Przygody pana Marka Hińczy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przygody pana Marka Hińczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po dniu tak obfitym w wypadki, albo się śpi snem kamiennym, ołowianym, bezmyślnym, albo marzenia po mózgu tłuką się jak dziki zwierz w klatce. Marek nie doznał nawet téj nieprzyjemności, bo mu sen burzliwy pokój zamącił; nie wiedział kiedy zasnął, jak długo spał, a gdy się przebudził, ujrzał przed sobą pp. Strzembosza i Niewstempowskiego, którzy już wymaszerowali aby go powitać i zaprosić do siebie na śniadanie, a zastawszy w objęciach Morfeusza, zanucili jak nad umarłym tubalnemi głosami: De profundis.
Marek się zerwał z posłania i przetarł oczy; zrazu nie pojmował gdzie był i co się z nim działo, ale prędko się opamiętawszy, na zaprosiny do Niewstempowskiego przystał z ochotą. Wcale mu nie pilno było jechać naprzeciw losu, który się sam do niego fatygował.
— Ubieraj się, panie Hińcza, ubieraj i przychodź; ztąd o trzy kroki, we dworku, gdzie okna otwarte i widać mundury, znajdziesz nas wszystkich — zawołał Niewstempowski: — ale zmiłuj się, nie sądź że przyjeżdżasz na śniadanie do szlacheckiego domu na wieś. Ja tu ani kucharza ani nawet kuchty nie mam: po żołniersku, bigosu kazałem odsmażyć i węgrzyna dam zdrowego.
— Ale, zmiłujcie się — rzekł Marek — czymto ja na łakociach się chował?
Zostawili go tedy, ażeby ablucye swobodnie odbył, a Marek nawykły do summaryjnego ubierania się, w mgnieniu oka był gotów. Kazał koniom słomy pod brzuch nanieść, żeby się wyleżały; potem je spławić w stawie, zasypać owsa solonego ile zjedzą, a Wawrkowi poleciwszy pilnowanie stancyi, co zresztą u Abrama było prawie zbyteczném, poszedł do nowych znajomych.
Nie upłynęła i godzina od jego wyjścia do pana Niewstempowskiego, gdy chyłkiem, tylnemi drzwiami, osłoniony kołnierzem i nie do poznania przetransformowany, zjawił się Kruk. Wawrek spał, szczęściem i nie widział go: wywołał tylko Abrama, żeby się dowiedzieć, co się téż z Markiem dzieje. Już mu po drodze, w karczmie ostatniéj pod miastem opowiadano o zabiciu Burdygi, o spotkaniu ze Starościną i t. p., ale całéj téj historyi wierzyć nie chciał.
Dopiéro gdy nie Abram, dla braku wymowy, ale Abramowa sama opowiedziała mu wszystko co do joty z najdrobniejszemi szczegółami, bo wczoraj jeszcze wieczór przy lampce miodu wyciągnęła to z Wawrka, tak, że on sam o tém nie wiedział jak się wygadał, gdy raz i drugi niedowierzającemu jeszcze powtórzyła, Kruk przeświadczony w ręce plasnął.
— A niechże go kaci porwą; niech go porwą! — zawołał — ten chłopiec w czepku się urodził: ma jakiegoś inkluza. Jemu już jak raz poszło, będzie się wiodło do końca. Łowczy o niego w strachu! ale to wypróbowana rzecz, że gdy komu idzie, to go nigdy dyabli nie wezmą. Po co ja mam za nim jechać. Tfu! Dajcie mi kieliszek dobréj gorzałki, i żeby czém poczciwém zakąsić.
Sama Abramowa przyniosła gdańskiéj wódki, któréj dwie spore czarki wychylił Kruk, wąsy otarł, bułkę całą zabrał, konia dosiadł i zniknął.
Tymczasem Marek już po przekąsce, w karty szczęścia próbował, ale ostrożniéj.
Sprowadzili na niego umyślnie Gawrońskiego, który szulerem nie był, ale pasyami grę lubił i cały Boży dzień byłby tylko karty polerował. Jako wytrawny i stary znał on wszystkie gry tajemnice i chody kart zwykłe; przypatrywał się Markowi, który grał jak koń na organach, ale wygrywał przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu: tak miał szalone szczęście. Jeśli mu kartę ubito, to tylko stawkę podwoił i niezawodnie swoje nazad z dodatkiem jeszcze odzyskał. A że był chłopiec delikatny, gry wcale nie pędził, bo mu się kawalerzystów ogrywać nie chciało.
I oni to spostrzegli, przerwano więc tego nieszczęsnego faraona. Poczęła się gawęda żołnierska, gdy we drzwiach zjawił się paradny lokaj pani Starościny z Witowa z prośbą, aby się do niéj pan Marek pofatygować raczył. Szukano go już od pół godziny po całém miasteczku. PP. Strzembosz i Niewstempowski i wszyscy przytomni poczęli winszować Markowi i potrosze mu się przekomarzać.
Nie zatrzymywano go wszakże wcale, bo odwiedziny u pięknéj pani, a jeszcze słynącéj z tak wielkich bogactw i stosunków, jak pani Kocowa, dla młodego chłopaka były rzeczą nie obojętną. Każdy to rozumiał. Pożegnano się więc. Do zobaczenia.
Marek poszedł dosyć obojętny.
Pani Starościna po wczorajszych wypadkach, naturalnie była chorą: główkę miała obwiązaną po same oczy czarne, a biała obsłona jeszcze im dodawała blasku. Ubrana była w powiewny negliżyk biały, który jéj śliczną kibić rysował.
Chociaż pilno jéj było do Warszawy, musiała cały ten dzień pozostać w miasteczku, bo posłała do Witowa po nowe bagaże, po pieniądze i czuła téż potrzebę wypoczynku. Od rana do téj godziny wyprawiła już własnoręcznie naskrobanych z dziesięć listów, oznajmujących o straszliwéj przygodzie swojéj.
Gdy Marek wszedł, postąpiła przeciw niemu z lubym uśmieszkiem, okazując jak przybladła, jak była słaba i nieszczęśliwa, jeszcze rozmyślając o wczorajszym strachu.
Potém padła zaraz na kanapkę, a panu Markowi wskazała krzesło; manewrując około chusteczki, pokazała soliter, który miała na paluszku.
— Jaki téż waćpan jesteś niegrzeczny — zawołała cichym, osłabłym głosem — żeby téż dziś do téj pory nie dowiedzieć się o moje zdrowie, nie dać znaku życia, i żebym téż ja sama jeszcze waćpana musiała kazać szukać po całéj mieścinie?
— Pani Starościno dobrodziejko, nieśmiałem: myślałem że pani jeszcze spoczywa; a zresztą byłoby to z méj strony zuchwalstwo.
— Dlaczego?
— Znam nadto położenie moje, pani Starościnéj, i mam zbyt wielkie poszanowanie dla niéj.
— Powiedzże waćpan prawdę lepiéj, — odrzekła — że ci o mnie wiele złego nagadano, że mnie odmalowano jako niebezpieczną.
— A cóż znowu niebezpieczeństwo! — rozśmiał się Marek — cóżby mi miało za niebezpieczeństwo grozić?
Starościna spojrzała, prawie zdumiona naiwnością.
— Przecież jako młody, powinieneś to rozumieć, co za niebezpieczeństwo zagraża przy nie szpetnéj i nie staréj kobiecie.
Uśmiechnęła się kwaskowato.
Marek był realista.
— To niebezpieczeństwo zagraża — rzekł — tylko tym, co z nieba gwiazdy chcą zbierać na oczka do pierścionków.... a ja nie mam téj pretensyi.
Nie wiadomo jakie wrażenie ta odpowiedź uczyniła na pani Kocowéj, podniosła się odrobinę na łokciu sparta i poczęła z wielką uwagą prześwidrowywać oczyma pana Marka, na którym to wprawdzie nie małe robiło wrażenie, ale je umiał ukryć w sobie.
— Czy nie myślisz aść jechać do Warszawy? — ozwała się po chwili.
— Jeszcze nie wiem: może — rzekł Marek.
— Więc tak w drogę bez postanowienia? — spytała.
— Gdzieś losy zaprowadzić muszą, a co napisano, spełni się, czy chcę czy nie chcę.
— Toś waćpan fatalista? — odezwała się.
— Jeśli się to tak zowie.
— Szczególna rzecz! — szepnęła. A po chwili dodała. — Przyznam się waćpanu, że mnie jego los interesuje. Widzi się po świecie często ludzi, co obcesowo, jak charty za zającem, gonią za szczęściem; ale rzadko człowieka, któryby tak jutra był pewny.
Marek się uśmiechnął.
— Ja nie powiadam, żebym pewny był czegoś na jutro; jednę tylko rzecz wiem, że co mi przeznaczono: nie minie.
— Może to i prawda! — westchnęła Starościna, zamyśliła się i spytała:
— Wiele waćpan masz lat?
— Co do dnia się z nich, w niedostatku metryki, wyliczyć nie mogę, ale z pewnością po za dwadzieścia wyjść musiałem. Jeszcze mi moje lata nie ciężą, więc się z niemi nie rachuję.
— Gdybyś miał ochotę jechać do Warszawy — dodała — możebym ja tam mu na co przydać się mogła, boć przecie przyjaźń między nami zawiązać się musi. Mam mój pałacyk w Warszawie, mógłbyś mnie tam uprzedzić, i nim sobie znajdziesz mieszkanie, przesiedzieć póki się podoba.
Marek się skłonił.
— Niezmiernie jestem wdzięczen pani Starościnie dobrodziejce, ale cóż? taką mam naturę, że mi wszelka niewola cięży; musiałbym śpieszyć, jechać, aby spełnić rozkazy pani, a...
— A to więc pan sobie jedź i gdzie i jak chcesz! — odparła urażona nieco Starościna — ja go nie krępuję.
— Ale mi pani przebacza?
Starościna rozbrojona młodym uśmiechem, udobruchała się zaraz, choć była siarczyście szparka i do gniewu skłonna.
— Czegóżbym się miała gniewać? ja téż swobodę lubię — odparła: — dałam téż tego dowody, nie idąc za mąż od śmierci nieboszczyka, choćbym sto razy była mogła. Jedź sobie waćpan na cztéry wiatry, ale pamiętaj tylko, że w Warszawie stawić się musisz.
— Tak — dodała — na dziś waćpana do obiadu nie puszczę, bom przecie solitera nie zapomniała.
Błysnęła nim w istocie, rozśmiała się i rozweseliła: Marek nawet pocałował ją w drobną rączkę.
Rozmowa poczęła się obojętna napozór, ale prowadzona ze strony Starościnéj z tą umiejętnością kobiecą, która z rzeczy najtrywialniejszych dobyć umié znamion charakteru i tajemnic duszy. Marek ani myślał, ani umiał się ukrywać: dozwolił z siebie wyłudzić wszystko co ona chciała. Czarownica była z tego może zadowoloną, ale z innych względów Hińcza ją niecierpliwił i trochę do gniewu pobudzał. Taki młody i żywy, a w ogniu jéj oczów wcale się nie roztopił. Starościna przywykła była do szałów, jakie natychmiastowo prawie ogarniały wszystkich, którym się uśmiechnąć raczyła; tu nie skąpiła oczów, wejrzeń, ruchów, słówek, a drab ten śmiał siedzieć przy niéj spokojniuteńki, jak na niemieckiém kazaniu.
To było nie do wytrzymania, nie do zniesienia; to wołało o pomstę do Boga: to się jeszcze pięknéj pani Kocowéj nigdy w życiu nie trafiło.
A, pięknie mnie tam w Rogowie odmalować musieli! — mówiła w duchu — ale niedoczekanie jego, ażeby mi młokos wyrwał się tak bez szczérby na sercu, nie przecierpiawszy trochę: kara się należy, bo grzéch wielki.
Choć pani z Witowa była w drodze, i po wczorajszym wypadku dwór jeszcze do ładu nie przyszedł, obiad podróżny był wcale wykwintny. Na maleńkim stoliczku go nakryto, na dwie tylko osoby; pani Kocowa choć sama mało piła wina, kazała się postarać o węgrzyna dobrego i własnoręcznie doléwała Markowi, z widocznym zamiarem podpojenia go oczyma i nektarem. Ale chłop był jak dąb, oczy go nie paliły, a wino spijał jak wodę; butelka po butelce znikała: żywszy wyraz z ust mu się nie wyrwał.
Był ciągle pełen szacunku, chłodny, wesół i zdawał się być na ostrożności. Po obiedzie rozmowa już trwała krótko. Marek wstał i pożegnał się. Starościna rękę mu z lekka uścisnęła i pożegnała najczuléj.
Była zła niesłychanie.
Wnet po odejściu winowajcy przywołała poczciwą swą starą sługę Broniewską.
— Widział to kto co podobnego! — zawołała do niéj zrywając się — wystawże sobie, siedział trzy godziny.
— Toś go pani musiała upiec jak Św. Wawrzyńca na ruszcie.
— Gdzietam! drewniany człowiek, powiadam ci; żeby mu choć oczy się zapaliły: siedział zimny i poszedł taki sam.
— Kochana pani! drzewo się nie ogrzéwa, to wiadomo; ale jak iskrę przyłożą, pali się na węgiel.
— Tego mu nie daruję! — szepnęła jéjmość — wszakże to nie ostatni raz się widzieliśmy.
Po obiedzie była także z kolei hulanka u Strzembosza. Marka téż chciano spoić, rachując na to, że od Starościnéj przyjdzie trochę przygotowany; ale chłopiec był z dobréj szkoły. Mógł nie pić nic, ale gdy się trafiła okazya, a wypadało ciągnąć, lał w siebie, wiele potrzeba było i nic go to nie kosztowało; spał tylko potém trochę mocniéj, a przytomności nie tracił nigdy.
Śpiewano pieśni różne, stare i nowe, grano potrosze, pito wiele; od Strzembosza poszli do Gawrońskiego, który poncz angielski robił doskonale; wysączyli parę waz ponczu: gospodarze nie byli w stanie odprowadzić młodego gościa, który poukładawszy ich wygodnie, sam wyśmienicie drogę do Abrama znalazł, zimną się wodą oblał i spać położył. Ale kładąc się, przyszło mu na myśl, że tu już dłużéj w miasteczku nie było co robić; kazał Wawrkowi żeby konie były posiodłane na godzinę czwartą, unikając gorąca, i żeby go pół godziny wprzódy obudził.
Stało się jak rozkazał. Dzień wiosenny, acz ranek był nieco mglisty, obiecywał się bardzo piękny. Słońce jeszcze me dopiekało, rosy perliły się na kwiatach, niziny okryte były, jakby na sen, miękkiemi mgły puchami, świat wonią wypowiadał młode szczęście swoje.
Jest to jeden z tych języków, którego my ludzie jeszcześmy się przez kilka tysięcy lat, nawet alfabetu nauczyć nie mogli: zwierzęta są daleko w tym względzie mądrzejsze. Nie umiemy powiedzieć, co znaczy harmonijna i spokojna woń fijołka, co uderzające zapachy natury, co róży oddechy, co lilij westchnienia. Czujemy, że niewidzialne atomy odzywają się tajemniczym językiem po zmysłach naszych, ale nie rozumiemy ani piosnki słowika, ani zapachu kwiatu, choć oboje gotowiśmy rozebrać, opisać, a nawet wynaśladować.
Pan Marek wszakże nietylko nie miał najmniejszéj pokusy odkryć tajemnicy liści brzozowych, których orzeźwiającą balsamiczną wonią oddychał, przypominając sobie tylko użytek niegodziwy brzeziny, przez kanafarza w klasztorze; ale natura (byle za kołnierz nie lało) była mu najzupełniéj obojętną.
Jechał na uzdrowionym już szpaku, z głową poniesioną do góry, nie pytając nikogo o drogę, bo mu ta była równie dobrą w prawo czy na lewo: jechał nie mając robić co innego.
W owym czasie prócz głównych gościńców, które potrosze utrzymywano, resztę wyrabiały wozy, radziła potrzeba. Gdy podróżni zbyt zajeżdżali na pola, rzucano im kłodę lub furę chrustu, przekopywano rówczaki, co nie zawsze od uszkodzenia zboże broniło; gdy kałuże były zbyt głębokie, zasypywano je najbliższym, jaki się znalazł materyałem, a nawet kamieniami: zresztą kręciła się droga fantastycznie, wyjeżdżała jak i gdzie jéj było dogodniéj.
Pan Marek z miasteczka wyruszył był wprawdzie szerokim i wielkim gościńcem, jak się znalazł potém na wązkiéj drożynie i w lesie, o tém ani wiedział, ani téż bardzo się o to troskał. Szpak zapomniawszy o wczorajszém utrapieniu, chwytał gałęzie, które napotkał. Wawrek drzémał, Marek myślał sobie, ale nie mordując się zbytnio zagłębianiem w filozofią życia: rachował kiedy na popas stanąć wypadnie. I jakoś tak powoli wyjechali z lasu na pola: słońce już dobrze przypiekało. Kawał drogi się zrobiło. Okolica była równa, ładna, żyzna. W lewo, na wzgórku niewielkim widział biały dwór porządny; od niego wszakże dzieliła rzeczka dosyć szeroka i głęboka, a znać bystra, bo na niéj mostu nie było. Za wierzbami staremi pokazały się pale od promu, a wkrótce i sam przewóz, który wszakże stał u drugiego brzegu. Że powoli jechali, była nadzieja iż z nimi razem i prom ów przybędzie. Na drugiéj stronie spodziewał się Marek porządnéj karczmy, téj wszakże nie było, tylko budka, a raczéj szałas jakiś wśród słupów i komin dowodzący, że niedawno musiała tam być gospoda, ale się zapewne spaliła. Nie było to w smak podróżnemu, domyślał się wszakże, iż nieopodal znajdzie drugą.
Prom nadspodziewanie stał nieruchomy przy drugim brzegu, trzeba go było nawołać; więc Wawrek we dwie dłonie klasnąwszy, huknął:
— Prom podawaj!
Coś się zaruszało koło budki, jakiś mężczyzna w białym kitlu pokazał się na deskach, przyłożył dłoń do czoła, spojrzał, ludzie dwaj wyrośli niewiadomo zkąd i zwolna przewóz odbił od brzegu.
Im bardziéj się zbliżał, tém Marek ciekawiéj mu się przypatrywał. Oprócz przewoźników stała na nim owa figura w białym kitlu, w czapce wysokiéj, podparta na lasce, dosyć poważna, niezmiernego wzrostu, ale chuda... a za nim czterech ludzi w barwie granatowéj, jednakowo ubranych: wyraźnie służba. Osobliwsza rzecz, że koni przy nich wcale nie było; domyślać się należało, że miejscowi być musieli.
Niewiele to zajmowało pana Marka, chociaż twarzy żółtéj z siwemi wąsami, owego olbrzyma w kitlu białym, przypatrywał się ciekawie. A było bo czému się podziwić, fizys bowiem miał tak przeciągłą jak był sam, niezmiernie długą, cytrynową, nos śpiczasty, nieco czerwony, na niéj brwi jak dwa krzaki bujnych wrzosowin, i policzki wpadłe tak, że kości szczęki rysowały się, gdyby ze skóry odarte. Oparty na lasce z gałką pozłocistą, ów mężczyzna, ciągle téż się wpatrywał w Marka, który z konia zsiadł, żeby się przeciągnąć.
Przecież wreszcie przybił do mostku.
— Czołem! — rzekł stary, podnosząc rękę do czapki.
— Czołem! — odparł Marek, zdejmując swoję i powoli na prom się począł zwodzić.
Stary nie myślał z przewozu zejść, był na nim jak w domu: czterech ludzi towarzyszących mu, stali jakby na rozkazy jego z tyłu.
— A zkądto Pan Bóg prowadzi? — zapytał posępnie biały kitel.
— Ha no! od Z... — wymienił Marek miasteczko.
— A daleko, dokąd?
— Przepraszani pana dobrodzieja — odezwał się markotno chłopak — ale czy z urzędu mnie jegomość dopytuje?
— Nie z urzędu! — stukając laską, odezwał się stary — albo to już grzéch, czy despekt podróżnego zapytać?
— Ja się tém téż nie obrażam — rzekł śmiejąc się podróżny — tylko na prawdę, jakem szlachcic, sumiennie panu odpowiedziećbym nie mógł, dokąd jadę, bo dalipan sam nie wiem. Jadę w świat.
— Tak, szczęścia szukać, stara gadka — zawołał kiwając głową kitel — niéma dziwu, masz waszmość lata potemu; każdy z nas od tego poczynał bez mała czego... ale jeśli tak... to droga nie jest pilna.
— A nie! — rzekł Marek — tylko do gospody mi pilno, bo słońce pali, jakby ukropem lał za kołnierz...
— Do gospody! do gospody! — powtórzył stary — nowa moda! Kiedyżto dawniéj bywało, żeby szlachcic w domu pomyślał o gospodzie, hę? a toć wstyd i hańba. Czyż się asindziéj nie domyślasz, że ja tu po całych dniach stoję, łowiąc sobie gości? czy sądzisz że ja cię puszczę, żebyś mi do dworu nie zawrócił?
Marek grzecznie się skłonił; nie był od tego: zawsze się bez kupowania owsa obeszło.
— Mam zaszczyt przedstawić się panu: Marek Hińcza, daleki krewny Łowczego, pana Mikołaja Hińczy z Rogowa.
— A jakże, znam! znam! wiem. Wszakcito i bodaj, czy i nie w koligacyi będziemy. Słyszałeś kiedy o Cibarzewskich, hę? pieczętujemy się murzyńską głową... Cibarzewo do dziś dnia w rodzinie naszéj, leży w ziemi Bielskiéj. A oto co widzisz ten dwór mój, to Wólka Cibarzewska. Jestem Wojski Cibarzewski, do usług; prababka pana Łowczego ni fallor była Cibarzewska, a Hińczównę, ale z Zadasia, miał mój dziadek.
— A to ja właśnie piszę się z Zadasia — zawołał Marek.
— Jak z Zadasia, kiedy ono z imienia wyszło?
— Za rodziców moich, albo raczéj za czasu mojéj małoletności, żeby nie Łowczy, byłbym się zwalał, bo mnie siérotą zostawili, a źli ludzie zabrali ostatki.
— Proszę! proszę! otóż fatum: człek na promie stoi wyglądając kogo Bóg ześle, a tu właśnie swój. Chodźże tu, chłopcze, niech cię uściskam.
Z należną rewerencyą zbliżył się Marek do Wojskiego, który go w głowę pocałował i krzyżyk nad nią zrobił.
— No, to już o tém mowy niéma, że do dworu jedziesz, a mowa tylko o tém, kiedy się z niego wydobędziesz — rzekł Wojski. — Ja tu żyję jak na pustyni, człek na ludzi głodny; poluję na nich jak widzisz: więc gdy złapię, nie łatwo mi się kto wyrwie. U mnie same babska we dworze. Mam, mości dobrodzieju, sześć córek: zobaczycie.
Markowi nic nie szkodziło że Wojski mu się do koligacyi przypytał i że miał sześć córek; rozśmiał się pod wąsikiem i pomyślał:
Alboż to téż nie szczęście? ale kto może wiedzieć, jaki koniec każdéj sprawy?
Dla większego bezpieczeństwa, służba pana Wojskiego jeszcze na promie odebrała konie od Wawrka: ten to był rad, boć we dworze zawsze człowiekowi lepiéj i raźniéj niż w gospodzie.
Od promu już szli do dworu piechotą, tylko żydowi nakazał Wojski, aby, uchowaj Boże, podróżnego nie puścił mimo dworu, nie dawszy znać: taki już był obyczaj w Cibarzewskiéj Wólce.
Zaraz za budą ową w lewo, lipowa droga stara prowadziła do dworu. Przeszli ją rozmawiając, z tyłu prychały konie prowadzone wolno.
Otwarto bramę w słupach murowanych, w głębi widać było dworzec piękny, czysty, cały w kwiatach, z ogromnym gankiem ławami ostawionym. Na nich siedziała otyła, słuszna jéjmość, samo zdrowie, robiąca pończochę, a obok niéj cała gotowalnia ślicznych, rumianych, białych, uśmiechniętych dziéwczątek.
Było ich w istocie sześć, a najmłodsza Różyczka miała lat dziesięć, a najstarsza Jagusia ośmnaście. Wojski już nie dochodząc wyliczył je po porządku starszeństwa Markowi: Jagna, Kaśka, Baśka, Maryśka, Domcia i Różyczka (w istocie Róża z Limy). Wyglądało to niby wianuszek świéży, wszystkie w sukienkach białych, włosy pozaczesywane gładko, na plecach spuszczone kosy, a jedna w drugą krew z mlékiem i ładniuchne. Jakoś Pan Bóg je strzegł od podobieństwa do ojca.
— Ha! ha! — zawołała zdala Wojska, rzucając pończochę — kogóż tam Pan Bóg jegomości dał?
— Ale, ba! krewniaka, koligata: kość z kości!
— Jeszczem téż nigdy nie słyszała, żeby inaczéj było, oprócz, gdyś jegomość raz niemca złowił na przednówku, gdy już nie było kogo.
— Ha! ha! — rozśmiał się Wojski — bo u nas wszyscy krewni. Przedstawiam jéjmości pana Hińczę z Zadasia: panny, do szeregu!
Na ten rozkaz śmiejąc się, wszystkie córki ustawiły się wedle wzrostu i lat, porządkiem, a ojciec je po imieniu ponazywał. Cóż potém! Marek, gdy się zmięszały, jednéj od drugiéj rozróżnić nie umiał: nie było ani jednéj brzydkiéj, a wszystkie téż do siebie podobne. Ochoczo się zakrzątnęło co żyło około przekąski przedobiedniéj, a już téż i pora stołowa się zbliżała. Z tego dnia pan Wojski musiał być już zupełnie zadowolonym, gdyż nim jeszcze do stołu przeszli, od promu zaczęto dawać hasła i znaki, iż nowi goście przybywają. Wojski jak był długi, żółty i chudy i niepozorny, tak zarazem gościnny był w sposób utrapiony; bez gości nie mógł żyć, sam w domu dnia nie wysiedział i dlatego cały system połowu gości ułożył. Jeżeli nie mógł się znajdować na promie, dawano do dworu sygnały, — służyła do nich związana z kilku, tyka ogromna z przyczepioną na końcu chustą białą, którą podnoszono i miotano. Naówczas Wojski wychodził śpiesznie i gości czasem opierających się jego ludziom łapał gwałtem. Tyka, którą nazywano we dworze proporcem gości — podniosła się raz. Wojski ledwie miał czas do bramy się dosunąć, gdy w objęcia jego rzucił się pan Gabryel Trzaska, herbu Trzaska, sąsiad niezbyt odległy, osoba wielce poważana i poważna, gdyż był niezmiernie bogaty. Cuda opowiadano o martwych kapitałach, które u niego w kufrach leżały. Jak się godzi człowiekowi tego stanu, Trzaska był otyły, okrągły, rumiany, dosyć wesół, ton miał protekcyonalny, pewność siebie wielką. Zresztą niczém się szczególném nie odznaczał, prócz praktycznego zastosowania własnéj maksymy powtarzanéj ciągle: „Póty szlachta cała, póki bogata; jak mieszki nam odgryzą, to nas dyabli wezmą.“
Poczęli tedy obyczajem ówczesnym, od „mnie wielce miłościwy panie bracie dobrodzieju.“
— Wojskiego kochanego do nóżek się ścielę.
— Sędziego najłaskawszego stopy całuję! oto gość! Rara avis.
— Co za szczęście! i t. p.
Jeszcze litania powitań tych nie była dokończoną, gdy Jadzia ojcu zwiastowała, że się proporzec gości porusza. Zdaleka poznano pod ciupasem prowadzonego od promu, ubogiego wprawdzie, acz pięknego imienia pana Górkę, posiadacza maleńkiéj wioszczyny, ale wielkiego talentu. Nigdy on nie jeździł bez hiszpańskiéj gitary, przy któréj towarzyszeniu nader misterném i artem odegrywaniom z floresami, wyśpiewywał pieśni różne: polskie, ruskie, kiepsko-francuzkie, szydersko-niemieckie, żydowskie, cygańskie, (szczególniéj upodobaną hołodrynga, małodrynga i t. p.). Gdzie się Górka pokazał, pociecha była z niego niezmierna. Po obiedzie, po wieczerzy, dawszy mu się dobrze najeść (bo to lubił), dobrze napić, a czasem i do zbytku, przynoszono gitarę; towarzystwo siadało dokoła, następowała cisza jak w kościele i Górka się produkował. Był niezmordowanym, szczególniéj jeśli mu doléwano, i choć ochrypł, śpiéwał jeszcze zapamiętaléj. Talent miał w istocie znakomity i sam powiadał, że gdyby nie wrzawa, gospodarstwo, żona a dzieci, mógł był się fortuny po królewskich dworach dorobić z gitarą. Tymczasem dobrze mu się z nią działo. Dodać należy, iż w ostateczności, w domach przyjacielskich proszony, na gitarze do tańca grywał przyśpiewując. W miejscach, które w muzyce więcéj akcentować się powinny, wkładał umiejętnie palec w usta i jakimś dziwnym sposobem pukał ustami, jakby korek z butla wyskoczył. Niekiedy pokrzykiwał cienko: Hu! ha!
Górkę przyjął Wojski bez ceremonii, uścisnął, oblizał nieco i prowadził do dworu, gdy niezmordowana dnia tego tyka, dała wiedzieć o nowym gościu.
Wojski był uszczęśliwiony, sama pani z powodu zupy szczawiowéj ze schabem, niekoniecznie — a nużby jéj miało zabraknąć!
Oddawszy żonie Trzaskę i Górkę, Wojski się zawrócił; do dworu jechał Nieświeński, ex-regent kancelaryi powiatowéj, nie młody człek, ale wymuskany i w pretensyach: sławny na całą okolicę skąpiec. Zachciało mu się żenić na starość! myślał o Jadzi. Ten niefortunny pomysł stawił go w walce ze skąpstwem, wyradzającéj śmieszności niesłychane. Nieświeński mały był, niezgrabny, brudny, ale chciało mu się grać rolę eleganta; chodził podrzucając nogami w górę, uśmiechał się i wąs, który przez lat kilkadziesiąt nosił w dół opadły, wyświeżył ostro do góry!
Choć go Wojski nie lubił, bo jakkolwiek córki wydać pragnął, za nicby mu nie oddał żadnéj, przyjął go nie bez oznak radości z tego zaszczytu, jaki mu uczynił i t. p.
Zdawało się że już będzie dosyć, aż zasygnalizowano, drugiego podobnego Jagusi konkurenta, Raczyckiego. Ten się nie odznaczał niczém, oprócz, że był pokory pełen, wzdychliwy i miał zwyczaj mówiąc, z przejęciem ręce składać jak do modlitwy.
A tu zupa przyniesiona w trzech wazach, choć ponakrywana wiekami, stygła. Trzaska z panią Wojską otworzył pochód do stołu, szedł następnie Nieświeński ze starszą panną, a z młodszemi koleją Górka, Raczycki i Hińcza.
Podniesiono wieka, zapach zabielonego szczawiu rozszedł się przyjemnie po sali. Tymczasem Wojski pił do gości żołądkówką jarzębinową, którą dom jego słynął.
Markowi dostało się miejsce przy czwartéj pannie z rzędu, młodziusieńkiéj Marysieńce, wesoluchnéj szczebiotce.
My go tu chwilowo zmuszeni jesteśmy porzucić w tém tak miłém towarzystwie, a sami przeniesiemy się i cofniemy ku Rogowu, gdzie nas powołują sprawy, bohatéra naszego się dotyczące.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.