Przygody na okręcie „Chancellor“/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

5 grudnia. Dzień gorący. Grudzień pod szesnastym równoleżnikiem jest najpiękniejszym miesiącem lata.
Jeżeli wiatr nie ochłodzi promieni słońca, możemy spodziewać się szalonych upałów.
Morze jest ciągle wzburzone. Pudło w ¾ zatopione rozbija bałwany jak skała. Rozpryśnięte bałwany zalewają nas pianą jak gęstym deszczem.
Oto co zostało z »Chancellora«: trzy maszty z gniazdami, mały maszt przedni, na którym zawieszono łódkę, chcąc ją uchronić od porwania przez fale; dalej wystawka i czub przedni, połączone, wązką ramką poręczy.
Pokład zupełnie zatopiony.
Komunikacya pomiędzy gniazdami stała się bardzo trudną. Majtkowie tylko, pnąc się po linach, mogą przechodzić z jednego na drugie. Niżej pomiędzy masztami morze szumi jak na rafie i rozrywa powoli ściany okrętu, z których deski mają służyć do budowania tratwy.
Dla podróżnych, którzy schronili się na platformy, jest to okropne widowisko; słyszeć ten ocean ryczący, widzieć go huczącym o kilka stóp pod nogami.
Zresztą lepiej nie zastanawiać się nad tem, bo otchłań tak ciągnie ku sobie, tak kusi...
Pomimo to załoga, bez chwili odpoczynku pracuje nad budową drugiej tratwy. Użyto do tego wszystkich desek, masztów górnych i pod kierunkiem Kurtisa z całą skrupulatnością prowadzi się robota.
»Chancellor« nie porusza się i jak zapewnia kapitan może przez czas dłuższy utrzymać się w zawieszeniu pomiędzy dwiema wodami. Robert Kurtis nalega zatem, aby tratwę zbudować bez pośpiechu, o ile można jak najtrwalej.
Przeprawa będzie długa, bo najbliższy brzeg, to jest Guyana, znajduje się jeszcze o paręset mil od nas. Lepiej więc przebyć jeden dzień dłużej na masztach i zbudować statek, dający zupełną pewność. Wszyscy zgodziliśmy się na to.
Majtkowie znów nabrali otuchy i robota wykonywa się porządnie.
Jeden tylko stary marynarz, mający lat sześćdziesiąt, z brodą i włosami, osiwiałemi na pokładach, opiera się przeciw opuszczeniu »Chancellora«. Jest to Irlandczyk nazwiskiem O’Ready.
Właśnie bytem na wystawce, kiedy i on nadszedł.
— Proszę pana — odezwał się, żując najspokojniej prymkę, — koledzy są tego zdania, żeby opuścić okręt, ja zaś wcale nie mam ochoty. Dziewięć razy rozbiłem się, to jest cztery razy na pełnem morzu i pięć razy nad brzegami...
— Takie już moje rzemiosło... Ja się znam na tem doskonale... Otóż, niech mnie Bóg ciężko skarże, zawsze widziałem, że ci, którzy szukali ocalenia na tratwach lub łodziach, marnie ginęli... Dopóki okręt płynie, nie powinno się z niego uciekać. Więcej nic nie mam do powiedzenia.
Wyrzekłszy te słowa stary Irlandczyk, któremu zapewne szło o to tylko, ażeby dla spokoju sumienia wypowiedzieć co myśli, znów zamilkł, prawdopodobnie na długo, bo znany jest z małomówności.
Około trzeciej po południu zauważyłem, że Kear i Huntly żywo rozprawiają na przednim maszcie. Nafciarz silnie namawia do czegoś exkapitana, ten zaś zdaje się opierać, wskazując na stan nieba i morza.
Nareszcie po całogodzinnej naradzie, Silas Huntly spuścił się po linach na pokład i zniknął mi z oczów.
Nie przywiązując do tego żadnej wagi, poszedłem na platformę, gdzie rozmawialiśmy przez kilka godzin z pp. Letourneur, Falstenem i panią Herbey.
Około piątej spożyliśmy razem obiad, składający się z sucharów, mięsa suszonego i po pół szklanki wody na osobę.
Pani Kear, trawiona gorączką, nic nie je. Panna Herbey, chcąc sprawić jakąś ulgę, zwilża od czasu do czasu jej zaschłe wargi.
Nieszczęśliwa kobieta silnie cierpi i wątpię, ażeby długo jeszcze wytrzymała. Mąż ani razu nie dowiadywał się o nią. Tymczasem około szóstej zadałem sobie pytanie, czy serce nie poruszyło się w tym egoiście. Pan Kear zawołał na majtków, stojących na przodzie okrętu, prosząc, ażeby mu pomogli zejść z bocianiego gniazda. Czyżby chciał zobaczyć się z żoną, będącą na tylnym maszcie?
Majtkowie na razie udali, że nie słyszą. P. Kear nalega silniej i obiecuje zapłacić im za udzieloną pomoc.
Natychmiast dwóch majtków, Burke i Sandon, skoczyli na poręcz, dobiegli do tylnego masztu i wspięli się na gniazdo. Po przybyciu jednak na miejsce zaczęli się targować. Widocznie żądają zbyt wiele, a Kear zbyt mało daje.
Przez chwilę sądziłem, że pozostawią go na maszcie. Zgodzili się jednak i p. Kear dobył z trzosa paczkę dolarów, oddając jednemu z majtków, który uważnie przeliczył sumę i jak sądzę, wynosiła ona ze sto dolarów.
Chodzi o to, żeby spuścić pana Kear z masztu na przód okrętu. Burke i Sandon okręcili go powrozem, następnie przełożyli linę przez drąg i spuścili go na dół jak skrzynię, nie bez wielu figlów i szturchańców, które szczerze rozśmieszyły całą załogę.
Omyliłem się. Kear nie miał zupełnie zamiaru zobaczyć się z żoną. Pozostał wraz z Silasem Huntly na przodzie okrętu. Wkrótce potem straciłem ich z oczu.
Noc zapadła, wiatr uspokoił się, ale morze jest ciągle wzburzone. Księżyc, który wszedł około czwartej, niekiedy ukazuje się w przerwach pomiędzy chmurami, a czerwony odblask zwiastuje na jutro silny wiatr. Oby nieba dały, ażeby ten wiatr dął od północo-wschodu i popychał nas wciąż ku lądowi. Najmniejsza zmiana w kierunku byłaby dla nas szkodliwą, albowiem tratwa może płynąć tylko z wiatrem!
Robert Kurtis wszedł na platformę około ósmej. Widocznie stan nieba napełnia go niepokojem i chce odgadnąć, co będzie jutro.
Po półgodzinnej obserwacyi, zanim udał się na dół, uścisnął mi rękę w milczeniu i powrócił na wystawkę.
Daremnie starałem się usunąć na wązkiej przestrzeni, dla mnie zachowanej na platformie, złe przeczucia opanowały mną. Niepokoi mnie cisza w powietrzu, wydaje się ona podejrzaną. Niekiedy tylko powiew wiatru prześlizgnie się po linach, wydobywając z nich metaliczne dźwięki. Oprócz tego czuć coś na morzu. Silnie rozkołysanie, buja się jak gdyby pod wrażeniem odległej burzy. Około północy obłoki na chwilę rozsunęły się, przepuszczając blask księżyca i bałwany odbiły żywe jego światło, jak gdyby z otchłani rozlewające blask po falach.
Podniosłem się, rozglądając naokoło. Dziwna rzecz, na chwilę zdawało mi się, że ujrzałem ciemny punkcik, kołyszący się w oddali na wodzie. Nie może to być skała, bo widocznie poddaje się działaniu fali. Cóżby to było takiego?
Potem księżyc znów zniknął, ciemność głęboka otoczyła nas i usnąłem przytulony do masztu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.