Przygody na okręcie „Chancellor“/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVIII.

Od 1 do 5 stycznia. Trzy miesiące już upłynęło, odkąd »Chancellor« wypłynął z Charlestonu, od dwudziestu zaś dni jesteśmy na tej tratwie, oddani na łaskę morza i wiatrów. Nie możemy zupełnie zdać sobie sprawy, czy zbliżyliśmy się ku zachodowi, ku lądowi Ameryki, czy też burza odrzuciła nas na środek oceanu. Podczas ostatniego huraganu, pomimo zachowanej ostrożności, potłukły się nam instrumenty obserwacyjne. Kurtis nie ma ani busoli do wskazania kierunku, ani też sextantu do oznaczenia wysokości.
Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który nas dotąd uparcie prześladował, każe się spodziewać, że znajdujemy się gdzieś bardzo daleko od lądu.
Ta zupełna niepewność ma w sobie coś rozpaczliwego, ale nadzieja nigdy nie opuszcza zupełnie serca ludzkiego i wbrew rozumowaniu często łudzimy się myślą, iż znajdujemy się w pobliżu lądu. Każdy więc spogląda na horyzont, szukając na tej czystej linii śladu upragnionej ziemi.
Oczy nasze, szczególniej pasażerów nienawykłych do morza, co chwila zdają się spostrzegać coś na poziomie wody i tem boleśniejsze następuje rozczarowanie.
Zdaje ci się, że widzisz coś... a tu nic niema!
To obłoczek jakiś — mgła, a tu kołysanie się fali. Ziemi tam niema, żaden okręt nie ukazuje się na tej szarej przestrzeni, gdzie niebo i morze zlewają się ze sobą w oddali.
Tratwa zawsze stanowi środek tej pustyni kulistej. 1-go stycznia zjedliśmy ostatni suchar, a raczej ostatnie okruchy suchara. 1-go stycznia, wieleż wspomnień ten dzień przywodzi nam na pamięć i przez porównanie z dzisiejszem położeniem, jakże smutnym się wydaje.
Zmiana roku, życzenia noworoczne składane w kółku rodzinnem. Nadzieja, którą się serca poją, dla nas wszystko to nie istnieje. Czyż ktokolwiek z nas ośmieliłby się powtórzyć dziś te słowa: życzę ci pomyślnego roku! słowa, których nie sposób prawie wymówić bez radosnego uśmiechu? Czyż dla nas nie rok, ale dzień jeden życia pozostał jeszcze?
Pomimo to bosman zbliżył się do mnie ze szczególnym wyrazem twarzy i rzekł:
— Panie Kazallon, winszuję panu.
— Czy nowego roku?
— Nie, tylko rozpoczynającego się dnia, bo dziś będziemy jedli po raz ostatni w życiu.
Tak jest, nic nam nie zostało, a pomimo to, że każdy wiedział o zupełnem wyczerpaniu się zapasów żywności, kiedy o zwyczajnej godzinie odmówiono nam posiłku, byliśmy jakby piorunem rażeni! Nikt nie chciał wierzyć, iż skazani jesteśmy na ten post przymusowy!
Nad wieczorem uczułem gwałtowny kurcz żołądka, który następnie wywołał bolesne ziewanie, w dwie godziny potem wszystko przeszło.
Nazajutrz, to jest 2-go, ze zdziwieniem spostrzegłem, że nic mi nie dolega. Czułem w sobie niezmierną próżnię zarówno moralną jak fizyczną. Głowy ciężkiej i osłabionej nie mogę utrzymać na karku i doznaję ciągłego zawrotu, jak gdybym spoglądał w przepaść u nóg moich będącą.
Nie wszyscy jednak doznają tych samych objawów. Kilku z nas cierpi strasznie, szczególniej bosman i cieśla, których zawód wymaga większej ilości pożywienia.
Boleści zmuszają ich do mimowolnych krzyków i każdy z nich związał się mocno sznurem. A to dopiero drugi dzień. Ach! te pół funta sucharów, ta szczupła porcyjka, która wydawała się nam tak niewystarczającą, dziś w wyobraźni naszej dorosła olbrzymich rozmiarów, kiedy nic już nie pozostało! Ten kawałek suchara, gdyby nam teraz dano choć połowę, choć ćwiarteczkę, mógłby utrzymać nas przez kilka dni przy życiu! Tak, po okruszynie jedlibyśmy, powoli.
W oblężonem mieście, kiedy głód zapanuje, można jeszcze znaleźć na śmietniskach, w rynsztoku, w kącie jakim, kość nieogryzioną, korzonek w pomyjach wyrzucony i zaspokoić lub oszukać głód na chwilę.
Ale na tych deskach, tyle razy zmytych przez fale, gdzie już w każdą szparkę zaglądaliśmy, wyskrobali kąciki, w które wiatr mógł rzucić jakąś odrobinę chleba, na tych deskach, niema nic. Napróżno byłoby szukać.
Noce są strasznie długie, dłuższe niż dni. Napróżno pragnę od snu chwilowego choćby zapomnienia. Sen jeżeli zamyka nam oczy, to tylko w gorączkowem marzeniu, pełnem widziadeł.
Jednakże dziś w nocy, znużony, twardo przespałem kilka godzin. Nad ranem zbudził mnie hałas na tratwie. Wstałem i widzę na przodzie murzyna Jynxtropa, Owena, Flajpola, Wilsona, Burkego i Sandona, zgromadzonych w zaczepnej pozycyi.
Te łotry pochwycili narzędzia ciesielskie: siekiery, dłuta i młoty, któremi zagrażają kapitanowi, bosmanowi i cieśli.
Natychmiast przyłączyłem się do Kurtisa, za moim przykładem poszedł Falsten. Mamy tylko noże, pomimo to bronić się będziemy.
Owen z całą hałastrą zbliżył się ku nam. Są pijani. W nocy dobrali się do baryłki z wódką i prawie całą jej zawartość wypili.
Ale czegóż oni chcą?
Owen i Jynxtrop mniej pijani podburzają spojonych alkoholem majtków, żeby nas wymordowali.
— Precz z Kurtisem! — wołają. — W morze kapitana! Owen będzie dowódcą. Owen niech komenderuje.
Owen też podszczuwa całą szajkę, Jynxtrop służy mu tylko za pomocnika. Nienawiść tych dwóch ludzi względem oficerów wyszła teraz na jaw, bunt chociażby się udał, nie zmieni nic w naszem położeniu. Spiskowcy jednak nie zastanawiają się nad tem i uzbrojeni zbliżają się ku nam.
Kurtis podszedł i krzyknął:
— Rzucić broń!
— Śmierć kapitanowi! — wrzasnął Owen.
Nędznik znakami podburzał swoją szajkę, tymczasem Robert Kurtis, rozpychając pijanych, zbliżył się prosto ku niemu.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Precz z dowódcą na tratwie! wszyscy są tutaj równi.
Głupi szaleniec! Czyż nędza już nie zrównała nas wszystkich!
— Owenie — powtórzył kapitan — złóż broń!
— Ty sam się poddaj — odpowiedział Owen.
Walka rozpoczęła się. Owen i Wilson rzucili się na Kurtisa, odbijającego ciosy kawałkiem drąga, jednocześnie Burke i Flajpol wpadli na Falstena i bosmana. Przeciwko sobie miałem murzyna Jynxbropa, który chciał mnie zamordować toporem. Pochwyciłem go obydwoma rękami, ażeby powstrzymać uderzenie, ale łotr był silniejszy ode mnie. Po kilku chwilach widziałem, że nie dotrzymam mu placu, nagle Jynxtrop padł wznak na platformę, pociągając mnie za sobą. To Andrzej Letourneur, pochwyciwszy go za nogę, przewrócił w samą porę. Ta niespodziewana pomoc ocaliła mnie. Murzyn padając wypuścił broń, którą pochwyciłem, chcąc mu zmiażdżyć czaszkę... Andrzej z kolei powstrzymał mnie. Buntownicy schronili się na przód tratwy. Robert Kurtis, uniknąwszy ciosów, które mu chciał zadać Owen, porwał za siekierę i uderzył nią z całej siły. Owen odskoczył na bok i siekiera rozpłatała piersi Wilsonowi. Nędznik padł na wznak i zniknął w morzu poza tratwą.
— Ratujcie go! ratujcie go — zawołał bosman.
— Zabity — odpowiedział Daoulas.
— Właśnie dlatego — krzyknął bosman i zamilkł, nie dokończywszy rozpoczętego zdania.
Śmierć Wilsona położyła koniec walce, Flajpol i Burke, pijani do najwyższego stopnia upadli bez czucia. Pochwyciliśmy więc Jynxtropa i przywiązali u stóp masztu. Owena ujęli cieśla i bosman.
Kurtis z siekierą w ręku zbliżył się ku niemu.
— Módl się nędzniku, bo wybiła ostatnia twoja godzina.
— Widać, że pan masz wielki apetyt zjeść mnie — odrzekł Owen z całą bezczelnością.
Ta straszliwa odpowiedź ocaliła mu życie. Robert Kurtis odrzucił siekierę, którą chciał zabić Owena i blady ze wzruszenia usiadł na tyle tratwy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.