Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Wojna.



Tego samego dnia rozpoczęto roboty; wszystkie pozory do nieporozumienia zniknęły. Pułkownik Everest i Strux nie przebaczyli sobie, ale mimo to pracowali wspólnie.
Po lewéj stronie szérokiej przerwy, pożarem zrządzonej, wznosiło się wzgórze bardzo widoczne w odległości mil pięciu. Szczyt jego mógł być użytym za wierzchołek nowego trójkąta. Zmierzono kąt pomiędzy nim i ostatnią stacyą, a na drugi dzień karawana wyruszyła środkiem wypalonego lasu.
Całą drogę zaścielał węgiel; ziemia była jeszcze mocno rozpaloną, a pnie dymiły się tu i owdzie, nad kałużami unosiły się gęste tumany pary. W wielu miejscach walały się zwęglone trupy zwierząt, zaskoczonych w ucieczce, których szybki bieg nie zdołał ocalić od rozwścieczonego żywiołu. Czarne dymy, wznoszące się w niektórych miejscach, zdradzały istnienie ognia. Pożar jeszcze nie był zupełnie ugaszony, a lada podmuch wiatru mógł go rozniecić nanowo i resztę lasu w perzynę obrócić.
Z tego powodu komisya uczonych przyspieszała swój pochód. Karawana na przypadek wznowienia się pożaru uległaby zniszczeniu; należało spiesznie przebyć pogorzelisko, tém bardziej, że po bokach las jeszcze gorzał. Mokum nalegał na woźniców, aby się spieszyli, a o południu roztoczono obóz u stóp wzgórza, o którém tylko co mówiliśmy.
Skaliste bryły, zakończające tę wyniosłość, zdawały się być ręką ludzką ułożone: miały one podobieństwo do ołtarza Druidów, a znalezienie ich w tém miejscu zadziwiłoby niezmiernie archeologa; ogromny głaz kończysty wieńczył szczyt i zakończał ten pomnik, będący może ołtarzem pogan afrykańskich.
Dwaj młodzi astronomowie i sir John Murray chcieli obejrzéć zblizka tę osobliwszą budowę: w towarzystwie więc Mokuma wdrapali się na szczyt pagórka; już tylko dwadzieścia kroków oddzielało ich od głazu, gdy z poza niego wypadł człowiek, dotąd za kamieniami ukryty, mignął szybko i zbiegł, a raczéj stoczył się z góry i w jednéj chwili zniknął w zaroślach oszczędzonych przez pożar.
Bushman widział go tylko przez chwilkę, lecz to mu wystarczyło, ażeby go poznał.
— Makololo! — zawołał, rzucając się w ślad zbiega.
Sir John instyktowo pobiegł za swym przyjacielem; obaj przeszukali gąszcze, ale nie mogli znaleźć krajowca, który dopadłszy lasu, a znając wszystkie manowce, tak dobrze zmykał, że nikt nie byłby go zdołał wytropić.
Pułkownik Everest, zawiadomiony o tym wypadku, zawołał Mokuma i wypytywał go o zbiega: kto on był, co robił w tém miejscu, dlaczego Bushman puścił się za nim.
— Jestto Makololo — odpowiedział myśliwy — dziki należący do pokoleń północnych, które plądrują nadbrzeża rzék uchodzących do Zambezy. Makololowie nietylko są naszymi wrogami, ale rabusiami groźnymi dla wszystkich zapuszczających się w środek Afryki. Człowiek ten nas szpiegował i bardzo żałuję, żem go pojmać albo zabić nie zdołał.
— Ależ Mokumie, dlaczegóż mamy się lękać bandy takich opryszków. Jesteśmy dość liczni, ażeby ich pokonać.
— Tutaj zapewne, ale tam, na północy, napotyka się ich w znacznej liczbie i trudno im się wymknąć. Jeżeli ten Makololo jest szpiegiem, o czém wcale nie wątpię, to niezawodnie sprowadzi nam na kark z kilkuset rabusiów, a jeżeli to nastąpi, to nie dam złamanego szeląga za wszystkie wasze trójkąty.
Pułkownik zaniepokoił się wielce tém spotkaniem; wiedział, że Bushman nie należy do ludzi przesadzających niebezpieczeństwa i że trzeba było liczyć się z tém, co powiedział: zamiary dzikiego były podejrzane, nagłe pojawienie się i szybka ucieczka pokazywały, iż był szpiegiem, schwytanym na gorącym uczynku: niepodobna, aby zdoławszy się wymknąć, nie uwiadomił swoich o pobycie karawany w pustyni. W każdym razie nie można już było odrobić złego: ograniczano się więc na wysyłaniu częstszych zwiadów, a tryangulacyą prowadzono daléj.
Dnia 17 sierpnia został ukończony pomiar trzeciego stopnia południka i oznaczona szerokość geograficzna stacyi. Astronomowie zmierzyli już więc trzy stopnie południka, na co potrzeba było dwudziestu dwóch trójkątów od obranéj podstawy.
Sprawdzenie zrobione z mapą przekonało, że osada Kolobeng nie była daléj, jak około stu mil angielskich od południka, w stronie północno-wschodniéj obozu. Astronomowie, naradziwszy się, postanowili w osadzie téj przez kilka dni wypocząć, a oprócz tego dowiedzieć się jakichś nowin z Europy. Pół roku minęło, jak opuścili brzegi rzéki Pomarańczowéj, a zagłębieni w pustyni Afryki południowéj, nie mieli związków z światem ucywilizowanym. W Kolobeng, osadzie dosyć znacznéj, głównéj stacyi misyonarzy, mogli znowu nawiązać nić zerwaną z Europą. Karawana wypocznie tam po tylu trudach i będzie mogła odnowić swoje zapasy.
Głaz niewzruszony, stojący na szczycie wzgórza, miał posłużyć jako oznaczający punkt, na którym roboty przerwano; od niego postanowiono rozpocząć dalsze prace. Szérokość jego geograficzną oznaczono ściśle. Pułkownik, mając zapewniony w ten sposób punkt stały, kazał wyruszyć w pochód ku Kolobengowi.
Europejczycy przybyli do téj osady dnia 22 sierpnia, nie doznawszy najmniejszego wypadku.
Kolobeng składa się z gromady chat krajowców, ponad któremi wznoszą się zabudowania stacyi misyonarskiéj. Wieś ta, oznaczona na niektórych mapach imieniem „Litubaruba“, niegdyś nazywała się „Lepelole“. W tém miejscu, w r. 1840, przepędził kilka miesięcy Livingstone, dla obznajmienia się z obyczajami Beszuanów, noszących w tych stronach Afryki nazwisko Bakainów.
Misyonarze przyjęli nadzwyczaj gościnnie członków komisyi naukowéj i oddali do ich rozporządzenia wszystkie środki pomocnicze, jakie znajdowały się w tym kraju. Widać tam jeszcze było dom Livingstona w tym stanie, w jakim go oglądał myśliwiec Baldving, gdyż Boerowie, napadłszy to miejsce w r. 1852, nie uszanowali pamiątki wielkiego podróżnika.
Astronomowie zaledwie rozgościli się w domu szanownych ojców, zaczęli się zaraz dopytywać o nowiny z Europy. Przełożony nie mógł zaspokoić ich ciekawości; od pół roku żaden kuryer nie przybył do misyi, lecz oczekiwano chwili przybycia krajowca, przynoszącego depesze i nowe dzienniki, o których nadesłaniu przed niedawnym czasem donoszono od górnéj Zambezy. Według zdania ojców, kuryer nie mógł opóźnić się w drodze więcéj jak tydzień. Tyleż właśnie czasu uczeni umyślili poświęcić wypoczynkowi. Przez tydzień mieli więc używać słodkiego farniente. Jeden tylko Polander nie korzystał z tego czasu; po całych dniach siedział on zatopiony w regestrach.
Ponury Strux unikał Anglików i trzymał się od nich zdala. William i Zorn spędzali czas jaknajprzyjemniéj na wspólnych wycieczkach w okolice Kolobengu. Najserdeczniejsza przyjaźń łączyła tych dwóch młodych ludzi, któréj, jak się spodziewali, nic w świecie rozerwać nie zdoła, gdyż polegała na wzajemném poznaniu się i szczéréj sympatyi tak serc, jak i umysłów, a głównie na młodości.
Dnia 30 sierpnia posłaniec tak niecierpliwie oczekiwany przybył. Był-to krajowiec z miasta Kilimani, położonego nad jedném z ujść Zambezy. Statek kupiecki z Ile de France, handlujący gumą i kością słoniową, dotknął wybrzeży wschodnich Afryki i w Kilimani złożył depesze, listy i dzienniki dla misyonarzy w Kolobeng przeznaczone. Depesze te pozostawały w drodze więcéj jak dwa miesiące, gdyż sam posłaniec zabawił cztéry tygodnie na podróży w górę Zambezy.
W dniu tym zaszedł wypadek, który musimy opowiedzieć nieco obszerniéj, gdyż jego następstwa srodze zagroziły przyszłości ekspedycyi. Przełożony misyi, natychmiast po przybyciu posłańca, oddał pułkownikowi cały pęk dzienników europejskich. Zbiór ten stanowiły przeważnie Thimes, Daily-News i Journal des débats. Nowiny w nich zawarte miały dla wyprawy naukowéj, jak się o tém zaraz przekonamy, niezmierną doniosłość.
Członkowie komisyi zgromadzili się w głównéj sali misyi. Pułkownik otworzywszy pakę z dziennikami, wyjął numer Daily-News z 13 maja 1854 roku, dla odczytania go swoim kolegom.
Zaledwie jednak odczytał nagłówek wstępnego artykułu, gdy rysy jego nagle się zmieniły, czoło zmarszczyło się, a ręka trzymająca dziennik zadrżała; po chwili odzyskał zimną krew i zapanował nad sobą.
Sir John Murray, spostrzegłszy wzruszenie pułkownika, zwrócił się do niego i zapytał:
— Jakież nowości, sir Evereście?
—Wiadomości bardzo ważne, nadzwyczaj ważne, których panom natychmiast udzielę — odpowiedział.
Pułkownik wciąż wpatrywał się w Daily-News. Koledzy, wlepiwszy wzrok w niego, oczekiwali niecierpliwie; rychło przemówi. Wreszcie powstawszy, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, a szczególniéj tego, ku któremu zwrócił swą mowę, Everest poszedł prosto ku Mateuszowi Struxowi i rzekł do niego:
— Zanim zakomunikuję panom wiadomości, w tym dzienniku zawarte, pragnę zrobić pewne uwagi.
— Słucham pana — odpowiedział Strux.
— Aż dotąd, panie Strux, współzawodnictwo więcéj osobiste aniżeli naukowe rozdzieliło nas, utrudniając prace, które przedsiębraliśmy w interesie dobra powszechnego. Wynikało to, jak mniemam, ztąd, że nas obydwóch w równym charakterze postawiono na czele ekspedycyi. Położenie takie wywoływało pomiędzy nami nieustanne scysye; każde jakiegokolwiekbądż rodzaju przedsiębiorstwo, powinno mieć jednego naczelnika.
Mateusz Strux kiwnął głową na znak, że jest tego samego zdania.
— Panie Strux, skutkiem obecnie zachodzących okoliczności, położenie to dla nas obydwóch przykre zmieni się. Zanim jednak okoliczności te wymienię, pozwól pan, ażebym cię zapewnił, iż mam dla pana szacunek głęboki, szacunek, na który zasłużyłeś znakomitemi swemi naukowemi pracami. Chciéj pan wierzyć, iż mocno żałuję wszystkiego, co dotąd między nami zaszło.
Słowa powyższe wypowiedział pułkownik z wielką godnością, a nawet z pewnym rodzajem jakiéjś dumy; w tłumaczeniu się tém, wyrażoném szlachetnie, nie przebijało najmniejsze upokorzenie się.
Nikt z obecnych nie mógł zrozumieć, do czego zmierzała przemowa pułkownika; nie mogli odgadnąć jéj powodu; może nawet Mateusz Strux, nie mając powodu do podobnych oświadczeń, mniéj był sposobnym do puszczenia w niepamięć zajść osobistych. Powstrzymał więc swą antypatyą i odpowiedział:
— Pułkowniku, mniemam, podobnież jak pan, że osobiste nasze nieporozumienia nie powinny bynajmniéj szkodzić wielkiemu dziełu naukowemu, nad którém pracujemy wspólnie; wyznaję również, iż poważam pana niezmiernie, jako człowieka tak zasłużonego nauce. O ile to będzie w mojéj mocy, dołożę starań, ażeby moja osobistość jaknajmniéj na przyszłość figurowała w tych pracach. Co zaś do zmian w naszém położeniu, o których pan wspomniałeś, nic nie rozumiem...
— Zrozumiesz pan zaraz — odrzekł pułkownik z pewnym odcieniem smutku — lecz zanim dam objaśnienie, chciéj mi podać rękę.
— Oto jest — zawołał Strux, podając dłoń nie bez niejakiego wahania.
Dwaj astronomowie w milczeniu podali sobie ręce.
— Nakoniec przecież jesteście przyjaciółmi — wykrzyknął sir John z radością.
— Nie, Johnie — odpowiedział pułkownik, puszczając rękę astronoma. — Odtąd jesteśmy otwartymi nieprzyjaciołmi, rozdzielonymi nieprzebytą przepaścią; nieprzyjaciołmi, którzy się nawet na polu naukowém schodzić nie mogą.
Potém zwracając się do swych kolegów — dodał:
— Panowie, wojna wybuchnęła pomiędzy Rosyą i Anglią. Oto dzienniki, donoszące nam tę wiadomość.
W istocie, wojna się już toczyła. Anglicy, w połączeniu z Francyą, Turcyą i Włochami, oblegali Sebastopol, a na wodach Czarnego morza rozlegał się huk armat.

Ostatnie słowa pułkownika jak grom uderzyły słuchaczy; obydwie strony uległy ogromnemu wrażeniu. Jedno słowo „wojna“, sprawiło niewypowiedziany skutek; wszyscy porwali się z miejsc; nie byli to już uczeni, koledzy, towarzysze wspólnych prac i trudów, ale wrogowie, mierzący się nieprzyjaznym wzrokiem. Odstąpili wzajem od siebie, a nawet poczciwy Polander cofnął się na bok. William Emery tylko i Michał Zorn spoglądali na siebie ze smutkiem, żałując, że przed oświadczeniem pułkownika nie uściskali się serdecznie.
William i Zorn ściskali się serdecznie (str. 111).
Położenie to nowe, rozdzielenie dotychczas pracujących wspólnie, utrudniło dalsze roboty pomiarowe, lecz zupełnie ich przerwać nie miało. W każdym razie wypadało oddzielnie zdejmować pomiar łuku. Pułkownik i Strux porozumieli się w tym względzie. Każdy z nich, w interesie powszechnym, chciał dokończyć rozpoczętéj pracy. Losowano. Strux i jego towarzysze mieli utrzymać się przy wykonanych już pracach; Anglicy, uważając je za własność wspólną, postanowili w dalszym ciągu mierzyć inny południk, o 60 mil angielskich ku zachodowi, połączywszy go z poprzednio mierzonym siecią trójkątów, i prowadzić swą pracę aż do 20 stopnia szérokości południowéj.

Wszystkie te kwestye rozstrzygnęli pomiędzy sobą dwaj naczelnicy, w przyzwoitém porozumieniu. Spółzawodnictwo osobiste ustąpiło wielkiemu współzawodnictwu narodów. Strux i pułkownik w ciągu narad najmniejszém słówkiem nie uchybili sobie wzajemnie.
Cały tabor miał być podzielonym między obie strony na dwie równe połowy. O rzeczy, których podzielić nie było można, losowano; los sprzyjał w tym razie Rossyanom, szalupę parową im przyznając.
Mokum, szczérze przywiązany do Anglików, mianowicie téż do sir Johna, pozostał przy przewodnictwie połowy karawany, do nich należącéj. Numba, równie znający kraj, przy Struxie. Podzielono się instrumentami i wręczono sobie po egzemplarzu stwierdzonych podpisami regestrów.
W dniu 31 sierpnia rozłączyli się członkowie komisyi. Anglicy wyruszyli pierwsi w drogę, pomierzywszy wprzód kąty ostatniéj stacyi. O ósméj zrana opuścili Kolobeng, podziękowawszy misyonarzom za gościnne przyjęcie.
Gdyby który z zacnych misyonarzy wszedł niespodzianie do pokoju Zorna, byłby z zadziwieniem ujrzał, jak obadwaj z Williamem Emerym ściskali się serdecznie. Prawda, że ci dwaj przyjaciele dopiéro przed paru godzinami zostali nieprzyjaciółmi z wyższych rozkazów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.