Przygody na okręcie „Chancellor“/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLI.

8 stycznia. Całą noc czuwałem nad zwłokami, a p. Herbey modliła się za duszę zmarłego.
Kiedy dzień się ukazał, ciało zupełnie ostygło. Spieszyłem się... tak jest, spieszyłem się wrzucić je w morze. Prosiłem Roberta Kurtis, ażeby ani dopomógł spełnić ten smutny obowiązek. Ciało zawinięte w resztki podartego ubrania wrzucimy w wodę, z której już nigdy nie wypłynie.
Jak tylko zaczęło świtać, Robert Kurtis i ja przejrzeliśmy kieszenie zmarłego i zachowaliśmy różne drobiazgi, aby je oddać biednej matce, jeżeli cudem zostaniemy ocaleni. Przytem czynność tę odbywaliśmy bardzo ostrożnie, aby nas z załogi nikt nie spostrzegł. Kiedy poprawiałem ubranie, mające służyć za całun nieboszczykowi, mimowolnie wyrwał mi się okrzyk zgrozy.
Brakowało prawej nogi, którą ktoś w nocy odciął. Któż mógł popełnić taką profanacyę? Widocznie podczas nocy na chwilę zasnąłem i zbrodniarz skorzystał z tego.
Robert Kurtis spogląda naokoło okropnym wzrokiem, na pokładzie jednak wszystko spokojnie, ciszę przerywają tylko jęki zgłodniałych. Może nas szpiegują. Spiesznie więc rzućmy szczątki w morze, ażeby uniknąć okropniejszych jeszcze scen. Zmówiwszy kilka modlitw, wrzuciliśmy trupa w morze, które natychmiast go pochłonęło.
— Do kroćset piorunów! — rekinów dobrze karmią! — krzyknął murzyn Jynxtrop. Bosman w tej chwili stanął obok mnie.
— Widziałeś pan, nogę mu odjęli, niegodziwcy!
— Nogę... a tak!... Cóż robić? byli w prawie.
— Jakto w prawie?
— Mój panie, lepiej zjeść nieboszczyka, niż żywego.
Nie wiedząc co odpowiedzieć na te straszne słowa, uciekłem na tył statku.
Około jedenastej zrana niesłychane spotkało nas szczęście. Bosman, który w nocy zarzucił wędki, tym razem miał nadzwyczaj szczęśliwy połów. Wyciągnął trzy sztokfisze, z których każdy miał po jakie pięć ćwierci łokcia długości.
Zaledwie zdążył wyciągnąć ryby na pokład, już majtkowie się na nie rzucili. Kapitan, Falsten i ja z trudnością powstrzymaliśmy ich, chcąc zaprowadzić w podziale porządek.
Trzy ryby na 14 osób, to niewiele, każdy jednak dostał swoją cząstkę. Większość zjadła je surowo, żywcem prawie. Kurtis, Andrzej i panna Herbey zapalili ogień w kąciku tratwy i upiekli swoje porcyjki.
Pan Letourneur rzucił się jak wilk zgłodniały na swój kawałek ryby. Nie pojmuję jakim sposobem ten nieszczęśliwy człowiek żył dotąd, nie jedząc tak długo. Radość bosmana graniczy prawie z szaleństwem. Gdyby rybołówstwo podobnie udawało się dalej, ocalelibyśmy od głodowej śmierci.
Zawiązałem z nim gawędkę, zachęcając do nowych prób.
— Naturalnie — odpowiedział mi — będę dalej łowił ryby.
— Dlaczegóż pan teraz nie chcesz zarzucić wędki?
— A... teraz nie można, najlepiej w nocy, wielkie ryby najłatwiej się wtedy łapią, a muszę oszczędzać przynęty, tembardziej, że postąpiliśmy głupio, nie schowawszy ani kawałka ryby.
— Rzeczywiście jest to błąd nie do naprawienia.
— A jednak teraz udało się panu złapać kilka ryb bez przynęty?
— Owszem, miałem...
— I dobrą?
— Widać doskonałą, kiedy się na nią ryby biorą.
— Czy panu jeszcze co zostało?
— Tak.
Skromny posiłek przywrócił nam trochę sił, a z niemi i nadzieję. Rozmawiamy wesoło o rybołówstwie bosmana i nikomu przez myśl nawet nie przejdzie, ażeby na drugi raz równie mu się powieść nie miało. Widocznie losy stały się dla nas łaskawsze.
W umysłach naszych nastąpił przewrót, możemy mówić o przeszłości. Myśl przestała być przykutą do teraźniejszej chwili lub okropnej przyszłości, która nam zagraża. Falsten, Kurtis, Letourneurowie i ja przypomnieliśmy sobie straconych towarzyszy, szczegóły pożaru, zatonięcie statku, Ham-Rock, okropne wieszanie się na masztach, burzę i wszystkie te wypadki zdają nam się być bardzo odległemi.
Tak, wszystko to minęło, a my żyjemy jeszcze. Żyjemy! Jeżeli to się nazywa życiem! Z dwudziestu ośmiu pozostało nas 14, a wkrótce może będzie 13.
— Fatalna liczba — rzekł Letourneur.
W nocy z 8-go na 9-ty bosman na tyle tratwy znów zarzucił wędki i sam czuwał nad niemi, nie dowierzając nikomu.
Nad ranem przyszedłem do niego. Pałającemi oczami patrzył w głębię wód tak, że mnie nie spostrzegł.
Wziąłem go lekko za ramię. Odwrócił się.
— I cóż bosmanie?
— Cóż, przeklęte rekiny zjadły moją przynętę.
— A nie zostało jej już nic?
— Nic — odrzekł, ściskając mnie za rękę, — a czy wiesz pan czego to dowodzi? To dowodzi, że nigdy nie należy robić rzeczy w połowie.
Zatkałem mu ręką usta. Zrozumiałem!
Biedny Walter!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.