Przygody Jurka w Afryce/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Przygody Jurka w Afryce
Wydawca Janina Kwiatkowska
Data wyd. 1932
Druk Zakłady graficzne „POLSKA ZJEDNOCZONA“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
PIERWSZY DZIEŃ W AFRYCE.

Grand-Bassam jest portem francuskiej kolonji na Wybrzeżu Kości Słoniowej, która się znajduje nad brzegami Zatoki Gwinejskiej pomiędzy należącem do Anglji Złotem Wybrzeżem od wschodu, a niezależną rzeczpospolitą murzyńską — Liberją — od zachodu.
Wybrzeże Kości Słoniowej należy do najbogatszych posiadłości Francji. Lasy mahoniowe i innych gatunków drogich drzew, plantacje kawy, kakao, ananasów, bananów, orzechów ziemnych i drzew „karite“, których owoce dostarczają poszukiwanego w Europie i Ameryce tłuszczu, używanego dla fabrykacji mydła i roślinnego „masła“, gaje kokosowe i obfitość zwierzyny stanowią bogactwo kolonji.
Liczne domy handlowe skupują tu towary i wywożą do Francji lub Ameryki. Ludność murzyńska, należąca do różnych szczepów, noszących nazwy Aszanti, Banga, Bodo i Guru, słynie ze swej zamożności, gdyż biali ludzie chętnie kupują naturalne bogactwa ich kraju.
Grand-Bassam — to niewielkie, liczące około dziesięciu tysięcy mieszkańców miasteczko nadmorskie. Szerokie ulice, obsadzone eukaliptusowemi i mangowemi drzewami, zbiegają ku morzu.
Małe, tonące w ogrodach, zacienione wille mają przytulny i malowniczy wygląd.
W środku miasta zbudowano jednopiętrowy, lekki gmach dworca, skąd biegnie droga żelazna do Bingerville, gdzie mieszka w swym pałacu gubernator i gdzie się mieszczą wszystkie urzędy, a stąd — do Buake, do granicy południowego Sudanu.
Na placu i na ulicach panuje tu ciągłe ożywienie.
Barwny tłum tuziemców — w białych „bubu“ — długich, lekkich szlafrokach, kobiet w jaskrawych sukniach i fantazyjnie owiniętych dokoła głowy wzorzystych chustach, tam i sam zupełnie niemal nadzy murzyni, przybywający z dżungli, europejczycy i Amerykanie w białych strojach i korkowych hełmach — zapełniał chodniki, kawiarnie i duży plac, gdzie codziennie odbywał się jarmark.
Ulicami mknęły samochody lub sunęły wozy, ciągnione przez małe, senne woły.
Od portu dobiegały basowe lub jękliwe poryki syren okrętowych, brzęk i łoskot parowych kranów, gwar tłumu tragarzy i turkot wózków, toczących się po długiem molo, przy którem stały parowce, przypływające z Europy lub odpływające do Ameryki.
Pożegnawszy oficerów statku, pan Waniewski z synkiem pojechali do willi, gdzie mieściło się biuro inżyniera.
— Musimy dziś dobrze wypocząć, bo jutro pojedziemy razem do tartaku — mówił pan Bolesław. — Mamy przed sobą około dwustu kilometrów w stronę granicy liberyjskiej. Marna to, męcząca droga!
W willi, gdzie mieszkał inżynier, wszystko zajmowało i zaciekawiało Jurka. Kucharz — murzyn Dodo, taki również czarny lokaj — Herkules, stale roześmiana praczka Ini i chłopak-ogrodnik Bas — ucieszyli się z przyjazdu swego „mussu“, jak nazywali pana Waniewskiego.
Herkules, olbrzymi, barczysty murzyn Guru, oprowadzał Jurka po całym domu i ogrodzie, bez przerwy opowiadając i co chwila wybuchając wesołym, beztroskim śmiechem.
Lokaj pokazał chłopakowi skóry zabitych lwów, lampartów, hijen i antylop, czaszki słoni i hipopotamów, pióra barwnych ptaków, szafkę z bronią ojca, jego zbiory dywaników, tkanin, masek, łuków i strzał murzyńskich, biurko mahoniowe, oparte na czterech prawdziwych nogach słoniowych, świeczniki z kłów hipopotamów i wiele innych, niezwykłych i ciekawych przedmiotów.
Zdziwił się Jurek, zobaczywszy łóżko, stojące pod namiotem z cienkiej siatki.
— O! — zawołał Herkules, spostrzegłszy zdumienie chłopaka. — Gdyby nie być siatka, mały „mussu“ nie być spać...
— Dlaczego? — spytał Jurek, patrząc na poczciwą, figlarną twarz olbrzyma.
— O - ! — powtórzył murzyn. — Mały „mussu“ jeszcze nie wiedzieć, że w Grand-Bassam i w dżungli... bzz.... bzz... bzz wiele, wiele!...
— Komarów? — domyślił się Jurek.
— Tak! Moskity!... — przytaknął Herkules. — Chmara moskitów...
Kucharz Dodo poczęstował naszych podróżników doskonałym obiadem, podczas którego pan Waniewski i Jurek przełknęli po pastylce chiny, aby nie zapaść na malarję — straszną chorobę, trapiącą ludność podzwrotnikowych krajów.
Wybrzeże Kości Słoniowej leży blisko od równika, i malarja jest tu bardzo rozpowszechnioną chorobą. Wielu już Europejczyków przypłaciło śmiercią swój pobyt w dżungli afrykańskiej, zapadłszy na malarję.
Napiwszy się kawy, Jurek w towarzystwie miłego Herkulesa poszedł na miasto. Wszystko mu się tu podobało, a szczególnie murzyni. Uśmiechali się do niego i mówili coś łagodnym, nieco zachrypłym głosem. Czarne, błyszczące ich twarze i wesołe oczy miały dziecinny wyraz. Chłopak nie spotkał ani jednego smutnego lub rozgniewanego murzyna. Śmiali się, śpiewali, tańczyli i żartowali. Tłumy małych golasków, z przepaskami na biodrach, bawiły się i figlowały na bulwarach i w parku nad brzegiem laguny.
Wszystko — domy, drzewa, morze i ludzie pławili się w złotem, skwarnem słońcu.
Świergotały i goniły się ze szczebiotem drobne, różnokolorowe kolibri afrykańskie, skrzeczały granatowe, połyskujące niby metal drozdy, fruwały barwne motyle i śmigały zielone i koralowe jaszczurki, polując na muchy i żuki.
Jurek czuł wielką radość. Był wdzięczny tatusiowi, że wziął go ze sobą do Afryki, gdzie było tyle słońca i ciekawych, nigdy niewidzianych rzeczy!
Tu wszystko działo się inaczej, niż w Europie.
Ledwie słońce zaszło, zapadła noc.
Na czarnem niebie paliły się ogromne, jasne gwiazdy.
Pan Waniewski wskazał chłopakowi pewną konstelację i rzekł:
— Tego gwiazdozbioru w Europie nie ujrzysz, mój synku! Jest to „Krzyż Południowy“, którym się kierowali niegdyś wielcy, odważni żeglarze, odkrywający Amerykę... Zapamiętaj go sobie dobrze!
Po lekkim posiłku udali się obaj na spoczynek.
Herkules zgasił lampę w pokoju i, otworzywszy okno, zapalił szyszkę eukaliptusową. Tliła się, wydzielając obfity, wonny dym.
— Moskity, duże pająki, jaszczurki nie lubić eukaliptus, uciekać czemprędzej... Herkules zamykać okno ramą siatkową... mówić „dobranoc“, a mały „mussu“ spać — chrr... chrr!...
Murzyn wybuchnął głośnym śmiechem i jął przyrządzać posłanie dla Jurka, bez przerwy opowiadając o dużych nietoperzach, latających na dworze, o gryzących pająkach i jaszczurkach, które wypuszczają ostry płyn, parzący skórę.
Gadałby tak przez całą noc, lecz pan Bolesław krzyknął z sąsiedniego pokoju:
— Hej, Herkules! Zagadasz mi syna na śmierć, a przecież chłopak powinien się wyspać!
Murzyn zatkał sobie usta dłonią i, śmiejąc się oczyma, wyszedł, szepnąwszy:
— Dobranoc! Mały mussu... chrr... chrr... chrr...
Wesoły, dobroduszny Herkules zgadł.
Jurek ledwie głową dotknął poduszki, zachrapał.
Znużyła go trwająca dwa tygodnie podróż morska.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.