Psiawiara/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Dubińce były rezydencyą pańską, ale dopiéro w końcu XVIII w. tak urządzoną i przyozdobioną, jak ją objął książę Sołomerecki. Matka jego, z domu księżniczka R-ówna, miała wspólne niemal wszystkim pięknym daniom wyższego świata w tym czasie zamiłowanie ogrodu, „namiętność przyozdabiania siedlisk wiejskich“. Było to modą: przypomniéć sobie trzeba opis Powązek i wielu innych rezydencyi pańskich, w téj epoce u nas powstałych. Wysadzano się na „dzikie promenady“, na kunsztowne wodospady, wodotryski, świeżo murowane ruiny, świątynie, kioski, altany, ołtarze i kamienie z napisami. Ksiądz Biskup Warmiński chorował téż na to miłośnictwo, które go wiele kosztowało, ale, oprócz posągów i altan, pilno chodził około sadu i cieplarni, bo lubił dobre owoce.
Księżna Sołomerecka, znalazłszy w Duhińcach położenie piękne i nadające się do założenia rezydencyi, któréj sąsiedztwo Horochowa dodawało wartości, zbudowała tu pałacyk w smaku XVIII wieku. Z lasku przyległego stworzyła ogród, i musiało to być coś na swój czas wcale pięknego, gdyż ludzie się z daleka oglądać zjeżdżali to dzieło najlepszego gustu, a jeden z poetów nawet je opiewał.
Książę Leon objął utwór matki, nie przywiązując wielkiéj wartości do tego, co ona ceniła najwyżéj, — ogród został zaniedbany i zapuszczony. Kamienie mchem porastały, porozwalały się ołtarze, pogniły altany. Znaczna część parku zupełnie była zdziczałą. W pałacyku zaś zachowano wszystko, co świadczyło o dawnym dostatku i smaku, Książę Leon przerobił go sobie na bardzo wygodną rezydencyą.
Lubił on wszystko, co tylko życie mogło uprzyjemnić: dobrą kuchnią, piwnicę zaopatrzoną, wszelkie przysmaki i wygódki.
Tracąc tysiące na zabawki, w pałacu to tylko przerobił, co do nich posługiwać mogło, nowego mało co nabywał i zostawił mu jego charakter wybitny XVIII w. Miał gdzie przyjmować wesołych towarzyszów, wyprawiać polowania, które służyły za pretext do uczt i biesiad, wydawać wieczorki i zgrywać się na nich, bo graczem był namiętnym.
Pomimo ruiny, którą i on sam, i Gryżda, przyśpieszali conjunctis viribus, stał o to mocno Sołomerecki, aby ona nie była jawną i nie zdradzała się w domu, chociaż tajemnicą nie była dla nikogo.
Porcelany więc, sreberka, niektóre kosztowności, pozostały do zgonu jego nietkniętemi.
Pałacyk o jedném piąterku wielki nie był. Cały parter zajmowały bawialne i jadalne pokoje, na górze były mieszkalne i gościnne. Inne zabudowania w Duhińcach tém się tylko odznaczały, że je stawiano tak, aby frontami w pejzażu ogólnym stanowiły ozdoby jego. Nie była z téj reguły wyjętą ani stajnia, ani śpichrze i stodoły.
Co się działo po-za gotyckiemi, greckiemi i fantazyjnemi czołami i przyczółkami tych gmachów, nie odpowiadało wcale fizyognomii, z jaką się prezentowały. Były to dekoracye.
Gryżda miał wcale ładny dworek na uboczu, ale ten późniéj został postawiony.
Po śmierci Sołomercekiego, natychmiast wszystko, staraniem troskliwego plenipotenta, opieczętowano, chociaż zakrytego skarbu nigdzie nikt nie mógł się spodziewać.
Długi były ogromne i najrozmaitszéj natury, wszystkie lichwiarskie, opiewające na różne imiona, lecz teraz już poprzelewane na Gryżdę.
Utrzymywał on, iż nawet sprzedaż dosyć cennych ruchomości nie pokryje należności.
Znamy już trochę tego człowieka z opowiadania Księdza Piszczały: sławnym był ze swego cynizmu i chłodu, lecz to, co o nim opowiadano, miary jego nie dawało jeszcze. Była to istota, jakich mało, natury wyjątkowéj; uczucie wstydu, zupełnie jéj nieznane, zastępował cynizm obrzydliwy, po diogenesowsku, wyrozumowany.
Mały, ospowaty, brzydki, w ubraniu niejako zdradzał charakter: był rażąco zaniedbany i brudny.
Nie unosił się i nie gniewał nigdy, zupełnie tak krajał ludzi, jak nóż, któremu jest wszystko jedno, czy rznie drzewo, czy mięso, byle się nie wyszczerbił.
Obrachował się tak ze swemi, uczciwie przygotowanemi, interesami, Gryżda, że przybycie Maurycego już go zastać miało na wyłomie. Znając zresztą ludzi, a oddawna studyując syna Księcia Leona, wiedział bardzo dobrze, iż do walki z nim nie przyjdzie. Co ludzie na niego mówić mieli, o to nie dbał wcale.
Przyjazd Sołomereckiego spóźnił się nieco z powodu, że list go nie zastał na miejscu, Gryżda więc od dni kilku wyglądał go bez niepokoju, lecz rad, żeby raz się wszystko skończyło.
W domku, który dotąd zajmował, od niedawoa dopiéro, powróciwszy z pensyi klasowéj, znajdowała się z nim jego córka Romana.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, położenie ojca względem niéj było podobném do stosunku ojca i syna Sołomereckich. Gryżda nie chciał jéj miéć świadkiem swoich czynności i pogardy, z jaką się z nim obchodził Sołomerecki, a w ogóle cały świat otaczający.
Na wzór swego pryncypala, jak mógł, najdłużéj, utrzymywał ją na pensyach, pod różnemi pozorami, dla wydoskonalenia w talentach i t.  p. Ale w końcu nadeszła chwila, gdy dorosła, rozwinięta, dojrzała panienka, już na żadnéj pensyi nic do czynienia nie miała. Była wirtuozką na fortepianie, śpiewała bardzo przyjemnie, rysowała i malowała z natury. Talenta tém potrzebniejsze się wydawały, że los jéj nie obdarzył wielkim wdziękiem. Była to maleńka, zwinna, żywa osóbka, nie zbyt delikatnéj płci, maluczkich, czarnych, żywych oczu, zresztą rysów nie rażących niczém i dosyć przyjemnych. Rączki i nóżki miała małe i ładne, włosy bujne, a twarzyczka w ogóle znamionowała w niéj energią i żywe pojęcie.
Ojca widując mało i — dosyć się przed nią maskującego, wyrosła w pojęciach i zasadach, które wręcz były przeciwne jego przekonaniom i postępowaniu. Naprzód, dosyć długo będąc na pensyi u zakonnic, panna Romana nauczyła się od nich pobożności i miała wszczepione głęboko zasady moralne, któremi życie nie mogło wstrząsnąć, bo od dzieciństwa z nią rosły. Późniéj, dla talentów, oddana do jednéj z najświetniejszych pensyi stolicy, uważana już tu za dojrzałą, zostawiona sama sobie prawie, rzuciła się chciwie do książek, czytała nadzwyczaj wiele i sama się dopełniła z ksiąg, dobierając sobie, co potrzebném było dla uzupełnienia charakteru.
O ile ojciec był cynikiem i realistą, o tyle córka wierzyła w ideały, kochała się w nich, i sama ideałem być pragnęła. Karmiła się poezyą i poetami, miała wyobrażenia o świecie i ludziach może najfałszywsze, ale promieniste i piękne.
O ojcu też stworzyła sobie pojęcie, zupełnie się nie zgadzające z rzeczywistością: widziała w nim rygorystę surowego, pracą uczciwą, wytrwałą, dorabiającego się niezależności. Gryżda jéj z błędu nie wywodził.
Było nad wieczór jakoś, dzień się kończył skwarny, nocną może zapowiadający burzę. Gryżda stał w ganku dworku. Choć się sam nie przyznawał do tego, pewien rodzaj niepokoju go nękał. Była to rozstrzygająca, stanowcza chwila jego życia.
Z dala, wśród ciszy wielkiéj, — bo wieś dosyć była oddaloną, a pałacyk zamarły, — coś, jakby turkot powozu, słyszéć się dawało. Gryżda przeczuwał już przybycie Maurycego.
Szło mu o to wielce, ażeby, w razie rozprawy otwartéj z nim, córka go nie słyszała. Wyprawił więc ją był do jednéj sąsiadki, u któréj ona się nudziła, a prostą kobiecinę męczyła też panna, mówiąca tak i o takich rzeczach, których ona rozumiéć nie mogła.
Nie spodziewał się, ażeby powróciła rychło, w ostatku, przypuszczając nawet, że Romana mogła podsłuchać rozmowę, i na to był zrezygnowanym, bo z nią raz téż otwarcie się musiał rozprawić. Wiecznie przed nią nie podobna się było maskować i ukrywać.
Więcej córka, niż przybywający Maurycy, niepokoiła małego człowieczka, który się wykrzywiał i wargi zagryzał. Nie schodził z ganku.
Przybywającym był istotnie Sołomerecki, który zsiadł z bryczki i, stanąwszy przed pozdrawiającym go bardzo od niechcenia Gryżdą, zapytał:
— Nie spodziewałeś się mnie waćpan zapewne? Słyszę, że, nie czekając przybycia mojego, rozporządziłeś się jakoś bardzo samowolnie.
— Jakto samowolnie? — przerwał Gryżda, który już zupełnie był ostygł z maleńkiego wrażenia, jakie na nim Maurycy uczynił. — Widzi Książę...
— Proszę mi nie dawać tego tytułu.
— No, więc... widzi pan, ja w życiu mojém mam za prawidło czynić to tylko, co jest prawnie uzasadnioném, i samowolą żadną miarą nazywać się nie może... Po śmierci nieboszczyka księcia, będąc w posiadaniu znacznych wierzytelności na majątku, musiałem się ubezpieczyć z niemi i ubezpieczyłem. Na to wiek cały pracowałem.
— A! pan to nazywasz pracą! — ironicznie odparł, oglądając się Maurycy.
— A jakże? widzi pan — rzekł Gryżda — pracą jest w ogóle wszystko, co człowiek robi, jawna rzecz. Jak tam sobie ludzie ją cenią i ważą, to sprawa inna.
Maurycy patrzał nań z góry.
— Bądź co bądź, — odparł — masz waćpan prawo poszukiwania wierzytelności, nie zaprzeczam temu; ale majątek, choćby tylko imiennie, należy do mnie.
— Należał — rzekł z uśmiechem Gryżda — bo na wszystkiém sekwestr jest nałożony, i pan tu nic palcem dotknąć nie może. Ja zaś jestem naznaczony administratorem.
— Tak! — odparł Maurycy spokojnie. — Więc ja w majątku ojcowskim ani kątka nawet nie mogę miéć, abym w nim czekał na zupełne wywłaszczenie?
— Niestety! — rzekł Gryżda, — tak się to złożyło. Widzi pan, kto traci a traci, ten w końcu musi wszystko zaprzepaścić. Jam temu nie winien... W pałacu opieczętowano pokoje, bo są drogocenne ruchomości; na folwarku, tu, wcale miejsca niéma; w Hrebkach téż nigdzie kąta. To darmo...
Poruszył ramionami Gryżda.
Maurycy usiadł na ławce w ganku, dawszy znak woźnicy, aby nie odjeżdżał. Dobył cygarnicę z kieszeni i zapalił cygaro.
Zimna ta krew zaimponowała Gryżdzie, odstąpił kroków parę.
— Patrzę na waćpana, — odezwał się Maurycy z flegmą, — jako na fenomen, godny studyów. Widzę, że byłeś zawsze przygotowanym na wszystko.
— Bez wątpienia — rzekł Gryżda — człowiek rozumny powinien zawsze być w gotowości do tego, co go czekać może. Było to prawidłem mojego życia, widzi pan. Gotowałem się nawet na to, że ludzie mnie potępią, ale co mnie to obchodzi!!
— A... sumienie? — zapytał Maurycy.
— Sumienie jest rzecz stosunkowa, tak, jak naprzykład wzrok i słuch — począł Gryżda zimno i pedantycznie. — Jeden ma sumienie ciasne, drugi szerokie. Nikomu zaś ze swojego sumienia o cudzem wnioskować się nie godzi. Mnie moje nie dolega.
— Winszuję — roześmiał się Maurycy, którego w istocie łotr ten zaczynał nie mało bawić swym cynizmem.
Gryżda pomyślał krótko.
— Widzi pan, są różne systematy i sposoby zapatrywania się na życie; ja je zawsze brałem ze strony praktycznéj. Są tacy ludzie, co patrzą, jak jabłka opadają, które zgniją na ziemi, albo je głupie ptastwo podziobie, no i nie śmieją tknąć jabłka, niby to nie mając prawa! Ja zaś, co opada, chowam do kieszeni. Ojciec pański trwonił, ja zbierałem. Rzecz jasna, czysta i... legalna. Co do legalności, ściśle stoję przy prawie.
Chwilkę milczeli oba. Maurycy palił obojętnie cygaro.
— Gdzież pan myśli nocować? — zapytał po chwili Gryżda.
— Nie wiém, zapewne w karczmie — rzekł Maurycy, nie spiesząc się z odpowiedzią.
Myśl jego w téj chwili odbiegła i od ganku, i od Gryżdy, do którego czuł wzgardę coraz większą. Patrząc dokoła, przypominał sobie czasy swe dziecinne, zabawy. Tysiące drobnych tych wspomnień ulatywały nad nim. Zapomniał niemal o położeniu, serce mu się tylko ściskało, że to piękne miejsce, o którém on nieraz marzył dawniéj, jako o gnieździe dla siebie przeznaczoném, wpaść miało w ręce takiéj potwory.
Gryżda, któremu na myśl przyszła córka, ciekawość kobieca i podsłuchy, radby-był się pozbył co rychléj gościa, obawiając się dalszéj rozmowy.
Ale Maurycy wcale się jakoś nie myślał ruszać z miejsca.
Wprost go przepędzić i zmusić do odjazdu nie podobna było.
W tém, gdy jeszcze milczenie trwało, szybkim krokiem ode dworu zbliżyła się postać słusznego wzrostu, mężczyzna już osiwiały, ale zdrów i silny, pięknéj twarzy, dosyć starannie ubrany. Był to najulubieńszy sługa nieboszczyka, który z Szymka wyszedł na pana Symeona, wyszlachcił się, uciułał sobie trochę grosza i dziś miał więcéj, niż pan Maurycy. Myślał o dzierżawie.
On także winien był wszystko Sołomereckiemu, lecz nie zabiegał o to inaczéj, jak rozmaitemi posługami, które książę rozrzutnie wynagradzał, bo nikt inny by się ich był nie podjął.
Pan Symeon do pana Gryżdy nie miał najmniejszego podobieństwa, — ani głowy jego, ani przewrotności, ani cynizmu, — kochał swojego starego pana, opłakiwał go, przywiązanym był do Maurycego, nie cierpiał Gryżdy. Pomiędzy nimi oddawna wiekuista trwała wojna. Że dotąd Symeon tu pozostał, w Dubińcach, choć go chciał nieprzyjaciel wypędzić, winien był temu, iż miał domek swój własny, bardzo prawnie nabyty i zawczasu zabezpieczony.
Na widok Symeona, który śpieszył zdyszany do swego panicza, skrzywił się Gryżda. Symeon pochwycił Maurycego za kolana i rozpłakał się.
Maurycemu także łza się zakręciła w oczach.
— Ot, na co nam przyszło, — odezwał się Symeon, nie zważając wcale na Gryżdę — taki wywłoka, co tu przysunął się bryczyną, zagarnia waszę ojcowiznę.
— Hę? — przebąknął Gryżda. — Acanu się zdaje, że mnie łajesz? a ja z tego jestem dumny... Wywłoka! — powtórzył — wywłoka! widzisz acan, lepiéj się wywlec, niż być wywleczonym. To mi dopiéro cenzor!
Symeon mało zważał na to mruczenie i ciągnął daléj:
— Niech pan do mnie, do mojéj ubogiéj chatynki, zajedzie na noc; u tego rabusia niéma pewnie miejsca dla dziecka tego, komu on winien wszystko.
— Hę? słuchaj acan, panie Symenie! ja nikomu nic nie winienem! nic, ani grosza... a innych rachunków ja nie znam.
Maurycy poszeptał coś ze starym sługą.
Gryżda nastawił uszy.
— Bardzo mi idzie o pamiątki familijne — mówił półgłosem, — o portrety, o szable... ty wiész... Nic nie zginęło?
— Nic mogę ręczyć za to, tam gdzie pan Gryżda gospodarował — odezwał się Symeon. — Ja w tych ostatnich chwilach nie odstępowałem pana.
— A ja tych rupieci stróżem nie byłem — wtrącił Gryżda. — To nie moja rzecz.
Symeon patrzył na panicza i łzy ocierał.
— A! gdyby nie ten człowiek — mówił, nie szczędząc go wcale, — czyż tak by to pan przybywał do Dubiniec, jak dzisiaj. Serce się kraje, ale Bóg jest na Niebie.
— Jest, — zamruczał Gryżda — i śmieje się z tych, co rozumu nie mają.
— Niechaj Księcia choć to pocieszy — dodał Symeon, — że tu na okolicę całą jeden głos. Nie chciał bym być w skórze pana Gryżdy, bo na nim poczciwéj nitki nie zostawili nawet żydzi.
— A mnie, myślisz, to boli, gdy naszczekują z daleka i klapią zębami? — spytał szydersko Gryżda. — Widzisz acan, oni krzyczą, a ja się śmieję... o żadną mi opinią nie chodzi; gdy pieniądze będę miał, pokłonią mi się, prędzéj lub późniéj.
Machnął ręką.
Maurycy mało co uwagi zwracał na jego mruczenie. Nagle, jakby się otrząsnął z myśli tęsknych, wstał z ławki, zbliżył się do Gryżdy i rzekł mu tonem nakazującym.
— Daj mi waćpan likwidacyą wierzytelności, mam do niéj prawo. Pod ten dach, który waćpan swoim nazywasz, nie wnijdę; przynieś mi ja tu, ale natychmiast.
Gryżda wahał się chwilę, oprzéć się jednak żądaniu nie mógł; trochę niespokojnie ruszył się z miejsca, dążąc do środka dworku. Maurycy począł rozmowę z Symeonem, gdy przerażający, dziki krzyk dał się słyszéć z wnętrza.
Był to głos Gryżdy, ale zmieniony i rozpaczliwy. Pomimo pogardy dla niego, Symeon i Maurycy wbiegli do sieni.
W progu izby, któréj drzwi właśnie Gryżda otworzył, leżała omdlała kobieta. Stary, klęcząc, drżącemi rękoma głowę jéj podnosił.
— Córka! — rzekł Symeon.
Sołomerecki, chwilę tylko postawszy, powrócił do ganku.
— Nie mamy tu co robić — rzekł, i zwracając się do Gryżdy, dodał:
— Likwidacyą przynieś mi do Symeona... Chodźmy pieszo do ciebie.
W milczeniu ruszyli z dziedzińca.
Stary sługa powoli kroczył za swoim paniczem. Niebo chmurzyć się poczynało.
— Więc Gryżda córkę sprowadził nareszcie do siebie.
Symeon głową potrząsał.
— Nie wiadomo, co się stało? — rzekł. — Ja jéj tam nie znam, ale ludzie powiadają, że edukowana bardzo, i ma być wcale do ojca nie podobna, ale ja temu nie wierzę. Takie to paskudztwo być musi, jak tatunio. I... nie piękna, mała, smagława...
Splunął.
Szli tymczasem ku dworkowi Symeona, który stał na uboczu, przy ulicy, do pałacu wiodącéj. Mały był, ale nadzwyczaj starannie, jak cacko, ubrany w kwiatki, pomalowany, wyelegantowany. Stary kawaler, który był gustu nabrał przy wytwornym panu, na swoję skalę się zagospodarował elegancko.
Był dumny dworkiem swoim, a teraz szczęśliwy, że w nim panicza będzie mógł przyjmować.
— Niech Książę się nie lęka o wieczerzę, — rzekł, otwierając drzwi do malutkiego bawialnego pokoiku, — baba u mnie gotuje, ale jam niedarmo służył u nieboszczyka i umiem nią zadyrygować. Jest i samowar, i herbata... wszystko będzie jak należy. A! a! mój drogi paniczu, na cośmy to zeszli, jakiego końca-śmy się doczekali... panie, Bóg mi świadek, Książę temu nie winien, tyle tylko, że ślepym był. Nazywał go Psiawiarą a ufał, i ciągle mu się zdawało, że jakiś cud, sukcesya, ocali Dubińce... Wszakżeśmy dwie sukcesye dobre zjedli — westchnął Symeon.
Milcząc, słuchał roztargniony Sołomerecki, rozglądając się po mieszkaniu Symeona, który, długo będąc przy ojcu jego, przejął wiele nawyknień i obyczajów starego pana. Domek téż był przyozdobiony na wzór pałacu i stanowił małą jego karykaturę. Może bezwiednie naśladował pan Symeon to, na co patrzał i do czego był nawykł. Mebelki były wygodne, cacka i ozdoby poustawiane efektownie i z pretensyą do elegancyi. Pomiędzy niemi były rozmaitéj wartości rzeczy, niekoniecznie piękne, ale wszystkie starannie poumieszczane, aby całości mieszkania nadawały pozór dostatku i wytworności. Było by to śmieszném, gdyby w téj chwili dla Maurycego cokolwiek-bądź na święcie zabawném wydawać się mogło. Miał w duszy zbyt wiele smutku, aby z niéj uśmiech mógł wydobyć.
Symeon tymczasem około przyjęcia się krzątał pilnie, biegał żywo, odmykał szuflady, dobywał, co w nich miał najlepszego, wołał służącéj, sam wreszcie brał się do usługi, tak, jakby znowu starego swego pana miał przed sobą. Od niedawna wyemancypowany przez śmierć Ks. Leona, nienawykły jeszcze do niezależności, powracał do dawnego nawyknienia prawie z przyjemnością. Z pana robił się ochotnie sługą; zdawało się go to nie kosztować wcale i być mu nawet miłém.
Biegając tak z kąta w kąt małego domku, Symeon powracał coraz do swego panicza z nowemi zażaleniami i narzekaniem na Gryżdę, z opowiadaniami naiwnemi o ostatnich chwilach życia zmarłego pana.
Gdy się to działo w dworku Symeona, na folwarku u Gryżdy panowało zamieszanie i niepokój.
Panny Romany, którą ojciec pode drzwiami znalazł omdlałą na ziemi, docucić się było trudno, a przychodzącą do przytomności porywał przerażający śmiech serdeczny. Na wszystko w święcie nie czuły, Gryżda drżał. Miał jednę tylko tę córkę i... kochał ją.
Jak i gdzie w tém sercu wyschłém, które nigdy żadném szlachetniejszém uczuciem nie biło, mogła się miłość pomieścić? jest tajemnicą i zagadką. W téj chwili Gryźda był tak przelękniony i przejęty, że nawet o Maurycym i o interesach zapomniał.
Romana, przychodząc do przytomności, płakała, śmiała się, i była tak rażoną, że ojciec, po chwili namysłu, kazał konie zaprządz i jechać po Fiszera. Sam na krok nie odstępował od łóżka, na którém ją położono, ale poradzić córce, uspokoić jéj nie umiał, a służba, z ludzi prostych złożona, także potraciła głowy.
Kropiono wodą, dawano ocet wąchać, przewiązano rękę lewą, ale wszystko to nic nie pomogło. Gryżda stał osłupiały i stękał.
Romana zwracała niekiedy oczy ku niemu, jakby przerażona widokiem, zakrywała je, płacząc. Symptomata te jednak zwolna poczęły mniéj być gwałtownemi, twarz przybrała wyraz energii i siły nadzwyczajnéj; poruszyła się na łóżku, podniosła, usiadła i śmiało ojcu w oczy patrzyła.
— Co ci się stało! co to było? — zapytał Gryżda głosem zmienionym. — Nigdy mi nie donoszono, żebyś podlegała takim napadom; to choroba...
Córka potrząsnęła głową.
— Nie chorowałam nigdy, — zawołała głosem zmienionym zupełnie, tak, że ojciec, słysząc go, uląkł się znowu. — Spotkało mnie to piérwszy raz w życiu... ale...
Nie mogła dokończyć, zakryła oczy, płakała.
— To z gorąca i zmęczenia! — szepnął Gryżda.
— Nie! nie! — stanowczo odparła córka, wlepiając wzrok w niego i wstrząsając się, jak od dreszczu. — Nie! Byłam pode drzwiami, słyszałam rozmowę waszę z Księciem... tego było dosyć, nawet by zabić.
Przycisnęła rękę do serca.
Gryżda zrozumiał wszystko. Nie widział innego sposobu teraz nad otwarte rozprawienie się z dzieckiem i przekonanie go, że romansowe pojęcia życia są... największém głupstwem. Wracał do swojéj zwykłej roli i argumentów. Zdawało mu się, że odzyska siłę.
— Cóżeś posłyszała takiego? — odparł zimno — co? Nie rozumiem tego.
— Ojcze! — zakrzyknęła Romana, — to, com usłyszała, pozbawiło mnie miłości i szacunku dla ciebie, ciebie jedynego, którego miałam na świecie. A! powiedz mi, że to wszystko było złudzeniem, próbą, ja nie wiém już czém, byle nie prawdą i rzeczywistością.
I ręce wyciągnęła ku niemu.
Gryźda usta zagryzł.
— Słuchaj no, Romano, — rzekł sucho — nie jesteś już dzieckiem, powinnaś życie inaczéj zrozumiéć i widziéć je, jak ja. To, coś słyszała, było prawdą, jest mojém przekonaniem, zasadą, i... dla twojego szczęścia potrzeba, abyś się nauczyła ode mnie patrzéć na świat zimno i rozumnie. Masz krew moję w sobie.
Wstał Gryźda, mówiąc to, i stanął u łóżka naprzeciw niéj; zmierzyli się oczyma. Wzrok Romany tak był wyrazisty i silny, że stary, może po raz piérwszy w życiu, oczy spuścił i zmieszał się. Czego-by słowo nie dokonało, to zrobiło wejrzenie, pełne zarazem oburzenia i wzgardy.
Romana miała energią ojcowską. Zaledwie dokończył mówić, gdy, zebrawszy myśli, pośpieszyła z odpowiedzią.
— Krew twoję mam w sobie — rzekła, — aleś mnie wychował tak, że ona mi da siłę oprzéć się temu, przeciw czemu serce, rozum i sumienie się oburza!
Z przyśpieszonym oddechem zaczęła daléj mówić tak szybko, z takim zapałem, że ojciec przerwać jéj nie mógł.
— Nie! nie! nie! nie może to być, abyś ty wszystkiém pomiatał, co ja szanuję, lekceważył to, co dla mnie jest najdroższém, ażebyś wyparł się sumienia, dobréj sławy u ludzi, wszelkiego uczucia szlachetnego. Gdyby to, com z ust twoich słyszała, prawdą być miało...
— To co? — zapytał Gryżda.
— Co? — zawołała pośpiesznie dziewczyna, odrzucając z siebie kołderkę, którą ją przysłoniono, i porywając się na nogi. Co?... Naówczas porzuciłabym ten dom, ciebie, i poszła w świat, lub do klasztoru, pracować, albo płakać i modlić się; ale tu, z tobą-bym nie pozostała! Nie! Patrzéć na to nie mogę, słuchać nie chcę!
Zakryła oczy i znowu upadła na łóżeczko. Gryżda stał z mocném postanowieniem ostatecznego rozmówienia się z córką, bądź co bądź.
Kłamać na nic się nie zdało.
— Tylko spokojnie, — rzekł — spokojnie. Proszę o cierpliwość i uważne słuchanie. Nie gorącuj się; wszelkie roznamiętnienie ogłupia. Słuchaj mnie. Cóżeś to się z mojéj rozmowy z tym młodym paniczem dumnym dowiedziała tak okropnego? Hę! Że ojciec twój zbierał, gdy inni marnowali, że pamiętał o sobie, a raczéj o tobie, bo dla ciebie to wszystko gromadził.
— A ja nie tknę grosza tak nabytego — przerwała Romana.
— Czekaj, — rzekł z uśmiechem Gryźda. — To się tak mówi, kto głodu, chłodu i zależności od trutniów, co nas nie są warci, nie doznał. To są dziecinady pensyonarskie. Życie jest rzeczą seryo, obchodzi się ono z nami okrutnie, i my téż z ludźmi inaczéj nie możemy.
— My! chrześcijanie! — krzyknęła Romana.
— Ale bo widzisz, Kościół to co innego — rzekł Gryżda — jest to instytucya potrzebna, użyteczna, tylko w interesach i sprawach powszednich ona nie gra żadnéj roli. Po łacinie się mówi: non misceantur sacra profania, co ja sobie zawsze tłómaczyłem, że religia do życia mieszać się nie powinna.
Romana krzyknęła ze zgrozą:
— Ojcze! na Boga!
I zerwała się z łóżka.
Gryżda ją na niém posadził niemal gwałtem. Walka wyrabiała w nim zimną krew; było to właściwością téj osobliwszéj natury: zamiast się nią rozgorączkowywać, ostygał.
Romana drżała, z przestrachem niekiedy spoglądając ku ojcu i natychmiast oczy spuszczając.
Gryżdzie zdawało się może, iż chwila nadeszła, aby się przed córką wyspowiadać otwarcie, i ciągnął daléj:
— Ludzie, widzisz moja Romano, głupi są, i mrzonkami żyją; kto ma rozum, ten idzie do gruntu rzeczy i nie kłamie. Powiadam ci, potrzeba miéć podstawę pod nogami, to moja zasada; trzeba się starać o siłę, a tę dają pieniądze. Reszta to bałamuctwa, gadaniny i plewy. Opinia? co mnie ona obchodzi, kiedy ja wiem, że ją przerobię, gdy zechcę. Co się tycze sumienia, każde jest innego kroju; trzeba sobie sprawić wygodne, które-by w życiu nie zawadzało.
Córka uszy sobie zatknęła.
— Dosyć tego, mój ojcze! — zawołała, wodząc wzrokiem obłąkanym. — Na Boga! dosyć! niech już nie słyszę więcéj.
Gryżda zamilkł.
— Uspokój się, — rzekł. — Gdy komu wrzód wycinają, boli, a ja ci tę operacyą robię, bo głupie mniszki i nauczycielki niewiedziéć czém cię nakarmiły. Dobre to było dla dziecka, ale dziś już nie przystało. Czas miéć rozum. Nie łudź się, innym mnie nie znajdziesz nigdy, tylko takim, jakim teraz widzisz. Jesteś córką moją, i musisz przejąć się tém, czém ja żyłem i żyję, to darmo.
— Nigdy! — zawołała Romana.
— Widzisz: tego „nigdy“ — odparł ojciec — nie potrzeba mówić nigdy. Miałem cię za dojrzałą, jesteś dzieckiem.
— I chcę niém pozostać — odezwała się dumnie i stanowczo Romana.
— Do czegóż to prowadzi? — rzekł zimno Gryżda — do wiecznéj walki pomiędzy ojcem a dzieckiem? Ja od moich zasad nie odstąpię.
— Spodziewam się, — zawołała córka, — że i ja się nie skażę słabością. A! na cóźby mi się zdało życie, gdybym je tak miała pojmować, jak ty, mój ojcze? Nie obwiniam cię, żałuję i lituję się. Los musiał się z tobą obchodzić bez miłosierdzia i uczynił cię okrutnym, ja...
— Gadanina! frazesy! — rzekł Gryżda, nie okazując wielkiego wrażenia. — Wszystko to przeminie. Moja Romana, bogata dziedziczka Dubiniec, zajmie w społeczeństwie miejsce, jakie się jéj należy. Wszyscy się jéj kłaniać będą i uwielbiać, a ja nią będę dumny.
— Nigdy w świecie! — przerwała córka — nie dam się skusić tém, czém mnie chcesz, jak dziecko, obłąkać i zepsuć. Jestem córką twoją i mam tę energią, co ty. Zobaczymy, czyja zwycięży. Ja się nie obawiam walki.
Uśmiechnął się Gryżda.
— No, dobrze, — odparł — uspokój się, dobrze, będziemy walczyli; ja nie tracę nadziei, że rozum weźmie górę nad fantazyą i romansami.
Trudno było odgadnąć, jakie były myśli Romany, która, siedząc na łóżku, zadumała się tak, że się zdawała ostatnich ojca słów nie słuchać prawie. Z brwiami ściągniętemi, zesznurowanemi usty, siedziała, jakby już uzdrowiona zupełnie, niekiedy się tylko wstrząsając.
Gryżda sądził, że wszystko się skończyło.
Wstała z łóżeczka, ale zachwiała się na nogach, siadła znowu, podparła się na ręku i dumała.
— I trzeba było — szepnęła, — ażeby syn tego, który był panem twoim, nie miał nawet przytułku tutaj; abyś ty mu odmówił dachu, gościny; abyś, zamiast mu pomagać, odpychał go tak okrutnie.
Stary głową począł poruszać.
— Posłuchaj mnie, — rzekł, — rozumujesz jak dziecko, słuchaj. Naprzód moim panem nigdy nikt nie był, bo ja panowałem zawsze nad tymi, którym się kłaniałem, pogardzając ich głupotą. Ten, którego ty nazwałaś moim panem, nazywał mnie Psiawiarą!
Romana krzyknęła.
— Jemu winienem, — dodał Gryżda, — że mnie tu tak wszyscy zowią. Hę? nie prawdaż? to coś warto. Powtóre, jeżelim się obszedł zimno i bez ceremonii z tym młokosem, to tylko dla własnego jego dobra, a dla naszéj spokojności. Cóż? miałem udawać, stękać, kiedy mnie nic nie boli? łudzić go nadaremnie? On tu nie ma nic i nic miéć nie będzie; trzeba, aby o tem raz wiedział.
— Nie pozostanie mu nic? — zapytała Romana.
— Ani na zawinięcie palca — rzekł z jakąś chlubą Gryżda. — Psiawiara wszystko zabierze, bo mu się należy. Dwadzieścia lat słuchał, jak go Jaśnie oświecony wołał głośno: — „Choć tu, psiawiaro!“ — Hę? nie prawdaż, to coś warto? — powtórzył.
Romana marszczyła się coraz mocniéj.
— Ojcze, — rzekła. — Zemsta jest uczuciem barbarzyńskiém, a to przezwisko... chyba chcesz, aby je ludzie słuszném uznali, gdy się tak z synem obchodzisz.
Poruszył ramionami stary.
— Gdy Dubińce na licytacyi nabędę, a panna Romana rozgospodaruje się w pałacyku, psiawiara wyjdzie na czcigodnego pana.
Córka, słuchając, dumała; jakieś myśli nieodgadnięte musiały zajmować jéj główkę.
Gryżda, który nie obawiał się wcale jéj wyrzekania i wymówek, widząc ją coraz bardziéj milczącą, trochę się zmieszał.
Dumanie i milczenie dowodziło w tém dziecku głębszego daleko przejęcia się położeniem, niż się ojciec spodziewał. Nie sądził, aby do czynu, do wytrwałéj walki, innéj, niż na słowa, była zdolną; miał ją za dziecko, poczynał się obawiać, ażeby nadto nie okazała się upartą i twardą.
Dziwiło go téż, że wszystkie argumenta jego, logika i wymowa, nie czyniły na niéj innego wrażenia nad zgrozę. Rachował tylko na to, że, co podane raz piérwszy obudzą wstręt, zwolna potém staje się obojętném, a niekiedy nawet miłém.
Teraz mieli żyć z sobą wcale inaczéj, lody były skruszone, on już udawać nie potrzebował. Miał nadzieję codzienném obcowaniem nawrócić córkę.
Co ona myślała? nie odgadywał, bo mało to ważył sobie.
Wśród téj rozmowy noc nadeszła i burza. Gryżda potrzebował wyjść, ażeby rozporządzić się w domu; Romana padła na swe łóżeczko, ukryła twarz w dłoniach i, płacząc, tak pozostała, nie widząc błyskawic, nie słysząc piorunów, nie wiedząc, co się dzieje wkoło.
Po omdleniu silném, pozostało jéj osłabienie wielkie, lecz zarazem duch się podniósł, zagrały nerwy, rozdrażnienie ciała podziałało na umysł. Nie miała najmniejszego doświadczenia, nikogo do porady, a za cały oręż to tylko, co czerpała z książek, czego się nauczyła od poetów.
Nie wątpiła jednak, że w nich była prawda, choć oni z rzeczywistością w sprzeczności się być zdawali. Mówiła sobie, że ci kapłani lepszą cząstkę żywota dobyli z niego, że oni jedni pojmowali po Bożemu. Ona téż chciała iść tą drogą wybranych, a resztka miłości ku ojcu, dla którego straciła szacunek — niestety — skłoniła ją do próby nawrócenia go.
Zdawał się jej obłąkanym. Ufała w siłę nie swoję, ale prawdy, w którą wierzyła. Godzina ta życia, w któréj ciągu biedna dziewczyna, burzą, błyskawicami i piorunami otoczona, w słabéj główce niedoświadczonéj snuła plany przyszłości, była dla niéj rozstrzygającą.
W początku chciała wprost uciec od ojca, powrócić na pensyą, jako nauczycielka, wyrzec się tego majątku, oddzielić zupełnie od życia na łupieży; lecz w takim razie ojciec był by zgubionym. Czuła, że obowiązkiem jéj było go ocalić, walczyć, próbować przynajmniéj.
Widziała całą trudność zadania, znając upór rodzica, mając dowody jego wytrwałości, zakamieniałości w postanowieniach, i, co gorsza, spostrzegając, że na poparcie ich stworzył sobie cały systemat, logikę, filozofią życia bezwstydną.
Zapłakała nad nim i nad sobą, ale we krwi jéj było coś ojcowskiéj energii i żelaznéj woli, — otarła łzy. Życie, które wczoraj jeszcze zdawało się jéj pustém i nudném, stawiło się teraz przed nią trudném, gorzkiém, ale pełném i zajętém.
Cel miała przed sobą święty.
Uklękła się pomodlić, bo wychowanie początkowe u zakonnic uczyniło ją pobożną, a poezya usposobienie to podniosła i wyidealizowała.
Ze złożonemi rękoma, wpatrzoną w obrazek Matki Bozkiéj, zastał córkę Gryżda, który, po cichu wróciwszy, stanął u progu. Jego seminaryum, dziwnym sposobem, zrobiło zupełnym niedowiarkiem.
Sceptycyzm, który raz małą szparką wcisnął się w duszę, jak rdza w niéj wyżarł, co było wiary. Gryżda w istocie mógł się nazywać psiąwiarą, gdyż wyznawał taką chyba, jaka nierozumnym służy stworzeniom. Wierzył w siłę, kłaniał się tylko pięści i grozie.
Pobożność córki do pewnego stopnia była dlań pocieszającą, miał ją za dowód słabości, spodziewał się więc łatwo ją przerobić i nawrócić.
— Powoli — rzekł w duchu — wszystko się to przemieni. Dziewczyna się opamięta. Naturalnie, że piérwsze wrażenie na rozmarzonéj główce musiało być takie, a nie inne, ale musi się zmienić. Rozpocznę nauczanie. Zresztą sam urok życia, sama ponęta dostatku, dopomogą. Potrzeba, aby zasmakowała w tém, co dla niéj przygotowałem.
Po cichu, nie przerywając modlitwy, Gryżda się wysunął.
Nad rankiem, rozstawione konie przywiozły Fiszera, gdy już się nie bardzo zdawał potrzebnym. Romana spała, przyjął go Gryżda w ganku. Doktor, jak wszyscy, nie lubił go, ale lekarz miłym i wstrętnym służyć musi. Niemiec przybywał zimny i znużony.
— Wezwałem pana konsyliarza, — odezwał się, przyjmując go, Gryżda — bo mi wczoraj córka niespodzianie zasłabła. Omdlała, dostała potém serdecznego śmiechu z płaczem, coś histerycznego. Teraz śpi, ale wieczorem lepiéj było.
— Jakaż przyczyna? — spytał Fiszer.
Gryżda się zadumał, prawdy powiedziéć nie chciał, a zupełnie ją ukrywać przed doktorem niebezpieczném było. Postanowił więc na pół tylko się wyspowiadać.
— Widzi konsyliarz — rzekł kwaśno, — prawdę powiedziawszy, mieliśmy z nią małą dyskusyą, podrażniłem ją... wzruszenie... Temperament ma nerwowy, młoda...
Fiszer popatrzył mu w oczy bacznie i nic nie odpowiedział.
Po wczorajszéj burzy, ranek był wypogodzony i piękny, powietrze miłe, i doktor znużony, nie wchodząc do dworku, pozostał na ławce w ganku.
Rozmowa się przerwała.
Gryżda poszedł dowiedziéć się o córkę i kazać dać śniadanie.
O posłaniu likwidacyi Maurycemu, wśród tego zaprzątnienia córką, stary zupełnie zapomniał. Sołomerecki sam już nie chciał iść o nią się upominać, posłał Symeona.
Właśnie gdy Fiszer, siedzący na ganku, kilka słów zamieniał z Gryżdą, powracającym od córki, Symeon, z miną pańską, nie zdejmując kapelusza, zjawił się przed nimi.
— Przychodzę po likwidacyą od Księcia — rzekł złośliwie. — Z innemi interesami umié się pan pośpieszyć, a gdy trzeba spełnić obowiązek, to się zapomina. Proszę mi zaraz dać likwidacyą.
Fiszer odwrócił się ku niemu.
Gryżda, z obojętnością swą zwykłą, ruszył ramionami.
— Pilno widzę Księciu — odparł złośliwie, — dowiedziéć się, że nie ma nic.
— O tém on wié — rzekł Symeon, — ale radby zobaczyć, jak waćpan téj sztuki dokazałeś, żebyś z niczego stworzył sobie krocie.
— Widzisz acan — nie chcąc być dłużnym z odpowiedzią, Gryżda, który na słuchającego doktora nie zważał wcale, — widzisz acan, to nie jest żadna sztuka, ale stary, bardzo prosty sposób: Głupi rozrzuca a rozumny zbiera...
— A złodziéj kradnie, a rozbójnik rozbija! — zamruczał Symeon. — Czekam na likwidacyą.
Gryżda, nie śpiesząc, popatrzył na niego.
— Czekaj acan — rzekł — czekaj, a jeśli nie chcesz czekać, to ruszaj z Panem Bogiem.
Symeon rzucił jakiémś przekleństwem i, do doktora się obracając, dodał:
— Wié pan konsyliarz, jak ten truteń wczoraj przyjął Księcia Maurycego? Łyżki wody mu nie dał i zapytał, gdzie będzie nocować! No — nocował u mnie.
Gryżda, zwolna odwrócił się od Symeona i wszedł do wnętrza domu, zmuszony wreszcie dać likwidacyą, któréj odmówić nie mógł.
Romana téż wstała już była i Fiszera do niej zaproszono.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.