Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Poznanie się bliższe.



Eskorta, dowodzona przez Bushmanów, składała się ze stu ludzi. Byli to sami Bochjesmanowie, ród pracowity, łagodny, nie kłótliwy, zdolny znosić największe trudy fizyczne. Niegdyś przed przybyciem misyonarzy, ciż sami Bochjesmanowie byli kłamcami, niegościnnymi; szerzyli dokoła mordy i łupieże i zwykle korzystali ze snu swych nieprzyjaciół, ażeby ich mordować. Misyonarze znacznie złagodzili dzikie ich obyczaje, wszelako nie mogli w zupełności oduczyć od pustoszenia osad i uprowadzania bydła.
Dziesięć wozów, podobnych do owego, o którym wyżej wspominaliśmy, tworzyły tabor ekspedycyi. Dwa z pomiędzy nich, zbudowane nakształt wagonów, zaopatrzonych w pewne wygody, służyć miały za mieszkania dla starszyzny. Pułkownik Everest i jego towarzysze mieli tym sposobem pomieszkanie drewniane, z suchą podłogą, dobrze zabezpieczone pokryciem z płótna nieprzemakalnego od deszczu, a zaopatrzone w łóżka i przybory toaletowe. Skoro miano rozłożyć się obozem, wagon taki miał dogodność, że zaoszczędzał czasu potrzebnego do rozbijania zwykłych namiotach.
Jeden z tych wozów przeznaczonym był do pomieszczenia Everesta, sir Johna Murray i Williama Emery; drugi dla Struxa, Polandra i Zorna. Dwa inne wozy, urządzone na ten sam wzór, ale daleko prościéj, przeznaczono dla majtków obu narodowości, po pięciu w każdym.
Rzecz prosta, że parowiec, rozebrany na sztuki, pomieszczono na dwóch wozach. W krainie tak obfitéj w rzéki i jeziora, jak południowa Afryka, wyprawa miała je często napotykać. Statek więc mógł jéj oddawać znakomite usługi.
Na pozostałych wozach umieszczone były narzędzia pomiarowe, żywność, pakunki podróżników, broń, amunicya, stoliki tryangulacyjne, rewerbery i mnóstwo najrozmaitszych instrumentów, oraz rzeczy przeznaczone dla stu ludzi eskorty. Żywność Bochjesmanów głównie stanowił „billong“, to jest mięso antylop, bawołów i słoni, pokrajane w długie pasy i suszone na słońcu lub nad ogniem, które tym sposobem przyrządzone, dawało się miesiącami przechowywać. Rodzaj ten przechowywania mięsa ma i tę korzyść za sobą, że zaoszczędza soli i jest bardzo użytecznym w krainach, nieposiadających téj drogocennéj przyprawy. Chléb zwykli Bochjesmanowie zastępować rozmaitemi korzeniami, jak migdałami cibory, bulwami pewnych gatunków, mesembryantami, figami krajowemi, kasztanami słodkiemi, wreszcie rdzeniem pewnéj odmiany zamii, zwanym tu zwykle chlebem Kafrów. Zapasy téj roślinnéj żywności znajdywanemi być miały na drodze. Pożywienia mięsnego dostarczać mieli myśliwcy należący do wyprawy, którzy umieli z nieporównaną zręcznością używać łuków swoich i aloesowych asagai, to jest dzirytów swoich. Lasy pełne wszelkiéj zwierzyny zapewniały obfitość świeżego mięsa.
Do każdego wozu zaprzęgano trzy pary wołów, z rasy tutejszéj, krajowéj; długie nogi, wysokie łopatki i wielkie rogi cechują tę silną rasę; uprzęż cała wyrobioną była z bawolich rzemieni. Same wozy przypominały budową swoją arcypierwotną dziecinne lata kołodziejskiéj sztuki. Posuwały się one bardzo wolno i ciężko na grubych kołach, ale zato były mocne i można było przebywać na nich najgorsze drogi, spadzistości i wyboje bez najmniejszéj obawy.
Wierzchowce, przeznaczone na użytek uczonéj wyprawy, pochodziły ze znanéj rasy małych koników hiszpańskich, którą przed laty sprowadzono do południowéj Ameryki. Są to zwierzęta łagodne, wytrwałe, po największéj części maści karéj lub siwéj, a dla swych przymiotów bardzo cenione. Oprócz tego zebrano sześć kwagg, zwierząt spokrewnionych z rodziną osłów, a maścią zbliżających się do żebry. Nogi ich cienkie, ciała zaokrąglone, a głos podobny do szczekania psów. Kwaggi te, miały przenosić instrumenta geodezyjne na miejsca, gdzieby ich dowieść nie było można.
Mokum wyjątkowo dosiadał osobliwszego wierzchowca, wzbudzającego w sir Johnie Murrayu, wielkim znawcy i miłośniku koni, podziwienie. Była to prześliczna żebra, o sierści białéj, poprzerzynanéj w poprzek brunatnemi pasami. Długość jego od pyska do ogona mierzyła stóp siedem, od ziemi do zadniego kłębu cztery. Zwierzę to trwożliwe i niedowierzające z natury, bardzo rzadko daje się oswoić, ale Bushman, sławny myśliwiec, nietylko dokazał tego, lecz nadto potrafił je ujeździć. Kilka psów, kształtem i długiemi uszami przypominających wyżły europejskie, z rasy wpółdzikiéj, którą tu niewłaściwie nazywają „hyenami myśliwskiemi“, biegło po bokach orszaku.
Taki był skład téj karawany, mającéj zapuścić się w głąb Afryki, a widok jéj, ciągnący się wierzchołkami wzgórz, zajmujący przedstawiał obraz. Woły kroczyły wolno, popędzane kolcem wolarzy.
Dokąd mieli się skierować z Lattakou?
— Pójdziemy wprost przed siebie — mówił pułkownik Everest, opuściwszy osadę.
Możemy zapewnić, że ani on, ani Maciej Strux, drugi naczelnik, sami jeszcze nie wiedzieli, gdzie im się udać wypadnie. Potrzeba było bowiem do rozpoczęcia prac pomiarowych wynaleźć płaszczyznę obszerną, o ile być może jaknajrówniejszą i należało na niéj wymierzyć podstawę pierwszego z trójkątów, których siecią mieli pokryć część południowéj Afryki, na przestrzeni kilku stopni.
Pułkownik objaśnił Mokumowi o co idzie; ale objaśnienia te nie na wiele się przydały. Uczony astronom, przywykły do terminów naukowych i zwyczajny posługiwać się niemi w potocznéj rozmowie, prawił o tryangulacyi, kątach ostrych i rozwartych, o podstawie i prostopadłéj, o wysokości zenitu, a prawił tak niezrozumiale i rozwlekle, że myśliwiec zniecierpliwiony, przerywając, zawołał:
— Pułkowniku, nie rozumiem ani jednego słówka; co mi tam po waszych zenitach i tym podobnych zwierzętach. Nie wiem nawet, pocoście puścili się w głąb pustyni; z wszystkiego jednak co słyszałem wnoszę, że tu idzie o jakąś wielką równinę, na któréj zamierzacie rozpocząć swoje obrządki. Bardzo dobrze, poszuka się i tego.
Na skinienie Mokuma, karawana, która tylko co miała minąć wzgórza, otaczające Lattakou, zaczęła się z nich spuszczać w kierunku południowo-zachodnim, to jest w krainę przerżniętą wodami Kurumanu. Bushman spodziewał się na równinach, rzéką tą zraszanych, znaleźć płaszczyznę odpowiednią zamiarom Everesta.
Od téj chwili Mokum postępował na czele wyprawy; sir John Murray, jadący na dobrym koniu, nie odstępował go na chwilę, a kiedy niekiedy rozlegający się wystrzał dawał znać, że szlachetny Anglik zaczynał zabierać znajomość z tutejszą zwierzyną. Pułkownik zatopiony w myślach o przyszłych pracach komisyi, zdał się na wolę konia i pozwolił się nieść, jak się zwierzęcia podobało. Maciej Strux przesiadał się to na wóz, to na wierzchowca, był ciągle w ruchu, ale nikogo słówkiem nie obdarzył. Palander, nadzwyczaj lichy kawalerzysta, przykrzył sobie tę jazdę i po największéj części maszerował pieszo, ale zato umysł jego wciąż pracował nad rozwiązywaniem najtrudniejszych zadań matematycznych.
Jeżeli noc rozdzielała Emerego i Zorna, zmuszonych przepędzać ją w osobnych sypialniach, to zato w dzień wynagradzali sobie to rozłączenie. Dwaj ci młodzi ludzie z każdym dniem ściślejszą zawierali przyjaźń, którą przygody wyprawy miały jeszcze silniéj zespolić. Częstokroć oddalali się od głównego orszaku, to zbaczając, to wyprzedzając go, zwłaszcza też w równinach, gdzie na odległą przestrzeń widzieć mogli ekpsedycyę; w takich chwilach czuli się niezmiernie swobodnymi w tych rozległych przestworach: wówczas inny świat rozwijał się przed nimi: cyfry, zagadnienia, obserwacye, rachunki, wszystko to pogubiwszy po drodze, rozmawiali o przedmiotach żywych i pięknych. Nie byli to dwaj astronomowie przykuci do lunety południkowéj, albo obliczający elementa jakiejś nowo odkrytéj asteroidy, ale jakby dwaj studenci, używający rozkosznych wakacyj. Przedzieranie się przez bory, wyścigi po rozległych równinach cieszyły ich, jak dzieci; całą piersią wciągali orzeźwiający oddech przestrzeni. Śmiech serdeczny, zapomniany w obserwatoryach przy poważnéj i żmudnéj pracy, doścignął ich tutaj i wetował sobie lata stracone na przebywaniu z kometami i gwiazdami spadającemi. Z nauki bynajmniéj nie szydzili, bo jeżeli kiedy niekiedy wymknął się któremu dowcipny żarcik z marmurowéj powagi mędrców, na czele karawany jadących, tobyś w nich cienia złośliwości nie dostrzegł. Dusze te młode, kochające, zdolne do uczuć, miłości, przyjaźni, poświęceń, dziwnie odbijały od zimnych naczelników Everesta i Struxa, z których nauka i słowa porobiły automaty, poruszane sprężynami powagi i chłodu.
Właśnie zajmując się rozmową o tych uczonych mężach, obadwaj udzielali sobie o nich objaśnień.
— Czy wiesz, kochany Williamie, — mówił Michał Zorn — podczas przeprawy naszéj z Europy przekonałem się, że oni sobie nawzajem zazdroszczą naczelnictwa naszéj ekspedycyi. Wprawdzie pułkownik nosi tytuł naczelnika, ale w warunkach umowy zastrzeżono wyraźnie stanowisko Struxa. Obadwaj są dumni i rozkazujący, ale rozdziela ich najgorsza ze wszystkich zazdrości: zazdrość nauki.
— Taka zazdrość, w podobnéj jak nasza wyprawie, nie ma najmniejszego sensu — odparł Emery. — Tu właśnie jeden drugiemu jaknajserdeczniéj pomagać winien, bo z pracy każdego wszyscy korzystamy. Że uwagi twe są prawdziwe, jestem aż nadto przekonany, ale to rzecz smutna dla naszych zamiarów, bo trzeba jaknajwiększego porozumienia się, chcąc aby tak trudne przedsięwzięcie pomyślny uwieńczył skutek.
— Masz największą słuszność, ale lękam się, aby to porozumienie było możebném. Pomyśl sobie co to będzie, jeżeli najmniejszy szczegół prac naszych, jak np. obranie podstawy, sprawdzanie obliczań, pomieszczenie stacyi wywoła spory. Albo się mylę, albo też przeczuwam wzajemne szykany; gdy przyjdzie do sprawdzenia prac przez obie strony dokonanych, gotowi się sprzeczać o jednę dziesiątą milimetra.
— Zastraszasz mię, drogi Michale; byłoby to fatalnem, gdyby tak ważne zadanie rozbić się miało na drugim końcu świata o wzajemną zarozumiałość. Daj Boże, aby się twoje nie sprawdziły obawy.
— Pragnę aby były płonnemi, lecz w czasie podróży przysłuchując się ich uczonym dysputom, niejednokrotnie miałem sposobność przekonać się, że obadwaj mają się za nieomylnych; a na dnie tego wszystkiego widzę nędzną zazdrość.
— Ależ ci dwaj panowie nie rozłączają się na jednę chwilę; jeden bez drugiego nie ruszy się i może nawet więcéj od nas dwóch przebywają z sobą.
— Tak jest, lecz spędzając całe dnie razem, nie mówią do siebie; czuwają wciąż nad sobą, szpiegują się nawzajem, a jeżeli jeden nad drugim nie weźmie przewagi, to prace nasze bardzo niefortunnie wypadną.
— A ty... — zagadnął z pewném wachaniem się William — któremu z dwóch uczonych życzyłbyś ulegać?
— Mój drogi — odrzekł Zorn z szczerością — uznam prawowitym naczelnikiem tego, który zdoła nad drugim wziąść przewagę; w rzeczach naukowych nie mam uprzedzeń i nie znam miłości własnéj narodowéj. Mateusz Strux i pułkownik Everest, są to dwaj znakomici ludzie: jeden wart drugiego, a cały świat ucywilizowany ma prawo do owoców ich pracy. Mniejsza o to, który z nich będzie kierować wyprawą, byle tylko nam to korzyść przyniosło. Czyż nie jesteś tego samego zdania?
— Najzupełniéj, mój przyjacielu; nie dajmyż się więc zbić z toru niedorzecznemi przesądami, a w granicach naszych obowiązków zjednoczmy siły nasze dla dobra powszechnego; może nam się téż powiedzie odbijać razy, jakie na siebie będą wymierzali dwaj przeciwnicy. Ale, ale, a cóż w tym razie powie Polander?
— On? — zawołał, śmiejąc się Michał — on nic nie będzie wiedział, nic nie usłyszy i nic nie zrozumie; — on się nie pyta z kim i dla kogo liczy, byle tylko liczył; jemu wszystko jedno czy Hiszpan, czy Chińczyk; nie ma żadnéj narodowości i jest kosmopolitą. Ot i wszystko.
— Nie mógłbym tego powiedzieć o moim współrodaku Johnie Murrayu. Jego dostojność jest na wylot Anglikiem; lecz jeszcze więcéj jest zapamiętałym strzelcem, a więc chętniéj puści się na pole, którém pędzi żyrafa, niż na wycieczkę sporną naukową; liczmy zatém tylko na własne siły, gdy przyjdzie zapobiedz starciu dwóch zapaśników uczonych. Zbyteczném byłoby zapewniać się nawzajem, że cokolwiek bądź wypadnie, będziemy się zawsze trzymać ze sobą wiernie i szczerze.
— Zawsze wiernie i szczerze, cokolwiekbądź mogłoby zajść — odrzekł Michał, ściskając silnie dłoń przyjaciela.
Tymczasem wyprawa posuwała się wciąż naprzód, pod dowództwem i w kierunku przez Mokuma wskazanym.
W dniu 4 marca w południe, wędrowcy nasi dosięgnęli kończyny południowo-zachodniego łańcucha wzgórz, obok których odbywali podróż od czasu opuszczenia Lattakou. Myśliwy nie omylił się wcale, wyprowadził karawanę na płaszczyznę, ale płaszczyzna ta była jeszcze zanadto falistą, ażeby mogła być wziętą za podstawę tryangulacyi. Nie przestano więc posuwać się naprzód. Mokum stanął na czele jezdnych i taboru, zaś John Murray, William Emery i Michał Zorn, wyprzedzili go znacznie.
Przy schyłku dnia, karawana zatrzymała się przy stacyi „Boerów“, koczujących holenderskich osadników, którzy w miejscach obfitujących w paszę przebywają po parę miesięcy ze swojemi stadami.
Koloniści przyjęli nader gościnnie naszych podróżnych; naczelnik licznéj rodziny, Holender, nie chciał w zamian za swe usługi najmniejszego przyjąć wynagrodzenia. Gospodarz ten był jednym z owych ludzi odważnych, wstrzemięźliwych i pracowitych, którzy z małym kapitałem bogacą się z chowu bydła i kóz. Kiedy jedno pastwisko wyczerpie się, ludzie ci, na wzór patryarchów biblijnych, przenoszą się w inne miejsce, szukając żywności dla swego dobytku.
Kolonista wskazał pułkownikowi, gdzie ma się udać, ażeby znaleźć miejsce odpowiednie do rozpoczęcia prac geodezyjnych; równina ta leżała o piętnaście mil angielskich od obecnego ich stanowiska.
Nazajutrz 5 marca, o świcie w dalszy ruszono pochód. Najmniejszy wypadek nie przerwałby spokojnego pochodu, gdyby nie to, że John Murray, ubił w odległości tysiąca dwustu metrów osobliwsze zwierzę, mające pysk wołu, długi ogon biały, a na czole dwa kończyste rogi. Był-to gnu, gatunek dzikiego wołu.
Bushman podziwiał celność strzału, od którego zwierz od razu padł trupem w tak ogromnéj odległości. Zwierz ten dochodził pięciu stóp wysokości, miał na sobie dużo wybornego mięsa, a z tego powodu zalecono myśliwym karawany, aby na gnu szczególniéj zwracali swe strzały.
Około południa dojechano do wskazanéj równiny; był to step rozciągający się ku północy bez granic, równy jak stół. Mokum, obejrzawszy się w koło — rzekł do Everesta:
— Pułkowniku, oto najpiękniejsza płaszczyzna w tych stronach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.