Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Kraal.



Na drugi dzień, to jest 25 kwietnia, prowadzono bez przerwy roboty geodezyjne. Z pod baobabu wymierzono lunety na dwa krańcowe punkty opuszczonéj podstawy, ażeby sprawdzić, czy wczorajszy pomiar był dobry, następnie obrano dwa punkty, po prawéj i po lewéj stronie południka. Jednym miał być wyniosły pagórek, wznoszący się śród płaszczyzny o sześć mil angielskich od obozowiska, drugim żerdź, wbita w odległości mil siedmiu.
W ten sposób prowadzono tryangulacyą przez trzy tygodnie bez przeszkody. Do 15 maja astronomowie, po ustawieniu i obliczeniu siedmiu trójkątów, posunęli się o jeden stopień na północ.
Pułkownik Everest i Strux, podczas tych prac, bardzo rzadko ze sobą rozmawiali; a widzieliśmy, że przy podejmowaniu prac na dwóch oddzielnych punktach rozdzielali się chętnie, pracowali prawie zawsze oddaleni od siebie o mil kilka, a rozdział ten chronił ich od sprzeczek, do jakich łatwo mogła ich przywieść miłość własna. Wieczorem, po powrocie do obozu, obadwaj udawali się do swych sypialni. Przy obieraniu stacyi, wszczynały się wprawdzie często spory, ale nie dochodziło do zajść groźniejszych. Michał Zorn i jego przyjaciel nabierali otuchy, że dzięki ciągłemu rozdziałowi dwóch rywali, prace geodezyjne będą przeprowadzone do końca, bez wywołania zajścia, któreby dwóch uczonych doprowadzić mogło do zupełnego zerwania stosunków. Dnia 15 maja obserwatorowie znajdowali się na równoleżniku Lattakou, o jeden stopień na północ, a wieś ta znajdowała się o 35 mil angielskich od ich obozowiska.
W miejscu tém założono świeżo obszérny kraal. Było to miejsce bardzo dogodne, a na wniosek téż Johna Murray postanowiono wypocząć tu przez kilka dni. Dwaj najmłodsi uczeni mieli skorzystać z téj sposobności, aby dokonać pomiaru wysokości słońca. Polander z swéj strony zajmował się redukcyą ażeby różnice położenia celów, wybieranych na wierzchołki trójkątów, a znajdujących się na rozmaitych punktach wzniesienia, zredukować do powierzchni morza. John Murray także odbywał obserwacye, jednak ani tak mozolne, ani tak nudne, gdyż zamiast gwiazd na niebie, lub punktów trygonometrycznych, obserwował zwierzynę i nie teodolitem, ale ze strzelby do niéj mierząc, bez wielkiego trudu zbiérał owoce swéj pracy.
Dzikie pokolenia południowéj Afryki nazywają kraalem rodzaj osady przenośnéj, niby aułu kirgizkiego, którą, w miarę spaszenia bydłem okolicy, przenosi się w inną. Osada taka liczy zwykle około trzydziestu mieszkań i stu lub więcéj mieszkańców.
Kraal, około którego zatrzymała się nasza wyprawa, utworzonym był przez znaczną ilość zgromadzonych szałasów, rozłożonych w półkole po obu brzegach Kurumanu. Szałasy sklecone były w rodzaju trzciny wodnéj, obficie tu rosnącéj, ścianki ich uczepione do drewnianych słupków; szałasy te wyglądały jak niskie ule. Otwory drzwi zasłonięte były skórami zwierząt, a tak nizkie, że wchodziło się do środka na czworakach. Przez ten jedyny otwór wydobywał się na zewnątrz dym ogniska; przebywanie w dymnéj i ciasnéj, pełnéj wyziewów chacie, dla Europejczyka było nieznośnem, ale Bochjesmanowie i Hottentotowie żyli tu rozkosznie.
Przybycie karawany poruszyło całą osadę. Psy, poprzywiązywane u wnijścia chat, z zajadłością szczekały. Wojownicy osady, zbrojni w asagaje, noże i maczugi, a chronieni przez skórzane tarcze, śmiało wystąpili naprzód. Było ich około dwustu, co wskazywało, że kraal był niepospolicie wielkim; jakoż liczba szałasów dochodziła do ośmdziesięciu. Dodać należy, że całą osadę opasywał rodzaj żywopłotu, na pięć stóp wysoki, z kolczystéj agawy, który zarówno wrogom, jak i dzikim zwierzętom przystęp utrudniał. Z zachowania się wojowników kraalu wnieść było można ich nieprzyjazne usposobienie, lecz kilka słów, które Mokum poszepnął naczelnikowi, wystarczyło do porozumienia. Naczelnik pozwolił karawanie rozłożyć się pod ogrodzeniem, na lewym brzegu Kurumanu. Bochjesmanowie nie zabronili przybyłym paszenia koni i bydląt — tém bardziéj, że bujne pastwiska ciągnęły się na kilka mil wkoło. Zwierzęta więc, należące do taboru, mogły się paść dowoli, bez najmniejszego uszczerbku mieszkańców kraalu.
Wnet, stosownie do rozporządzeń Mokuma, rozbito obóz, zwykłym porządkiem ustanowiono wozy w półkole, a każdy udał się do swéj pracy.
Sir John Murray, pozostawiwszy swym towarzyszom paralaksy, aberracye i tym podobne awantury, wymyślone na męczenie ludzi, postanowił nie marnować czasu i zaraz udać się na polowanie. Skinął na Mokuma, wskoczył na siodło swego ulubionego konia, a myśliwiec dosiadł żebry i obadwaj puścili się stepem. Trzy psy biegły obok łowców, szczekając radośnie. Strzelcy tym razem uzbrojeni byli w sztućce, nabijane kulami eksplodującemi, co okazywało, że się wybrali na drapieżnego zwierza. O parę mil od kraalu rozciągał się las nieprzebyty, ku niemu więc skierowawszy wierzchowce, prowadzili żywą rozmowę.
— Przypominam ci, Mokumie — zaczął John Murray — że przy wodospadzie Morgheda obiecałeś zaprowadzić mię w okolicę obfitującą we wszystkie rodzaje zwierza; a musisz i o tém wiedzieć, że nie dlatego puściłem się na drugi koniec świata, żeby strzelać sarny lub tropić lisy; tego tałałajstwa i u mnie w domu nie braknie. Pragnę, nim upłynie godzina, zwalić...
— Nim godzina upłynie? — przerwał Mokum — och, mój panie, to troszeczkę zaprędko; przedewszystkiém dobry myśliwiec powinien być cierpliwym. Ja jestem bardzo żywy, ale na polowaniu zachowuję wielką cierpliwość, a przez nią wynagradzam wszystkie niecierpliwości mego żywota. Przecież wielce szanowny pan, jako znakomity myśliwiec, wiedzieć o tém powinieneś, że polowanie na grubego zwierza jest jakby pewną gałęzią umiejętności; trzeba przedewszystkiem rozpoznać starannie miejscowość, na któréj ma się polować, znać dobrze obyczaje zwierza, zbadać ścieżki, któremi chodzi, obchodzić go całemi godzinami, aby mu zajść pod wiatr. Wszak musisz i o tém wiedzieć, że trzeba podchodzić zwierzynę jaknajciszéj: jedno stąpnięcie na zeschłą gałązkę, odezwanie się głośniejsze, spojrzenie nie w porę może ją spłoszyć. Mój panie, ja wzrosłem w lasach, przepędziłem trzy czwarte życia na polowaniach, a jednak przyznać się muszę, że jeżeli po trzydziestu sześciu godzinach tropienia bawołu, lub koziorożca, powiodło mi się go ubić, nie uważałem tego czasu za stracony.
— Bardzo dobrze, mój przyjacielu — zawołał John Murray — oddaję i siebie i moję cierpliwość pod twe rozkazy; pamiętaj jednak, że w tém miejscu zabawimy najdłużéj cztery dni, więc nie będziemy mogli trawić dwóch dni na tropienie jednego bawołu.
— Zapewne, że nad tém warto się zastanowić — mówił Mokum tak spokojnym tonem, że niktby w nim nie poznał owego niecierpliwego myśliwca, który nad wodospadem Morgheda nie mógł jednéj chwilki spokojnie dosiedzieć. Zabijemy, co nam na strzał przyjdzie, ale wybierać nie będziemy mogli. Antylopa czy daniel, gnu lub gazella, każda zwierzyna dobrą jest dla strzelca, któremu się tak spieszy.
— Antylopę lub gazellę! — krzyknął John; — miałżebym po to przybyć tak daleko, żeby strzelać gazelle?
Po chwili jednak dodał, jakby pochlebiając staremu nemrodowi:
— Powiedz-no, mój dzielny strzelcze, co mi téż zamyślasz wytropić na początek?
Bushman spojrzał na swego towarzysza w szczególniejszy sposób, a potém odezwał się z ironią:
— Od chwili, gdy wasza cześć okazujesz się być ze mnie zadowolonym, nie mam nic do nadmienienia. Sądzę, że teraz nie przyjąłbyś pan nic innego, jak partyą nosorożców lub słoni.
— Myśliwcze, — rzekł John Murray z rezygnacyą — pójdę gdzie mię poprowadzisz, zabiję co mi każesz, ale na miłość boską, idźmy naprzód, ale nie marnujmy czasu na próżnych sporach.
Dwaj strzelcy, rozpuściwszy konie cwałem, pędzili szybko ku lasowi.
Płaszczyzna, którą przebywali, podnosiła się łagodnie ku północnemu wschodowi; porastały ją niezliczone kępy zarośli w pełnem kwitnieniu. Wydawały one obficie żywicę lepką, przezroczystą, wonną, z któréj krajowcy robią balsam gojący rany. Figi sykomorowe, zwane w języku dzikich „nwana“ rosły w kształcie klombów. Pnie ich na 30—40 stóp wysokie uwieńczone są wzgórze rozłożystemi gałęziami, na podobieństwo parasoli. W gąszczu ich szczebiotały gromady papug krzykliwych, lubiących zjadać owoce tych drzew. Nieco daléj rosły mimozy, o żółtych kiściach i srebro-drzewa, powiewające jedwabistemi kitami, aloesy o długich kolcach i szkarłatnym kwiecie, które można było wziąć za krzewy koralowe, z przepaści morskich wydarte. Pośrodku pięknych amarylli, wdzięczących się niebieskawym liściem, szybko pędziły konie; w niespełna godzinę po opuszczeniu kraalu, Murray i Mokum dosięgli pierwszych zarośli lasu. Była to przestrzeń kilka mil kwadratowych angielskich obejmująca, a wysokiemi akacyami zarosła. Niezliczone te drzewa, chaotycznie rosnące, przez liściaste sklepienie gałęzi nie przepuszczały promieni słonecznych; knieja, podszyta odrostkami akacyj i wysoką trawą. Pomimo to, rumak sir Johna i żebra Mokuma, śmiało przerzynały drogę pomiędzy pniami, wciąż się krzyżującemi. Tu i owdzie nachodziły się obszerne polany, na których myśliwcy przystając, rozpatrywali się w otaczających je zaroślach.
Wyznać trzeba, że piérwszy dzień polowania wcale nie sprzyjał myśliwskim zachciankom szlachetnego lorda. Napróżno przebiegli znaczną przestrzeń lasu; ani jeden zwierz nie wychylił się z gąszczów na jego spotkanie, a sir Johnowi przypominały się nieraz równiny szkockie, gdzie nie trzeba było tak długo oczekiwać sposobności celnego strzału. Być może, że sąsiedztwo kraalu odstraszyło płochą zwierzynę. Mokum nie doznawał ani uczucia zadziwienia, ani zawodu; dla niego polowanie to nie było polowaniem, ale tylko szybką przejażdżką po lesie.
Około szóstéj godziny wieczorem należało zawrócić ku domowi. Sir John był wielce rozdrażnionym, choć się do tego nie przyznawał. Miałżeby tak znakomity myśliwiec powracać do domu z próżnemi rękami? Nigdy! postanowił więc pierwszego lepszego zwierza, który mu się na strzał nasunie, położyć trupem.
Znać los ulitował się nad biednym gentelmanem, bo nagle z pomiędzy zarośli wysunął się strzyżak, z rodzaju zwanego w Afryce „lepus rupestris“, jedném słowem zając, i przebiegł drogę myśliwcom w odległości pięćdziesięciu kroków. Sir John posłał eksplodującą kulę biednemu zwierzątku.
Mokum wydał okrzyk zgrozy! Strzelać kulą do lichego zajączka, któremu wystarcza średni śrut, to coś okropnego, ale Anglik na to zgorszenie wcale nie zważał, lecz pędził co sił ku miejscu, gdzie spodziewał się znaleźć swą ofiarę.
Nadaremno! z zająca ani śladu; parę kropelek krwi na trawie, ale ani kosmyka sierści. John starannie przeglądał krzaki, trawy... Psy węszyły śród gąszczów, wszystko napróżno.
— A przecież go trafiłem — mruknął sir John.
— W sam środek — odpowiedział spokojnie Bushman — lecz, że go niema, nic w tém dziwnego; kiedy się strzela eksplodującą kulą do zająca, można się tego spodziewać; rozerwała go w szmaty i ani śladu nie zostało!...
Anglik, zupełnie zawiedziony, dosiadł konia w milczeniu, ruszył ku obozowi, do którego przybył w najgorszym humorze.
Na drugi dzień, Bushman oczekiwał nowych propozycyj myśliwskich od sir Johna, ale Anglik, srodze zadraśnięty w miłości własnéj, starannie unikał jego spotkania; zdawało się, iż zapomniał, że na świecie znajdują się strzelby i zwierzyna, i zajął się sprawdzaniem cyfr i robieniem obserwacyj, wraz z innymi członkami komisyi. Późniéj poszedł do kraalu i przypatrywał się to strzelaniu z łuku, to Bochjesmanom, grającym na „gorah“ rodzaju lutni, któréj struny rozciągają się na drzewcu łuku, a na których nie gra się palcami, ale dmuchaniem przez pióro strusie. Daléj szedł pomiędzy kobiety i przyglądał się ich gospodarskim robotom, albo téż śledził wpływ odurzającego dymu palących się „matakuanów“ to jest pewnego rodzaju tutejszych odurzających konopi, nad którym dzicy siedząc, upajają się. Niektórzy podróżni twierdzą, że dym tych roślin podnieca chwilowo siły fizyczne, ale zato osłabia umysłowe. I w saméj rzeczy, sir John zaledwie powstrzymywał się od śmiechu, patrząc na ogłupiałe fizyognomie krajowców, zwieszone nad odurzającym dymem matakuany.
Na trzeci dopiero dzień wczas rano obudził Murraya Bushman, mówiąc do niego:
— Sądzę, iż nam dzisiaj szczęście posłuży, ale nie będziemy strzelać rozsadzającemi kulami do zajęcy.
Sir John udał, że nie rozumie téj ironii, lecz zerwał się z posłania, ubrał szybko i oświadczył, że jest gotów. Dwaj myśliwi już ujechali kilka mil lasu, gdy ich towarzysze spoczywali jeszcze w objęciach snu. John był uzbrojony tym razem w pojedynkę, wyborną broń wyrobu Godwina, a daleko stosowniejszą do polowania na daniele lub antylopy, aniżeli straszliwy sztuciec. Wprawdzie na równinie można było spotkać się z gruboskórném, lub mięsożerném zwierzęciem, ale pamięć niefortunnego strzału kulą eksplodującą do zająca, gryzła biednego myśliwca, a więc wolałby strzelić do lwa śrutem, aniżeli drugi raz w życiu popełnić czyn tak bezprzykładny w dziejach łowiectwa.
Sprawdziła się przepowiednia Mokuma: tego dnia szczęście im sprzyjało; zabili dwie antylopy czarne, bardzo rzadkie i trudne do podejścia. Piękne zwierzęta, wysokie na cztéry stopy z długiemi w tył zakrzywionemi rogami: pyski wązkie, z boków ściśnione, raciczki czarne, szerść gęsta jedwabista, uszy wązkie i śpiczaste, nadają im powierzchowność arcypowabną. Pierś i podbrzusze okryte są włosem śnieżnéj białości, mocno odbijając od czarnego grzbietu, który gęsta grzywa porasta; słowem, jest-to jeden z najpiękniejszych okazów fauny południowéj, który najsławniejsi myśliwi europejscy, polujący w tych stronach, najgoręcéj pragnęli ubijać.
Zachwycenie Murraya z powalenia tak pięknéj zwierzyny, przerwał Mokum, wskazując mu na krańcu kniei, w pobliżu wielkiego moczaru, świeże i głębokie tropy. Serce Anglika uderzyło gwałtownie.
— Czyje to tropy? — zapytał.
— Jeżeli jutro o brzasku zechce wasza wielmożność tu przybyć, to radzę nie zostawiać w domu sztućca.
— Zkąd to wnosisz? — zagadnął Murray.
— Z tych świeżych tropów, wyciśniętych na téj podmokłéj trawie.
— Ależ na Boga, czyje to tropy? a wreszcie, czyż te zaklęśnięcia w istocie są tropami? Bo noga, zostawiająca tak ogromne ślady, musiałaby mieć co najmniéj dwie stopy obwodu.
— Dowodzi to, że zwierzę posiadające takie nogi, musi mieć co najmniéj 9 stóp wysokości w kłębie.
— To słoń! — krzyknął John Murray.
— Tak mi się widzi, i to słoń zupełnie dorosły.
— Więc jutro, Mokumie?
— Jutro, szlachetny panie.
Myśliwi zwrócili się ku obozowi, wioząc antylopy na grzbiecie wierzchowca Murraya. Piękne te zwierzęta, tak rzadko ubijane, obudziły podziw pomiędzy obozującymi. Wszyscy szczérze mu winszowali zdobyczy, wyjąwszy Mateusza Struxa, który oprócz wielkiéj niedźwiedzicy, centaura, koziorożca, smoka, pegaza, innéj zwierzyny nie znał, a na ziemską nigdy nie polował.
Na drugi dzień, o godzinie czwartéj z rana, dwaj myśliwcy, jak wrośli do siodeł, trzymając psy na sforach, czatowali w cienistym gąszczu na przybycie stada gruboskórnych. Ze świeżych tropów poznali, że słonie przychodziły gromadnie do kałuży gasić pragnienie. Obadwaj strzelcy uzbroili się w sztućce gwintowane, nabite eksplodującemi kulami. Pół godziny upłynęło na czatowaniu, gdy nagle zaszeleściały gałęzie, a o pięćdziesiąt kroków zaczęło się coś w gąszczu poruszać.
Anglik pochwycił za broń, lecz Bushman powstrzymał go za ramię i dał znak, aby miarkował swoję niecierpliwość.
Wkrótce ukazały się olbrzymie cienie; słychać było jak gąszcze roztwierały się pod naciskiem ogromnych cielsk; drzewa trzeszczały, deptane krzaki z szelestem kładły się na ziemi; sapanie głośne przedzierało się przez gałęzie. Było to stado słoni. Pół tuzina olbrzymich zwierząt, tylko nieco ustępujących wielkością swym indyjskim krewniakom, wolnym krokiem posuwało się ku kałuży.
Rozwidniający się coraz bardziéj dzień, dozwalał sir Johnowi podziwiać te potężne zwierzęta, mianowicie też jeden ogromny samiec zwrócił jego uwagę. Wypukłe jego czoło rozkładało się pomiędzy dwojgiem niezmiernych uszów, spadających aż do piersi. Kolosalne rozmiary zwierza mrok jeszcze zwiększał. Słoń wywijał żywo trąbą ponad krzewami, a zakrzywionemi kłami uderzał w pnie drzew, jęczących pod temi ciosami. Zdawało się, jakoby zwierzę przeczuwało blizkie niebezpieczeństwo.
Bushman pochyliwszy się ku sir Johnowi, szepnął mu do ucha:
— Czy podoba się panu ten kawaler?
Anglik skinął potwierdzająco.
— A więc postaramy się oddzielić go od stada.
W téj chwili słonie zbliżyły się do brzegu kałuży; nogi ich gąbczaste lgnęły w błotnistym ile. Wciągały one trąbami pewną ilość wody, a wzniósłszy je z głośném gulgotaniem wlewały w gardziele. Wielki samiec z wielką niespokojnością rozpatrywał się wkoło i wciągał z szaleństwem powietrze, pragnąc zwietrzyć jakiś podejrzany wyziew.
Nagle Bushman wydał krzyk szczególnego rodzaju; spuszczone psy ze sfory wypadły, głośno szczekając, z gąszczu, i rzuciły się ku stadu słoni; równocześnie Mokum, zaleciwszy swemu towarzyszowi, aby się nie ruszał, spiął żebrę i skierował ją tak, ażeby przeciąć odwrót słoniowi.
Wspaniały zwierz nie myślał wcale uciekać. Sir John, trzymając palec na cynglu, obserwował go; słoń, waląc trąbą w drzewo i wstrząsając gwałtownie ogonem, objawiał nie trwogę, ale znaki rozjuszenia; dotąd jednak nie dostrzegł jeszcze wroga.
W téj chwili ujrzał Mokuma i psy i rzucił się ku nim.
Sir John, stojący o sześćdziesiąt kroków od zwierzęcia, skoro ten zbliżył się ku niemu o trzecią część téj odległości dał ognia: ale w chwili strzału słoń poruszył się, a kula przeszyła tylko miękkie części ciała, nie napotkawszy przeszkody, o którą uderzenie mogło jedynie sprawić wybuch masy piorunującéj, w niéj ukrytéj.
Słoń rozjuszony przyśpieszył biegu. Nie był to cwał, wystarczał jednak do prześcignięcia konia.
Koń sir Johna wspiął się i pomimo wszelkich usiłowań jeźdźca, wypadł z gęstwiny. Zwierzę, najeżywszy uszy i wydając głos, podobny do hasła trąbki, pędziło za nim.
John, uniesiony przez konia, ściskając go silnie kolanami, usiłował otworzyć odtylcówkę i wsunąć w lufę ładunek nowy.
Tymczasem słoń zbliżał się ku niemu; obadwa znajdowali się na płaszczyźnie, jeździec ostrogami krwawił boki wierzchowca; dwa psy tuż obok niego z przeraźliwem szczekaniem co tchu uciekały; słoń zaledwie o kilka sążni był za koniem. John słyszał jego ciężki oddech i świstanie trąby, którą wywijał po powietrzu; co chwila spodziewał się, że go wyrwie z siodła ten żywy arkan.
W téj chwili koń przysiadł na zadzie, trąba uderzyła go w grzbiet — zarżał boleśnie i rzucił się gwałtownie w bok. Uskoczenie to ocaliło Anglika. Zwierz, uniesiony biegiem, przeleciał daléj, bijąc trąbą o ziemię, natrafił na psa, którego porwawszy w górę, wstrząsał z nieopisaną wściekłością.
Sir Johnowi pozostawał jedyny ratunek w lesie; koń, jakby zrozumiawszy myśl pana, biegł tamże i w mgnieniu oka pominął już brzeg zarośli z nadzwyczajnym pędem.
Słoń opamiętał się i nanowo rozpoczął ściganie, unosząc wciąż nieszczęśliwego psa, któremu o pień drzewa roztrzaskał łeb. Koń rzucił się w gąszcz, zagrodzony ljaniami kolczastemi, i stanął.
Ale sir John, pomimo zadrapań i pokrwawień, ani na chwilę przytomności nie stracił. Z zimną krwią złożył się starannie, wymierzył dobrze sztuciec przez sieć powojów pod łopatkę i strzelił; kula, natrafiwszy na kość wybuchnęła. Zwierz zachwiał się; w téjże chwili z głębi lasu padł drugi strzał i ugodził w bok słonia; zwierz przypadł na kolana, tuż ponad małym stawkiem ukrytym w gęstwinie i wciągając trąbą wodę, zlewał nią ciężkie swe rany.
W téjże chwili ukazał się Bushman, wołając:
— Mamy go! mamy!
W saméj rzeczy ogromny zwierz był ranionym śmiertelnie. Wydając rozdzierające jęki, miotał się jeszcze; oddech stawał się coraz słabszym: ogonem bił coraz wolniéj, a trąba skrapiała pobliższe krzewy purpurową cieczą, czerpaną z kałuży krwi, wypływającéj z pod słonia; nareszcie brakło mu sił zupełnie — upadł, ażeby już więcéj nie powstać.
Sir John wybiegł z zarośli: ubiór jego myśliwski kolce krzewów porozdzierały w strzępy. Ależ onby był gotów własną nawet skórą taki tryumf okupić.
— Wspaniały zwierz! pyszny zwierz, Bushmanie — zawołał, przypatrując się zwłokom słonia — chociaż nieco zaciężki do torby myśliwskiéj.
— Nic nie szkodzi — odrzekł Mokum, — potniemy go na części i zabierzemy co najprzedniejsze. Patrz pan — dodał — co to za prześliczne kły, a toż każdy waży kilkanaście kilogramów; licząc po 10 szylingów za kilogram, uzbiera się nieszpetna sumka.
Tak rozprawiając, Mokum zabrał się do rozebrania zwierza. Siekierą odciął kły; odjął tylko nogi i trąbę, twierdząc, że to najsmakowitsze części słonia, którémi zamierzył dzisiaj uraczyć członków komisyi naukowéj.
Operacya ta zajęła tyle czasu, iż myśliwcy dopiero około południa do obozu powrócić mogli.
Bushman upiekł nogi słoniowe po amerykańsku; wykopał dół, wyłożył go kamieniami, i nasypał żaru; kiedy się dostatecznie rozpaliły, obwinął mięso w liście i włożywszy między kamienie, przysypał ziemią. Tak przygotowane pieczyste pozyskało powszechne pochwały, od których nawet zimny Polander wstrzymać się nie mógł i wybąknął:
— Wyborne!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.