeś? — spytał Gryżda.
— Niema nic niebezpiecznego na teraz, ale pan powinieneś unikać drażnienia i sprzeczek, aby tego, co było, przypadkiem nie uczynić naturą i nie przyprawić córki o chorobę.
Gryżda usta zaciął.
— Więc to ja winienem? — zapytał.
— Córka pańska mnie wcale objaśnić nie chciała — rzekł Fiszer — ale gdy podobne zajście ma miejsce pomiędzy osobą starszą wiekiem, a młodą, ja zawsze obwiniam pierwszą.
— Może waćpan masz słuszność, — odpowiedział po namyśle krótkim Gryżda, — starsi powinni obchodzić się z młodszymi, jak z dziećmi, lecz są czasem wypadki...
Tu, przerwawszy sobie, dodał na zakończenie:
— Spodziewam się, że to się więcéj nie przytrafi. Zapewne, że jest w tém trochę mojéj winy: najprzód, że miałem do czynienia z dzieckiem, a powtóre, że — z kobietą.
Fiszer popatrzył nań, nic nie odpowiadając. W dłuższą rozmowę nie miał ochoty z nim się wdawać, zamruczał, że czasu ma mało, zażądał tylko pożegnać pannę Romanę i zabierał się do odjazdu.
Pobyt, narada, śniadanie, wszystko to razem zabrało tyle czasu, iż, gdy się Fiszer jechać gotował, było już po dwunastéj. Pora obiadowa.
Romana weszła, zwracając się do ojca z głośneni wezwaniem, aby doktora na obiad prosił.
— Śpieszy się — odparł, krzywiąc się, Gryżda.
Nie odpowiadając ojcu, podeszła do Fiszera.
— Zostaniesz pan na obiedzie? — odezwała się.
Niemiec, trochę pomyślawszy, skłonił głową. Nie o obiad mu chodziło, ale ta zagadkowa Gryżdówna go intrygowała, chciał poznać ją lepiéj. Nikt w okolicy nie miał wyobrażenia, czém być mogła córka osławionego psiawiary, on piérwszy mógł się teraz zbliżyć nieco i coś powiedzieć o tém. Każde jéj słowo, umiejętność języków, obejście się, ton, zdradzały wychowanie lepsze i obycie się, ze światem. Twarz, postać, mowa, miały wiele oryginalności. Fiszer był zaciekawiony wielce.
Nie śmiejąc córce się sprzeciwiać, aby jéj nie drażnić znowu po wczorajszym wypadku, Gryżda kazał obiad przyśpieszyć, wydobył butelkę ladajakiego wina i w kwaśném usposobieniu siedli do stołu. Powiększyło je to w gospodarzu, że Romana była zupełnie na pozór spokojną i swobodną. Ojciec lękał się dziecinnych dąsań i kaprysów, znajdował takt i odwagę do zapowiedzianéj walki.
Dawało mu to do myślenia.
Przy obiedzie rozmowa się toczyła ciągle prawie po niemiecku, a Gryżda tyle go tylko rozumiał, co mu z seminaryum pozostało. Chwytał więc ledwie piąte przez dziesiąte słówko jakieś, odgadując, iż rozmawiano o takich przedmiotach, które go wcale nie obchodziły.
Panna była niemal wesołą, a doktor, przez nią ożywiony, stał się niezmiernie rozmownym. I to się nie podobało Gryżdzie.
— Jeżeli sobie głupi konsyłiarz wyobraża, że... po pannę Romanę będzie mógł sięgnąć — rzekł w duchu — to mi go żal, bo się zawiedzie.
Obiad przeciągnął się trochę dłużéj, niż doktor rachował, to téż zaraz po czarnéj kawie siadł na bryczkę i odjechał.
Romana odejść miała do swego pokoju, gdy wpadający do jadalni chłopak zdyszany oznajmił, że Palczyńscy jechali...
Słyszeliśmy już to nazwisko parę razy wymienione, jako człowieka, który się piérwszy zbliżył do Gryżdy.
Stary, niegdyś prawnik i mecenas, potém obywatel, urzędnik a nawet w końcu marszałek, Palczyński, ubogi szlachetka, był dorobkowiczem.
O genezie fortuny jego mówiono dwuznacznie, lecz że ona dawnych czasów sięgała, a nic się tak nie zaciera, jak pamięć dziejów, które przyniosły pieniądze i fortunę, Palczyński był już teraz zacnym i szanowanym obywatelem.
Powierzchowność miał szczęśliwą, postawę piękną, twarz przystojną, coś niby szlacheckiego i szlachetnego, występowanie z pańska; ale pod temi pozorami dystyngowanemi był to człowiek maleńkich robót, moralności wątpliwéj, rachujący tylko na przebiegłość swoję a głupotę ludzi.
Ojciec syna jednak, któremu dał wychowanie paniczykowskie, łotrzyka i hulaki wypolerowanego w stolicy, robiącego długi i wiodącego życie awanturnicze, Palczyński, wszystko obliczywszy, miał zamiar ożenić go z córką Gryżdy.
Miał już u niego pewną zasługę, bo mu potajemnie dawał rady, tyczące się likwidacyi i ubezpieczenia wierzytelności. Gryżda poszedł za niemi i zawdzięczał mu przeprowadzenie prędkie interesu, ale wdzięczność jego wcale do niczego prawa nie dawała.
Do zasad głównych jego należało: nie wiązać się żadnemi uczuciami podobnemi. Mógł zapłacić pieniędzmi i to skąpo, ale do obowiązków się nie poczuwał.
Palczyński nie dosyć go znał, aby mógł o tém sądzić. Zdawało mu się téż, że, odepchnięty przez wszystkich, musi wpaść w jego ręce.
Syn pana ex-marszałka był zresztą, przy zupełnie pustéj głowie i sercu, ładnym, wesołym, przyjemnym w towarzystwie chłopcem, bardzo się mogącym podobać.
Wabił się na imię Ernesta.
Gryżda, posłyszawszy o Palczyńskich, spojrzał na córkę. Dla saméj rozrywki życzył sobie, ażeby wyszła do gości.
— Ogarnij-no się — rzekł. — Palczyńscy jadą wyjdziesz do nich.
— Nie, nie wyjdę — odparła Romana, która od dnia wczorajszego po raz piérwszy stawała w opozycyi z ojcem, czego dawniéj nigdy nie bywało.
Gryżda oniemiał.
— Jak to, nie wyjdziesz? — spytał.
— Bom chora, znużona i spoczynku potrzebuję, a znajomości z Palczyńskimi wcale sobie nie życzę.
To mówiąc, i w dalsze się nie wdając rozprawy, wyszła.
Gryżda uczuł, że wczorajszy wypadek ją wyemancypował, wojna się domowa rozpoczynała. Nie była mu na rękę, przy interesach, jakie mu spadły na głowę — lecz — kości były rzucone.
Nie miał się czasu namyślić jeszcze, gdy koczobryk, wiozący gości, stanął u ganku.
Wysiadł z niego pan ex-marszałek, we fraku, z miną pańską, którą przybierał od czasu ostatniego urzędowania, i twarzą, mile się uśmiechającą, a za nim młodzieniec, jak z igły, podobny do ojca urodą, ale wcale innego stylu.
Dla dziewcząt z garderoby był on rażąco pięknym; kto inny poznawał w nim łatwo zszarzanego w złém towarzystwie chłopaka.
Oba z nadzwyczajną czułością i respektem witali Gryżdę, sądząc, że się mu tém zalecą; dla niego było to tylko tematem do szyderstwa z podłości ludzkiéj.
— Nikczemni — mówił sobie w duchu.
Rozmowa, poczęta w sposób oklepany, wkrótce doprowadziła do tego, iż gospodarz napomknął o wczorajszéj słabości córki, bytności doktora i o tém, że ona nie może się gościom pokazać.
Młodemu Palczyńskiemu, którego ubiór i fryzura zdradzały, że na podbijanie serca przybywał, oblicze się zachmurzyło.
Stary usiłował być wielce ożywionym.
Przybywał on z raportem.
— Sędzina zaprasza na Święty Ignacy, — rzekł — wszyscy się tam zjechać mają dla narady, jak-by Sołomereckiego ratować.
— A mnie uczynić banitą? — odparł Gryżda, poruszając ramionami, — wszak tak?
— To-by niczém było, — zawołał ex-marszałek, — boć nie dbasz acindziéj o psie głosy, ale słyszę, że do licytacyi się gotują, aby do Dubiniec nie dopuścić.
— Doprawdy? — zapytał zimno Gryżda. — Sprobować mogą, ale nikt nie zechce dać za ten majątek tyle, co ja, a przepłacać go nie mogą; naostatek wiele potrzeba gotówki, zkąd ją wezmą?
— Co do pieniędzy — przerwał Palczyński, — jeżeli przyjdzie do skutku kolekta, którą Sędzina wnosi...
— A pan sądzisz, że młody Sołomerecki-by ją przyjął? — roześmiał się Gryżda. — Ja go znam i nie boję się tego. Dumny chłystek, choć tytułu książęcego sobie dawać nie dozwala, będzie wołał rachować na swoję belgijską naukę.
Palczyński, usiłujący się zasłużyć, rozpostarł się potém obszernie z radami prawnemi, wchodząc w szczegóły, czego Gryżda słuchał dosyć obojętnie. Przeciągnęło się to do herbaty.
Tymczasem Romana, która zapowiedziała ojcu, że nie wyjdzie, zmieniła zdanie, i z podziwieniem wszystkich, a wielkim tryumfem pana Ernesta, ukazała się w ubraniu bardzo skromném, ale dumna i niedostępna, jak księżniczka.
Najwięcéj ojca zdziwiło jéj niespodziane przybycie, nie okazał tego jednak po sobie.
Bał się trochę, aby mu jakiéj nie wyrządziła psoty; obawa nie była zupełnie płonną, bo Romana wyszła umyślnie, aby młodego Palczyńskiego, którego zamiarów domyśliła się, odprawić w sposób tak ostry, aby się więcéj narzucać jéj nie ważył.
Gryżda téż, wcale sobie Palczyńskich nie życzył, ale nagle zrywać z ludźmi, którzy mu mogli być użyteczni, nie chciał.
Dotąd Romana, ile razy ojciec ją zmuszał do pokazania się przy niewielu osobach, które go odwiedzały, wychodziła milcząca, nie mieszała się do rozmowy, znajdowała się biernie i zdawała umyślnie uwagę odwracać od siebie.
Wystąpienie jéj dzisiejsze, samowolne, miało zupełnie inną cechę. Uczuł to Gryżda. Młodego Palczyńskiego, który się przysiadł do niéj, zmierzyła takim wzrokiem, że mu odebrała odwagę. Zaczął rozmowę o Warszawie; Romana od razu tak go pytaniami uwikłała, tak go zmieszała, przekonywając o bałamuctwie tego, co mówił, iż pan Ernest umilknąć musiał.
Inne przedmioty, z których znajomością chciał się popisać młodzieniec, równie zostały nieszczęśliwie wybrane, w żadnym examinie nie mógł wytrzymać.
Rozpoczął o teatrze, panna go przekonała, że wyobrażenia o nim nie miał; zaczepiła sama o literaturę, Ernest się nieukiem pokazał. Olśniwszy go swoją wyższością, panna w ostatku zwróciła się do starego Palczyńskiego i już na syna ani spojrzała.
Goście, którym się nie powiodło, bo i Gryżda zimno przyjął ex-marszałka, wyjechali wkrótce. Romana chciała się zaraz cofnąć do swego pokoju, gdy ojciec ją zatrzymał.
— Słuchaj-no, Romano, — odezwał się, — ja z dzisiejszego twojego znalezienia się w towarzystwie wnoszę, że myślisz się całkiem wyemancypować.
Córka podniosła główkę dumnie.
— Zarzucić mi nie możesz, ojcze, — poczęła głosem rezolutnym, — żebym dotąd była córką pełną poszanowania i posłuszną. Wczorajszy dzień nauczył mnie zasad jasnych, idę za niemi. Będę tém dla siebie, czém ty byłeś i jesteś.
Gryżda zagryzł wargi i brwi namarszczył.
— Rachujesz na to, że ciebie jednę mam, że cię kocham, i chcesz zapanować nade mną, aby mnie zmusić do popełnienia głupstwa. Widzisz, moja kochana, możesz się zawieść. Miłość dla dziecka ma granice swoje.
— Ale i posłuszeństwo dziecka także nie jest bez granic — odparła Romana śmiało. — Gdy ojciec nakazuje to, co sumieniu i prawom Bożym się sprzeciwia, natenczas...
Gryżda ręką pociągnął po brodzie.
— Oho! oho! — rzekł — i to téż jest logika. Krew moję poznaję w tobie, ale, kochana Romano, nie doprowadzaj mnie do ostateczności. Ze mną gra niebezpieczna.
Córka nic nie odpowiedziała.
Spoglądali na siebie, jak dwaj zapaśnicy, którzy walkę z sobą stoczyć mają.
Gryżda przeszedł się po pokoju razy parę, wzdychając.
— Ostatecznie, — odezwał się, obracając do córki, — mów, czego ty chcesz ode mnie? Wolałbym wojny z własném dzieckiem uniknąć.
Nie namyślała się długo z odpowiedzią Romana.
— Ojcze kochany, — rzekła głosem czulszym, zbliżając się do niego, — żądam od ciebie tylko tego, co nam obojgu na dobre wyjść może. Zmień twe postępowanie względem Sołomereckiego; żądaj od niego tylko tego, co najściślejszy rachunek i sumienie dopuści; pomóż mu; bądź ludzkim. Masz mnie jednę, a ja bogactw się tych wyrzekam, nie chcę ich, nie dotknę.
Gryżda się roześmiał gorzko.
— Widzisz, moje serce, — odparł, — to jakbyś chciała, ażebym całe moje życie w błoto wrzucił dla twéj fantazyi. Mam moje zasady, nie odstąpię ich, nie widzę żadnego powodu do tego, ażebym Sołomereckiemu dobrodziejstwa świadczył. Ojciec był truteń i człek zepsuty, syn udaje poważnego i statecznego, ale to krew taż sama. Stary chorował na pana, ten będzie chorował na znakomitego męża, aby ludzie drogę mu łatwą wysłali. Co ty mi mówisz o nowych rachunkach z nimi? wszystko, co u nich mam, prawnie i słusznie mi się należy. Stary rozpustnik, sybaryta, nieustannie potrzebował pieniędzy. Brał je u żydów, a ja ich im dostarczałem, prawda! Dla czego nie miałem korzystać? pytam się. Tak, czy owak, był-by stracił. Dla czego ja nie miałem się tém utuczyć, czém-by się byli inni paśli? a to mi się podoba!
Romana ręce załamała.
— Ojcze, — zawołała — na miłość Boga! nie dobijaj mnie, nie zmuszaj...
Zakryła oczy.
Gryżda stał zimny i nieporuszony.
— Widzisz, moje dziecko, — rzekł — jeżeli chcesz, nie wglądaj w to, co ja czynię, ale mi się nie sprzeciwiaj. Ja się nie zmienię, życie mnie nauczyło życia. Ofiarą być nie potrafię, to głupota.
Nie było już co mówić z nim; dziewczę padło na krzesło i płakało; on, zwolna mierząc krokami izbę, mówił pomału, jakby wykładał teoryą uczniowi.
— Długo bardzo bałamucili się ludzie, budując sobie zamki na lodzie moralności jakiéjś, która nic nikomu dobrego nie przyniosła. Dziś rozumieją ci, co są, jak ja, na wysokości wieku, że w walce o byt silniejszy bierze górę, a kto siły nie ma, powinien zginąć. Miłosierdzie słabym tylko męczarnie przedłuża. Komu natura nie dała warunków do życia, musi przepaść.
— Ale to nauka pogańska! gorzéj, to teorya życia źwierzęca! — odparła Romana — myśmy ludźmi!
— Hm, — rzekł, śmiejąc się, Gryżda, — kiedy już do tego przyszło, powiedz ty mi, co to jest człowiek? Ja dla niego innego prawa nie znam nad to, które psu służy i koniowi. Może dla tego mnie Sołomerecki, który dyskutować lubił, gdy się dobrze najadł, nazwał Psiawiarą; ale to moje przekonanie.
— A! — krzyknęła zrozpaczona córka, — z taką wiarą lepiéj sobie życie odebrać! Pocóż żyć.
Chciał daléj mówić Gryżda, ale Romana porwała się i uciekła.
— Kryzys, — rzekł do siebie ojciec, nie goniąc jéj — to przejdzie.
Wieczorem nie widzieli się już z sobą, Gryżda nie nalegał; nazajutrz sługa przyszła mu powiedziéć, że panienka w łóżku leży chora.
Pośpieszył do niéj natychmiast.
Romana miała głowę związaną, twarz rozpaloną, gorączka była widoczną. Strwożył się stary.
— Mam posłać po Fiszera? — zapytał.
— Jak chcesz — odpowiedziała obojętnie — do życia nie przywiązuję wielkiéj ceny.
Odwróciła się do ściany i na kilka pytań wcale już odpowiadać nie chciała. Gryżda rozmyślał, doczekał do wieczora; gorączka, zamiast ustać, zdawała się powiększać. Nie wiedział, co czynić. Dziecka żal mu było, a lękał się, aby przez Fiszera świat się nie dowiedział, co się u niego działo w domu, i nie tryumfował.
Poszedł raz jeszcze do córki.
Romana leżała w takim stanie rozgorączkowania, iż obawiać się było można, aby się z tego nie wywiązała choroba niebezpieczna. Gryżda przypomniał sobie, iż z podobnéj żona jego umarła.
Posłał po Fiszera.
Niemiec, który od powrotu z Dubiniec, nie mogąc się uspokoić, chodził i rozpowiadał wszystkim z uśmiechem o Romanie, zdziwił się wezwaniu, ale rad mu był bardzo.
Dziewczę go zajmowało niezmiernie; ci, którym mówił o niéj, przypisywali owo uwielbienie doktora tylko umiejętności niemieckiego języka, nie chcąc wierzyć w nic więcéj.
Fiszer jechał w najweselszém usposobieniu.
W progu dworku spotkał go ojciec, zachmurzony i wylękły.
— Córce mojéj źle jest — rzekł, — ma silną gorączkę.
— Nie było nowego powodu rozdrażnienia? — zapytał Fiszer.
Zmieszał się ojciec.
— Ale nie, — rzekł gniewnie prawie, — być tylko może, iż piérwsze wrażenie sprowadziło te następstwa. Rób pan, co tylko możesz, abyś jéj zdrowie przywrócił; potrafię się wywdzięczyć.
— Najpiérwszą rzeczą, — odezwał się doktor, — jeżeli pan sądzisz, że piérwsze wrażenie trwa, usunąć je, zatracić, naprawić. Mówiłeś mi pan o nieporozumieniu.
Gryżda znak jakiś dał ręką i, nie odpowiadając, wskazał drogę do mieszkania córki.
Fiszer wszedł ostrożnie, na palcach.
Romana leżała, obrócona ku pokojowi twarzą, na któréj rozpaczliwe jakieś malowało się osłupienie.
Dla lekarza, nawykłego czytać w wejrzeniach i wyrazie oblicza, jawném było, iż wielka boleść wewnętrzna zrodziła chorobę.
Na widok Fiszera, jakby zbudzona ze snu przykrego, Romana usiłowała nadać sobie wyraz łagodniejszy, zobojętnienia; ale przychodziło jéj to z trudnością.
Na zapytanie o zdrowie, odparła cicho, iż czuje się nie dobrze, że ma dreszcze, że głowa ją boli; ale zarazem usiłowała zmniejszyć znaczenie choroby.
— To przejdzie — rzekła.
— Widać, że pani silnéj woli, o któréj mówiliśmy przeszłym razem, — odezwał się Fiszer — nie chciałaś użyć.
— Nie mogłam! — odparła Romana, wzdychając, i zamilkła.
Po baczném rozpatrzeniu się, Fiszer zapisał wprawdzie lekarstwo, ale sam był przekonanym, że ono tylko chorą uczynić może mniéj na cierpienie wrażliwą, nie znosząc choroby, któréj przyczyna leżała w tych głębinach, jakich żadna medycyna nie dosięga.
Romana obudziła w nim takie współczucie, iż, nie śpiesząc z odjazdem, postanowił pozostać w Dubińcach, aby przebieg choroby baczniéj śledzić.
Dziewczę zdawało się tego życzyć sobie. W istocie poskutkowało przybycie doktora, rozmowa z nim, a może i lekkie lekarstwa, które dla uspokojenia nerwów przepisał. Czuwał nad chorą z troskliwością wielką i w przeciągu dnia miał tę pociechę, że ją znacznie widział spokojniejszą, bo symptomata gorączkowe się zmniejszyły.
Fiszer myślał już o odjeździe.
— Posłuchaj pani mojéj rady, — rzekł, — zajmij się czémś, aby myśl od obecnych wrażeń oderwać; sprobuj czytać, weź robotę jaką, to, co najsilniéj może panią zaprzątnąć. Są derywatywa umysłowe, tak samo, jak wezykatorye i bańki, — dodał, śmiejąc się, — należy ich sprobować. Jesteś pani osamotnioną, a nawet, gdybyś tu miała towarzystwo, nie odpowié ono jéj wymaganiom. W takim razie, trzeba sobie stworzyć jakieś zajęcie.
Dziewczyna słuchała z uwagą wielką.
— Dziękuję panu — rzekła, — będę się starała pójść za wskazówką, daną mi tak uprzejmie; ale gdzie serce jest zranione, tam trudno boleść stłumić, aż rana się zabliźni.
Fiszer zalecił wstać z łóżka, używać ruchu, w najgorszym razie, choćby do gospodarstwa kobiecego się zwrócić.
— A! szanowny konsyliarzu, — ze smutnym uśmiechem przerwała mu Romana. — Z chęcią bym się niém zabawiała, gdyby cała młodość moja, spędzona w klasztorze i na pensyach, nie uczyniła mnie do niego niezdatną. Mam za to jakieś, tak nazwane, talenta... i temi się posłużyć muszę, a naostatek książkami.
Byli sami; Gryżdę, który, nie spuszczając się na nikogo, najdrobniejszemi szczegółami gospodarstwa się zajmował, odwołano właśnie. Romana widziała go przechodzącego około okien. Jakaś myśl śmiała nagle jéj przyszła do głowy; pochwyciła rękę Fiszera.
— Panie, — zawołała tonem głębokiego, uroczystego wzruszenia — chcesz mi być pomocą? Muszę się mu zwierzyć; obudzasz zaufanie we mnie; jestem bardzo nieszczęśliwą! Nie mam nikogo, coby mi pomógł i poradził. Panie!
Fiszer z gorącością wielką gotował się na usługi. Romana pośpiesznie mówiła daléj:
— Położenie moje okropne! Pomiędzy mną a ojcem jest taka przepaść, taka różnica zasad, iż się z nim nigdy nie potrafimy zrozumiéć. Ojciec mój jest w błędzie; życie, wypadki wprowadziły go na tę drogę... ja gotowam poświęcić siebie, aby z niéj sprowadzić go na inną. Rozumiész pan teraz i boleść, i chorobę. Potrzebuję pomocy, sprzymierzeńca, rady; bo sama nie podołam temu. Postępowanie ojca z Sołomereckim otworzyło mi oczy.
Dziewczę mówiło z taką gwałtownością, pośpiechem, wzruszeniem, że się jéj siły rychło wyczerpały. Pomimo całéj energii, rozpłakała się po niewieściemu i główkę skryła w poduszkach.
Doktor gorącém sercem przyjął dowód zaufania.
— Będę pani służył całą duszą! — zawołał, — chociaż zadanie to ciężkie i może tylko dziecku względem ojca dostępne. Całe życie, długie lata wyrobiły w panu Gryżdzie zasady i przekonania te.....
— Czuję słabość moję — wtrąciła z za łez Romana, — ale jeszcze silniéj obowiązek. Radź mi pan i pomagaj!
— Nad tém potrzebuję rozmysłu, — rzekł doktor. — Nastręczą może okoliczności środki. Ja dziś żadnych jeszcze nie widzę. Nie zrywaj pani z ojcem, bądź łagodną, staraj się obudzić w nim serce. Ją jednę kocha, a miłość dokazuje cudów.
Ledwie tych słów kilka mógł dokończyć Fiszer, gdy niespokojny Gryżda nadszedł i przerwał rozmowę.
Doktor musiał odjechać, ale porozumienie się z nim dodało otuchy Romanie. Nad wieczorem uczuła się lepiéj, wstała z łóżka.
Był to jeden z tych wieczorów lipcowych, które wiosnę minioną przypominają. Lipy kwitły jeszcze, a w Dubińcach były ich całe ulice, w starym ogrodzie pielęgnowane, i dzikie kwiaty jaśniały w całym blasku, a godzina wieczorna woń z nich dobywała cudowną. W parku zdziczałym pokoszono właśnie małe łączki, i siano, leżące na pokosach, przepełniało powietrze zapachem ożywiającym.
Romana potrzebowała wyjść, poruszać się, zmęczyć, aby od myśli utrapionych oderwać.
Nie zastanawiając się nad tém, dokąd pójdzie, wymknęła się ze dworku. Ojciec, który był na czatach, zabiegł jéj drogę.
— Dokąd-że?
— Potrzebuję powietrza — odpowiedziała Romana.
— Ale masz-że siły do przechadzki?
— Doktor mi ją zalecił, — rzekła krótko i poszła bezmyślnie przed siebie.
Wspominaliśmy już o ogrodzie i parku w Dubińcach. Część jego tylko była za życia Sołomereckiego jako tako utrzymywaną, to jest, najbliższe pałacyku ulice i klomby, — reszta, z lasu na park przerobiona, powróciła do dawnego stanu i stała się gęstwiną, wśród któréj gdzie-nie-gdzie kamienie omszone, ławki połamane i szczątki dawnych ozdób napotkać było można. Z téj części ogrodu ulica, również zaniedbana, prowadziła do alei głównéj, przy któréj stał dworek Symeona.
Nigdzie prawie dawne ogrodzenia i płoty nie utrzymały się w całości. Książę Leon dbał tylko o to, co podpadało pod oczy, reszta była mu obojętną; nie poprawiano więc nic, a ekonomskie krowy i cielęta pasły się swobodnie w zaroślach i na łąkach.
Romana, znalazłszy się w ogrodzie, który znała mało, bo za życia starego Sołomereckiego noga jéj w nim nie postała, z przyjemnością go zaczęła przebiegać, rozpatrywać się, śledzić dawne życia szczątki, ale zabłąkała się wkrótce.
Wieczór nadchodził. Zaczęła szukać wyjścia z tego labiryntu starych drzew i młodych bujnych zarośli. W tém na zaniedbanéj, wilgotnéj uliczce, w końcu starego parku, ujrzała naprzeciw siebie idącego mężczyznę, który krokiem powolnym, nie widząc jéj, posuwał się na przód. Stawał niekiedy, patrzał, i widoczném było, że się przechadzał bezmyślnie.
Romana sądziła z początku, iż to być musiał ktoś z pozostałéj służby pałacowéj, która jeszcze nie cała rozpuszczoną była; ale zbliżenie się do zagadkowego gościa, przekonało ją, że się myliła.
Był to człowiek młody, przystojny, pięknéj postawy, ubrany nie wytwornie, lecz z pewną starannością i smakiem; jedném słowem, był to młody Sołomerecki, który, korzystając z gościnności starego sługi, wolał tymczasem u niego w Dubińcach pozostać, niż wpraszać się do Sędziny.
Panna Romana, równie jak on zdziwioną była spotkaniem; nie domyślała się z razu, kto to być mógł, a Maurycego widziała tylko przez okno, gdy nieszczęśliwéj jego z ojcem podsłuchała rozmowy. Nie przyszło jéj na myśl zrazu, iż on to był, ale po chwilce zastanowienia odgadła, serce jéj uderzyło, zdało się biednéj dziewczynie, że przeznaczenie jakieś ją wygnało z dworku, jego tu sprowadziło umyślnie, aby... dozwolić jéj zbliżyć się do pokrzywdzonego.
Nie było w tém ani cienia żadnéj zalotności niewieściéj, bo téj nie miała Gryżdówna, a przejęta była swém posłannictwem nawrócenia ojca, i całą duszą mu była oddaną.
Maurycy, nie wielką wagę przywiązując do spotkania kobiety, która powierzchownością, ani strojem się nie odznaczała, był-by ją pominął, zaledwie kiwnąwszy głową, gdyby Romana sama, ze śmiałością, któréj rozgorączkowanie jéj dodało, nie zwróciła się ku niemu.
— Przepraszam pana — rzekła — zdaje mi się, że zbłądziłam; którędy mogę trafić na drogę do alei, ku pałacowi?
Sołomerecki stanął i teraz dopiéro mógł baczniejszą zwrócić uwagę na dziewczę, w którego twarzyczce nieładnéj błyszczało życie i rozbudzony umysł. Romana nie odznaczała się niczém, oprócz pewnego uroku młodości i tego, jaki daje rozum a życie duchowe, które się w rysach odbija zawsze i z nich promienieje. Maurycemu na myśl nie przyszło nawet, że to mogła być córka Gryżdy. W tych bezpańskich teraz Dubińcach mogło się tyle osób nieznanych mu znajdować i przechadzać.
Dźwięk głosu miły usposobił go dobrze.
— Pani nie tutejszą jesteś? — zapytał.
— Tak jak obcą, — odpowiedziała żywo Romana, usiłując przedłużyć rozmowę. — Nie znałam wcale téj zdziczałéj części ogrodu.
Sołomerecki nie miał wielkiéj ochoty do zawiązywania znajomości, ale grzeczność miał za obowiązek.
— Jest to dziś już — rzekł, — nie ogród, nie park, ale las i zarośle. Ja sam, który od bardzo dawna znałem Dubińce, poznać ich nie mogę.
Westchnął.
Romana spojrzała na niego.
— Domyślam się, — odezwała się śmiało, — że mam przed sobą młodego dziedzica.
Maurycy się uśmiechnął smutnie.
— Niestety, wcale się nim nazwać nie mogę — odparł. — Wprawdzie, był-bym mógł nim być...
Skłonił się i dodał:
— A pani?
— O! ja tu zupełnie, zupełnie jestem obcą, przypadkowo się tu znajduję, — odezwała się żywo bardzo Romana. — Niech mi książę daruje, że jestem tak nieprzyzwoicie natrętną, sama to czuję, ale niewieścia ciekawość mnie tłómaczy. Wszakże to uznaném jest, że ciekawemi być musimy. Czyż to może być, ażeby w Dubińcach dla syna Księcia Leona nic już nie pozostało?
Zmierzyła go oczyma.
Maurycy stał prawie osłupiały pytaniem, które mu było przykre. Wyraz twarzy to okazał.
— Zadałaś mi pani pytanie bardzo drażliwe — odezwał się, — na które odpowiem tylko, że w losach ludzkich, do jakich każdy przygotowanym być powinien, są zrządzenia dziwne. Niestety! Dziś, w saméj istocie, ja tu już nie mam nic, oprócz wspomnień.
Westchnął.
— Tych odebrać mi nikt nie może — dodał. — Oddawna byłem przygotowanym do wyrzeczenia się rodzinnego gniazda; jeśli co chciał-bym ocalić tylko, to niektóre pamiątki, ale...
Tu przerwał sobie i, miarkując może, iż się nadto rozszerzył, zamilknął.
— Ale tych książę zupełnie pewnym być możesz, iż zostaną ocalone — dodała Romana.
Maurycy uśmiechem okazał wątpliwość.
Rozmowa ta była-by się zapewne skończyła ukłonami, gdyby Romana nie była upartą, a Sołomerecki nie został ujęty dźwiękiem głosu i okazaném sobie współczuciem.
— Wszak książę tu pozostaniesz? — zapytała.
— Nie, — rzekł Maurycy, — i ja jestem tu przypadkiem, na krótko. Dłuższy pobyt był-by ciężarem dla poczciwego sługi, który mnie przyjął. W tych dniach, jutro... nie wiem kiedy, odjadę.
To mówiąc, podniósł kapelusz.
— Wolno mi spytać, kogo spotkać miałem przyjemność? — odezwał się.
— O! imię moje nieznane, nic-by księciu nie powiedziało, — żywo zawołała Romana. — Jestem obcą, zupełnie obcą, z daleka... przybyłam na krótko.
To mówiąc, zarumieniona, skłoniła mu się.
— W prawo? czy na lewo do alei?
Maurycy ręką wskazał kierunek i stał jeszcze w miejscu, gdy Gryżdówna szybkim krokiem znikła w gęstwinie.
Jakie wrażenie uczyniła na Sołomereckim? on sam zapewne nie potrafił-by go był określić.
Ciekawość może rozbudzoną tylko była. Nie domyślał się w niéj wcale Gryżdówny, wierząc na słowo, że była tu obcą. Przypuszczał, że z sąsiedztwa ktoś, jak się to nie raz trafiało, mógł przez ciekawość do starego parku zabłądzić, gdy do Dubiniec teraz losy ich przyszłe wielu oczy zwracały.
Mówiono o różnych projektach nabycia i miłośnikach.
Romana pobiegła do dworku, niezmiernie rozkołysana wyobraźnią, chociaż młody i piękny książę dla niéj nie był niczém więcéj nad biedną, pokrzywdzoną ofiarę.
Nie była zalotną, ani do rozmiłowania się skłonną, wcale, a boleść, z jaką walczyła, czyniła ją na wszystko, co z nią nie było w związku, nieczułą.
— Biedny chłopiec, — myślała, powracając, — żal mu już tylko fraszek tych, do których stare wspomnienia przylgnęły. A! nie była-bym Gryżdówną — dodała w duchu, — gdybym ich dla niego nie ocaliła; ale wiedziéć nie będzie, z czyjéj ręki je... otrzyma! Któż wié?
Nie dokończyła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.