Przygody na okręcie „Chancellor“/LII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LII.

25 stycznia. Noc z 24-go na 25 była mglista i gorąca. Ta mgła dusi mnie. Zdaje się, że jedna zapałka wznieciłaby pożar w powietrzu. Tratwa stoi w miejscu, nie poruszając się zupełnie. Pytamy niekiedy samych siebie, czy ona płynie.
W nocy chciałem policzyć, ilu nas pozostało na pokładzie. Zdaje mi się, że jedenastu, nie mogę jednak zebrać myśli, żeby dorachować się tej liczby. Raz doszedłem do 10, to znów do 12, a jednak po śmierci Jynxtropa powinno być 11. Jutro będzie 10, bo ja umrę do tej pory.
Czuję, że zbliżam się do końca cierpień, bo całe życie maluje mi się we wspomnieniach. Kraj, przyjaciół, rodzinę, ujrzałem raz jeszcze w sennem marzeniu.
Nad ranem obudziłem się z tego snu chorobliwego, jeżeli można nazwać snem unicestwienie, w jakiem byłem pogrążony. Boże! przebacz mi, ale chcę już raz skończyć z tem wszystkiem.
Myśl ta wpiła się w mój mózg. Czuję jakąś ulgę, mówiąc sobie, że skończę jak tylko zechcę.
Powiedziałem o moim zamiarze Kurtisowi, z najzupełniejszym spokojem umysłu. Kapitan kiwnął głową potakująco. — Ja nie zabiję się, rzekł, byłoby to ucieczką z placu boju. Jeżeli śmierć nie zabierze mnie wcześniej, aniżeli moich towarzyszów, pozostanę na tratwie do ostatniej chwili.
Mgła ciągle w powietrzu. Płyniemy wśród szarej atmosfery. Nie widać nawet powierzchni wody. Ponad oceanem unoszą się chmury zasłaniające słońce.
Około 7-mej zdawało mi się, że słyszę krzyk ptaków nad głową. Kurtis chciwie też nadsłuchiwał.
Krzyk powtórzył się trzy razy. Za ostatnim razem zbliżyłem się i słyszę kapitana szepcącego:
— Ptaki! Więc ziemia jest gdzieś w pobliżu. — Kurtis jeszcze wierzy, że ziemia istnieje? Ja przestałem w to wierzyć. Już niema lądów ani wysp. Kula ziemska jest tylko płynną sferoidą, jak w drugiej formacyi.
Pomimo to oczekiwałem z niecierpliwością na wzniesienie się mgły. Nie dlatego, żebym miał łudzić się myślą ujrzenia ziemi, ale gniewa mnie to, że jakaś nadzieja szalona dokucza i chciałbym się jej pozbyć.
Dopiero około 11-tej mgła zaczęła ustępować. Przez szerokie płaty widzę lazur niebios. Żywe promienie słońca kłują nas jak rozpalone żelazo. Niższe warstwy mgły trzymają się jeszcze, zasłaniając zupełnie widnokrąg.
Przez całe pół godziny mgły nas jeszcze otaczały, z trudnością opadając, bo wiatr zupełnie ustał.
Nareszcie słońce w całym blasku oczyściło powierzchnię oceanu i rozjaśniło szeroką przestrzeń. Horyzont ukazał się.
I dziś, jak od sześciu tygodni stanowi on linię ciągłą i kulistą, na której się niebo łączy z wodą.
Robert Kurtis obejrzał się wkoło, nic nie mówiąc. Ach! żałuję go szczerze, bo z nas wszystkich jemu tylko nie wolno skończyć kiedy zechce. Ja umrę jutro i jeżeli śmierć nie przyjdzie do mnie, pójdę naprzeciw niej.
Co do towarzyszy, nie wiem, czy jeszcze żyją, bo od wielu już dni nie widziałem się z nimi.
Noc zapadła. Nie zasnąłem ani na chwilę. Około drugiej pragnienie sprawiło mi tak okropne boleści, że nie mogłem wstrzymać się od krzyku. Jakto! więc przed śmiercią nie mam sobie pozwolić ostatniej rozkoszy, ugasić żar co piersi pali?
Tak! napiję się krwi mojej w braku cudzej! Wiem, że to nie doprowadzi do niczego, ale przynajmniej na chwilę uspokoję boleści.
Zaledwie powziąłem tę myśl, już ją spełniłem. Otworzyłem scyzoryk, obnażyłem ramię i silnem pociągnięciem przeciąłem sobie żyłę. Krew spływa po kropli i gaszę pragnienie tem źródłem życia.
Krew wraca we mnie i na chwilę uspokaja męczarnie.
Jakże trudno doczekać jutra! Równo z dniem gęsta mgła znów zaciemniła krąg, którego środkiem jest tratwa. Mgła pali jak kłęby ciepła, buchające z ogniska.
Dziś już ostatni dzień mojego życia. Zanim umrę chciałbym uściskać dłoń przyjaciela. Kurtis jest blizko. Zawlokłem się do niego i wziąłem za rękę.
Zrozumiał mnie i wie, iż jest to pożegnanie i zdaje się, że ostatnią iskierką nadziei pragnie mnie powstrzymać.
Szkoda czasu. Chciałbym, ale nie śmiem zobaczyć się jeszcze z Letourneurami i z miss Herbey! Ta dziewczyna odgadłaby postanowienie z oczów moich! Mówiłaby o Bogu! o drugiem życiu, które mnie czeka. Czeka, kiedy już nie mam odwagi! Boże mój! racz przebaczyć biednemu.
Powróciłem na tył tratwy i po długich wysileniach stanąłem przy maszcie. Ostatni raz przebiegłem wzrokiem to nielitościwe morze, ten horyzont wiecznie jednostajny!
Gdybym teraz ujrzał ziemię lub żagiel nad falami, sądziłbym, że jestem igraszką złudzenia.
Morze puste!
Już 10-ta rano. Czas skończyć. Kurcze głodowe, kolki z pragnienia wzmogły się tak, że rozdzierają mi wnętrzności.
Instynkt zachowawczy zgasł we mnie. Za chwilę skończę... Boże mój, miej litość nade mną!
Ktoś zaczyna mówić, poznaję głos Daoulasa. Cieśla jest obok Kurtisa.
— Kapitanie — rzekł — trzeba rzucić losy.
Miałem już skoczyć w morze, ale wstrzymałem się. Dlaczego? nie wiem, ale powróciłem na tył tratwy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.