Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Brak wody.



Tak, w saméj rzeczy, głucha pustynia otaczała teraz karawanę. Po zmierzeniu nowego stopnia południka i wytknięciu cztérdziestego ósmego trójkąta, pułkownik Everest z towarzyszami swymi dosięgnął w dniu 25 granic północnych pustyni Karru; ale nie dostrzegli najmniejszéj różnicy pomiędzy przebytą, a przebyć się mającą krainą: jak tam, tak i tutaj ziemia była wyschłą i spaloną.
Zwierzęta pociągowe ucierpiały bardzo od głodu; paszy brakło, a i wody nie dostawało; kałuże, powstałe skutkiem ostatnich dészczów, wyschły; ziemia piasczysta nie wydawała roślin; reszta wód znikła w przepuszczalnym piasku; ziemia, pokryta żwirem i mnóstwem głazów, nie była przydatną do zatrzymania najmniejszéj wilgoci.
Była to jedna z tych płonnych okolic, jakie nieraz Livingstone przebywał w swych niebezpiecznych wędrówkach. Nietylko ziemia, ale i powietrze było tak suche, że narzędzia żelazne, pozostawione pod gołém niebem, nie rdzewiały. Uczony doktór twierdzi, że podczas téj pory liście wszystkich roślin marszczyły się, a mimozy-czułki, po całych dniach miały listki stulone. Chrząszcze, wyszedłszy na powierzchnię ziemi, po kilku sekundach zdychały; nakoniec po zagłębieniu na trzy cale w ziemię termometru, wskazał on 134 stopni Farenheita, czyli +56 termometru stustopniowego Celsyusza.
Takiemi przedstawiały się pewne okolice południowéj Afryki sławnemu wędrowcowi; taką okazała się astronomom angielskim kraina, rozciągająca się pomiędzy granicami Karru, a jeziorem Ngami. Trudy ich były niezmierne, cierpienia dokuczliwe, a między niemi najsroższym brak wody. Dokuczał on najbardziéj zwierzętom pociągowym: rzadka, sucha i przykurzona trawa, zaledwie mogła zabezpieczyć je od śmierci głodowéj. Rozległa ta kraina nietylko dla swéj jałowości była pustynią, ale także z tego powodu, że żadne żyjące stworzenie nie śmiało się w nią zapuszczać. Ptaki odleciały ku Zambezie, spodziewając się tam znaleźć drzewa i kwiaty; zwierz drapieżny omijał zdala puste przestwory, bo nie spodziewał się znaleźć w nich łupu. W ciągu pierwszéj połowy stycznia, myśliwi karawany zaledwie napotkali kilka antylop z rodzaju tych, które są w stanie przez dłuższy czas wytrzymać bez wody. Były pomiędzy niemi i oryxy, które na ostatniém polowaniu tyle krwi napsuły sir Johnowi Murrayowi, a nadto kaamy, o łagodnym wzroku, o szerści popielatéj, zwierzątka niewinne i bardzo poszukiwane dla smacznego i delikatnego mięsa. Zwierzęta te, niewiadomo dlaczego, zdają się przekładać jałowe pustynie nad żyzne okolice.
Tymczasem astronomowie doznawali wielkiego wycieńczenia pod wpływem palących promieni słońca, w atmosferze pozbawionéj wilgoci. Prace w dzień i w nocy śród upałów, których najmniejszy nie ochładzał wietrzyk, męczyły ich bardzo. Zapas wody, zachowywanéj w baryłkach, zmniejszał się z każdym dniem; musiano więc zmniejszyć racye, na czém wszyscy bardzo cierpieli. Odwaga ich jednak i gorliwość nie upadały; bez względu na trudy i braki, pracowali wytrwale, z drobiazgową ścisłością, bez przerwy.
W dniu 5 stycznia ukończono pomiar siódméj cząstki południka, zapomocą wytknięcia i obliczenia dziewięciu nowych trójkątów. Tak więc dotąd pomierzyli uczeni siódmy stopień i wytknęli pięćdziesiąt siedm trójkątów.
Astronomowie mieli już tylko zdjąć jeden stopień, a według zdania Bushmana, powinni byli przybyć przed końcem stycznia nad brzegi jeziora Ngami. Pułkownik i jego towarzysze mogli odpowiedzieć za siebie, że wytrwają do końca.
Ale Bochjesmanów najemnych nie ożywiał ten zapał. Nie pojmowali oni wcale celów naukowych wyprawy i nie mieli chęci zapuszczać się daléj w pustynię. Okazywali się coraz drażliwszymi na brak wody; niektóre ze zwierząt pociągowych, osłabione brakiem pokarmu i napoju, musiano dorżnąć, lub pozostawić w stepie; zachodziła obawa, aby i reszta nie uległa trudom. Szemranie pomiędzy krajowcami stawało się coraz większém; zadanie Mokuma stawało się coraz trudniejszém, a wpływ jego upadał.
Wkrótce przekonano się, że z powodu braku wody, trzeba będzie wstrzymać pochód na północ i zmienić kierunek, choćby nawet przyszło zetknąć się z dawnymi towarzyszami, i że koniecznie należy zbliżyć się ku okolicom zamieszkałym i obfitującym w wodę.
Dnia 15 stycznia Mokum oświadczył stanowczo pułkownikowi, że nie zdoła pokonać wciąż rosnących trudności. Woźnice wypowiedzieli mu posłuszeństwo. Co rano przy zwijaniu obozu, zachodziły wypadki niesubordynacyi, w których większa część krajowców udział brała. Nie można było im tego brać za złe, ale raczéj należało litować się nad ludźmi, dręczonymi głodem i pragnieniem. Zwierzęta wreszcie żyjące trawą suchą i ostrą, a nieotrzymujące prawie napoju, iść nie chciały.
Pułkownik Everest znał doskonale stan rzeczy, ale szczery dla siebie, był nim i dla innych. Za żadną cenę nie chciał on porzucić pomiarów i oświadczył, że chociażby miał pozostać sam jeden, dokończyć ich musi; zresztą i koledzy zgadzali się z jego zdaniem i postanowili udać się, dokąd ich poprowadzi.
Nadzwyczajném usiłowaniem udało się Bushmanowi wyjednać u współrodaków przyrzeczenie, że jeszcze przez jakiś czas towarzyszyć będą karawanie. Zdaniem Mokuma około pięciu dni podróży oddzielało ich od wybrzeży jeziora Ngami; tam bydło i konie znaleźć miały cieniste lasy i paszę obfitą, ludzie całe morze wód słodkich dla orzeźwienia się. Bushman, zwoławszy starszyznę krajowców, przedstawił im tę okoliczność i przekonał, że najkrótszą drogą dojścia w żyzne te strony jest posuwanie się na północ. Idąc ku zachodowi, puszczano się na niepewne: wracać, znaczyło zapuścić się znowu w straszną pustynię, gdzie już ani jednego strumyka niepodobna napotkać. Dzicy, przekonani temi dowodami, zgodzili się i ruszono w stronę północną.
Szczęśliwym trafem, pomiary łatwo wykonywać się dały zapomocą tyk, lub piramid geodezyjnych. Dla oszczędzenia czasu, uczeni pracowali nocą, robiąc sygnały z światła elektrycznego; otrzymywali wymiar kątów nadzwyczaj ścisły i dokładny; prace szły dawnym porządkiem, a siec trójkątów wciąż się pomnażała.
Szesnastego stycznia z nieopisaną radością dostrzeżono na krańcu widnokręgu jezioro długie i szerokie na milę. Można sobie wyobrazić wzruszenie, jakie opanowało nieszczęśliwych. Karawana wyruszyła szybkim pochodem w stronę, kędy zwierciadło wody odbijało blaski słoneczne.
Około piątéj wieczór, dosięgali wreszcie jeziora; kilka koni, zerwawszy się z uzdzienic, popędziło czwałem ku upragnionéj wodzie i jak szalone rzuciły się w nurty. Ale wkrótce biedne zwierzęta wróciły ze zwieszoną głową do karawany. Wnet dobiegli Bochjesmany do brzegu — niestety! woda była tak przesycona solą, że o jéj piciu nie mogło być mowy.
Rozczarowanie, że nie powiemy rozpacz, była zbyt okrutną; nic straszliwszego, jak zawiedziona nadzieja. Mokum zwątpił teraz zupełnie, aby mu się udało nakłonić współziomków do dalszego pochodu. Szczęściem dla losów wyprawy, znajdowała się ona bliżéj jeziora Ngami i dopływów Zambezy, aniżeli mniemano, aniżeli jakiéjkolwiekbądź okolicy obfitującéj w wodę. Ocalenie wszystkich zależało teraz od szybkiego pochodu naprzód, a jeżeliby prace geodezyjne nie opóźniły go, w cztérech dniach mogli spragnieni dostać się na brzegi jeziora.
Puszczono się w drogę. Pułkownik Everest, korzystając z położenia gruntu, mógł wytykać trójkąty znacznych rozmiarów, przez co można było ustawiać celowniki rzadziéj; w nocy znów śród pięknéj pogody światła elektryczne doskonale dawać się widziały, z wielką więc łatwością i ścisłością zdejmowano rozwartość kątów, zapomocą teodolitu lub półkolistego kątomierza. Tym sposobem oszczędzono wiele czasów i trudów. Należało jednak pośpieszać nad brzegi jeziora. Uczeni, pomimo zapału naukowego, doznawali wielkiego zmęczenia. Krajowcy upadali z pragnienia pod palącemi promieniami słońca; zwierzęta zaledwie mogły się poruszać; w takich warunkach nie zdołałby nikt i jednego tygodnia dłużéj wytrzymać.
Dnia 21 stycznia, grunt dotąd płaski wyraźnie począł zmieniać się w pagórkowaty. Około dziesiątéj zrana, ukazało się wzgórze na 500—600 stóp wysokości, w stronie zachodnio-północnéj, w odległości piętnastu mil angielskich. Była to góra Skorcew.
Bushman zbadał dokładnie okolicę, a wyciągnąwszy rękę ku północy, zawołał:
— Tam jest Ngami!
— Ngami! Ngami — krzyknęli krajowcy z oznakami największéj radości.
Bochjesmanowie chcieli się puścić naprzód, ażeby biegiem przebyć piętnastomilową przestrzeń, dzielącą ich od jeziora. Mokum jednak powstrzymał ich przestrogą, że niebezpieczném było rozpraszać się w téj okolicy, zamieszkałéj przez Makololów. Tymczasem pułkownik, ażeby przyśpieszyć przybycie orszaku na brzegi jeziora, połączył punkt obecnie zajmowany z górą Skorcewa, zapomocą jednego trójkąta. Wierzchołek wzgórza, zakończony ostrokręgiem bardzo wyraźnym, mógł przewybornie posłużyć za celownik. Nie czekano więc nocy i nie tracono czasu na wysyłaniu majtków i krajowców dla osadzenia światła elektrycznego na wspomnionéj górze.
Ustawiono instrumenta. Zmierzony od południa kąt ostatniego trójkąta, zdjęto dla dokładności powtórnie. Mokum zbyt niecierpliwy jaknajprędszego dostania się na brzegi jeziora, nie zakładał jak zwykle obozu, lecz tylko tymczasowo; miał on nadzieję, że jeszcze przed wieczorem upragnionego celu dosięgną; nie zaniedbał wszakże zwyczajnych ostrożności i wyprawił kilku jezdnych na przejrzenie okolicy; po obu stronach obozu rozciągały się lasy, które zbadać należało. Wprawdzie od polowania na oryxy nie dostrzeżono nigdzie śladu Makololów i zdawało się; że zaprzestali szpiegowania karawany; niemniéj jednak niedowierzający Bushman chciał być przygotowanym na wszystko.
Tymczasem astronomowie zajmowali się zdejmowaniem pomiaru. Trójkąt ten, według obserwacyi Williama, sięgał prawie dwudziestego równoleżnika, który miał właśnie stanowić koniec łuku południkowego, jaki mierzono w téj części Afryki; jeszcze kilka obserwacyj po drugiéj stronie jeziora zrobić należało, aby otrzymać ósmy i ostatni wycinek. Następnie trzeba jeszcze było pomierzyć na gruncie nową podstawę, sprawdzić za jéj pomocą dotychczasowe obliczenia, a dzieło będzie skończone. Łatwo wystawić sobie radość uczonych na myśl o tak blizkiém ukończeniu ważnéj pracy.
Lecz czego w czasie tym dokonała druga połowa wyprawy? Pięć miesięcy, jak członkowie komisyi międzynarodowéj rozłączyli się — gdzież znajdowali się tamci w téj chwili, co porabiali Maciej Strux, Mikołaj Polander i Michał Zorn? Czy doznawali takichże trudów jak Anglicy? czy cierpieli również brak wody pośród zabijającego skwaru? Czy okolica przez nich przebywana, a leżąca na drodze szlaku Livingstona, również była jałową? Być może, że znajdowali się w lepszem położeniu, gdyż poza Kolobengiem na drodze téj leżały liczne osady Beszuanów, gdzie karawana ich mogła zaopatrzyć się w żywność; z drugiéj jednak strony należało się obawiać, iż w okolicy gęściéj zamieszkałéj można było łatwo napotkać łupieżne bandy, a szczupły oddział Struxa był narażony na ich napady. Ponieważ Makololowie przestali ścigać wyprawę angielską, być może, że zamierzyli uderzyć na orszak Struxa.
Pułkownik Everest, wiecznie zajęty, nie miał czasu o tém rozmyślać, ale John Murray często z Williamem rozprawiał o losie dawnych kolegów. Czy téż ujrzą ich jeszcze kiedy? czy dokonali swego zadania? czy otrzymali ten sam rezultat swych obserwacyj? czy wynik matematyczny ich prac będzie zgodnym zupełnie z wypadkiem przez Anglików otrzymanym, to jest czy długość mierzonego łuku będzie ta sama? William Emery myślał nadto wciąż o przyjacielu Zornie, którego nieobecność czuł dotkliwie, a był pewnym, że go nigdy nie zapomni.
Rozpoczęto mierzenie kątów; dla otrzymania miary kąta, mającego wierzchołek w obecnie zajmowanym obozie, należało celować ku dwom punktom, z których jeden stanowił szczyt Skorcewu. Za drugi cel obrano wzgórze śpiczaste, odległe na cztéry mile angielskie od obozu. Położenie jego oznaczono zapomocą lunety i półkolistego przenośnika.
Skorcew był w istocie zanadto oddalony. Astronomowie nie mieli wyboru, gdyż był-to punkt najwznioślejszy w całéj okolicy; ani na zachodzie, ani na północy, ani poza jeziorem Ngami, którego jeszcze nie można było dostrzedz, nie pokazywała się żadna wyniosłość ziemi. Zbyteczna ta odległość rzeczonéj góry zmusiła astronomów do zboczenia znacznego w prawo od południka, lecz po dojrzałéj rozwadze przekonali się, że można w inny sposób trudności zaradzić; wymierzyli drugą lunetę ku drugiéj górze, a rozwartość obydwóch lunet dała im miarę kąta. Dla jaknajściślejszego zdjęcia, pułkownik powtórzył 20 razy operacyą przy zmienianiu wciąż ustawiania lunet na półkolistym przenośniku, a z zsumowanych cyfr pomiaru wziął średnią czyli przeciętną za miarę kąta, spodziewając się tym sposobem otrzymać jaknajściślejszy wymiar.
Pułkownik, pomimo szemrania krajowców, zajmował się temi rozmaitemi pracami z taką pedanteryą, jak gdyby znajdował się w kembrydzkiém obserwatoryum. Cały dzień 21 stycznia zeszedł na nich i dopiero o godzinie w pół do szóstéj, a więc przy schyłku dnia, kiedy już odczytywanie na podziałkach nie było podobnem, zakończył robotę.
— Jestem na twe rozkazy, Mokumie — rzekł do Bushmana.
— Już zapóźno, pułkowniku. Wielka szkoda, że pan tak długo przeciągnąłeś roboty; gdyby nie to, obozowalibyśmy już nad brzegami jeziora.
— A cóż nam przeszkadza puścić się w drogę, czyż piętnastu mil niepodobna przebyć nocą? Droga jest prosta, równina przed nami, niéma więc obawy zabłąkania się.
— W istocie... możnaby — mówił Bushman, jakby naradzając się sam z sobą; — moglibyśmy puścić się na los, zawsze jednak wolałbym o jasnym dniu podróżować w okolicy jeziora Ngami; lecz ludzie nasi pragną dostać się tam jak najprędzéj, a więc, pułkowniku, ruszajmy.
— Dobrze, Mokumie.
Wszyscy z radością usłyszeli o nocnéj podróży. Zaprzężono woły do wozów, jeźdźcy dosiedli koni i mułów; poukładano przyrządy matematyczne, a o godzinie 7 wieczór, na znak Bushmana, wyprawa ruszyła w pochód, ku jezioru Ngami.
Mokum, wiedziony jakby przeczuciem, prosił trzech Europejczyków, ażeby uzbroili się dobrze i wzięli amunicyą. Sam uzbroił się w sztuciec, otrzymany od sir Johna, i napełnił ładownicę nabojami.
Ruszono z miejsca. Noc była ciemna, a gwiazdy zasłonięte chmurami: ponad ziemią jedynie mgły się nie snuły. Mokum, obdarzony nadzwyczaj bystrym wzrokiem, śledził wciąż okolicę na przedzie i po bokach karawany. Z kilku słów, jakie wyrzekł do sir Johna, należało wnosić, że okolicy nie uważał za pewną. Sir John trzymał broń w pogotowiu.
Orszak przez trzy godziny posuwał się w stronę północną; lecz postępowano zwolna, bo wszyscy byli mocno strudzeni; nieraz trzeba było oczekiwać opóźniających się; zaledwie na godzinę przebywano trzy mile angielskie, a o dziesiątéj wieczorem sześć mil jeszcze oddzielało ich od jeziora. Atmosfera była tak suchą, że najczulszy hygrometr nie potrafiłby wskazać śladu wilgoci. Bydlęta z trudnością oddychały duszącem powietrzem.
Pomimo najtroskliwszych zalecań Bushmana, orszak nie stanowił zbitéj masy, ludzie i zwierzęta rozciągnęli się długim murem; niektóre woły, utraciwszy siłę, legły na drodze. Jeźdźcy, zsiadłszy z koni, wlekli się powoli, a najmniejsza gromadka dzikich mogła ich uprowadzić z łatwością. Bushman zaniepokojony tém, nie szczędził im słów i zachęty, biegając od jednego do drugiego i próbując zgromadzić do kupy rozpierzchłych, ale mu się to nie udawało, i ani się spostrzegł, jak mu znaczna liczba ludzi ubyła.
O godzinie jedenastéj, wozy idące na czele karawany znajdowały się już tylko o dwie mile angielskie od góry Skorcew. Pomimo ciemności, wyniosła i odosobniona góra wznosiła się w oddaleniu, jakoby ogromna piramida. Ciemność nocy powiększała jeszcze jéj rozmiary.
Jeżeli Mokum nie mylił się, to jezioro Ngami leżało po drugiéj stronie téj góry. Należało więc obejść ją najkrótszą drogą, aby się dostać do słodkiéj wody. Co chwila przybliżano się ku niéj.
Bushman właśnie zamierzał z trzema Europejczykami wyruszyć przodem w lewą stronę, gdy strzały, w znacznéj odległości, lecz wyraźne, nagle go wstrzymały.
Anglicy natychmiast wstrzymali konie, przysłuchując się z łatwą do pojęcia obawą. W kraju, którego mieszkańcy używają tylko strzał i dzirytów, odgłos broni ognistéj musiał ich zdziwić i zatrwożyć.
— Co to jest? — zapytał pułkownik.
— Huk broni ognistéj — odrzekł sir John.
— Broni ognistéj? — krzyknął pułkownik — w któréj stronie?
Zagadnięty Bushman odpowiedział:
— Wystrzały te pochodzą ze szczytu Skorcewa. Czy widzisz pan błyski, ukazujące się na nim? Tam się biją. Niezawodnie Mokololowie uderzyli na Europejczyków.
— Na Europejczyków! — zawołał William Emery.
— Tak panie — odpowiedział Mokum — ten huk może jedynie pochodzić z udoskonalonéj broni europejskiéj.
— A więc Europejczycy byliby tam — mówił pułkownik — jakiéjkolwiek byliby oni narodowości, należy pośpieszyć im z pomocą.
— Tak, tak, naprzód, naprzód! — zawołał William Emery, którego serce ścisnęło się boleśnie.
Przed udaniem się ku górze, Bushman usiłował po raz ostatni zgromadzić rozpierzchnięty oddział, który nieprzyjaciele z łatwością mogli otoczyć i zabrać. Lecz gdy przybył na tył karawany, znalazł wozy wyprzężone i opuszczone, tu i owdzie tylko dostrzedz można było cienie Bochjesmanów, umykających na północ.
— Tchórze — wykrzyknął — zapominają o wszystkiém, o trudach, o pragnieniu, byle tylko ujść.
Poczém, zwróciwszy się ku Anglikom i dzielnym majtkom, zawołał:
— Naprzód! — chociażby sami.
I nagląc zmęczone konie, do ostatnich wysileń, pędzili, ile tchu starczyło, ku górze.
We dwadzieścia minut późniéj doszły ich uszu okrzyki wojenne Mokololów. Rozbójnicy widocznie szturmowali górę, na któréj szczycie błyskał raz poraz ogień strzałów: po bokach góry pięły się gromadki dzikich ku wierzchołkowi.
W mgnieniu oka, pułkownik z towarzyszami zsiedli ze zmęczonych koni, zabrali tył dzikim, a wydawszy okrzyk, zaczęli sypać nieustannym ogniem w hordę łupieżców. Na odgłos strzałów, Mokololowie mniemali, że uderzył na nich liczny oddział; napad ten gwałtowny przeraził ich i cofnęli się, nieużywszy ani strzał, ani dzirytów. Europejczycy strzelali celnie i wnet kilkunastu dzikich legło trupem.
Mokololowie rozstąpili się, a Europejczycy, korzystając z tego rzucili się w lukę i gruchocząc wszystkich spotykanych na drodze pięli się w górę.
W dziesięć minut wdarli się na szczyt w ciemnościach pogrążony. Oblężeni powstrzymali ogień, lękając się ugodzić którego z tych, którzy im z tak niespodziewaną przybywali odsieczą.

Znaleźli się tu wszyscy: Maciej Strux, Mikołaj Polander, Michał Zorn i pięciu majtków. Z pomiędzy towarzyszących im Bochjesmanów, pozostał tylko wierny Numbo. Nędzni, opuścili ich również w chwili niebezpieczeństwa.
....zaczęli sypać nieustannym ogniem (str. 146).
Właśnie gdy przybywający stanęli na szczycie, Strux wyskoczył z poza ścianki, wieńczącéj brzeg góry, i zawołał:

— A więc to wy, panowie Anglicy?
— My sami, panowie, lecz niéma tu dziś żadnéj narodowości; są tylko Europejczycy, zjednoczeni dla wspólnéj obrony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.