Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Jeden stopień daléj.



Obadwa więc towarzystwa rozdzieliły się. Uczeni musieli teraz podwójnie pracować, ale dokładność ich pracy bynajmniéj na tém nie ucierpiała. Anglicy mieli rozpocząć pomiar nowego południka i zabrali się do niego z równą ścisłością, jak dotąd; praca postępowała wolniéj, a z wielką trudnością, jak poprzednio, lecz uczeni nie oszczędzali siebie wcale i starali się na nowym łuku dokonać tego, czego ich współzawodnicy na swoim dokonywali. Bodźcem w tym szlachetnym współzawodnictwie na polu naukowém była miłość własna narodowa; oba oddziały starały się przewyższać nawzajem dokładnością i ścisłością pracy i wywiązać jaknajlepiéj z trudnego zadania. Z każdéj strony trzech pracowników pracowało teraz za sześciu; odtąd więc musieli oni poświęcić wszystek swój czas, wszystkie myśli pomiarowi: William Emery musiał się rozstać z ulubionemi dumaniami, a sir John Murray rozkoszne wycieczki myśliwskie zamienić na nudne obserwacye astronomiczne.
Na wstępie ułożono nowy program pracy, dzieląc ją pomiędzy trzech. Pułkownik Eyerest i sir John Murray zajmowali się mierzeniem kątów trygonometrycznych i zenitalnych; William Emery zastąpił w zapisywaniu i rachunkowości Mikołaja Polandra. Nie potrzebujemy nadmieniać, że obieranie stacyj i miejsce na ustawianie celowników trygonometrycznych odbywało się za wspólném porozumieniem i że nie zachodziła najmniejsza obawa, ażeby pomiędzy pracownikami mogło przyjść kiedykolwiek do sprzeczki, bo już Struxa z nimi nie było. Dzielny Mokum stał się głównym dostarczycielem zwierzyny. Sześciu majtków angielskich, to jest połowa osady parowca, towarzyszyła swoim zwierzchnikom, a chociaż szalupa dostała się losem uczonym rossyjskim, to pozostawało im czółno kauczukowe, wystarczające do przeprawiania się przez rzéki i jeziora, kraj przerzynające. Obie karawany podzieliły się równo wozami; tym sposobem prowiantowanie się i wygoda obu oddziałom były zapewnione.
Krajowców, towarzyszących wyprawie, rozdzielono także na dwa równe orszaki. Nie ukrywali się oni z tém, że im się ten podział sił wcale nie podoba. Buszmanie, wyprowadzeni z okolic rodzinnych, zdala od pastwisk i rzek znajomych, pośród których zwykli byli koczować, zapędzeni na północ pomiędzy dzikie i nieprzyjazne plemiona ludności południowéj Afryki, słusznie zatrwożyli się rozdziałem sił; udało się jednak Mokumowi i Numbowi przekonać ich, że niebezpieczeństwo nie było znowu tak bardzo groźném, gdyż obadwa oddziały pracować miały w jednéj okolicy i niezbyt wielkiém od siebie oddaleniu.
Oddział pułkownika Eyercsta, opuszczając w dniu 31 sierpnia Kolobeng, wyruszył spalonym lasem ku wzgórzu, na którém podczas ostatniego pomiaru umieszczony był znak trygonometryczny. Od niego to w dniu 2-go września rozpoczęto wytknięcie nowego trójkąta, którego wierzchołek stanowił właśnie wspomniony punkt; boki tego trójkąta rozciągnięto na dziesięć do dwunastu mil angielskich, na zachód dawnego południka.
W sześć dni późniéj oznaczono sieć trójkątów pomocniczych, a wtedy pułkownik Everest, za zgodą swoich uczonych współtowarzyszy, po sprawdzeniu miejscowości z kartą geograficzną, oznaczył nowy południk, którego następne wymiary miano posunąć aż do dwudziestego równoleżnika. Nowy ten południk oddalonym był od poprzednio mierzonego o jeden stopień; był on dwudziestym trzecim, licząc od Greenwich ku wschodowi. Anglicy więc mieli pracować o 69 mil angielskich, czyli piętnaście geograficznych, od swych dawnych kolegów; odległość ta była dostateczną, ażeby trójkąty wytykane przez oba oddziały nie mieszały się ze sobą i ażeby punkty trygonometryczne, przez nie oznaczone, nie dawały powodu do zajść niemiłych dla obu uczonych komisyj.
Kraina, w któréj Anglicy rozpoczęli nowe roboty, była pagórkowata, żyzna i mało zaludniona, co wielce ułatwiało prace pomiarowe. Nieprzerwana pogoda, najmniejszą niezamącona chmurką, sprzyjała robotom. Łąki i pola nieprzejrzane, urozmaicone lasami niezbyt rozległemi, wzgórki przydatne do ustawiania celowników trygonometrycznych — wszystko to, w połączeniu z piękną porą — dozwalało prowadzić prace wedle upodobania w dzień lub w nocy. Cała okolica odznaczała się dziwną rozmaitością płodów: roślinność bogata, kwiecista, nęciła pszczoły, które bądź w dziuplach drzewnych, bądź w szczelinach skał zakładały barcie, wydające wonny miód biały w obfitości. Niebrakło i zwierza: żyrafy, gazelle, antylopy najrozmaitszych gatunków podchodziły czasami, zwłaszcza w nocy, pod samo obozowisko; hyeny i pomniejsze dzikie bestye snuły się w gąszczach, a niekiedy słonie i nosorożce ukazywały się w oddaleniu. Można sobie wystawić, jaka to była pokusa dla biednego sir Johna Murraya; wyznać jednak trzeba, że zacny dżentelman potężny stawił opór pokusom, a ręka jego, zamiast ulubionéj strzelby, ściskała wciąż i wytrwale lunetę astronomiczną.
Zato Mokum, wraz ze swoimi dzikimi współrodakami, tém gorliwiéj zajmował się polowaniem. Można sobie wyobrazić, jak gwałtownie uderzało serce biednego Murraya, ile razy oddalony huk strzałów myśliwskich dobiegał do jego uszu. Pomiędzy inną zwierzyną, Bushman ubił parę bawołów, zwanych przez Beszuanów „Bokolokolo“. Straszliwe te zwierzęta mierzyły od końca pyska do ogona blizko cztéry metry, od racicy do szczytu grzbietowego około dwóch metrów: ciała ich krępe i muskularne, łby małe, uzbrojone czarnemi rozłożystemi rogami, sierść czarna, wpadająca w granat, wejrzenie srogie, najodważniejszych myśliwców nabawiały trwogą. Z drugiéj jednak strony polowano na nie zapamiętale, gdyż mięso zwierząt tych jest nadzwyczaj smaczne, a Anglicy bardzo byli radzi z téj odmiany pożywienia: płowa zwierzyna już im się przyjadła. Krajowcy spreparowali mięso bawołów, na podobieństwo pemikanu, przyrządzanego przez Indyan północno-amerykańskich, który przez czas nieograniczony daje się przechowywać. Europejczycy przyglądali się z zajęciem téj kucharskiéj operacyi, okazując jednak pewien wstręt z razu. Mięso bawołów krajano w długie i cienkie pasy; po wysuszeniu go na słońcu, dzicy pakowali je w skóry wyprawne, a następnie, bijąc cepami, prawie proszkowali; robił się więc z tego proszek mięsny; proszek ten kładziono w wory skórzane, zalewając roztopionym tłuszczem; krajowcy dodawali nadto cokolwiek roztopionego szpiku i nieco jagód, zawierających pierwiastek cukrowy, prawdopodobnie niezgodnych z naturą azotową mięsa. Następnie masę tę gnieciono, ubijano i formowano z niéj rodzaj placków, twardych jak kamień.
Skoro przyrządzenie ukończono, Mokum prosił astronomów, ażeby skosztowali téj mięszaniny. Europejczycy ulegli prośbom Bushmana, uważającego swój pemikan za potrawę narodową; piérwsze kąski spożyli z wstrętem, lecz wkrótce przyzwyczaili się do tego pudingu afrykańskiego, a z czasem znaleźli go nawet wyśmienitym. Pokarm ten w istocie był bardzo pożywnym, bardzo stosownym dla potrzeb karawany, rzuconéj w kraj nieznany, w którym brak świeżéj żywności często uczuwać się dawał. Pemikan, dający się wygodnie transportować, nieulegający zepsuciu, a w stosunku małéj objętości bardzo pożywny, był nieocenionym skarbem w pustyni. Dzięki strzelcowi, zapas jego doszedł wkrótce do kilku centnarów, a tak potrzeby spiżarniane karawany na dłuższy czas były zaspokojone.
W ten sposób upływały dnie; noce poświęcano częstokroć obserwacyom. William był smutnym; myślał on wciąż o Zornie i złorzeczył okolicznościom, które w jednéj chwili rozerwały ścisły węzeł przyjaźni. Brakowało mu Michała — nie miał komu spowiadać się z uczuć, rodzących się w tych wielkich a dzikich przestrzeniach; zatapiał się w rachunkach, chronił się pomiędzy cyfry z wytrwałością Polandra, aby tylko zabić tęskne godziny. Pułkownik Everest był zawsze jednym i tym samym człowiekiem zimnym, zajętym namiętnie pracami trygonometrycznemi. Co do sir Johna Murraya, ten szczérze żałował dawnéj połowicznéj swobody, lecz nie użalał się na to przed nikim.
Czasami jednak los dozwalał jego wielmożności powetować straty swobody. Jeżeli nie miał czasu uganiać się za zwierzyną płową po gąszczach okolicznych, to znowu zwierzyna sama podchodziła pod obozowisko, jakby dla kuszenia zacnego dżentelmana i odrywania go od prac matematycznych. W takim razie uczony przemieniał się nagle w myśliwca; toż napadnięty miał zupełne prawo bronić się napastnikom; i w istocie, w dniu 12 września wdał się w awanturkę z starym nosorożcem, która, jak zaraz się przekonamy, kosztowała go niemało.
Od niejakiego czasu, zwierz ten kręcił się w pobliżu karawany. Był-to potężny kawaler, mający około czternastu stóp długości, a przeszło sążeń wysokości. Skóra jego czarna nie miała tak wyraźnych fałdów, jak u azyatyckich współplemienników. Mokum twierdził, że to zwierz bardzo niebezpieczny; w saméj rzeczy, czarne nosorożce są daleko zuchwalsze i ruchliwsze od jasnych i bez zaczepki uderzają one na ludzi i zwierzęta.
W dniu wspomnionym, sir John Murray, w towarzystwie Mokuma, udał się na rozpoznanie stanowiska, odległego o sześć mil od stacyi, gdzie pułkownik postanowił założyć nowy celownik pomiarowy. Jakby w przeczuciu, sir John zabrał ze sobą, zamiast zwykłéj dubeltówki, sztuciec. Jakkolwiek od dwóch dni nie widziano nosorożca, wszelako John nie chciał źle uzbrojony zapuszczać się w krainę nieznaną. Mokum i jego towarzysze ścigali wprawdzie gruboskóra, ale go nie dogonili, a można było łatwo przypuścić, że olbrzymi zwierz nie porzucił swych zamiarów.
Sir John Murray nie pożałował swéj przezorności; przybył z swym towarzyszem bez najmniejszego wypadku na wierzchołek wzgórza, gdy nagle u stóp jego na krawędzi lasku, ukazał się nosorożec. Nigdy jeszcze lord nie widział tak blizko potwornego zwierza; w istocie, był on straszliwym. Maleńkie jego oczka iskrzyły się; wstrząsał nozdrzami, ponad któremi wznosiły się jeden za drugim dwa rogi, prawie równéj wielkości, długie blizko po dwie stopy i silnie osadzone w chrząstkowatéj masie nozdrzy. Broń nader niebezpieczna.
Bushman piérwszy dostrzegł nosorożca, przytulonego do mastyksowego krzewu.
—Milordzie — rzekł do niego — fortuna sprzyja waszéj wielmożności: oto nosorożec.
— Nosorożec! — zawołał John z iskrzącém okiem.
— Tak, sir Johnie — odpowiedział Mokum. — Jest-to, jak pan widzisz, zwierzę wspaniałe, które, jak mi się zdaje, ma ochotę przeciąć nam odwrót. Nie pojmuję dlaczego to stworzenie roślinożerne zawzięło się na nas, lecz koniec końców trzeba je ztąd wyprzeć.
— Czy może się wedrzéć tutaj do nas — zapytał Murray.
— Niema obawy; pochyłość zanadto spadzista dla jego krótkich a grubych członków, więc będzie czekał na nas.
— Niech więc czeka, a skoro zbadamy naszę stacyą pomiarową, postaramy się wyprosić ztąd niewygodnego sąsiada.
Sir John Murray z Bushmanem poczęli prowadzić daléj przerwane chwilowo badanie; z drobiazgową dokładnością obejrzeli wzgórek, wybrali punkt do postawienia znaku trygonometrycznego, upatrzyli ze szczytu dwa inne wzniesienia, mogące posłużyć za punkty wytyczne nowego trójkąta, a po ukończeniu wreszcie tych robót, sir John Murray, zwróciwszy się do Bushmana, zapytał:
— No i cóż, czy możemy wziąć się do nosorożca?
— Jestem na usługi waszéj cześci — odpowiedział Mokum.
— A czy gruboskóry oczekuje nas?
— Ani się ruszył z miejsca.
— A więc zejdźmy ku niemu, a jakkolwiek zwierz to potężny, jestem pewny, że kula mego sztućca powali go odrazu.
— Jedna kula! — wykrzyknął strzelec. — Wasza cześć jak uważam, ma błędne wyobrażenie o nosorożcu. Zwierz to arcytwardy i nie widziano jeszcze, ażeby padł od jednéj kuli, chociażby najsilniéj wymierzonéj.
— Ba — rzekł sir John — to też nie strzelano do niego kulą stożkową eksplodującą.
— Stożkowa, czy okrągła, na jedno wychodzi: nigdy pierwsza kula nie zwali nosorożca.
— Eh, mój drogi — zawołał Anglik zadraśnięty w miłości własnéj myśliwca — ja ci pokażę, co może broń Europejczyka.
I mówiąc to, odwiódł kurek i zamierzał wystrzelić z odległości, która mu się wydawała wystarczającą.
— Jeszcze słówko — zawołał Bushman nieco dotknięty, powstrzymując Anglika. — Czy wasza cześć nie raczyłaby się ze mną założyć?
— Dlaczegóżby nie, zacny mój myśliwcze.
— Nie jestem ja bogaty, lecz z chęcią zaryzykuję funt szterling przeciwko pierwszéj kuli.
— Trzymam — odparł sir John. — A więc otrzymasz funta, jeżeli nosorożec nie padnie od piérwszego strzału.
— Zgoda! — zawołał Mokum.
— Zgoda!
Dwaj myśliwi spuścili się z północnego stoku wzgórza i o 200 kroków od nosorożca zatrzymali się. Zwierz pozostał wciąż bez ruchu, a przedstawiał swe cielsko tak korzystnie strzelcowi, że sir John mógł jaknajswobodniéj wybierać miejsce do zadania śmiertelnéj rany. Anglik tak był pewnym strzału, że wymierzywszy sztuciec, odwrócił głowę do Mokuma i zapytał:
— A może chcesz się cofnąć. Jeszcze czas... no cóż?...
— Trzymam zakład — odpowiedział Bushman.
Nosorożec stał spokojnie, jak głaz. Sir John wybrał miejsce, które mu się zdawało najpewniejszém do zadania śmiertelnéj rany; zdecydował się ugodzić w nozdrze, a podniecony miłością własną, mierzył z nadzwyczajną starannością, któréj w pomoc przyjść miała wyborna broń.
Rozległ się wystrzał, lecz kula, zamiast ugodzić w ciało, roztrzaskała koniec rogu. Zwierz zdawał się nie czuć strzału.
— Tego strzału nie będziemy liczyć; wasza cześć nie ugodziłeś w ciało — zawołał strzelec.
— Czy tak? — odrzekł Murray, nieco obrażony. — Przeciwnie, mój strzelcze, strzał się liczy: przegrałem funta, ale trzymam daléj: dwa funty lub kwita.
— Jak się waszéj cześci podoba, ale szkoda pieniędzy, bo pan przegrasz.
Anglik nabił sztuciec bardzo starannie, wymierzył celnie pod łopatkę i wypalił, lecz kula ugodziła w miejsce, gdzie skóra jakby rogowata zachodzi jedna na drugą. Pocisk odbił się, jakby od żelaznéj tarczy, i upadł na ziemię. Nosorożec posunął się i cofnął o kilka kroków.
— Dwa funty — liczył Mokum.
— Czy trzymasz zakład dalej?
— Z największą chęcią.
Tym razem, sir John, czując, że nim owłada gniew, całą siłą starał się zapanować nad sobą i wymierzył w samo czoło. Kula uderzyła w miejsce wybrane, lecz odbiła się od twardéj czaszki i upadła bez skutku.
— Cztery funty — zawołał Mokum z nietajoną radością.
— I jeszcze cztery! — zawołał sir John zdesperowany.
Pocisk trafił w biodro, ale nosorożec, zamiast ledz trupem, rzucił się jak szalony naprzód i począł druzgotać z wściekłością krzewy, napotykane na drodze.
— Zdaje mi się, że nosorożec jeszcze cokolwiek się porusza — rzekł z udaną prostotą Bushman.
Sir John tracił prawie zmysły od gniewu. Ośm funtów, które był już winien strzelcowi, zaryzykował na piątą kulę — przegrał i jeszcze raz podwoił stawkę; dopiero szósta kula ugodziła w serce, a zwierz upadł, ażeby się więcéj nie podnieść.
Jego cześć wydała okrzyk zwycięzki — chybione strzały, zakład chwilowo poszedł w niepamięć: zabił przecież nosorożca. Ale było to zwierzę arcy-drogie.
Trzydzieści dwa funtów szterlingów, to jest ośmset franków. Sir John odliczył je natychmiast, a Mokum ze zwykłą krwią zimną zgarnął do kieszeni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.