Przygoda/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Przygoda
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Z. DROMLEWICZOWA
PRZYGODA
POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY
z ilustracjami
WARSZAWA 1933
NAKŁADEM KSIĘGARNI J.PRZEWORSKIEGO
Druk. „Floryda“, Warszawa, Leszno 65; tel. 11-69-07.




ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Leżeli we trójkę nad brzegiem rzeki i rozmawiali o Hausnerze. Co też myślał, co czuł, gdy znalazł się bezradny i samotny wśród obojętnych fal? Czy przypuszczał, że jednak zostanie w ostatniej chwili uratowany, że ujrzy jeszcze ziemię i bliskich ludzi? Czy żałował swego czynu? Czy odważy się kiedykolwiek jeszcze na podobne przedsięwzięcie?
— Jabym już potem wszystkiem nie poleciała, — przyznała się Janka, przesypując piasek z jednej ręki do drugiej.
Ludwik uśmiechnął się lekceważąco.
— Naturalnie, widać jednak zaraz, że jesteś dziewczyna.
— A cóż to ma wspólnego? — oburzyła się Janka.
— Jednak dziewczynę łatwiej tchórz oblatuje, — stwierdził Ludwik.
— E, — syknęła pogardliwie Janka. — Albo to prawda? Czy to mało odważnych kobiet-lotniczek na świecie? Czytałam sama, że dwie kobiety zginęły, usiłując przelecieć ocean. A ta, co teraz przeleciała Atlantyk, a „dziewczyna z nieba”? Zapomniałeś?
Argumenty Janki były zawsze logiczne i należało im przyznać słuszność.
Mimo to, Ludwik nie ustąpił.
— Tak, ale…
Janka też nie dała za wygraną.
— Ale co?
Tym razem na pomoc Ludwikowi podążył Antoś.
— Kobiety są może odważne, ale mniej ambitne. — zdecydował.
— O! — zaprotestowała głośno Janka.
— Nie miałem na myśli ciebie. Ty jesteś ambitna, — dodał uprzejmie i pośpiesznie Antoś, mówię o ogóle kobiet, a zwłaszcza dziewczynek.
— To nieprawda, dziewczynki jeżeli sobie coś postanowią, to napewno prędzej osiągną swój cel, niż chłopcy.
— Wprawdzie w to wątpię, ale przypuśćmy że tak. To nie wystarcza jednak, przedtem trzeba coś postanowić, a wy właśnie rzadko coś postanawiacie.
— Jakto?
— Tak, dziewczyny nie mają prawie żadnych pragnień, albo miewają je bardzo rzadko.
— To nieprawda.
— Pomyśl dobrze, a przekonasz się, że mam słuszność. O czem myślą naogół dziewczyny; o ładnych sukniach, o balach, o tańcach i o innych głupstwach.
— O, przepraszam cię, a o czem myślą twoi mądrzy, dorastający chłopcy? O wąsach, których nie mogą się doczekać, o mundurach wojskowych, o laurach sportowych.
— Jeżeli myślą o laurach sportowych, to już dobrze, — przerwał Antoś.
— Dlaczego?
— Bo to dowód ambicji.
— E, taka sobie ambicyjka.
— Każdy powinien działać w swoim zakresie. To co robi, robić jaknajlepiej.
— Mówisz jak kaznodzieja.
— Przestańcie się kłócić, — zauważył Ludwik, zapominając, że to on właśnie był powodem dyskusji. — Rozmaite są dziewczyny, rozmaici są chłopcy.
Z tym ostatnim poglądem zgodzili się wszyscy. Przez chwilę leżeli spokojnie, w zgodnem milczeniu.
Potem Antoś zerwał się jak szalony, fiknął kozła w tył, fiknął kozła w przód, otrząsnął głowę z piasku i pobiegł do wody. Tam zrobił raz i drugi nurka i śmiałymi, lekkimi ruchami popłynął naprzód.
Gdy w kilkanaście minut później powrócił na brzeg, wyglądał świeżo i nadzwyczaj wesoło. Jego dobry humor wyładowywał się w pogardliwem potrącaniu nóg Ludwika i Janki:
— Ruszcie się trochę, — komenderował. — Od godziny leżycie bez ruchu. Obrzydliwość bierze, gdy się na was patrzy.
— Lubię tak patrzeć do góry, w niebo, i leżeć nieruchomo.
— Leniuchy, wstrętne leniuchy poprostu, — zdecydował Antoś, który nie umiał nigdy usiedzieć dłużej jak pięć minut, w jednem miejscu.
— Wiercipięta, — odpowiedział sennym głosem Ludwik.
— Ta zniewaga krwi wymaga! — krzyknął Antoś groźnie.
— Nie błaznuj, Antek, — upomniała go Janka, lecz bezskutecznie. Antek znajdował się w „transie“. Ukląkł obok Janki i wymachując ręką, deklamował z patosem:
— O, jakże boleśnie zraniłaś mnie w samo serce, cudna pani! Czy widzisz jak krwią serdeczną się oblewam? Nie widzisz tego okrutna? Czy mam wyrwać serce z głębi piersi i rzucić do twych nóg, o piękna? Powiedz, rzuć choćby jedno słowo nieszczęsnemu rycerzowi, który kona w męczarniach, spójrz na twego niewolnika, który tarza się u twoich smukłych nóg.
Ukończywszy tę przemowę, Antoś z całym realizmem zaczął się tarzać u nóg, pogardliwie milczącej, Janki.
Gdy jednak w ten sposób również nie osiągnął łaski w jej oczach, wówczas spojrzał na nią współczująco i zmienił ton.
— A może nie czujesz się godną moich uwielbień? — pytał łagodnie. — Może obawiasz się, że twoje smukłe nogi noszą jeszcze ślady długich wczorajszych spacerów i nie grzeszą zbytnią czystością. Może czujesz, że nie jesteś cudną damą, a głupią pensjonarką trzeciej klasy.
— Czwartej! — poprawiła mimowoli Janka, a poprawka ta wywołała szalony wybuch śmiechu rozradowanego Antosia i lekki uśmiech Ludwika.
— Ach ach, cudownie! Sama przyznajesz, że jesteś głupią pensjonarką, upierasz się tylko co do klasy, nie trzecia, a czwarta. Brawo Janka!
— Doprawdy, jakiś ty dziecinny, Antku.
— Zaraz spoważnieję, wystarczy popatrzeć na wasze pełne mądrości miny.
— A pewnie należałoby spoważnieć, minęła już połowa wakacji.
— Teraz trafiłaś. Teraz spoważnieję napewno. Gdy tylko pomyślę o lekcjach algebry, lub łaciny, to wystarczy, abym przestał się śmiać na całe pół godziny.
— A widzisz!
— Nic nie widzę, a raczej widzę, że trzeba tę drugą połowę wykorzystać w pełni.
— Nie mam nic przeciwko temu — mruknął Ludwik.
— O ile, naturalnie, nie nazywasz używaniem — fikania kozłów i błaznowania na potęgę — zastrzegła się rozsądnie Janka.
— Strasznie jesteś poważna moja miła, ta czwarta klasa źle na ciebie podziałała, ale nie obawiaj się, nie chcę błaznować. Chciałbym poprostu, abyśmy przeżyli coś nadzwyczajnego, coś wyjątkowego, jakąś niezwykłą przygodę. Bo właściwie to nasze wakacje mijają przyjemnie, ale tak jakoś zwyczajnie.
— Ja się nie nudziłam — oświadczyła krótko Janka.
— Tak, ty nie nudzisz się nigdy — przyznał Antoś.
Była to prawda: Janka poprostu nie umiała się nudzić. Wynajdywała sobie zawsze jakieś zajęcie, które ją interesowało. Tego lata z zapałem fotografowała i odbijała fotografje.
— Tak, ty nie nudzisz się nigdy, ale musisz przyznać, że też nie robiłaś nic nadzwyczajnego, sfotografowałaś wszystkich ludzi wokoło, wszystkie widoki i to wszystko.
— Sam mówiłeś, że każdy powinien działać we własnym zakresie, a ostatecznie nic innego nie było tu do roboty — powiedziała Janka, urażona nieco oświadczeniem Antosia — tyś także nie robił nic mądrego, bo te trochę roślin, które uzbierałeś nie przynoszą ci wielkiego zaszczytu.
— Wiem, przyznaję i dlatego marzę o jakiejś nadzwyczajnej przygodzie — westchnął Antoś — ale pewnie nic z tego nie będzie i wszystko skończy się na marzeniach.
Przez chwilę leżeli w milczeniu.
— Wiecie — przerwał ciszę Ludwik — podobno sprowadzili się do pałacu Czarnockich, może tam są jakie dzieci, z któremi można się zaprzyjaźnić.
— Łatwo szafujesz przyjaźnią — zawołał Antoś wesoło.
— Tak tylko powiedziałem, miałem na myśli słowo poznać — tłomaczył się Ludwik.
— Nie wiem czy będzie tam ktoś godny poznawania się — rzuciła pogardliwie Janka.
— Dlaczego tak myślisz, tyle razy żałowałaś, że niema w okolicy żadnej dziewczyny, jakgdyby ci źle było z nami, a teraz, gdy zdarza się okazja…
— A skąd wiesz, że tam jest dziewczynka?
— Słyszałem, wiem zresztą, że p. Czarnocki ma córkę.
— Może ma trzy lata.
— Nie, zdaje mi się, że jest w naszym wieku.
— Cóż z tego? Napewno jest to jakaś wystrojona panna pałacowa. Pewnie nosi wykrochmalone, białe sukienki i kolorowe szarfy. Nie znoszę takich lalek.
Janka spojrzała na swoją skromną, perkalikową suknię, która znajdowała się w pobliżu, rozwieszona na krzaku, gdyż przed przebraniem się w kąpielowy kostjum, Janka zamoczyła ją nieostrożnie w wodzie i uśmiechnęła się lekceważąco, myśląc o wystrojonej, nieznanej dziewczynce z pałacu.
— Jaka szkoda, że nie jesteśmy mali, jak kiedyś — westchnął komicznie Atoś.
— Dlaczego?
— Bo wtedy wystarczało, że bawiliśmy się w Indyan, lub w poszukiwanie złota i już wydawało nam się, że przeżywamy niezwykłą przygodę.
— Łódka jedzie w naszą stronę — zawołał Ludwik.
Spojrzeli w stronę rzeki. Niedaleko rzeki płynęła powoli wąska łódź. W łodzi stał niewielki chłopiec o gęstych, kędzierzawych włosach i wiosłował jednym wiosłem. Duży, bronzowy pies znajdował się w głębi łodzi i rozglądał się wokoło z melancholijnym spokojem.
— Kto to być może? — spytała Janka.
— Nie wiem, w każdym razie ktoś obcy.
— Nie widziałem tu nigdy ani tego chłopca, ani tego psa.
— Popłyńmy w tamtą stronę — zaproponował Antoś.
Lecz Janka zatrzymała go.
— Zostań, pomyśli jeszcze, że nam zależy, aby się dowiedzieć kto on taki.
— Zresztą płynie wyraźnie do brzegu.
Chłopiec w łódce kiwnął kilka razy ręką, najwidoczniej w ich stronę.
— To do nas — powiedział Ludwik, a Antoś, najbardziej towarzyski z całej trójki, pospiesznie odpowiedział takimiż sygnałami.
Łódka znajdowała się blizko brzegu. Widać już było dokładnie szczupłą postać chłopca w wyrosniętem marynarskim ubraniu i jego zabłocone, bose nogi.
— Słuchajcie — zawołał chłopiec cienkim głosem — czy chcecie zapoznać się ze mną, bo mi się strasznie nudzi? Jeżeli nie, to jadę z powrotem, a jeżeli tak, to dobijam do brzegu.
— Dobijaj do brzegu — zawołał Antoś pospiesznie, jakby w obawie, że Janka i Ludwik mogą być innego zdania.
Lecz oni również chcieli poznać obcego chłopca. Janka zmieniła swą niedbałą pozę, a Ludwik oparł głowę na rękach, patrząc z zainteresowaniem na łódkę i jej właściciela.
Łódka zatrzymała się. Chłopiec wyskoczył zręcznie. Pies wyskoczył również i z radosnem szczekaniem biegł naprzód.
Lecz chłopiec zatrzymał się. Spojrzał na psa surowo.
— Nie wolno tak, Iks. Wracaj i pilnuj łódki.
Pies, zwany Iksem, zawahał się, zatrzymał, wreszcie posłuchał polecenia i pokornie spoczął przy łódce.
— Pies nazywa się Iks — szepnął Ludwik rozbawiony.
— Komiczny jakiś chłopak — zdecydowała Janka.
Komiczny chłopak znajdował się już obok nich.
— Jesteście pewnie dziećmi inżyniera leśnego — powiedział.
— Tak, oni są dziećmi inżyniera — informował skwapliwie i uprzejmie Antoś, a ja jestem jego siostrzeńcem. A ty, kto jesteś.
— Ja jestem Karolinka.
— Jakto — przerwała Janka ze zdumieniem. Jakto? Karolinka?
— No tak. Ach, pewnie myśleliście, że jestem chłopcem? Nie, to tylko ubranie.
— To ty jesteś dziewczyna? — zapytał rozczarowany trochę Ludwik.
— No tak, naturalnie, że jestem dziewczyną.
— To dlaczego chodzisz ubrana po męsku?
— Bo nie miałam pod ręką sukni, — wyjaśniła dziewczynka ze spokojem, — więc tymczasem wzięłam ubranie mego młodszego brata.
— Nie miałaś sukni pod ręką?
— Nie miałam, — powtórzyła Karolinka, ze spokojem, jakby mówiła o czemś najbardziej naturalnem na świecie, — nie miałam, bo panna Anna schowała mi ją, abym za karę nie mogła nigdzie wyjść. Włożyłam więc ubranie Jasia, wydostałam się przez okno i jestem.
— Karolinko, podobasz mi się! — wykrzyknął Antoś.
— A za co cię ukarała?
— Naturalnie za głupstwo. Wyjechałam, dziś rano, sama autem, wcale niedaleko, może sto kroków za bramę. Tego mi robić nie wolno. Wiem sama, że nie powinnam, bo już nawet obiecałam to ojcu, ale dziś nie mogłam się oprzeć. Auto stało samo w garażu. Nie pojechałam daleko, broń Boże, maleńki kawałeczek, tylko tyle, aby spróbować, czy jeszcze umiem. Ale panna Anna jest formalistką, mówi, że na takim małym kawałeczku też może wydarzyć się nieszczęście.
— To ty umiesz prowadzić auto? — zapytał Ludwik, zapalony wielbiciel aut, motocykli i rowerów.
— No, jeżeli jadę, to chyba umiem. Poprzedni szofer nauczył mnie wszystkiego. Ten, niestety, nie chce się ze mną zadawać, — westchnęła Karolinka.
Cała ta opowieść wydała się Jance dziwnie nieprawdopodobną. Przecież w okolicy było tylko jedne, jedyne auto.
— A gdzie mieszkacie? — zapytała.
Ruchem bardzo opalonej i podrapanej ręki dziewczynka wskazała na, widoczną między drzewami, rosnącemi po drugiej strony rzeki, wieżyczkę.
— Tam — powiedziała krótko.
— W pałacu?
— Przyjechaliście z wizytą do administratora?
— Nie, przyjechaliśmy na kilka tygodni do nas.
A widząc zdziwienie dzieci dodała wyjaśniająco:
— Pałac jest przecież nasz.
— To ty jesteś córką pana Czarnockiego?
— No tak, mówiłam wam przecież, że jestem Karolinka.
— Karolinka z pałacu — uzupełnił Antoś i roześmiał się.
Teraz doprawdy tarzał się niemal po piasku, nie mogąc pohamować swej wesołości.
Karolinka patrzyła na niego zdziwiona, nie wiedząc, czy się ma śmiać także, czy gniewać.
— Cóż w tem komicznego? — zapytała wreszcie.
Antoś nie mógł się uspokoić.
— Bo widzisz mówiliśmy o tobie niedawno.
— O mnie?
— Tak, naturalnie nie wiedzieliśmy wcale, że to ty i że nazywasz się Karolinka. Mówiliśmy o tem, że podobno przyjechali właściciele pałacu i myśleliśmy, czy są tam dzieci i jakie? Pocieszałem Jankę, że nareszcie pozna może dziewczynkę, bo tu niema zupełnie znajomych dziewczyn i wiecznie musi przebywać z nami. A wiesz, co Janka powiedziała? Że nie chce wcale mieć do czynienia z taką lalką, z pałacu, w białej, nakrochmalonej, sukni z kolorową szarfą.
— Tak.
Karolinka spojrzała na swoje zbyt krótkie, powalane spodnie, które ukazywały nogi pochlapane błotem i podrapane. Nie przypominały one rzeczywiście niczem białej sukni, ani nawet kolorowej szarfy.
— Tak — powtórzył Antoś — wymuskana lala zjawia się nagle obłocona i potargana, w ubraniu młodszego brata. Wiesz, Karolinko, podobasz mi się.
— Wy mi się też podobacie!
— To, jeżeli chcesz, możemy się spotykać — zaproponowała Janka.
Antoś spojrzał na nią z uznaniem. Zwykle Janka zaznajamiała się dosyć trudno, lecz widocznie Karolinka posiadała sztukę łatwego zdobywania serc. Nie powiedziała właściwie nic ciekawego, nie zrobiła nic nadzwyczajnego, a jednak samo jej zjawienie się wywarło takie wrażenie, jakgdyby stało się coś niezwykłego. Tegoż uczucia doznała także Janka.
— Świetnie — odpowiedziała natychmiast Karolinka. — Spotkamy się. Wiecie co, przyjdźcie do mnie dziś, zaraz po obiedzie. Chcecie?
— Dobrze — zgodził się Antoś, w imieniu wszystkich — przyjdziemy zaraz po obiedzie.
— A teraz muszę uciec. Nie mogę zostawić Jasia, na tak długo, samego. Do widzenia.
Ruchem pełnym wdzięku Karolinka posłała Jance powietrznego całusa i wskoczyła do łódki.
— Zapomniałam wam przedstawić mego psa Iksa — zawołała. — Jest to bardzo miły, psi gentleman. Nazwałam go Iksem, bo mi przyjemniej rozwiązywać zadania algebraiczne, gdy o nim pomyślę.
Pies Iks, wiedząc, że to o nim mowa, szczeknął porozumiewawczo kilka razy.
— Zabawna dziewczyna — powiedziała Janka.
— Ale bardzo miła — z zapałem zawołał Antoś.
— Tak, bardzo miła — potwierdził Ludwik.
Łódka odpłynęła od brzegu.





ROZDZIAŁ DRUGI.

— Najprzyjemniej marzy się tutaj — wyjaśniała Karolinka, prowadząc swoich gości po parku i zatrzymując się przy brzozowym mostku. Mostek był zawieszony ponad nieruchomą wodą, pokrytą zielonkawą „rzęsą“.
— Najładniej jest tu w nocy, gdy księżyc świeci wysoko i odbija się w wodzie. Musicie przyjść do mnie kiedyś wieczorem, zobaczycie jak wtedy wszystko wygląda inaczej, drzewa kołyszą się jakoś tajemniczo, w ciemnościach bieleje tylko ten mostek. Lubię wtedy najbardziej usiąść tu, na tej ławce i marzyć.
— O czem marzysz? — zapytał Ludwik.
— Och, chciałbyś odrazu wszystko wiedzieć — roześmiała się Karolinka — nie mogę przecież wszystkiego opowiadać. Zresztą, czy to można tak, jednem słowem ująć. Marzę zawsze o niezwykłych przygodach.
— Ja też — zawołał Antoś.
— Tak, ale czy zdarza się aby dzieci miewały naprawdę niezwykłe przygody? — mówiła Karolinka ze smutkiem. — Nie! To tylko w książkach tak bywa że wciąż zdarza się coś nadzwyczajnego. Tylko w książkach dzieci ratują majątek rodzicom, ocalają młodsze rodzeństwo z płomieni, wydobywają tonących. Ale naprawdę to przecież nie tonie się, ani nie pali się codzień.
— Tak — potwierdził Antoś z rozpaczą w głosie — nie tonie się, ani nie pali się codzień. Co ty będziesz, wobec tego, biedna Karolinko robiła na świecie?
Karolinka spojrzała na niego i roześmiała się. Mimo to ciągnęła dalej:
— W książkach i w kinie zdarzają się takie wspaniałe historje. Ale w życiu…
— No, powiedz sama, Janko, co w życiu może się zdarzyć ciekawego naprawdę?
Janka zamyśliła się.
— Niekiedy wydaje mi się, że w życiu zdarzają się rozmaite ciekawe sprawy, nawet w naszem życiu, tylko my ich wcale nie zauważamy.
— Możliwe, ale jabym chciała, aby nam się wydarzyło coś takiego, cobym zauważyła odrazu. Coś ciekawego, coś zupełnie nadzwyczajnego.
— Ale co takiego? — zapytał Ludwik, który jako najbardziej praktyczny i uznający przedewszystkiem rzeczy konkretne, poczuł lekkie znudzenie podczas tego, jak uważał, „bujania w obłokach“.
— Gdybym to wiedziała! Nie wiem właśnie! Niekiedy myślę o tem, jakby to było dobrze, gdyby nagle ukazał się jakiś obcy pan.
— Pan — przeraził się Antoś — dorosły pan?
— I może chciałabyś, aby klęczał w blasku księżyca i wyznał ci swą miłość?
— E, głupstwa pleciesz — oburzyła się Karolinka. Zupełnie o czem innem myślałam.
— A więc wróć, Karolinko, do poprzedniego miejsca. Nagle ukazuje się dorosły pan…
— Tak, dorosły pan, przygląda mi się uważnie, wyciąga z kieszeni wieczne pióro!
— Czy zechce pani podpisać ten kontrakt? — pyta niezwykle melodyjnym i uprzejmym głosem.
— I naturalnie okazuje się, że to słynny reżyser filmowy, który ujrzawszy cię poczuł, że jesteś jedyną osobą, zdolną odegrać główną rolę w jego najnowszym filmie, — dokończył Antoś patetycznym głosem.
— Tak, zresztą może to być również dobrze reżyser teatralny, byleby ukazał się niespodziewanie z kontraktem i z wiecznym piórem w ręku — śmiała się Karolinka.
— To świetnie! Możecie sobie podać ręce z Janką. Ona też marzy o Hollywood. Chciałaby grać role melancholijnych, poświęcających się bohaterek. Nawet już teraz patrzy na cały świat z cichą a tajoną pogardą. Bo któż ją zrozumie? Któż zrozumieć jest ją w stanie?
— Znowu błaznujesz, Antek?
— Chodź, Antek, nic tu po nas — westchnął Ludwik — myślałem, że trafiliśmy na rozsądną dziewczynę, auto umie prowadzić, mogłem przeto przypuszczać, że poważne rzeczy ma w głowie, myślałem, że będzie można porozmawiać po ludzku. A tymczasem widzę, że te dwie przyjaciółki rozgadały się o kinie i więcej nic je nie obchodzi. Od jutra będą pewnie razem studjować wszystkie pisma filmowe, aby się dowiedzieć ile jajek jada Ramon Nowarro na śniadanie.
— Trzeba nam było odrazu powiedzieć: nie Karolinka z pałacu, a przyszła gwiazda filmowa.
Tym razem Janka stanęła w obronie Karolinki.
— Śmiejcie się, śmiejcie, a sami nie opuszczacie ani jednego filmu dozwolonego dla młodzieży i przemycacie się, gdy grają niedozwolone.
— Bo to taki sport, — oświadczył Ludwik, — dostać się na obraz niedozwolony.
— Tak, a Antek szaleje za Chaplinem i chciałby go naśladować, gdyby tylko potrafił.
Antoś zmieszał się, ale na chwilę tylko.
Potem odzyskał zwykłą pewność siebie.
— To zupełnie coś innego, — oświadczył, — Chaplin jest prawdziwie wielki. Wywoływać śmiechem łzy i łzami śmiech, to rozumiem, to jest prawdziwa sztuka, a nie takie jakieś… — zawahał się, szukając odpowiedniego wyrażenia.
— Takie małpowanie, takie mizdrzenie się, — znalazł wreszcie.
— Zresztą nie zawsze myślę o kinie, — usprawiedliwiała się, jakgdyby, Karolinka, — niekiedy marzę także o innych sprawach. Chciałabym naprzykład osiągnąć rekord szybkości w wyścigach automobilowych.
— O to, to rozumiem jeszcze, — mruknął Ludwik.
— Strasznie lubię jeździć autem, ale tylko bardzo, bardzo szybko. Tak, aby wiatr uderzał w twarz z całej siły.
— Pokaż mi wasze auto, — zaproponował Ludwik.
— Dobrze, chodźmy.
Poszli w głąb ogrodu. Park pałacowy oglądały dzieci już kilkakrotnie po przyjeździe. Podobał im się, był bardzo ładny, ale dopiero teraz obecność Karolinki dodawała mu, jakgdyby uroku. Zdawać się mogło, że Karolinka, wskazując na brzozowy mostek i mówiąc cichym szeptem:
— Tu marzy się najlepiej, — narzucała mu tajemniczość, że mówiąc.
— Tu opalam się na słońcu, — dodawała ciepła blasku zielonej polance.
— Tu jest prześlicznie, — stwierdziła Janka, spojrzawszy na Karolinkę, jakby chcąc sprawdzić, czy właścicielka tych wszystkich wspaniałości jest również ładna.
Karolinka była ładna, a jej duże, zaciekawione, ciemne oczy, jej uśmiech trochę łobuzerski, dawały jej tyle uroku, że chwilami wydawała się prześliczną.
Teraz nie nosiła wyrośniętych spodni brata. Miała na sobie ładną sukienkę w kwiaty, nie przypominała jednak niczem owej postaci lalki z pałacu, w kolorowej szarfie i w białej, sztywnej sukni, jak ją sobie Janka wyobraziła.
— Ta część ogrodu do mnie należy, — powiedziała Karolinka, pokazując kilka klombów różnobarwnych kwiatów. — Od czasu jak przyjechałam, to jest od całych trzech dni, objęłam tu władzę. Wieczorami kładę duży fartuch, biorę zieloną polewaczkę i polewam kwiaty. Coprawda, resztę klombów polewa ogrodnik odrazu wodą z pompy, sikawką; mógłby i moje też tak podlać, bo to idzie prędzej, ale ja bardzo lubię mieć do czynienia z polewaczką. Gdy patrzę na nią, myślę sobie, że może byłoby dobrze zostać ogrodniczką, mieszkać w ogrodzie, ale nie w takim wielkim jak ten, tylko wiecie, w małym domku z ogródkiem, hodować kwiaty i jarzyny i spędzić tak całe życie w spokoju i ciszy. Jak myślisz, Janko?
— Nie wiem. — Janka była zakłopotana. — Ja też podlewam moje kwiaty, ale nie powiem, że chciałabym je przez całe życie podlewać.
— A co lubisz, fotografować?
— Lubię fotografować.
— Nie wiedziałaś, Janka mistrzyni sztuki fotograficznej, — wtrącił Antoś.
— Nie umiem fotografować, — wyznała Karolinka, — ale to musi być bardzo ciekawe zajęcie. Czy masz własny aparat?
— Tak, dostałam go w tym roku.
— Janka dlatego fotografuje, bo dostała aparat, — zauważył Ludwik, lecz dziewczynki nie zwróciły na tę cichą złośliwość uwagi.
— Nie wzięłaś go teraz?
— Nie, nie pomyślałam o tem.
— Szkoda. Moglibyśmy sfotografować się na mostku.
— Nowa serja fotografji z pałacu, — oznajmił Antoś.
— Ale wiesz co, — zaproponowała Karolinka, — zrobimy sobie takie fotografje, jak z kina. Ułożymy specjalne sceny, to może być zajmujące.
— Naprzykład: Karolinka z pałacu, jako obdarty chłopak w łódce, — zaproponował Antoś.
— Nie, to za mało, ale naprzykład ja będę tonąć, a ty mnie ratujesz, wyciągasz mnie za włosy, Janka sfotografuje taką scenę i nazwiemy ją „Ocalona“. Albo, siedzimy w aucie, przy kierownicy, przed nami meta, napis „Zwycięscy“, że niby na wyścigach przyjechaliśmy pierwsi.
— Miałaś nam pokazać auto, — przypomniał Ludwik, który od wszelkich „niby“, wolał rzeczywistość.
— Idziemy w stronę garażu.
— Ale wiesz co, — przypomniała sobie Karolinka po chwili, — czytałam, że ogłoszono konkurs fotograficzny. Możebyś stanęła do konkursu.
— Nie wiem, czy fotografuję dosyć dobrze, — przyznała się skromnie Janka.
— Przecież tu nietylko o wykonanie chodzi, a także o pomysł. Musimy coś razem wymyśleć ciekawego, — postanowiła Karolinka i natychmiast przestała mówić, jakgdyby już zastanawiała się nad tym pomysłem.
Patrząc na nią, dzieci doszły jednocześnie do wniosku, że Karolinka wymyśli napewno coś wspaniałego.
— To jest garaż — oznajmiła Karolinka, otwierając drzwi szeroko.
Wewnątrz znajdowała się świeżo polakierowana, żółta bryczka i auto.
Był to duży, wygodny wóz.
— Austro Daimler — poinformowała Karolinka.
— Dobry wóz — oświadczył Ludwik z miną znawcy.
— Owszem niezły. Stary coprawda, ale dobry. Przyjechaliśmy nim z Warszawy, ale cóż z tego, nie dają mi go prowadzić.
— A ty dajesz sobie radę z taką maszyną? — niedowierzająco zapytał Antoś.
— Naturalnie, ja jestem bardzo silna, wyglądam tylko tak niepozornie — zapewniała Karolinka — mogę wam zaraz pokazać.
— Nie, już lepiej nie. Bo ci znowu suknię schowają za karę i będziesz musiała paradować w spodniach.
— Chciałam was tylko przekonać, że umiem.
Przekonała jednak widocznie i bez tego Ludwika, który od chwili ujrzenia auta ożywił się bardzo. Ludwik szepnął:
— Jeżeli chcesz, to pokażę ci model samochodu, jaki wymyśliłem. Bardzo łatwa konstrukcja i może osiągnąć wyjątkową szybkość.
— To ty umiesz rysować? — zapytała z zainteresowaniem Karolinka.
— Tak, trochę rysuję. Ale lubię tylko techniczne rysunki.
— Więc nie wiedziałaś, Karolinko, z pałacu, że masz do czynienia z przyszłym wynalazcą, więc nie czułaś tego, patrząc na jego uduchowione oblicze, na to wysokie czoło — deklamował Antoś.
— A teraz pójdziemy do mego brata Jasia, — oznajmiła Karolinka.
— Prawda, dlaczego twój brat nie pokazał się wcale?
Mój brat przeszedł niedawno ciężką chorobę — powiedziała Karolinka zasmuconym głosem — i przez to jest niekiedy dziki i nieznośny. Nie dziwcie się zbytnio, bo po za tem to bardzo dobre dziecko, chociaż strasznie rozpieszczone.
Westchnęła, jakby to ona sama była winna rozpieszczeniu brata i poprowadziła dzieci, poprzez kilka pokoi, na taras.
Taras był wielki i słoneczny. Na środku tarasu znajdował się stół pod wielkim, kolorowym parasolem. We drzwiach zawieszona była huśtawka, obok stołu rozłożono leżak. W nieładzie zesunięto książki i zabawki na podłodze, obok leżaka.
Chłopiec może dziesięcioletni, bardzo podobny do Karolinki, tylko dużo od niej ładniejszy siedział na podłodze, na pledzie. Nosił na sobie błękitną pyjamę, nogi miał bose. Widocznie bujał się przed chwilą na huśtawce, gdyż sznury kołysały się jeszcze.
— Jasiu — odezwała się Karolinka — przyprowadziłam ci moich gości.
Jaś spojrzał na dzieci nieufnem spojrzeniem ciemnych oczu.
— Zbliż się, Jasiu, to są moi znajomi, których poznałam dziś rano. Wiesz, ci, o których opowiadałam podczas obiadu.
Jaś niechętnie podał rękę wszystkim pokolei.
— To nic — zawołała wesoło Karolinka, widząc zdziwienie Janki — to tylko tak zpoczątku, potem, jak się przyzwyczai, to napewno was polubi.
— Nie, ja nie lubię obcych ludzi — oświadczył Jaś spokojnie.

— Nieznośny jakiś bęben — pomyślał Antoś.
A Ludwik zapytał wprost:
— Może lepiej pójdziemy stąd, w takim razie.
— Tak, i zabierzecie mi znowu Karolinkę, moją Karolinkę — zawołał chłopiec, przytulając się do siostry, która pogładziła go czule po włosach.
— Ależ, Jasiu — zaprotestowała.
— Tak, naturalnie, przez dzień biegasz po ogrodzie, zostawiasz mnie samego.
— A tybyś chciał, aby Karolinka siedziała tu z tobą?
— Tak, właśnie tak chciałbym. Karolinka jest moja, jest tylko moja. — krzyczał Jaś.
— Cicho, Jasiu, cicho, — uspokajała go Karolinka.
— Więc jesteś w niewoli u tego pana? — zapytał Antoś.
— Troszeczkę, ale nie taka znów straszna ta niewola.
— Przez cały czas byłem sam jeden — skarżył się chłopiec.
— A panna Anna? Przecież panna Anna miała ci głośno czytać.
— Także wyszła. Wciąż wychodzi ta panna Anna.
— Czy ta panna Anna jest także twoja, tylko twoja? — zapytał Antoś.
On jeden z całego towarzystwa zainteresował się chłopcem. Janka czekała cierpliwie, kiedy te odwiedziny u nieznośnego dziecka się skończą, była jednak bardzo znudzona tem nieciekawem przerwaniem miłych rozmów z Karolinką; Ludwik patrzył na Jasia z wyraźną niechęcią.
— Panna Anna? — powtórzył Jaś. — Nie dbam o nią wcale.
— Jak ty mówisz, Jasiu? — przestraszyła się Karolinka.
— Mówię tak, jak myślę — oznajmił Jaś dobitnie.
— Jasiu!
— Moja Karolinko, nie krzycz na mnie tak, jakgdybyś była sama panną Anną. Nie lubię panny Anny i już. I ty też jej przecież nie lubisz.
— Ale nie mówię, że nie dbam o nią.
— Bo masz z nią mniej do czynienia.
— A dlaczego jesteś nieubrany, Jasiu, dlaczego nie zejdziesz na dół?
— Nie mogę.
— Dlaczego, czy się znowu źle czujesz.
— Nie, ale się tak nudzę, że już wytrzymać nie mogę.
— Zdawało mi się, że bujałeś się na huśtawce, gdyśmy weszli, a to jest przecież wcale przyjemna zabawa — zauważył Antoś.
Jaś ożywił się.
— Bo ja jestem pierwszy i nadzwyczajny linoskoczek w Europie — krzyknął.
— Co to za dziwne dziecko. — szepnęła Janka Ludwikowi do ucha.
— Może jest poprostu zwarjowany — odszepnął.
Jaś, nadzwyczaj zręcznym ruchem kiwnął kozła na dywanie, zerwał się, wskoczył na huśtawkę, która rozbujała się wysoko i zeskoczył z niej, podczas ruchu.
— Skacze dobrze, to mu trzeba przyznać — powiedział Antoś.
Karolinka patrzyła zachwyconemi oczyma na ruchy brata.
— No, widzisz Jasieńku, że czujesz się zupełnie dobrze, ubierz się i przyjdź do nas na dół, na podwieczorek.
— Nie mogę, nie mogę, — zapewniał Jaś nagle osłabionym głosem.
Ja cię proszę, Jasiu.
— Ależ daj mu spokój, — przemówił rozgniewanym głosem Ludwik, — przecież ten smarkacz po głowie ci jeździ. Skacze jak wiewiórka, zdrów jak ryba, a teraz się mizdrzy jak stara histeryczka. Niech nie schodzi i niech nie je podwieczorku.
Karolinka spojrzała błagalnie na Ludwika.
— Widzisz, on był ciężko chory, — szepnęła.
Na Jasiu jednak wywarł ton Ludwika piorunujące wrażenie.
— A co będzie na podwieczorek? — zapytał potulnie.
— Poziomki ze śmietaną.
Jaś skrzywił się. Prędko jednak powiedział:
— Dobrze, przyjdę.
— To świetnie, ubieraj się teraz, a my wyjdziemy jeszcze do ogrodu.
— Przepraszam, Karolinko, że się uniosłem, ale już patrzeć nie mogłem, że się z nim tak męczysz.
Karolinka miała teraz wygląd smutny i zakłopotany.
— Ja wiem, że on może każdego wyprowadzić z równowagi, — powiedziała Karolinka, — ale widzicie, on był ciężko chory. Przez kilka tygodni myśleliśmy, że nie wyzdrowieje. Wszyscyśmy byli tacy zrozpaczeni. Gdy wyzdrowiał, zaczęto mu na wszystko z radości pozwalać. Jaś był zawsze kapryśny, a teraz, doprawdy, rady z nim sobie dać nie można. Ja wiem, że on jest nieznośny, ale mimo to on mnie tak bardzo kocha…
— I zamęcza cię, — mruknął gniewnie Ludwik.
— Trochę mnie męczy, ale nie bardzo, — przyznała Karolinka, — ale widzisz, ja jestem jedyną osobą, która się nim naprawdę opiekuje. I on wie o tem.
— Jakto jedyną, a wasi rodzice?
— Mamusia nie żyje od wielu lat, umarła w kilka miesięcy po urodzeniu Jasia. On jej wcale nie znał, a ja bardzo niewiele. Przez kilka lat mieszkaliśmy u cioci, która potem wyjechała do Ameryki, bo tam wyszła za mąż, a teraz mieszkamy w domu, z ojcem. Ale widzicie, mój ojciec jest przemysłowcem, strasznie jest zajęty, podróżuje dużo. Więc często jesteśmy zupełnie sami, tylko Jaś i ja, nikt więcej. Mamy naturalnie w domu służbę i opiekuje się nami panna Anna, ale jakoś to nie to samo. Dlatego Jaś kocha tak bardzo mnie, a ja Jasia, chociaż jest czasem nieznośny.
— A mnie się zdaje, że ton Ludwika wywarł na nim wrażenie, — powiedział Antoś.
— Możliwe, że właśnie tak należy z nim postępować, ale ja, niestety, tego nie potrafię. Wogóle to bardzo trudno dać sobie samemu ze wszystkiem radę, — poskarżyła się Karolinka, a Janka ujęła ją czule za rękę.
— Będę ci we wszystkiem pomagać, jeżeli zechcesz, — zaproponowała.
Karolinka odwzajemniła uścisk.
— Dobrze, bo czasem doprawdy nie mogę dać sobie rady, a nie chcę ojca zamęczać niepokojącemi listami. Ma wciąż swoje kłopoty.
— Ja znam pana Czarnockiego, — oświadczył Ludwik, byłem kilka razy u niego w banku, z papierami od ojca, — powiedział Ludwik.
— Znasz? — ożywiła się Karolinka. — Prawda, że jest bardzo miły?
— Bardzo miły, — potwierdził Ludwik, któremu ojciec Karolinki spodobał się i który teraz dostrzegł podobieństwo, jakie istniało w rysach córki i ojca.
— To najmilszy człowiek na świecie, — z zapałem stwierdziła Karolinka. — Gdy jest z nami, zapominam zupełnie, że to mój ojciec, bądź co bądź starszy odemnie pan. Zachowuje się jak młody chłopiec.
— Jak Jaś! — uśmiechnął się Antoś.
— Właśnie tak, jak Jaś, nie dokucza tylko wcale. Zobaczycie, przyjedzie tu niedługo, nie mogę się wcale go doczekać.
— Wiecie co, usiądźmy tu, w tej altanie, zawieszonej na drzewie, — zaproponowała po chwili, ukazując zabawne, małe schronienia, zawieszone nad drzewami, do których prowadziły schodki.
— Nie zmieścimy się w jednej.
— W takim razie usiądźmy w obydwóch.
— Świetnie.
Ludwik usiadł z Karolinką, Antoś z Janką. Ponieważ altanki były nieco oddalone jedne od drugich, mogli przeto mówić ze sobą, nie będąc słyszanymi przez drugą parę.
— Wiesz, podoba mi się ta Karolinka, — zwierzył się Antoś Jance.
— Mnie także, czuję, że będziemy przyjaciółkami.
— Wy, dziewczyny, przyjaźnicie się łatwo.
— Nie, nie myślę o takiej przyjaźni sezonowej, co to trwa przez jedno lato. Szkoda, że nie chodzimy do tej samej szkoły.
— Tak, bardzo przyjemna dziewczyna, jakaś inna, niż te wszystkie twoje koleżanki.
W tej samej chwili Karolinka mówiła do Ludwika:
— Bardzo mi się podoba twoja siostra, nie jest taka pusta i rozstrzebiotana, jak inne dziewczyny. Bardzo się cieszę, że was poznałam.
— Ty też jesteś pyszna dziewczyna, — przyznał Ludwik i obejrzał się ostrożnie, czy go nikt nie słyszy, nie miał bowiem zwyczaju prawienia komplementów dziewczynom.
Lecz Karolinka podobała mu się naprawdę.





ROZDZIAŁ TRZECI.

Siedząc przy stole, nakrytym do podwieczorku, wołali Jasia, który się nie zjawiał.
— Jasiu! Jasiu! — wołała błagalnym głosem Karolinka. — Jasiu, chodź na podwieczorek, lubisz przecież poziomki ze śmietaną.
— Jasiu! — wołał, rozmyślnie piszczącym głosem, Antoś. — Jasiu, ukaż się, zjaw się, racz spożyć dary Boże.
— Jasiu! — pomagała Janka, — czekamy na ciebie!
— Jasiu! — krzyknął tubalnym głosem Ludwik, — a to smarkacz dopiero! — dodał po chwili, gdy wszystkie nawoływania okazały się bezskutecznemi.
— Przepraszam cię, Karolinko, że tak mówię, ale doprawdy, twój Jaś jest porządnie rozpieszczony.
— Ja wiem o tem, niestety, i wciąż robię sobie wyrzuty, że to moja wina, że widocznie nie umiem wychować go, jak należy.
Antoś roześmiał się.
— Nie jesteś przecież wykwalifikowaną wychowawczynią.
— Tak, ale ponieważ Jaś niema nikogo, ktoby się nim zajął naprawdę, to ja powinnam to uczynić.
— Nie wyrzekasz się przecież tego.
— Tak, ale cóż z tego, gdy nie umiem sobie dać rady.
— A cóż się dzieje z tą panną Anną?
— Nie wróciła jeszcze. Pewnie pojechała do miasteczka.
— Zdaje mi się, że zasłużyła na to, aby teraz jej zkolei schować suknię za karę.
Karolinka wybuchła serdecznym śmiechem.
— Wyobrażam sobie, jak będzie wyglądała w krótkich spodniach.
— Ale to naprawdę nieładnie z jej strony, że zostawia was na cały dzień samych.
— Widzisz, jej się tu strasznie nudzi, — tłomaczyła Karolinka. — Ja też bym nie wytrzymała przez cały czas, bez przerwy, w towarzystwie dwojga, takich nieznośnych dzieci, jak ja i Jaś.
— Czy ty też jesteś taka nieznośna? — zapytał Antoś, rozpoczynając jedzenie poziomek.
— Niekiedy jestem poprostu nieznośna — przyznała Karolinka.
— Doprawdy?
— Tak, mówię poważnie, wszyscy wtedy uciekają odemnie, nikt nie chce mieć ze mną do czynienia.
— Czy to ci się często zdarza? — zapytał Antoś.
— Nie, od czasu do czasu. Djabeł nie dziewczyna — mówi wtedy panna Anna a wszyscy podzielają jej zdanie.
— Coś mi się nie wydaje, aby to było możliwe — wyraził swą wątpliwość Ludwik.
— Naprawdę, nawet na Jasia krzyczę wtedy, chociaż naogół nie podnoszę na niego nigdy głosu.
— A Jasia jak niema, tak niema.
— Wiecie co, pójdę jeszcze raz na górę i zobaczę. Może siedzi gdzieś w kącie i płacze.
— Płacze, dlaczego?
— Płacze, że zapomniałam o nim i jem podwieczorek bez niego, a on siedzi sam, nieszczęśliwy.
— Idź, zobacz — zgodziła się Janka — chcesz, to pójdę z tobą.
— Nie, już wolę iść sama, bo jak usłyszy, że ze mną idzie ktoś jeszcze, to gotów się schować.
Karolinka zerwała się od stołu.
— Ale wy jedzcie, nie przeszkadzajcie sobie, ja zaraz wrócę.
Karolinka wyszła z werandy. Słychać było jej kroki, gdy pośpiesznie wbiegła na schody.
— Ale ma utrapienie z tym chłopcem.
— A takie ładne dziecko.
— Myślałby kto, że niewinny aniołek.
— Mnie się zdaje, że on jest poprostu chory.
— A właściwie to te dzieci są zupełnie bez opieki — zdecydowała Janka.
— Słyszałaś przecież, że ma bardzo dobrego ojca.
— Ale czy to mężczyźni umieją dbać o codzienne sprawy?
— A czy te sprawy są naprawdę takie ważne? — zapytał Ludwik. — Mnie się zdaje, że Karolinka jest najbardziej uroczą dziewczyną ze wszystkich, jakie znam.
— O, zdaje się, że Ludwika spotkał cios w serce.
— Nie błaznuj, Antek, mówię poważnie, strasznie miła dziewczyna i wy sami też jesteście tego zdania.
Pomimo wrodzonej przekory, tym razem Antoś nie zaprotestował. Nie zaprotestowała także Janka. Zgodzili się chętnie ze zdaniem Ludwika. Coś takiego było w Karolince, co czyniło ją wyjątkowo miłą i sympatyczną, nawet wtedy, gdy mówiła najzwyklejsze rzeczy, nawet wtedy, gdy wypełniała najprostsze czynności.
— W każdym razie dobrze się stało, żeśmy ją spotkali.
— Naturalnie!
— Jej pewnie jest także przyjemniej spotykać się z nami, niż przebywać przez cały czas z tym swoim rozpieszczonym Jasiem i niewidzialną panną Anną.
— Zdaje się, że do tego Jasia, to ja się zabiorę.
Janka spojrzała na brata ze zdziwieniem.
Ludwik był zwykle małomówny, poważny i nawet trochę ociężały. Zajmował się wyłącznie temi sprawami, które go mocno obchodziły i ta chęć zainteresowania się obcym chłopcem, wydała się Jance niezwykłą.
Ludwik spostrzegł zdziwienie siostry i wzruszył lekko ramionami.
— Dlaczego się dziwisz? — zapytał.
— Tak jakoś, nie myślałam nigdy, że cię zajmie jakieś obce dziecko i w dodatku nieznośne.
— Właśnie dlatego, bo jest nieznośne. Nie można przecież pozwolić, aby taka dziewczynka, jak Karolinka, męczyła się z chłopakiem, który poprostu jest rozpieszczony i korzysta z tego, że nikt nie umie się do niego zabrać należycie.
— A ty potrafisz?
— Zobaczymy.
— Przepraszam was bardzo, — rozległ się głos Karolinki, — ale nie mogłam go znaleść. Myślałam, że schował się w pokoju Teresy, gospodyni, bo on lubi u niej przebywać, więc tam poszłam, ale niema go nigdzie.
— A czy Jaś wychodzi sam po za obręb ogrodu?
— Nie, jest ostatnio zbyt leniwy na to. Nie chce mu się.
— Przekonana jestem, że siedzi gdzieś w pobliżu.
— To też możliwe. Pewnie schował się na jakimś drzewie, a potem zeskoczy z niego. Ale trudno, nie będziemy go szukać. Kto chce jeszcze poziomek?
Zapomnieli zupełnie o Jasiu, rozmawiając z ożywieniem o najrozmaitszych sprawach, przyczem znowu powrócili do tematu, który interesował ich rano.
Mówili o Hausnerze.
— Nie rozumiem, jak rodzina Hauznera, a zdaje mi się, że ma nawet żonę, bo widziałam takie zdjęcie w kinie, gdy się żegnał przed odlotem z jakąś panią, mogła się zgodzić, aby poleciał.
— Nie rozumiesz?
— Nie. Przecież to straszne, wiedzieć, że ktoś poleci i prawie napewno nie wróci.
— A jednak wrócił!
— Niemal cudem.
— To prawda, przekonany przecież był już sam, że zginie.
— I wszyscy wokoło. Nie było przecież o nim przez tyle dni żadnych wiadomości, wszyscy byli przekonani, że już nie żyje.
— Tak, to niełatwo być żoną, albo matką bohatera — przyznała Karolinka — samej trzeba wtedy właściwie też być bohaterką.
— A tybyś puściła swego bliskiego? — zapytał Ludwik.
— Karolinka? — roześmiał się Antoś — nie znasz jej Ludwiczku, ona napewno poleciałaby sama.
Karolinka uśmiechnęła się także.
— To prawda. Jabym strasznie chciała polecieć sama.
— Nie bałabyś się?
— Nie, postanowiłam już sobie oddawna, że zapiszę się do szkoły lotniczej.
Jakoś nie boję się wcale.
— A widzisz, mówiłeś, że dziewczyny się boją — przypomniała Janka Ludwikowi.
— Wyjątek stanowi potwierdzenie reguły — oznajmił poważnie Ludwik, mimo to powtórzył pytanie.
— Pomyśl, Karolinko, sama jedna zawieszona między życiem, a śmiercią, jak piszą gazety. Nie bałabyś się?
— Możebym się trochę bała — przyznała Karolinka — ale mimo to poleciałabym. To musi być szalona przyjemność módz pokonać to wszystko co dla innych jest przeszkodą nie do pokonania, poczuć się wolną, niezależną od niczego, no poprostu poczuć się naprawdę bohaterką.
— Tak bardzo ci na tem zależy?
— Nie wiem, czy mi zależy. Ale jednak nie chciałabym żyć, tak jakoś bez żadnego znaczenia, bez dokonania rzeczy wielkiej.
— Wiedziałem, że tak odpowiesz, — powiedział Ludwik zamyślony, a Karolinka spojrzała na niego niepewnie, nie wiedząc, czy to źle, czy dobrze, że właśnie tak odpowiedziała.
Skończyli już podwieczorek, lecz siedzieli wciąż na werandzie, bo wokoło panował nieznośny upał. W oddali widać było drzewa lasu, drzewa najrozmaitszych gatunków, z których każdy odznaczał się innym tonem zieleni.
— Szkoda, że nie umiem malować, — odezwała się Janka, — namalowałabym zaraz tę grupę drzew. Spójrz, każde z nich jest inaczej zielone.
— Najładniejsze są właściwie na jesieni, gdy do zieleni przyłącza się kolor żółty, wtedy jedne są żółte, drugie czerwonawe, takie rdzawe, inne jeszcze zielone, prześlicznie to razem wygląda.
— Kto to gra? — zapytał nagle Antoś.
— Gra? Wydało ci się chyba, — powiedział Ludwik.
Lecz Antoś potrząsnął głową.
— Usłyszałem napewno. Posłuchajcie.
Z oddali dochodziły dźwięki melodji granej na skrzypcach. Tony początkowe, dalekie i nikłe zbliżały się, jakgdyby nieznany skrzypek szedł w stronę werandy.
— To pewnie Jaś, — szepnęła Karolinka.
— To on umie grać?
Kiwnęła głową nadsłuchując.
Skrzypek zatrzymał się widocznie w jakimś miejscu, gdyż melodja brzmiała teraz równo i wciąż z tego samego oddalenia.
— Tak, to Jaś. Poznaję jego piosenkę.
Melodja, jaką grał Jaś, była bardzo prosta i rzewna.
— Co on gra?
— To jego własna piosenka, — wyjaśniła Karolinka, a widząc, że Janka nie rozumie jej, dodała z dumą:
— To on sam skomponował.
— W takim razie jest bardzo zdolny.
— Tak, tylko niebardzo chce mu się uczyć. Ale jego profesor, bo w Warszawie uczy się u profesora konserwatorjum, mówi, że może zostać świetnym skrzypkiem, posłuchajcie tylko.
Tony skrzypiec płynęły poprzez ciszę ogrodu, łączyły się z pogodną, spokojną zielenią drzew, z przepojonem słońcem powietrzem, i trafiały wprost do uczucia słuchających dzieci.
— Nigdybym nie przypuścił, że ten Jaś potrafi tak grać.
— Prawda? — podchwyciła Karolinka ucieszona, — niekiedy sobie myślę, że ta gra tłomaczy wiele, może Jaś dlatego tak się zachowuje, bo jest niezwykłem dzieckiem.
Teraz Jaś zmienił melodję. Tony, które płynęły teraz, brzmiały smutkiem i melancholją.
— On gra, jak dorosły człowiek! — zauważyła Janka.
— Czy czujesz, jaki on jest smutny? — zapytała Karolinka. — Gdy gra w ten sposób, myślę zawsze, że to dziecko jest nieszczęśliwe i opuszczone, a wszyscy na niego krzyczą i gniewają się.
— Ależ, Karolinko, przecież ty nigdy na niego nie krzyczysz.
— Tak, ale panna Anna niekiedy krzyczy.
— Nie trzeba przesadzać — uspokoił ją Ludwik — Jaś gra pięknie, ale w życiu powinien być normalnym, dobrze wychowanym chłopcem.
— Patrzcie, jaki się z niego zrobił mentor — mruknął Antoś — zupełnie jakby sam już był dorosłym i jakby mu nikt w domu nie przypominał, aby prowadził się porządnie.
— Jednak Ludwik jest poważniejszy od ciebie — powiedziała Janka, stając w obronie brata. Zresztą jest trochę starszy — dodała.
— Naturalnie, że jest poważniejszy, ale patrz, jak udaje wobec Karolinki opiekuna i dorosłego mężczyznę.
— Cóż ci to szkodzi?
— Mnie nic. Ale posłuchaj, ten Jaś naprawdę wspaniale wygrywa.
Skrzypce umilkły nagle.
— Już mu się znudziło — powiedziała Karolinka z żalem — niekiedy potrafi grać całemi godzinami, nie można go się doprosić, aby przestał, a czasem to tak, jak teraz, pogra kilkanaście minut i już ma dosyć.
— Panno Anno! Panno Anno! — usłyszały głos Jasia.
— O, panna Anna widocznie przyjechała.
— Panno Anno! — wołał Jaś — czy to tak ładnie, że pani wyjechała na całe popołudnie.
— Któż to pozwolił ci się wtrącać do moich spraw? — odpowiedział kobiecy głos.
— Ja się nie wtrącam, ja się dziwię.
— Nie dziw się za bardzo.
— Panno Anno, pani przecież powiedziała Karolince, że pani jedzie na spacer na pół godziny, a tymczasem pani wróciła po czterech godzinach.
— Jasiu, uspokój się. Nie wtrącaj się do nie swoich rzeczy.
— Ja jestem spokojny, proszę pani. Ja się tylko dziwię.
— Dzieci w twoim wieku nie powinny się dziwić.
— Ja się stęskniłem za panią, panno Anno — jęknął Jaś z tak wyraźną drwiną w głosie, że mimowoli słuchające dzieci parsknęły śmiechem.
— Oj, Jasiu, bo poskarżę się, którego dnia ojcu i skończą się twoje zabawy — mówiła niewidoczna panna Anna.
— A tatusiowi to już pani powie, gdzie pani była w ciągu tych czterech godzin?
— Jasiu!
— Widzicie, jaki on jest dokuczliwy — poskarżyła się Karolinka.
— Myślałam, że się wreszcie ustatkujesz, zachowasz, jak przyzwoity chłopiec.
— I co wtedy? — pytał głos Jasia.
— Wtedy pozwoliłabym wam pojechać do miasteczka.
— E, do miasteczka, cóż tam ciekawego?
— Jarmark.
— Jarmark — powtórzył Jaś niepewnym głosem, jakby nie wiedząc jakie ma przyjąć stanowisko.
— Jarmark i cyrk wędrowny.
— O, cyrk!
— Tak, cyrk.
— Pojedziemy, panno Anno?
— Powiedziałam przecież, gdybyś był grzecznym chłopcem.
— Dobrze już nie powiem nikomu, że pani wyjeżdża, gdzieś na spacer na całe pół dnia.
— Jasiu!
— A to dopiero! Ma z nim utrapienie — wyraził Antoś głośno myśl wszystkich słuchaczy tej rozmowy.
— Przecież pani chciała, abym był grzeczny — powiedział Jaś tak słodkim głosem, że niewiadomo było, czy myśli tak, jak mówi, czy szykuje nową a przykrą niespodziankę.
— Gdybyś był naprawdę grzeczny tobyś wiedział dobrze, co należy mówić, a czego nie należy.
— Panno Anno, ja już będę ideałem.
— A cóż porabia Karolinka? — Nie wiem.
— Może znowu biega w spodniach po okolicy.
— Może — powiedział Jaś tajemniczo.
— Zwarjowana jest ta dziewczyna.
— Karolinka nie jest zwarjowana — wrzasnął nagle Jaś z całej siły.
— Dlaczego tak krzyczysz, uspokój się natychmiast.
— Nie uspokoję się! Jak pani śmie, tak mówić na Karolinkę, na moją Karolinkę? Nie pozwalam.
— Jasiu!
— Karolinka jest o wiele mądrzejsza od pani i od wszystkich wokoło i jest lepsza także i nie można jej przekupić.
— Muszę tam iść — zawołała Karolinka, zawstydzona, że jej goście są mimowoli świadkami domowych scen.
— Ten mały to jednak dzielny chłopak — mruknął Antoś.
Karolinka pobiegła naprzód.
Coś tam mówiła przyciszonym głosem, coś tłomaczyła, prosiła.
Jeszcze kilka razy słychać było podniesiony głos panny Anny, jeszcze kilka razy wołała groźnie.
— Jasiu!
Lecz potem nastąpiła cisza.
Jak Karolinka zdołała osiągnąć zgodę, tego dzieci nie wiedziały, w każdym razie wróciła po kilkunastu minutach z uspokojonym Jasiem i zaproponowała swoim gościom, aby się wybrać następnego dnia, samego rana autem do miasteczka.
Propozycja nie spotkała opozycji, przeciwnie trafiła na ogólne uznanie. Zostało postanowione, że panna Anna, Jaś i Karolinka przyjadą autem przed dom rodziców Janki i Ludwika i pojadą wszyscy razem do miasteczka.





ROZDZIAŁ CZWARTY.

— Tu musimy wysiąść, bo auto nie przejedzie dalej, — zdecydował Ludwik, który wziął na siebie rolę opiekuna całej gromadki.
— Tak, ulice są zbyt wąskie, — potwierdził Antoś, który pragnął, aby postanowienia Ludwika były akceptowane przez niego, przed ich wykonaniem.
Zatrzymano przeto auto, umówiono się z szoferem w miejscowej restauracji i wszyscy zgodnie udali się na poszukiwanie nadzwyczajności.
— Bardzo mi się tu podoba, — powiedziała Karolinka z zadowoleniem, przeciskając się pomiędzy rozstawionymi straganami.
— Jak to dobrze, że panna Anna nie pojechała z nami! — wyraził nagle Jaś myśl wszystkich.
Mimo to, nie spotkał się wcale z uznaniem.
— Jasiu! — powiedziała z wyrzutem Karolinka.
— Czy cieszysz się, że panna Anna ma migrenę? — zapytała Janka.
Antoś zaś dodał z powagą:
— To nieładnie cieszyć się z nieszczęścia bliźniego.
Jedynie tylko Ludwik zachował milczenie. I Jaś skierował w jego stronę swoje dalsze słowa:
— Nie cieszę się, że ma migrenę, ale cieszę się, że przyjechaliśmy tu sami.
— To już ci nie przeszkadzamy? — uśmiechnął się Ludwik, — to już ci nie zabieramy twojej Karolinki?
Jaś wydął usta, ale jakoś nic nie odpowiedział.
— Oswoił się z wami, — zapewniała tego rana Karolinka, gdy promieniejąca radością, przyjechała wraz z Jasiem do domu inżyniera.
— Zobaczycie jaki to strasznie nieznośny bęben, — zapewniał Ludwik rodziców, na długo jeszcze przed przyjazdem auta.
— Ludwik postanowił otworzyć sobie szkołę poprawczą i zająć się wychowaniem Jasia, — zapewniał wujostwa Antoś.
— Bo naprawdę trzeba zabrać się do tego chłopca ostro, — potwierdził Ludwik.
Lecz jego matka przerwała mu:
— Daj spokój. Biedactwo wychowane bez matki.
— No tak, — powiedział niepewnie Ludwik, myśląc, że tkliwe uczucia jego matki miną z pewnością, gdy zobaczy, którą z zadąsanych min Jasia i usłyszy jego kapryśny, niezadowolony głos.
Lecz wbrew przewidywaniom Jaś zachował się bez zarzutu. Był tak niezmiernie uprzejmy, tak elegancko się kłaniał, tak grzecznie odpowiadał na wszystkie pytania, że Ludwik nie rozumiał, co to się dzieje.
— Ktoś odmienił twego brata, — powiedział cicho do Karolinki.
— O, on, gdy chce, to potrafi zachować się jaknajlepiej, — zapewniła Karolinka, oddychając z ulgą. Do ostatniej bowiem chwili nie była zupełnie pewna, czy Jaś zechce właśnie zachować się jaknajlepiej.
Jaś tymczasem rozmawiał z rodzicami Janki i Ludwika, a jego słodka mina, niewinny wyraz twarzy, a jednocześnie rzucane ukośne spojrzenia na Ludwika, wywołały wybuch śmiechu Antosia.
— Ależ patrz, ten smarkacz jest grzeczny po to tylko, aby ci zrobić na złość. Wyraźnie przecież patrzy na nas, aby zobaczyć, jakie to wywiera wrażenie, czy jesteśmy zdziwieni?
Rzeczywiście Jaś spoglądał ukradkiem na swych nowych znajomych, nie przestając w sposób uprzejmy i cichy odpowiadać na liczne pytania.
— Niech robi na złość, byleby nie wyprawiał jak wczoraj.
— Ależ tak, to wszystko jest rozmyślne.
Innego zdania była matka Janki i Ludwika.
— Ależ Ludwik i Antoś oczernili chłopca, — myślała ze zdziwieniem, — przecież to doprawdy urocze dziecko.
— Nie wiem doprawdy, co chcecie od tego chłopca? — zapytała z wyrzutem Janki, gdy po chwili znalazły się same w pokoju, — przecież dziecko jest grzeczne, jak aniołek, ładne, miłe, dobrze wychowane.
— Tak, dzisiaj jest zupełnie inny, niż wczoraj, — przyznała Janka, — ale obawiam się, że mamusia również zmieni szybko zdanie o nim.
— Pewnie nikt nie umie się z nim obchodzić, — wyraziła matka swe przekonanie, — pewnie krzyczą na niego i gniewają się.
— Obawiam się, że to on właśnie krzyczy i gniewa się. Ale cóż, może u nas właśnie będzie grzeczny.
Rzeczywiście Jaś przez cały czas wizyty zachowywał się wzorowo. Wprawdzie pobyt ten nie trwał długo, gdyż Janka i Antoś spieszyli, aby jaknajprędzej pojechać. Czasu jednak starczyłoby na rozwinięcie najrozmaitszych kaprysów.
— Jakto, pojedziecie sami? — zapytała matka.
Panna Anna bowiem nie przyjechała; w ostatniej chwili dostała silnej migreny i położyła się, z kompresem na głowie do łóżka.
— Ja sam robiłem jej kompres! — wyznał Jaś słodkim głosem.
— To bardzo ładnie, że pielęgnujesz swoją wychowawczynię, — uważała za stosowne wtrącić odpowiednią uwagę pani Staszewska, aby podkreślić zalety Jasia, wobec własnych dzieci, które jak sądziła, uprzedziły się niesłusznie do chłopca.
— O, tak, — powtórzył jeszcze słodszym głosem Jaś, — bardzo lubię ją pielęgnować, gdy jest chora.
Tym razem nie usłyszał już w odpowiedzi:
— To bardzo ładnie, Jasiu, — gdyż matka Janki i Ludwika pomyślała mimowoli, że zdanie to brzmiało w sposób mogący świadczyć o uciesze Jasia, zarówno z powodu możności pielęgnowania panny Anny, jak z powodu jej choroby.
— A więc, pojedziecie sami? — powtórzyła niepewnym głosem.
— Ależ, ciociu, czy jesteśmy niedorozwiniętemi niemowlętami? — zapytał z oburzeniem Antoś, — chyba można nam zaufać.
— Zwłaszcza tobie, — westchnęła, — gdy się rozbrykasz, zapominasz o Bożym świecie.
— O, ciociu, strasznie mnie ciocia krzywdzi, a zwłaszcza dyskredytuje w oczach dam, — jęknął Antoś, wskazując tragicznym ruchem Jankę i Karolinkę.
— Proszę pani, ja zawsze jeżdżę sama z szoferem do miasteczka, — zapewniła Karolinka, — i nigdy jeszcze nic mi się nie stało. Przecież właściwie ja opiekuję się całym naszym domem! — dodała z dumą.
— A zresztą, mamo, ja też przecież jadę, — zauważył Ludwik, który uważał się za najpoważniejszego i najbardziej godnego zaufania.
— No tak, a więc jedźcie, tylko nie wracajcie zbyt późno.
I oto w dwie godziny później, Jaś, trwając wciąż w swojej roli grzecznego dziecka, „aniołka“, jak mówił Antoś, szukał starannie na wszystkich straganach szklanej broszki, gdyż taką właśnie obiecał przywieść służącej.
Karolinka kupowała tymczasem w większej ilości sznury korali, które zwieszały się zewsząd malowniczo, Janka oglądała miejscowego wyboru haftowane ręczniki oraz gliniane dzbany, które potem Antoś odnosił do auta, aby tam leżały i nie stłukły się.
Gdy skończono wreszcie zakupy, gdy każdy znalazł odpowiedni prezent dla osób pozostałych w domu, trzeba było wstąpić do restauracji na obiad.
— A potem pojedziemy na przedstawienie do cyrku, prawda, Karolinko? — pytał Jaś.
— Naturalnie, pójdziemy wszyscy.
Okazało się jednak, że na cyrk jest jeszcze dużo zawcześnie i musiano się zadowolić zjedzeniem lodów u wędrownego przekupnia.
— Właściwie nie należałoby jeść lodów, które nie wiadomo jak są preparowane, — zauważyła Janka, kończąc swoją porcję.
Lecz Karolinka przecięła jej wahania.
— Nie wierzę, że to, co smakuje i wogóle to, co się robi z przyjemnością, może naprawdę zaszkodzić.
— A właśnie najbardziej szkodzą przyjemne rzeczy! — westchnął Ludwik.
— Myślisz? To trudno, już po lodach. Co się ma stać, już się nie odstanie.
— Ach, Janeczko! — zawołała nagle, — czy wzięłaś swój aparat fotograficzny? Patrz, jakie tu są świetne typy chłopów, zobacz, ten stary grajek z długą brodą.
Lecz Janka nie zabrała aparatu.
— Musimy to odłożyć na kiedyindziej! — postanowiła.
— Wiesz, jabym nie rozstawała się na twojem miejscu z aparatem.
— Przecież wcale nie umiesz fotografować.
— No tak, ale gdybym umiała i gdybym fotografowała, to jużbym chwytała okazję, gdzie się da.
— Ja nie unoszę się tak łatwo.
— Tak, to prawda, — powiedziała Karolinka z podziwem, — ty jesteś taka opanowana, spokojna, stanowcza. Bardzo chciałabym być taką.
— Taką jak ja? — zdziwiła się Janka.
— Tak, taką jak ty! — potwierdziła z zapałem Karolinka.
— A ja wolę, gdy się każdą rzecz właśnie robi z przejęciem! — powiedział Ludwik.
— Ty? — teraz z kolei zdumiony był Antoś. — Przecież ty jesteś tak samo spokojny, jak Janka, może nawet spokojniejszy.
— Więc cóż z tego? Sam jestem taki, ale lubię, gdy kto jest żywy, pełen zapału.
— Jak ja naprzykład! — wtrącił skromnie Antoś.
— Nie, ale taki jak Karolinka.
— Mną pogardziłeś.
— Nie, tylko ty masz w sobie słomiany ogień. Przez chwilę podoba ci się, zapalasz się, a już po chwili zapominasz o wszystkiem i zajęty jesteś czem innem.
— Co wy tam wiecie o mnie? — mruknął Antoś tajemniczo, nie był jednak wcale urażony słowami kuzyna. Pomimo licznych sprzeczek i niemal stałej różnicy zdań, co do najrozmaitszych spraw, obaj chłopcy lubili się bardzo i przyjaźnili ze sobą poważnie.
— A ja jaki jestem? — zapytał niespodziewanie Jaś.

— Ty jesteś mały bąk, który się wtrąca do rozmowy starszych, — roześmiała się Karolinka. Widząc jednak, że Jaś krzywi usta z niezadowoleniem, przelękła się, że jego dobry humor może się zepsuć.
— Ty jesteś małe djablątko, które gdy chce, potrafi być aniołem, — zdecydował Antoś, śmiejąc się.

— W każdym razie jestem o tobie dziś dużo lepszego zdania, niż byłem wczoraj, — zapewnił Ludwik, a ta wątpliwej wartości pochwała uczyniła jednak pewne wrażenie na Jasiu.
— A teraz pójdziemy do cyrku.
— Mnie się zdaje, że ten cyrk nie ma powodzenia, — powiedziała Karolinka ze zmartwieniem, rozglądając się po pustej przestrzeni.
Była to prawda. Wędrowny cyrk nie cieszył się powodzeniem. Po paru minutach Karolinka i Antoś, którzy dostali się do wnętrza budy, wiedzieli już o wszystkiem.
A więc, przedewszystkiem zachorował linoskoczek. Spadł przy wykonywaniu swego popisowego numeru. Nie zabił się wprawdzie, ale był tak mocno poturbowany, że o występach chwilowo nie mogło być mowy. Leżał w cyrkowym wozie, na wąskim łóżku, pokrytym postrzępioną kołdrą i zgorączkowanemi oczyma przyglądał się Antosiowi i Karolince.
— Tak, tak, — wzdychał stary właściciel cyrku, — on był główną atrakcją cyrku. Wogóle nie wiedzie nam się w tym miesiącu.
— Ale dlaczego? — pytała Karolinka, która czuła się nad wyraz rozczarowaną.
Przybyła tutaj w nadziei, że otoczy ją gwar cyrkowy, atmosfera wesela i zabawy. Tymczasem we wnętrzu woza, i na pustej przestrzeni placyka było niewymownie smutno.
— Dlaczego wam się nie wiedzie?
Stary człowiek pokiwał głową.
— Czy to można wiedzieć dlaczego panienko? Nie mamy szczęścia poprostu.
Lecz Karolince nie wystarczało to wyjaśnienie. Każdy człowiek powinien mieć trochę szczęścia. Patrzyła przytem pytająco na Antosia.
— Mnie się zdaje, że oni są za mało atrakcyjni, — powiedział Antoś i zaczął wypytywać starego o szczegóły ich programu.
— Czy będziecie na przedstawieniu? — zapytał stary trochę nieufnie.
— Ależ tak, naturalnie, możemy nawet odrazu kupić bilety.
— Tak będzie najlepiej, — zgodził się stary uradowany. A gdy schował pieniądze do kieszeni, poprawił mu się znacznie humor.
— Zmarnował mi się cyrk, — powiedział, — kiedyś wszystko to zupełnie inaczej wyglądało.
— Jak? — zapytała ciekawie Karolinka.
— O, zupełnie inaczej.
Linoskoczek wtrącił się do rozmowy:
— Nie występowaliśmy w takich małych miasteczkach jak tu.
— Tak, tak, kiedyś było zupełnie inaczej. Miałem zwierzęta i świetnego pogromcę zwierząt.
— Co się z nim stało?
Stary machnął ręką.
— Zginął! — powiedział krótko.
— Zwierzęta go pożarły? — zapytała z przerażeniem Karolinka.
Lecz starego nie interesował los pogromcy zwierząt.
— Pijaczyna był — powiedział obojętnie. — Lecz o niego mniejsza, można go było zastąpić, gorsze, że mi zwierzęta pozdychały. To mnie zgubiło.
— A dziś niema pan wcale zwierząt? — zapytał Antoś.
— Owszem, mam konie, sam prowadzę tresurę i mam osła także, ale to nie wystarcza.
— Mieliśmy dobrego muzykanta, ale opuścił nas po drodze. Wszystkie moje instrumenty zabrał, tylko skrzypce zostawił.
— Jakie skrzypce? — usłyszeli głos Jasia, który wgramolił się także do wnętrza wozu.
Z za jaskrawej zasłony ukazała się kobieta w cekinowej spódniczce.
— Ach, jaki śliczny dzieciak, — zawołała, patrząc na Jasia.
— To dzieci z pałacu — powiedział stary z szacunkiem i jakby teraz dopiero przypomniał sobie o należnych im względach.
— Proszę usiąść, proszę usiąść — powtórzył kilka razy, wycierając ręką krzesełko i oglądając się nieporadnie za drugim.
— Ach, mój Boże — wykrzyknęła kobieta — dzieci z pałacu, a ja myślałam, że zaangażowałeś tego małego do naszej trupy. Toby dopiero miał powodzenie.
— Widzisz, Jasiu, możesz zrobić karjerę — roześmiał się Antoś.
Lecz Jaś czuł prawdziwą dumę po oświadczeniu kobiety.
— A ja nawet umiem skakać z trapezu — powiedział.
— Tak, tak — potwierdziła kobieta — zaraz widać, że kawaler jest bardzo zręczny.
Do wozu zajrzał człowiek w szerokich, zabawnych spodniach, z umączoną połową twarzy.
— No, jak tam? — zapytał, trzymając w ręku małe lusterko i rozpoczynając charakteryzację drugiej połowy twarzy.
— Niedobrze — westchnął, stary.
— Program im się nie podoba — powiedział ponuro clown, rozcierając sobie brodę jakąś białą pastą.
— Niema tu co siedzieć dłużej. Nic z tego dobrego nie wyjdzie — potwierdziła kobieta. — Szkoda tylko mego ubierania się.
— Jakto — zapytała Karolinka niedowierzająco — czy myślicie, że nikt nie przyjdzie? Przecież tyle ludzi jest na jarmarku.
— Tak, ale nie każdemu chce się płacić za bilet — powiedział a raczej jęknął chory linoskoczek.
— A przytem nie mamy szczęścia — powtórzył uparcie stary.
Karolinka pochyliła się nagle w stronę wyjątkowo jakoś milczącego Antosia.
— A jak myślisz gdybyśmy im urządzili przedstawienie? — zapytała szeptem.
— My?
— No tak.
— Nie rozumiem cię.
— To takie proste. Urządźmy im przedstawienie.
— Ale jak to sobie wyobrażasz?
— Zwyczajnie. Ja mogę im zadeklamować, albo zaśpiewać.
— Oszalałaś?
— Wcale nie. Przedewszystkiem dużo osób nas tu zna i zaraz się rozejdzie wiadomość, że właściciele pałacu, przedstawiają w cyrku.
— No właśnie!
— Co właśnie? To im zrobi reklamę.
— Ależ, Karolinko, naprawdę oszalałaś.
— Wiesz, Antek, myślałam, że kto jak kto, ale, że ty się zapalisz do tego projektu.
— Kto tu przyjdzie na deklamację — powątpiewał Antoś — tu ludzie muszą zobaczyć coś trywialnego, jakieś fikanie kozłów, coś emocjonującego, wiesz, salto-mortale. Ale deklamacja, śpiew, to dobre na amatorskie przedstawienie dla grzecznych dzieci.
— A może właśnie spodoba im się, że raz jest coś innego, a może właśnie. Antku, słuchaj spróbujmy, mnie tak żal tych ludzi. Widzisz, nie uda im się przedstawienie, pewnie są bez grosza.
— Ludwik nie pozwoli.
— A cóż on ma do powiedzenia?
— Podjął się opieki.
— Przecież to nic złego. Ja ci ręczę, że mój ojciec i wasi rodzice nie mieliby nic przeciwko temu.
Wprawdzie Antoś czuł niejakie wątpliwości w tym względzie, tem nie mniej projekt Karolinki zainteresował go.
— Jaś mógłby zagrać na skrzypcach — mówiła Karolinka.
— Nie zechce pewnie.
Ku wielkiemu jednak zdumieniu Antosia Jaś, zapytany po cichu przez Karolinkę o zdanie, wyrażał całkowitą gotowość występowania.
— Ja mogę skakać na trapezie także — zawołał — lecz Karolinka zapewniła go, że to jest zbyteczne.
— Chwileczkę poczekajcie na mnie, muszę rozmówić się z tą kobietą — postanowiła Karolinka i weszła odważnie za zasłonę.
Rozmowa nie trwała długo. Antoś usłyszał tylko kilka zdziwionych wykrzykników, a potem długie naradzanie się szeptem.
— Zwarjowana dziewczyna — pomyślał — ale podoba mi się, nie każda odważyłaby się na coś podobnego.
Po chwili kobieta w cekinach wychyliła się z za kotary i wywołała starego. Znowu trwały jakieś naradzania się i szepty, potem Karolinka roześmiana i zadowolona powróciła.
— A teraz pomówię z Ludwikiem i z Janką; muszą nam też pomóc — oznajmiła, schodząc ze schodków wozu.
— Z tymi będzie o wiele trudniejsza sprawa.
— Wątpię, a zresztą to przecież ja i Jaś występujemy, tego nam zabronić nie może.
— Jakto, tylko ty — zawołał Antoś. — A ja nie? Myślisz, że będę ciebie podziwiał i płacił za bilet? Nie chcę, niech mnie podziwiają.
Wiedziałam, że się do nas przyłączysz — zawołała Karolinka.
Rozmowa z Ludwikiem trwała rzeczywiście dosyć długo, faktem jednak jest, że Karolinka dopięła swego.
Gdy bowiem w godzinę później stary klown nawoływał publiczność na przedstawienie cyrkowe, słychać było wyraźnie:
— Jedyny występ fenomenalnego skrzypka. Mały chłopiec z pałacu. Cudowne dzieci!




ROZDZIAŁ PIĄTY.

Tego dnia przedstawienie cyrkowe było wręcz niezwykłe. Przyznawali to wszyscy zgromadzeni na okrągłym placyku. A zgromadzonych było tego dnia bardzo wielu. I co najdziwniejsze, tłum widzów nie składał się tego dnia wyłącznie z publiczności jarmarcznej.
— Mamy dziś arystokrację, — powtarzał stary właściciel cyrku, rozglądając się z zachwytem wokoło.
Rzeczywiście na przedstawieniu byli obecni i właściciel apteki z całą liczną rodziną, składająca się z żony, teściowej i pięciorga dzieci z niańką, i samotny mierniczy, obaj lekarze, jeden z żoną, a drugi z dwoma synami-bliźniakami.
Tak, całe lepsze towarzystwo miasteczka przybyło tym razem na przedstawienie cyrkowe.
Była to zasługa Ludwika, który opierał się dosyć długo namowie Karolinki, mając jako najważniejszy argument powtarzane kilkakrotnie powiedzenie:
— Pomyśl, coby moi rodzice powiedzieli, albo twój ojciec, widząc nas nagle występujących w budzie cyrkowej.
Lecz Karolinka odcięła się z zapałem.
— Myślę, że twoi rodzice, tak samo jak mój ojciec są na tyle szlachetni, że nie zwróciliby uwagi na pozory, a pomyśleliby o wyniku. Przecież chodzi o to, aby zarobić kilka groszy dla tych biedaków, którzy nieomal umierają z głodu i nędzy.
— Tak, Karolinka ma słuszność, — przyznała Janka, — ja, wprawdzie, nie zdobyłabym się na taki pomysł, ale zróbmy to o co jej chodzi.
Wtedy Ludwik ustąpił. A zgodziwszy się, wykazał niepospolity dar organizacyjny.
— Jeżeli już mamy w tem brać udział, to przynajmiej postarajmy się, aby z tego naprawdę coś wyszło, abyśmy się nie ośmieszyli. Bo pomyśl Karolinko, coby to było, gdyby jakiś chłop przyjrzał ci się podczas przedstawienia, splunął z pogardą i odszedł, awanturując się i żądając zwrotu pieniędzy za swój bilet.
— Miejmy nadzieję, że tak źle nie będzie, — pocieszała się Karolinka, lecz tem nie mniej miała poważną tremę.
— Przedewszystkiem trzeba opóźnić przedstawienie o całą godzinę, — postanowił Ludwik, — a tymczasem postarać się o jaknajwiększy napływ gości.
Zwierzył się z tym zamiarem przed właścicielem cyrku, który spoglądał na dzieci z wyraźną nieufnością, tem niemniej postanowił być posłusznym, będąc zdania, że gorzej niż obecnie już się dziać w cyrku nie może. Nie ryzykował przeto nic a może jednak zmieni się coś na korzyść.
— A teraz Janka i Antoś pójdą do wszystkich znajomych i zaproszą ich na przedstawienie.
— O, to jest dobry pomysł! — przyznał wspaniałomyślnie Antoś.
Po chwili udali się na wspólną wędrówkę. Antoś uzbrojony był w trąbę, na której wygrywał przed każdym domem, wołając w chwilę później, możliwie jaknajgłośniej:
— Wspaniałe przedstawienie cyrkowe. Można się uśmiać i ubawić! Prędzej, wszyscy do cyrku!
Lub też:
— Największa atrakcja sezonu. Dzieci z pałacu dają gościnny występ!
Antoś nie zadawalniał się zresztą tą ogólną agitacją, gdy tylko spostrzegł kogo ze znajomych, wówczas podchodził natychmiast i tajemniczym szeptem opowiadał o niezwykłym programie cyrku i o zamierzeniach Karolinki.
Trzeba przyznać, że opowieści te wywierały ogromne wrażenie i niemal wszyscy obiecywali solennie przybyć na przedstawienie.
Pomówiwszy ze znajomymi, spotykanymi na ulicy, Janka i Antoś wstępowali do mieszkań.
Tam zabierała głos Janka. Antoś posłusznie przytakiwał tylko. Natomiast Janka opowiadała szczegółowo o tem, na jaką biedę narażeni są cyrkowcy i o tem, jak nadzwyczajnie gra mały Jaś na skrzypcach.
Ta ostatnia wiadomość interesowała specjalnie wszystkie panie z miasteczka.
— Jaś Czarnocki? — pytały z zainteresowaniem.
— Tak, mały synek pana Czarnockiego.
— Tego właściciela pałacu?
— Tak, proszę pani.
— I będzie występował?
— Będzie proszę pani.
— I rodzice mu pozwalają?
— On niema rodziców, ma tylko ojca, który jest nieobecny.
— A czy to wypada, aby syn właściciela pałacu występował? — zgorszyła się pani aptekarzowa.
— Proszę pani, przecież najwięksi panowie występują, jeżeli chodzi o cel filantropijny — powiedziała Janka.
Pani aptekarzowa miała jednak pewne wątpliwości.
— Moje dziecko, ja nie wiem doprawdy, czy to tak ładnie.
— Jak, proszę pani? — zapytał niewinnie Antoś.
— A czy wasi rodzice o tem wiedzą.
— Jest z nami starsza siostra Jasia, — oznajmił Antoś z powagą, — a to panienka, obracająca się w najwyższych kołach towarzyskich.
— A to co innego.
Twarz pani aptekarzowej rozjaśniła się.
— I siostra mu pozwoli występować?
— Tak, sama także zaśpiewa! — zapewniła Janka.
— Cóż, trzeba będzie iść. Czegoż się nie robi dla biedaków! — westchnęła pani aptekarzowa.
— Byłem przekonany, że pani aptekarzowa nam nie odmówi! — wyznał Antoś, unikając spojrzenia Janki.
Pani aptekarzowa poczuła zadowolenie z tego oświadczenia Antosia.
— Zabiorę ze sobą wszystkie moje dzieci! — powiedziała.
— Widzisz, że umiem przemawiać do serca dam! — zawołał Antoś, gdy znaleźli się na ulicy.
— Widzę! — oznajmiła Janka.
— Ale, na miłość boską, nie patrz na mnie w takich chwilach, o mało co, a byłbym buchnął szalonym śmiechem.
— Ja też. Karolinka, jako panienka, przebywająca w najwyższych sferach towarzyskich.
— Szkoda, że pani aptekarzowa nie widziała jej wczoraj, gdy nam się ukazała w łódce.
— Właściwie to znamy ją dopiero od wczoraj, a mam wrażenie, jakbyśmy się znali od wielu lat.
— Ja także. Ale czekaj, tu musimy wejść.
Znowuż rozpoczęło się zwiedzanie mieszkań i powtarzanie tych samych słów, oraz słuchanie tych samych wykrzykników.
— To syn właściciela pałacu.
— Taki śliczny chłopczyk!
— Jakto, takie maleństwo umie grać na skrzypcach?
— Tak dobrze gra, że może występować?
— Doprawdy, niezwykły pomysł!
— Jakto, będą występować w zwyczajnym, wędrownym cyrku.
Jedna z pań zapytała nawet z przerażeniem:
— Czyżby pan Czarnocki stracił cały majątek?
Janka i Antoś musieli zużyć dosyć dużo czasu, aby przekonać zaniepokojoną kobietę, że Karolinka i Jaś wystąpią, celem zebrania pieniędzy dla biednych cyrkowców; nie są zaś do tego wcale zmuszeni własną sytuacją materjalną.
— Odetchnęłam z ulgą. Myślałam, że te biedne robaczki muszą zarabiać w taki sposób na chleb codzienny.
— Ale pani przyjdzie? — zapytała niespokojnie Janka, widząc, że zainteresowanie troskliwej pani zmalało znacznie, od chwili, gdy dowiedziała się, że pan Czarnocki majątku nie stracił.
— Przyjdę, naturalnie, że przyjdę. Muszę przecież zobaczyć co to takiego?
Mogę przysiąc, że w głębi duszy ta dama uważa, że jednak dzieci pana Czarnockiego zmuszone są z niewiadomych bliżej powodów do zarobkowania tą dziwną drogą, — zapewniał Antoś.
— Niech myśli, co chce, byleby przyszła.
Gdy obeszli w ten sposób wszystkich znajomych, powrócili do wozu cyrkowego.
Panowało tam wielkie ożywienie. Przedewszystkiem kupowano zawczasu bilety.
Wokoło placyku kręcili się ludzie, oczekując rozpoczęcia przedstawienia.
Kobieta w cekinowej sukni siedziała w kasie. Wyglądała zupełnie inaczej, niż przedtem. Zdawało się, że zapomniała o wszystkich swoich zmartwieniach i uśmiechała się radośnie do wszystkich.
Zmienioną miał również minę stary właściciel cyrku. Wydawało mu się, że rzeczywiście zmieniło się coś na lepsze, że jakgdyby zaświtała mu jakaś nadzieja na przyszłość.
Te zabawne, niedorosłe dzieci, które z początku traktował z pewnem lekceważeniem i wdawał się z niemi w rozmowę tylko dlatego bo jednak były to dzieci „z pałacu“, okazały się nagle dobrymi czarodziejami, którzy potrafili zapełnić przeraźliwą pustkę placyka.
Nawet biało umączony klown wyglądał jakoś raźniej i weselej.
Dzieci uwijały się jak mogły.
Karolinka poddała swą twarz starannej charakteryzacji, w której pomagała jej kobieta z cekinami. Ona również zaondulowała włosy Karolince.
Jaś nie pozwolił sobie nasmarować twarzy, zajęty był całkowicie próbowaniem skrzypiec. Antoś zaznajomił się po chwili ze wszystkiemi końmi, i zgodził się na skromną rolą wywoływacza, pomimo, że w głębi duszy pragnął popisać się swoją umiejętnością fikania kozłów.
— A ty, Janko, co będziesz robiła? — zapytała Karolinka, — mogłabyś także coś zaśpiewać.
— O nie, za żadne skarby świata — zawołała Janka, — nie potrafiłabym napewno wymówić ani słówka. Umarłabym z przerażenia.
— Więc, co będziesz robić?
— Mogę sprzedawać programy.
— A czy tu mają wogóle jakieś programy?
— Ludwik je rysuje.
Rzeczywiście, Ludwik zajęty był od godziny rysowaniem programów. Coprawda na rysowanie czasu było za mało i Ludwik poprzestał na ozdobnem wypisywaniu numerów przestawienia. Tylko kilka programów udało mu się ozdobić winietkami.
— Spójrzcie, ile osób!
— O, już dawno nie mieliśmy takiego przepełnienia — szepnęła zachwycona kobieta.
Zajęto rzeczywiście wszystkie miejsca.
Program rozpoczął się, jak zwykle tresurą koni. Patrzano uważnie, klaskano chętnie; oczekiwano jednak niecierpliwie następnego numeru, który w programach, sprzedawanych przez Jankę i kupowanych przez publiczność, brzmiał:
— Piosenka Karolinki.
Gdy skończyła się tresura koni wyskoczył na środek placyku Antoś:
— Panowie i panie — wołał donośnym głosem — panie i panowie! Uwaga! Oto jedyny, niezwykły występ panny Karoliny, panienki z pałacu.
Przyjęto tę zapowiedź przeciągłemi brawami i Antoś dumny, jakby te brawa były jego wyłączną zasługą, ustąpił miejsca Karolince.
— Wiesz, Janko, mam tremę — zwierzyła się Karolinka Jance, zaniepokojonej nagłą bladością dziewczynki.
— To może nie wyjdziesz wcale?
— Nie, zaraz mi przejdzie.
Karolinka nie namyślając się, wybiegła.
Przez chwilę stała oszołomiona.
Karolinka występowała już parokrotnie na przedstawieniach amatorskich i zwykle występy jej cieszyły się dużem powodzeniem. Dlatego właśnie pomyślała o urządzeniu przedstawienia dla cyrkowców. Teraz jednak zdała sobie dokładnie sprawę z tego, że jednak istnieje pewna różnica pomiędzy publicznością na przedstawieniu amatorskiem, przygotowaną zgóry, że grają amatorzy, a publicznością prawdziwą, w prawdziwym cyrku, nawet wtedy, gdy publiczność ta składa się z mieszkańców małego miasteczka i z okolicznych chłopów, a cyrk jest tylko małym, wędrownym cyrkiem.
Przez chwilę nie widziała nic wokoło siebie. Kłaniała się machinalnie odpowiadając na oklaski, któremi ją przyjęto.
— A co będzie jeżeli nie potrafię wydobyć głosu? — pomyślała z przerażeniem.
Przez chwilę wydawało jej się, że nie będzie mogła zaśpiewać, że będzie musiała cofnąć się ze wstydem, słysząc wokoło siebie drwiący śmiech, lub gwizdanie.
Wtedy jednak spostrzegła wzrok Ludwika, który siedział między publicznością i teraz mrugnął do niej porozumiewawczo.
Karolinka uśmiechnęła się do niego i jakoś poczuła nowy dopływ odwagi.
Stanęła na środku i gdy wokoło zaległa cisza, drżącym zpoczątku, a potem coraz pewniejszym głosem zaśpiewała:
„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie…“
Głos Karolinki był mały, ale bardzo dźwięczny i miły.
Jej postać w sukience w kwiatki, fakt, że była córką właściciela dużego majątku, że mieszkała w pałacu i że teraz znajdowała się na arenie biednego, małego cyrku, wszystko to razem wywołało wokoło niej nastrój pewnego wzruszenia i podziwu. I gdy skończyła, nie zadowolono się tylko oklaskami. Kilka osób wołało wyraźnie;
— Brawo, Karolinka!
— Brawo, dziewczynko z pałacu.
Karolinka musiała jeszcze raz zaśpiewać, domagano się bowiem uporczywie bisowania.
Tym razem nie odczuwała żadnej tremy. Rozumiała, że otacza ją atmosfera sympatji i ta świadomość uczyniła ją śmielszą. Wiedziała zresztą, że śpiew jej podobał się naprawdę, następną więc piosenkę odśpiewała zupełnie swobodnie.
Publiczność pochłonięta była nietylko śpiewem Karolinki, a także najrozmaitszemi przypuszczeniami.
— A jednak to dziwne, że te dzieci występują w cyrku.
— Przecież mówili wyraźnie, że to tylko ten jeden raz, aby pomóc biedakom.
— E, coś mi ta litość wydaje się podejrzana.
— Dlaczego?
— Gdzie to pani widziała, aby pańskie dzieci występowały nagle, z litości, w cyrku?
— To prawda!
— A widzi paniusia!
— Więc dlaczegoby występowali?
— Może to nawet nie dzieci z pałacu, a zupełnie inne.
— E, nie. Znam przecież tę Karolinkę, jak jeszcze była malutką dziewczynką.
— Może jest tylko podobna. Może podstawili.
— Kto ich tam wie!
A w drugim końcu ławek mówiono podobnie:
— Może tylko mówią, że to jedyny występ, a tymczasem z biedy muszą występować.
— Jakto, z biedy?
— A tak. Podobno cały majątek stracił.
— Nic dziwnego. Wdowiec, bez żony.
— A coby tu żona pomogła?
— Zawsze by mu gospodarstwo prowadziła.
— A tak to wszystko stracił.
— Właśne dzieci na poniewierkę puścił.
— Biedactwo.
— Dziewczynka taka chuda, aż strach bierze patrzeć.
— Pewnie wygłodzona.
— Ktoby się spodziewał czegoś podobnego?
Nie wszędzie jednak toczyły się rozmowy w tym tonie.
— Dzielna dziewczyna! — zachwycała się żona lekarza.
— Doprawdy, czyn godny podziwu.
— Tylko młodzież posiada podobny zapał.
— Państwo się tem zachwycają? — zapytała kwaśno siostrzenica aptekarzowej.
— Naturalnie.
— Ale jednak jest to trochę ekstrawaganckie.
— Ekstrawaganckie być może. Ale jednak dopęli swego. Biedni cyrkowcy, którzy nie mogli się doczekać dziesięciu widzów mają dziś przepełnione przedstawienie.
— Tak, to prawda.
— I dlaczego? Bo się do tego zabrało z zapałem trzech chłopców i dwie dziewczynki.
— Doprawdy, ta mała jest urocza.
Takie i tem podobne rozmowy prowadziła publiczność, zebrana w małem miasteczku na przedstawieniu cyrkowem.
Zachwyt jednak i zgorączkowanie wzmogły się, gdy ukazał się Jaś.
Wystąpienie jego poprzedził numer klowna. Klown wyglądał jak zwykle, raźniej tylko się poruszał. Jego sztuczki i dowcipy były takie same, jak zawsze, a jednak tym razem oklaskiwano go gorąco. W przychylnej atmosferze, jaką wytworzyła Karolinka, znalazło się miejsce na litość dla biednego, zmęczonego klowna.
Trzeba też przyznać, że klown robił co mógł, aby zasłużyć na te oklaski.
Wytężał całą swą inteligencję i dobrą wolę. I gdy zeszedł z areny, chwycił za rękę Karolinkę, roześmiał się i nagle pocałował ją w rękę jak dorosłą kobietę.
Karolinka cofnęła się zmieszana.
— Ależ co pan robi?
Klown zmieszał się także.
— Bo panienka spadła nam dzisiaj, jak anioł z nieba.
— Słyszysz, Karolinko, jesteś aniołem z nieba. Muszę to powiedzieć pannie Annie, — cieszył się Antoś, który był świadkiem tej sceny i teraz błaznował, aby ukryć wzruszenie, jakie go na chwilę opanowało.
Lecz Karolinka nie słuchała. Poprawiała właśnie ubranie Jasia.
— Jasiu, nie boisz się? — pytała.
— Bać się? — zdziwił się Jaś. — Dlaczego?
Jaś nie bał się rzeczywiście. Do ostatniej chwili Karolinka nie była pewna, jak chłopiec się zachowa? Czy nie rozmyśli się w ostatniej chwili, czy cofnie się, zdjęty lękiem wobec tylu obcych ludzi. Jaś nie znosił przecież obcych, a jednak teraz zdawało się, że zapomniał o tem wszystkiem. Swobodnie wyszedł na placyk, swobodnie, acz, jak uważał Ludwik, za nonszalancko się ukłonił, potem natychmiast zajął się swemi skrzypcami.
Karolinka podobała się ogólnie. Lecz widok Jasia wzbudził formalny zachwyt, prawdopodobnie dlatego, że chłopiec był młodszy i wyjątkowo ładny.
Poza tem spodziewano się amatorskiej, nieudolnej gry.
Popłynęły zaś tony czyste i wzruszające. Jaś grał swoją piosenkę, tę samą, którą zwykle skarżył się na samotność.
Gdy skończył, bito mu oklaski przez tak długą chwilę, bez przerwy, że nie mógł wcale zejść z areny.
— A widzisz! — powiedziała Karolinka tryumfująco. — Powiedziałeś, że ci ludzie wymagają tylko rzeczy trywialnych. A widzisz! Teraz klaskają i nietylko znajomi biją brawa. Zobacz, podoba się wszystkim.
— Omyliłem się, czcigodna pani! — przyznał się Antoś.
A Karolinka, zamyśliwszy się chwilę, wygłosiła z powagą:
— Widzisz, nie trzeba się nigdy zniżać do niczyjego poziomu, a trzeba podnosić do własnego.





ROZDZIAŁ SZÓSTY.

— O, Boże, jak mi dziś nudno! — westchnęła Janka, zapominając o swej zasadzie nie nudzenia się. Stała przy oknie i patrzyła na smugi deszczu, które rozbijały się o szybę okna.
— O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny, — zadeklamował Antoś z patosem.
— Widzę, że Karolinka nauczyła cię deklamować, na następnem przedstawieniu cyrkowem będziesz zapewne bohaterem dnia! — zauważył Ludwik.
— Tak, tak, prześladujesz mnie Karolinką, a sam rysujesz teraz dla niej.
— Nie rysuję wcale dla niej. Rysuję dla siebie.
— A gdy tylko przyjdzie, natychmiast wszystko jej pokażesz.
— To nie moja wina, że tylko ona zna się na tem. Można jej pokazać model samolotu, nie narażając się na mądre pytanie: „A poco skrzydła?“
Antoś roześmiał się.
— Tak, to prawda, że Karolinka jest niezwykle rozsądną dziewczyną, nie ubliżając tu obecnej Jance.
— Och, możecie mówić, co wam się podoba, nie krępując się! — zauważyła Janka obojętnie. — Wasz sąd nie wzrusza mnie tak dalece.
— Ale też przyznajesz, że Karolinka nie jest zwykłą sobie dziewczyną.
— Naturalnie, że przyznaję; jest wyjątkowo miła, sympatyczna, mądra i co tylko chcecie, a najlepszy daje dowód swej mądrości tem, że pomimo waszego nadskakiwania, przyjaźni się ze mną, a nie z wami.
— O, nie przesadzaj! — zawołali obaj chłopcy, urażeni tem oświadczeniem do głębi.
— Może jesteście innego zdania?
— Naturalnie, — oświadczył oburzony Antoś, przyjaźni się napozór z tobą, bo jesteś także dziewczyną, ale gdy tylko ma jakieś zmartwienie, to mnie się wyspowiada, a nie tobie.
— Przedewszystkiem tak nie jest, a poza tem Karolinka wie, że ja nie lubię roztkliwiać się, ty zaś wzdychasz, jak miech kowalski, przy każdej okazji.
— Tak, czy owak, jeżeli jest smutna, przychodzi do mnie, a nie do ciebie.
— Wmawiasz sobie, mój Antosiu.
— Jeżeli ci wygodniej tak myśleć, to proszę cię bardzo, ja ci nie przeszkodzę.
— A właściwie, jeżeli zajdzie coś ważnego, to Karolinka zwraca się do mnie, — przemówił nagle Ludwik, pomimo, że uważał tego rodzaju spory, za dziecinne.
— Jakto?
— Tak, za każdym razem, gdy jest coś ważnego, ciekawego, to Karolinka przychodzi do mnie, a nie do was.
— Myślałby kto, że w pałacu zdarzają się jakieś nadzwyczajne przygody i że Ludwik jest głównym doradcą.
— Mówcie sobie, co chcecie, a ja wiem dobrze, co myślę.
Trochę zasępieni odsunęli się od siebie.
Janka w dalszym ciągu patrzyła przez okno, martwiąc się, że deszcz pada coraz większy. Antoś bazgrał coś w kajecie, Ludwik rysował starannie i z namysłem na dużym arkuszu.
Wreszcie Janka odeszła od okna i znudzona zajrzała do zeszytu Antosia, który z pośpiechem zamknął go natychmiast.
— Co ty za głupstwa wypisujesz, Antek?
— Dlaczego myślisz, że to są głupstwa?
— Widzę przecież, zasłaniasz ręką, zamykasz zeszyt, nie chcesz, aby ktoś widział, więc napewno głupstwa, których sam się wstydzisz?
— A może to tylko tajemnica?
— Może miłosne wiersze?
— W każdym razie coś dużo poważniejszego od waszych dziecinnych rozmów.
— Antosiu, pokaż, kochany Antosiu! — zmieniła Janka ton głosu na pieszczotliwy.
— Nie pokażę.
— Pokaż, kochanie!
— Nie pokażę.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę.
— Czyżbyśmy nie byli godni?
— Żebyś wiedziała, że nie jesteście godni.
Janka spojrzała na brata.
— Słyszałeś?
Lecz Ludwik kiwnął potakująco głową i rysował z tym samym spokojem, nie patrząc nawet w stronę Antosia.
— I nie obraża cię to?
— Nic mnie nie obchodzą cudze sprawy, niech sobie pisze co chce, — odpowiedział wreszcie Ludwik.
— Nie, Antosiu, ja na to nie przystanę, na początku wakacji przysięgałeś, że nie będziesz miał żadnych tajemnic, a teraz?
— Wyście też przysięgali.
— A czy mamy jakie tajemnice?
— Wciąż przecież szepczesz coś z Karolinką.
— To są jej sekrety, a nie moje, ona nie należy do naszego sprzysiężenia, więc nie mogę jej wydać.
— Wykręcasz się, moja droga.
— Tak, czy owak, pytam po raz ostatni, pokażesz mi zeszyt, Antosiu, czy nie?
— Nie pokażę.
— A więc nie mówię z tobą.
— Trudno, jakoś przeboleję.
Janka obrażona, udała się do sąsiedniego pokoju, Antoś zaś zabrał się na nowo do pisania.
— Jaka szkoda, że deszcz pada, Karolinka napewno nie przyjdzie, — myślała.
Od dnia poznania, Karolinka widywała się z Janką codziennie. Bywały u siebie naprzemian, jednego dnia spotkanie odbywało się w pałacu, drugiego w domu rodziców Janki, stamtąd zaś wyruszano, zależnie od pogody, na dalsze spacery, wycieczki, lub zabawy. Od chwili poznania Karolinki wydało się zarówno Jance jak obydwum chłopcom, że coś się zmieniło na korzyść. Jakoś było o wiele weselej, przyjemniej i ciekawiej. Dlaczego tak się stało, z tego nikt nie zdawał sobie sprawy. Właściwie bowiem nic się nie zmieniło. Karolinka zaś nie mówiła, ani nie robiła nic specjalnie ciekawego, a jednak, gdy jej nie było, Janka traciła humor, Antoś się nudził, a nawet spokojny i poważny Ludwik czuł wyraźnie brak czegoś ważnego.
Od chwili poznania Karolinki wszystko nabrało jakiegoś uroku. Karolinka zabierała się do każdej sprawy z takim zapałem, wkładała we wszystko tyle chęci, że każda czynność wykonywana przez nią stawała się czemś ważnem i zajmującem. Przyczem dobrym chęciom Karolinki nie było wcale granic, ani końca.
Zajmowało ją tak samo rysowanie Ludwika, jak fotografowanie Janki.
Nie umiejąc sama fotografować, potrafiła jednak zorganizować to zajęcie Jance i uczynić je czemś o wiele bardziej zajmującem, niż przedtem. Przedewszystkiem rozsegregowała fotografje Janki. Razem nalepiły wszystkie dotychczas wywołane fotografje do kilku kajetów.

— Gdy przyjedziemy do Warszawy, dasz to oprawić, — mówiła Karolinka i Janka, z większą dumą, niż dawniej, fotografowała, wiedząc, że każda odbitka powiększa jej zbiory, które uporządkowane przedstawiały pewną wartość i znaczenie.
Każdy kajet posiadał swoją nazwę, którą Ludwik wykaligrafował starannie na pierwszej stronie. W ten sposób Karolinka skolekcjonowała zeszyt p. n. „Krajobrazy“, „Typy“, „Dzieci“, „Sceny z życia codziennego“ i t. p. i Janka, fotografując coś nowego, fotografowała z wyraźnym celem dopełnienia tego, lub tamtego zbioru. Każda fotografja miała swój podpis i datę.
— Nie rozumiem, jak mi to mogło nie przyjść do głowy wcześniej, — dziwiła się Janka, porównywując swoje porządnie i ładnie wyglądające zeszyty fotograficzne z dawnym pudełkiem, w którym leżały wszystkie odbitki razem.
— A właściwie, to przecież ty jesteś o wiele porządniejsza odemnie, — twierdziła Karolinka i miała słuszność. Janka była porządna i systematyczna. Suknie jej wyróżniały się zawsze porządnym wyglądem, włosy miała zawsze, nawet podczas najweselszej zabawy porządnie przygładzone, książki i zeszyty trzymała w wzorowej czystości.
Karolinka natomiast nie zwracała na swój wygląd zewnętrzny specjalnej uwagi. Jej suknie były przeważnie podziurawione naskutek przechodzenia poprzez drut kolczasty, jej trzewiki były stale zabłocone, gdyż Karolinka chętnie przechodziła przez wszelkie kałuże, włosy miała potargane od częstego biegania. Niejednokrotnie Janka zwracała jej uwagę i starała się doprowadzić do porządku jej garderobę, na co Karolinka chętnie i z uśmiechem zezwalała, pomimo, że sama nie odczuwała tej potrzeby.
A jednak Karolinka właśnie potrafiła lepiej, niż Janka układać i porządkować otaczające ją przedmioty. Posiadała poprostu silnie rozwinięty dar organizacyjny. Przyczem wykonywanej czynności oddawała się z całem przejęciem.
Ostatnio namówiła Jankę na spróbowanie sił w konkursie fotograficznym i Janka sprawiła sobie nowy zeszyt pod nazwą „Konkurs“, w którym umieszczała fotografje, specjalnie w tym celu wykonywane.
Figurowało już tam kilka ślicznych widoków, między innymi brzozowy mostek o zachodzie słońca, kilka jasnych główek dziecięcych, poważny kogut, spoglądający wokoło siebie ze zdziwieniem.
Wszystkie te fotografje były zainicjowane przez Karolinkę, i oglądając je, Janka doznawała pewnego zawstydzenia.
— Muszę sama też wymyśleć coś takiego, — postanowiła.
Karolinka zabrała się także do rysunków Ludwika, które naogół po jakimś czasie wędrowały do kosza od śmieci.
— A jabym zatrzymała to wszystko na pamiątkę, — powiedziała Karolinka.
— Wiesz co, — poradziła po chwili, gdy Ludwik wahał się, czy należy rzeczywiście wszystkie rysunki chować na pamiątkę, — powinieneś tytuł rysunku podkreślać czerwonym ołówkiem. Zaraz będzie barwniej i porządniej wyglądało.
Ludwik uczynił tak, jak mu radziła, a gdy podkreślał nagłówki czerwonym ołówkiem, postanowił wprowadzić sam pewne inowacje. Posegregował swoje rysunki na techniczne i zwykłe; jedne popodkreślał ołówkiem czerwonym, drugie zaś zielonym. Wyglądało to teraz naprawdę porządniej i jakoś szkoda było wyrzucić.
— Nadałaś, Karolinko, moim pracom skończoną formę, — żartował Ludwik, chowając do szuflady swoje plany, — teraz pora na Antosia.
Lecz z Antosiem Karolinka nie mogła dać sobie rady. Antoś zbierał wprawdzie rośliny, miał nawet wcale ładny zielnik, lecz czynił to, jak naogół wszystko, ze swoim szybko przemijającym zapałem. Niekiedy zbierał całemi dniami, potem zaś mógł przez kilka tygodni zapomnieć wogóle o istnieniu zielnika. Porządkować nie lubił i nie krył wcale swego zdania, że o wiele bardziej podoba mu się Karolinka zabłocona i rozczochrana, niż Karolinka, której włosy Janka przygładziła porządnie szczotką.
— Dzisiaj Karolinka nie przyjdzie, — powiedział głośno Ludwik, przerywając na chwilę rysowanie, — a szkoda, chciałem jej pokazać mój nowy model.
— Możesz mnie pokazać! — zaofiarował się Antoś.
— E, ty nic a nic nie rozumiesz. Nic cię to nie obchodzi, — powiedział Ludwik z goryczą, gdyż niejednokrotnie przekonał się o obojętności kuzyna dla tych spraw.
— Ależ nie, przyjrzę się z przyjemnością, — zapewniał Antoś, — skończę tylko tę stronicę.
— Co ty piszesz, Antek? — zadał teraz pytanie Ludwik.
Lecz Antoś udawał, że nie słyszy.
W tej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i na progu ukazała się mała postać w dużym deszczowym kapturze na głowie, ociekająca cała wodą i błotem.
— Karolinka — zawołał Ludwik ucieszony.
A Antoś powtórzył natychmiast:
— Karolinka! Wiedziałem, że przyjdziesz.
— Deszcz pada — tłomaczyła Karolinka, patrząc bezradnie na duże plamy, jakie jej wejście pozostawiło na podłodze.
— Tak, widać to odrazu, że pada — przyznał Ludwik.
— Karolinko, przyjechałaś? — rozległ się głos Janki i dziewczynka wbiegła do pokoju.
Ujrzawszy Karolinkę załamała ręce.
— Jak ty wyglądasz dziewczyno?
— Zmokłam trochę.
— Nie wzięłaś parasola?
— Nie, zapomniałam.
— Jakto, przyjechałaś otwartą bryczką?
— Nie.
— Powozem, to przecież mogłaś kazać podnieść budę i nie zmokłabyś tak strasznie.
— Ja przyszłam pieszo — wyznała Karolinka.
— Pieszo, podczas takiej pogody?
— Karolinko, oszalałaś!
— Dlaczego?
— Pocoś to zrobiła?
— Dajcie mi dojść do słowa — rozgniewała się Karolinka. — Pokłóciłam się z panną Anną.
— I uciekłaś?
Dziewczynka skinęła potakująco głową.
— Panna Anna nie chciała mnie wypuścić.
— Dlaczego?
— Mówiła, że mogę jeden dzień posiedzieć w domu, zwłaszcza, że taki deszcz pada.
— Coprawda to myślałam, że nie wybierzesz się do nas, — powiedziała Janka.
— Więc przyznajesz rację pannie Annie?
— No… nie — odpowiedziała Janka niepewnie.
— Może zresztą miała słuszność — powiedziała Karolinka — i gdyby mi to grzecznie powiedziała, to napewnobym została z Jasiem w domu, lecz panna Anna zdecydowała zgóry i zanim jeszcze cokolwiek powiedziałam. Oświadczyła mi odrazu:
— A nie waż się dziś wyjść z domu, bo taka szalona dziewczyna jak ty potrafi nawet na taki deszcz wylecieć.
— Odrazu mnie tym rozgniewała i rozłościła i postanowiłam właśnie pójść.
— No i jestem — dodała po chwili.
— Ależ, Karolinko, rozbierz się, stoisz wciąż w tej pelerynie i cała jesteś przemoczona. Chodź do mego pokoju.
Janka zabrała Karolinkę do siebie i po chwili Karolinka, trzęsąc się z zimna, przebierała się w ciepłą suknię Janki. Jej własna była przemoczona do ostatniej nitki.
— A teraz napij się herbaty, już, nie czekaj, połknij póki gorąca, jeżeli się nawet oparzysz, to nie szkodzi, zaraz ci będzie od tego cieplej — radziła Janka, podając przyjaciółce szklankę herbaty.
Karolinka wypiła posłusznie, posłusznie także oparzyła się kilka razy. Potem zrobiło jej się rzeczywiście dużo cieplej.
— Już odpoczęłam, już mi jest zupełnie ciepło — zapewniała zaniepokojoną matkę Janki, która dowiedziawszy się od chłopców o przybyciu podczas największej ulewy Karolinki weszła do pokoju córki, aby dowiedzieć się o stanie zdrowia gościa.
— Ach, Karolinko, naprawdę szalona z ciebie dziewczyna — westchnęła.
— Mnie tak smutno w domu, proszę pani, stęskniłam się za Janką — zapewniała Karolinka.
— Trzeba dać znać do pałacu, że jesteś u nas i że zostaniesz do wieczora — powiedziała matka Janki, która tak, jak wszyscy w domu lubiła bardzo Karolinkę, a ponadto litowała się zawsze nad dziećmi z pałacu, które pomimo majątku odczuwały osamotnienie sieroctwa.
W pół godziny później Karolinka zapomniała już zupełnie o przemoczeniu, o gniewie na pannę Annę, zajęta całkowicie rozmową z Janką.
— Musimy wymyśleć coś ciekawego, coś nadzwyczajnego, aby spędzić jakoś koniec wakacji — twierdziła Karolinka.
— Ale co wymyślimy?
— Nie wiem jeszcze.
Janka patrzyła na Karolinkę z podziwem. Wierzyła, że Karolinka wymyśli napewno coś nadzwyczajnego.
— Wogóle myślę często, czy nie powinnam uciec z domu — zwierzyła się Karolinka szeptem.
— Uciec z domu? — przeraziła się Janka.
— A tak.
— Ale dlaczego?
— Wiesz, z rozmaitych powodów?
— Czy ci niedobrze w domu — zapytała Janka ze współczuciem, przypomniała sobie bowiem częste uwagi matki o sieroctwie Karolinki i Jasia.
— Nie, nie mogę powiedzieć, aby mi było niedobrze — odpowiedziała trochę wymijająco Karolinka.
Umilkła na chwilę, potem mówiła znowu:
— Nie jest mi niedobrze, ale też nie jest mi tak, jakby być mogło. Właściwie mam wszystko, gdy mi jest potrzebna suknia, to panna Anna idzie ze mną do krawcowej i staluje mi suknię, jak jestem głodna, to mi zaraz podają jedzenie, więc właściwie mam wszystko, ale…
Karolinka przerwała znowu, a po chwili dodała:
— A jednak czegoś mi brak.
Spojrzała na Jankę, która uścisnęła ją mocno za rękę, potem dodała z uśmiechem obawiając się roztkliwienia.
— Wogóle wiesz, jaka jestem warjatka, wszyscy mówią, że jestem szalona dziewczyna. Więc najchętniej powędrowałabym sobie po świecie.
— Sama jedna?
Wzięłabym Iksa ze sobą, to jużbym się nie bała.
— Ale cobyś robiła?
— Nie wiem, może zostałabym kwiaciarką i sprzedawałabym kwiaty na ulicach, może wyjechałabym do Ameryki jako kielnerka na okręcie, a tam dorobiłabym się majątku. Nie wiem sama.
— Przecież majątek ci niepotrzebny, twój ojciec jest bardzo bogaty.
— To prawda, ale nie o majątek mi chodzi, a poprostu o jakąś nadzwyczajną przygodę.
— Zwycięstwo nad losem — zakończył tubalnym głosem Antoś, który wszedł niepostrzeżenie.
— Nie podsłuchuj, Antek.
— On ma słuszność, o zwycięstwo nad losem, a tak to zwyciężam tylko biedną pannę Annę, która nie może sobie dać ze mną rady.
— Chodź, Karolinko, — poprosił Antoś, — chciałem ci coś powiedzieć na osobności.
— Przeszkadzam wam? — zapytała Janka obrażonym tonem.
— Mnie nie — zapewniła ją pośpiesznie Karolinka.
— Mnie też nie, ale chcę coś powiedzieć Karolince, o czem nie może wiedzieć żaden śmiertelnik na świecie.
— Zostawiam was samych, — odpowiedziała na to z godnością Janka i znikła za drzwiami.
Antoś podszedł do tychże drzwi upewnić się czy nikt nie podsłuchuje, potem powiedział uroczyście:
— Karolinko, — założymy Związek Poszukiwaczy Przygód.





ROZDZIAŁ SIÓDMY.

— Nie rozumiem — zdziwiła się Karolinka.
— Tak, chcę stworzyć klub, klub ludzi uwielbiających Przygodę. Rozumiesz Karolinko? Przygodę przez duże P!
— To rozumiem, ale na czem to będzie polegało?
— Do klubu, lub do związku zapisywać się będą ci wszyscy, którzy mają dosyć szarej pospolitości życia — deklamował Antoś.
— To cudownie. Cóż potem?
— Wszyscy, którzy pragną przeżyć coś nadzwyczajnego.
— Rozumiem.
— Niezwykłego, wspaniałego, którzy…
— Jesteś genialny Antosiu.
— Nie przesadzajmy — uchylił się skromnie, Antoś — poprostu pomyślałem, że żyjemy zbyt pospolicie. Trzeba wymyśleć coś nadzwyczajnego, a wtedy wszystko będzie w porządku.
— Kiedy to wymyśliłeś?
— Dziś w nocy. Zamierzałem nawet obudzić Ludwika i powiedzieć mu o wszystkiem, ale potem pomyślałem, że będzie ci przyjemniej, że właśnie ty dowiesz się pierwsza.
— Nie mówiłeś więc nikomu?
— Nikomu, ani słowa.
— To ślicznie!
Karolinka poczuła się dumną.
— Więc, jak rozpoczniemy pracę?
— Już napisałem statut. Pisałem go przez cały dzień.
— Skończyłeś?
— Prawie, jeszcze kilka punktów.
— Przeczytasz mi?
— Naturalnie, natychmiast, gdy skończę.
— Zapisuję się zaraz.
— Wiedziałem, że tak będzie!
— Wiesz, Antosiu, to świetny pomysł.
— Przyszedł mi nagle do głowy, nie mogłem w żaden sposób zasnąć, myślałem sobie o rozmaitych sprawach. Liczyłem do stu, do tysiąca, nic nie pomagało. Zaczęłem powtarzać słówka łacińskie, myślałem, że mnie to znudzi i zasnę odrazu. Nie mogłem zasnąć w żaden sposób. Nagle usłyszałem jakiś szelest i wydawało mi się, że ktoś obcy chodzi po gabinecie. Pomyślałem, że to złodziej, przelękłem się, a jednocześnie pomyślałem: „to dopiero byłaby przygoda, gdybym wypłoszył złodzieja“. Zerwałem się cichutko, wzięłem latarkę elektryczną i poszedłem do gabinetu.
— I co?
— I nic. Nie było wcale złodzieja. Zdawało mi się. Wróciłem do łóżka, trochę byłem rozczarowany, a trochę zadowolony. I wtedy właśnie pomyślałem: wciąż mówimy i marzymy o przygodach. Trzeba utworzyć takie kółko. Klub ludzi uwielbiających przygodę. Naturalnie trzeba to nazwać mniej patetycznie.
— Np. Miłośnicy Przygody — podsunęła Karolinka.
— Coś w tym guście — zgodził się Antoś.
— Urządźmy konkurs na nazwę, albo wybierzmy ją przez głosowanie — zaproponowała Karolinka.
— Wogóle trzeba Jance i Ludwikowi o tem powiedzieć.
— Naturalnie.
— Wolałbym wprawdzie urządzić naprzód z tobą tylko wszystko, a gdy już będzie zorganizowane dopiero zaprosić Jankę i Ludwika na członków.
Karolinka zawahała się.
— Widzisz chciałabym powiedzieć o tem Jance.
— No, dobrze — zgodził się niezbyt chętnie Antoś. — Ja też uważam, że powinniśmy im powiedzieć. Obawiam się wprawdzie krytyki Janki, a Ludwik pewnie powie, że to dziecinada.
— Ludwik narysuje nam nasz znak — powiedziała Karolinka zamyślona.
— Wiedziałem, że ty zabierzesz się do tego odrazu na poważnie, — ucieszył się Antoś.
— Musimy także prowadzić protokuły.
— Będziesz je pisać, Karolinko?
— Nie, chyba Janka, ona jest o wiele porządniejsza odemnie i pisze o wiele wyraźniej.
— Myślisz?
— Tak, napewno, — odpowiedziała Karolinka tonem nie dopuszczającym do zwątpienia.
Antoś umilkł przeto, pomimo, że wolałby, aby Karolinka pisała protokuły. Lubił bardzo Jankę, lecz była ona jego bliską kuzynką, więc traktował ją jak siostrę, a mimowoli najbliższe rodzeństwo traktują chłopcy przeważnie z lekceważeniem.
— Mam nawet taki gruby kajet, — przypomniała sobie Karolinka, — przyniosę go jutro, wspaniały, w ślicznej okładce. Możeby w nim pisać czerwonym atramentem.
— Doskonale.
— Tak, jutro przyniosę go napewno. Szkoda, że deszcz jeszcze pada, bo pojechalibyśmy do mnie, zaraz bym ci go pokazała.
Antoś nie dziwił się niecierpliwości Karolinki. On również postępował z takim samym pośpiechem i z zapałem. Wprawdzie jego zapał był zazwyczaj krótki, Karolinka zaś aż do zakończenia każdej sprawy oddawała jej się z całą gorliwością, rozumiał jednak świetnie jej sposób odczuwania.
— Trudno, pada i nie przestanie.
— Jutro go zabierzemy.
— Musimy także przepisać porządnie statut w kilku egzemplarzach.
— Ach, musimy zaraz opowiedzieć to wszystko Jance i Ludwikowi! — zawołała Karolinka. — Dobrze, Antosiu?
Antoś kiwnął zezwalająco głową.
— Janko, Janko! — zawołała Karolinka.
Wbrew podejrzeniom Antosia, który był przekonany w głębi duszy, że Janka znajduje się gdzieś w pobliżu i to w takiem pobliżu, które ułatwia jej słuchanie, jego rozmowy z Karolinką, Janka nie odpowiedziała natychmiast na wezwanie.
— Janko, Janko! — wołała Karolinka.
Dopiero po kilkakrotnem wołaniu drzwi się otworzyły i Janka weszła do pokoju z miną niezmiernie obrażoną.
— Jestem!
— Co ci się stało, Janeczko? — zapytała Karolinka niespokojnie.
— Nic mi się nie stało.
— Masz taką zasępioną twarz. Czy spotkała cię może jakaś nieprzyjemność — martwiła się, Karolinka.
Lecz ten dowód troskliwości przyjaciółki nie wzruszył wcale Janki.
— Jestem! — powtórzyła. — Skończyliście już wasze tajemnicze narady?
Antoś uśmiechnął się złośliwie.
— Janeczko, zdaje się, że jesteś nieco zazdrosna, — powiedział.
— Wiesz! — odpowiedziała Janka tonem pełnym pogardy.
— Ależ, Janko, nie gniewasz się chyba? — zapytała Karolinka zaniepokojona.
— Na ciebie się nie gniewam.
— A na Antosia?
— Też się nie gniewam.
— Bo nie jestem tego godny! — zawołał Antoś z patosem.
— Nie gniewam się, bo nie liczę się z nim poważnie i uważam go za smarkacza.
— O! — zaprotestował Antoś.
— Tak, — podkreśliła Janka, — uważam go za smarkacza, czego daje dowód swojem złem zachowaniem. Dziwię się tylko niezmiernie, że jego zachowanie jest aż tak nieodpowiednie, że miewa tajemnice i sekrety w towarzystwie.
— Masło maślane. Sekrety i tajemnice, to jedno i to samo, czyżbyś tego nie wiedziała, moja dorosła kuzynko?
Lecz Janka nie raczyła odpowiedzieć.
— Ależ, Janko, my ci właśnie chcemy wyjawić tę tajemnicę.
— Czyż Antoś nie mógł odrazu powiedzieć i mnie i tobie? — zapytała Janka.
— Naturalnie, że mógł. Ale się zgapił. Prawda, Antosiu, zagapiłeś się?
— Zagapiłem się, — przyznał Antoś pokornie, a pokora ta wydała się Jance tak podejrzaną, że wolała nie dociekać szczerości jego słów.
— Dobrze, dobrze, zresztą nie wzrusza mnie to aż tak bardzo.
— To może nie chcesz, abyśmy ci powiedzieli? — zapytał Antoś ze smutkiem.
— Możesz mówić, — zgodziła się Janka wspaniałomyślnie.
— Zawołajmy także Ludwika.
Ludwik wszedł z niechęcią. On także był niezadowolony z długiej konferencji Antosia z Karolinką. Zamierzał pokazać jej swoje rysunki, gdy tymczasem Antoś zagarnął ją na własność. Nie pokazał jednak swego złego humoru. Był bardziej opanowany, niż siostra.
— Co zamierzacie ciekawego?
— A właśnie, że zamierzamy. Usiądzcie, proszę.
— Tak uroczyście? — zdziwił się Ludwik, usiadł jednak na wskazanem przez Karolinkę krześle.
— Zaczynaj, Antosiu! — powiedziała dziewczynka.
Lecz Antoś jakoś się zmieszał. Zapał Karolinki dodawał mu bodźca i odwagi, skwaszone miny Janki i Ludwika zniechęcały go natychmiast. Zresztą, wiadomą jest rzeczą, że nikt nie jest prorokiem w własnym domu, spędzając zaś już trzeci miesiąc w domu rodziców Janki i Ludwika, Antoś uważał ten dom jakgdyby za własny. Słusznie więc spodziewał się, że jego propozycja nie wywoła żadnego zachwytu.
— Mów lepiej ty, Karolinko! — mruknął.
Dziewczynka zdziwiła się trochę, lecz zgodziła się natychmiast.
— A więc, słuchajcie, — zaczęła swą przemowę, — postanowiliśmy założyć związek, klub, stowarzyszenie, jak wolicie. Zobaczymy jak to nazwiemy. Celem naszego związku będzie Przygoda. Jesteśmy przecież wszyscy zwolennikami przygód, każda i każdy z nas chciałby przeżyć coś nadzwyczajnego. Otóż nasz związek będzie jednoczył tych wszystkich, którzy także chcą przeżyć coś nadzwyczajnego. Zrozumieliście?
— Niezupełnie.
— Dlaczego?
— Związek ma zjednoczyć, tak?
— Tak.
— Przecież my jesteśmy wszyscy razem, bez związku także.
— Jesteśmy, ale mogą się do nas przyłączyć i inni.
— Przypuśćmy, że tak, ale w czem się zmieni nasze życie?
— Będziemy dążyli do Przygody.
— Czy myślisz, że przez to zbliżymy się do nadzwyczajnych przeżyć?
— Jestem tego pewna.
— W jaki sposób?
— Nie wiem jeszcze, ale jeżeli się do czegoś dąży, wtedy to coś się zdarza.
— Dobrze, Karolinko — zbijał argumenty Karolinki bezlitośnie spokojnym głosem Ludwik — więc według twojej teorji powinno się co jakiś czas, tylko dla naszej przyjemności, zdarzyć coś nadzwyczajnego, np. powinien się dom spalić, powinni nas napaść bandyci, lub coś podobnego, po to tylko, aby członkowie naszego związku mogli przeżyć swoją przygodę.
— Ach, Boże, przecież to nie o to chodzi.
— Przygoda nie musi być koniecznie tego typu, mogą być przyjemne przygody także, — odezwał się Antoś.
— Nie wierzę, aby coś przychodziło na zawołanie.
— Przedewszystkiem niezależnie od innych rzeczy, każdy będzie obowiązany opisać, co w swojem życiu, uważał za najciekawsze przeżycie, za najciekawszą przygodę.
— Oho, zdaje się, że Antek chce nam zadać kilka ćwiczeń.
— E, nudni jesteście i koniec — rozgniewała się nagle Karolinka.
— A widzisz, Karolinko, mówiłem ci, że oni nam zepsują tylko humor. Janka będzie krytykować, a Ludwik powie, że to dziecinada, i jeszcze, gdyby mówili szczerze, to rozumiem, ale oni są poprostu zazdrosni, że tobie pierwszej powiedziałem, że rozmawialiśmy, że nie zawołaliśmy ich odrazu i o rozmaite inne drobiazgi.
— Jakie miałeś dalsze plany poza pisaniem wypracowań, przepraszam poza opisem przygód?
— Chciałem także, aby każdy wymyślił swoją przygodę.
— Jak to rozumiesz?
— Sam jeszcze nie wiem dokładnie. Albo, aby wymyślił co najbardziej by mu przypadło do gustu i to postarał się wykonać albo…
— Albo…
— Albo, aby poprostu wymyślił jakąś przygodę.
— Wymyślił?
— Tak, urządził reszcie związkowców, jakiś kawał, zmierzający do tego, aby przeżyli jakąś godę, a potem by się okazało, że to wcale nie było naprawdę, tylko na niby.
— Jeżeli już o tem wiemy, to kto się da na to złapać?
— Właśnie cała sztuka musi polegać na tem aby uczynić to tak zręcznie, naturalnie i życiowo, aby reszta osób uwierzyła jednak.
— Trzeba, aby panna Anna zapisała się do klubu — zdecydowała Karolinka.
— Dlaczego?
— Wymyśliłam jej śliczną przygodę. Ducha w nocy.
— Mam nadzieję, że nie zamierzacie urządzać złośliwych przygód — powiedział Ludwik poważnie.
— O, jaki mentor!
— Moglibyśmy też utworzyć odpowiedni księgozbiór.
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Bo w każdej niemal książce opisana jest jakaś przygoda.
— O, już można wybrać.
— Więc to jest ten genialny projekt?
— Któż ci powiedział, że jest genialny?
— Mieliście takie zachwycone miny, że byłam przekonana o twej genialności.
— Omyliłaś się.
— Jeżeli zaś martwiły was nasze zadowolone miny to dopięliście swego.
— Karolinka nie wygląda już wcale na zadowoloną — zauważył Antoś.
Rzeczywiście, Karolinka nie wyglądała już wcale na uradowaną. Zachowanie się Janki i Ludwika wyrządziło jej prawdziwą przykrość. Przedewszystkiem przejęła się naprawdę projektem Antosia, który wydawał jej się zajmującym i dobrym. Ponadto czuła żal do Janki, że zepsuła jej przyjemność swoją obojętnością i niesłuszną obrazą, a do Ludwika, że krył swój egoizm teraz pod pozorami krytyki.
Jance zresztą też zrobiło się przykro. Kiedyindziej przyjęłaby projekt Antosia z zadowoleniem, jak każdą inowację. Nie entuzjazmowałaby się jak Karolinka, z przyjemnością jednak założyłaby ów klub, lub związek. Oponowała teraz tylko ze względów zasadniczych, aby dokuczyć Antosiowi, a także Karolince, która tak chętnie słuchała jego opowiadań, nie zwracając na to uwagi, że mówił jej w tajemnicy przed Janką.
Ludwik czuł się mniej winnym, gdyż z przyzwyczajenia krytykował każdą propozycję, co nie przeszkadzało mu z chwilą, gdy już się zgodził zająć się jaknajsumienniej postanowioną sprawą. Lecz jemu również zrobiło się przykro, gdy zobaczył, że Karolinka nie uśmiecha się jak zwykle, że przeciwnie jest wyraźnie nadąsana i niezadowolona.
— Karolinko — rozpoczął.
— Słucham — odpowiedziała sucho.
— Gniewasz się na nas?
Karolinka wzruszyła ramionami.
— Karolinko — rozległ się drwiący głos Antosia — nie wzruszaj ramionami, dobrze wychowane panienki, nigdy tego nie czynią, może się to nie spodobać naszym przywódcom.
— Nie błaznuj, Antek.
— Nie błaznuję, ale nie lubię, gdy wszyscy mają miny nadąsane, jak w grobowcu.
— Chodź, Karolinko, deszcz przestał już padać, pójdziemy do ogrodu.
— A nasz związek? — szepnęła Karolinka.
— Przecież oni nie chcą. Wyśmieli nas. Nie należy więc zbytnio się przejmować, a nadewszystko nie należy zawracać ludziom głowy temi sprawami, które ich nie interesują. Będziemy o tem mówić między sobą. Chodź, Karolinko.
Karolinka podniosła się z krzesła.
— Nikt się przecież nie wyśmiewał — próbowała się wycofać Janka.
— Więc już nie można powiedzieć kilku słusznych uwag?
— Wiesz dobrze, że to zależy wszystko od tonu i sposobu mówienia. Mówiliście z nami, jak z małemi dziećmi.
— Z małemi i niedorozwiniętemi umysłowo — uzupełniła Karolinka.
— Nie przesadzaj, Karolinko.
— A więc chodź, Karolinko. Deszcz przestał padać — powtórzył Antoś i Karolinka widząc, że Janka nie rusza się z miejsca, posłusznie podążyła za Antosiem.
W ogrodzie jednak poczuła skrupuły.
— Powinnam była może zostać z Janką — powiedziała głośno.
— Nie przejmuj się. Janka musi się wydąsać, Ludwik także. Pod tym względem są nieodrodnym bratem i siostrą. Jak im to przejdzie to przyjdą tu jakby nigdy nic.
Więc nie założymy już klubu?
— Ależ założymy, ręczę ci.
— Bo już się zmartwiłam.
— Nie martw się. Ludwik pierwszy nawet zaproponuje bo jak już się przeprosi, to nie pamięta, co było przedtem. Wogóle to pyszny chłop ten Ludwik, trzeba mu to przyznać — mówił Antoś.
— A ja bardzo lubię Jankę — oświadczyła Karolinka.
— Ja ją też lubię.
— Chcesz się ścigać?
— Chcę.
— A więc, kto prędzej dobiegnie do tamtego drzewa?
Jak słusznie przepowiedział Antoś — Ludwik i Janka musieli się wydąsać.
Siedzieli obok siebie nieruchomo i każde z nich odczuwało niezmierną gorycz przy myśli o postępowaniu Karolinki.
— Tak, z Antosiem czuje się najlepiej — westchnęła Janka.
Po chwili jednak ogarnęło ją rozczulenie.
— Biedna Karolinka przyleciała w taką straszną pogodę.
— Właściwie to zepsuliśmy jej zupełnie humor, miała przecież taką ochotę, aby założyć ten związek.
— Bo ty zawsze krytykujesz, Lusiu.
Ludwik oburzył się.
— A przecież to ty siedziałaś z drwiącą miną i protestowałaś, zanim jeszcze było coś powiedziane.
Janka roześmiała się.
— Już mi przeszło — przyznała się.
— No, to chodźmy do ogrodu.
— Wezmę mój aparat, już słońce świeci. Niech nie myślą, że idziemy za nimi.
Gdy zeszli do ogrodu ujrzeli Karolinkę jak siedziała na drzewie, rozgarniając gałązki; na twarzy jej kołysały się cienie liści i blaski słońca.
— Nie ruszaj się, Karolinko — krzyknęła Janka — nie ruszaj się.
Karolinka spojrzała w jej stronę i uśmiechnęła się, nie poruszając z miejsca.
— Raz, dwa, trzy, — liczyła Janka. — Sfotografowałam cię! Gotowe!





ROZDZIAŁ ÓSMY.

Karolinka przeglądała z dumą protokuły zebrań. Pomimo bowiem, że sprzeczka pierwszego dnia powstania projektu Klubu zepsuła wszystkim humory, tem niemniej Klub został utworzony w kilka godzin później. Jako lokal Klubu ustalona została bibljoteka w pałacu. Tam też miały miejsca dwa zebrania, rezultatem których były wybory do zarządu. Antoś, jako projektodawca, został przewodniczącym, Janka została sekretarką, Karolinka i Ludwik byli poprostu członkami zarządu. Ponieważ Klub, w którym nie było nikogo ze zwykłych członków poza zarządem, wydawał im się niepoważnym, przeto dopuścili do swego grona Jasia, nie zwracając tym razem uwagi na jego młodociany wiek.
— To zresztą dobrze wpłynie na jego charakter, pobudzi ambicję, — twierdziła Karolinka, tłómacząc w ten sposób słuszność swojej propozycji.
Jaś został przeto przyjęty do Klubu, czego domagał się gwałtownie od chwili gdy usłyszał o jego istnieniu.
Karolinka przeglądała protokuły. Pisane one były czerwonym atramentem, a pod każdym figurowały wszystkie nazwiska.
— Właściwie to jesteśmy bardzo dziecinni, że nas takie rzeczy bawią, — pomyślała przez chwilę, lecz zadowolenie było silniejsze od tej refleksji.
Odłożyła kajet na półce, na miejscu, które wybrali razem w tym celu. Przy tej czynności obsunęła się stojąca obok książka, i z hałasem upadła na podłogę.
Karolinka podniosła książkę, dziwiąc się ilości kurzu, która powstała wokoło.
— Trzeba kazać porządniej tu sprzątać, — pomyślała, — tyle kurzu na jednej książce, wprawdzie książka jest porządnie stara.
Książka rzeczywiście była stara, pisana po łacinie, bardzo dawnym drukiem, w ciężkiej ozdobnej oprawie. Stawiając ją na półce, Karolinka zauważyła, że na podłodze leży jakaś karteczka. Podniosła ją. Kartka była zapisana drobnem pismem i Karolinka zaciekawiona zabrała się do czytania.
Na środku kartki wyrysowane było kółko, w środku którego znajdowało się mniejsze kółko, w drugim zaś kółku, narysowane innym kolorem atramentu, mieściło się trzecie kółko.
„Wytrwale dąż do celu, a zdobędziesz szczęście“, — przeczytała Karolinka z trudem. Słowa te znajdowały się na przestrzeni pomiędzy jednym kółkiem a drugim. Górna część kartki zapisana była cyframi łączącemi litery bez żadnego związku. Karolinka przeczytała parokrotnie.
— Cóż to może znaczyć? — pomyślała zdumiona.
Dużo niżej było napisane o wiele wyraźniej i czytelniej:
„Jeżeli jesteś właścicielem domu, szukaj tajemnicy. Tajemnica jest twoją! Sprzyjać będę twoim czynom i myślom. Szukaj kółka w kółku — szukaj trzech kółek. Jeżeli jesteś obcy, jeżeli zagarnąć chcesz cudzą własność, strzeż się przekleństwa. Uciekaj!“
— Kółko w kółku! — powtórzyła Karolinka. — Szukaj trzech kółek.
Podeszła do okna z kartką w ręku. Oglądała ją badawczo. Kartka była pożółkłego koloru, wyglądała tak jakgdyby wiele lat przeleżała w książce, która wypadła nienaumyślnie z półki.
— Tajemnica jest twoja! — przeczytała Karolinka półgłosem. — Jeżeli jesteś właścicielem domu, szukaj tajemnicy. Tajemnica jest twoją. Sprzyjać będę twoim czynom i myślom. Szukaj kółka w kółku. Szukaj trzech kółek. Jeżeli jesteś obcy, jeżeli zagarnąć chcesz cudzą własność, strzeż się przekleństwa. Uciekaj!
— To brzmi jak w powieści kryminalnej! — pomyślała.
Do bibljoteki wbiegł Jaś.
— Karolinko, panna Anna nie pozwala mi jeździć na rowerze!
— Bo jesteś zgrzany i zmęczony.
— Wcale nie jestem zmęczony, a zresztą nikt nie może mi dyktować, co mam robić.
— Jasiu!
— Tak, nie będę słuchał panny Anny. Karolinko, musisz mi pozwolić jechać na rowerze.
— Widzę, że jesteś znów nieznośny, a wczoraj obiecałeś Ludwikowi, że nie będziesz nikomu dokuczał.
— Nikomu nie dokuczam. Chcę sam pojechać na moim rowerze. Więc chyba dokuczam sobie samemu, albo memu rowerowi.
— Nie mądrzyj się, mój drogi.
— E, ty też jesteś przeciwko mnie.
— Widzisz jaki ty jesteś, Jasiu, a właśnie chciałam ci pokazać ważną tajemnicę.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
Innym razem Karolinka nie pokazywałaby zapewne kartki Jasiowi, uważając go za zbyt dziecinnego, teraz jednak była tak zaciekawiona, że nie mając chwilowo nikogo innego z kim mogłaby się podzielić niezrozumiałą tajemnicą, zdecydowała się powiedzieć wszystko Jasiowi.
— Patrz, Jasiu.
Jaś zbliżył się dosyć niechętnie, sądząc, że Karolinka chce go w ten sposób zmusić, aby zapomniał o nieszczęsnym rowerze.
— Widzisz kartkę?
— Widzę kartkę! — powtórzył obojętnie Jaś.
— Ale widzisz jaka dziwna?
— Brudna.
— Brudna, zżółkła. Wypadła z książki, o tej.
— Tak.
— Widzisz, Jasiu, tu są dziwne słowa, — mówiła Karolinka niezniechęcona wcale obojętną postacią brata.
— Jakie słowa? — wyraził wreszcie Jaś swoje zainteresowanie.
— O, te słowa. Naprzód jakieś niezrozumiałe cyfry, potem rysunek trzech kół i słowa: „Jeśli jesteś właścicielem domu“…
Karolinka przeczytała tekst kartki. Tym razem Jaś słuchał uważnie. Gdy Karolinka skończyła, powiedział poważnie:
— Pokaż mi tę kartkę.
A obejrzawszy ją, dodał stanowczym tonem:
— Karolinko, w pałacu jest skarb.
— Skarb?! — wykrzyknęła Karolinka.
— Naturalnie.
— Ależ, Jasiu, dlaczego tak sądzisz?
— O, — odpowiedział z dumą Jaś, — czy myślisz, że nie czytałem nigdy książek o skarbach?
— Książki a życie, to zupełnie co innego, mój mały braciszku!
— Jeżeli jestem mały, to poco mi opowiadasz wszystko? — obraził się Jaś.
Dopiero pocałunek siostry zdołał go jako tako udobruchać.
— To jest skarb! — twierdził stanowczo. — Zawsze tak jest. Żółta kartka, schowana oddawna. Potem cyfry, rysunek. Czy niema planu? — zapytał rzeczowo.
— Nie, niema planu! — zmartwiła się Karolinka.
— Musi być. Poszukajmy.
Wyjęli więc tę książkę, która uprzednio upadła i przewracali jej kartki w poszukiwaniu planu. Lecz planu nie było.
— Widzisz, to jest umówione pismo, — mruczał Jaś, przejęty powagą swego odkrycia i swojem znaczeniem.
— Myślisz?
— Tak, ja wiem. Jak to się nazywa, Karolinko, takie umówione pismo?
— Klucz.
— Właśnie klucz. To jest umówiony klucz.
— Jeżeli jest klucz, to widocznie ktoś jeszcze wiedział o tajemnicy — wykrzyknęła Karolinka.
Jaś spojrzał na siostrę z prawdziwą pogardą.
— To się samo przez się rozumie — zadecydował.
— Ale ta kartka przeznaczona jest dla każdego niewtajemniczonego także — powiedziała Karolinka po namyśle.
— Dlaczego?
— Bo jest wyraźnie napisane:
„Jeżeli jesteś właścicielem tego domu.“
— My jesteśmy przecież właścicielami tego domu.
— Tak, ale przecież nas wcale nie znał ten co to pisał.
— Wszystko jedno — zdecydował Jaś, widząc, że jego stanowczość wywiera tym razem wrażenie na Karolince.
— Wszystko jedno — powtórzyła machinalnie Karolinka, patrząc na żółtą kartkę papieru.
— Trzy kółka, kółko w kołku — powtarzał Jaś w skupieniu, jakby pragnąc nauczyć się tych kilku słów na pamięć.
— Jak myślisz, co to może znaczyć?
— To znak — powiedział Jaś tajemniczo — to znak, który nam może dopomóc do odnalezienia skarbu.
Karolinka uśmiechnęła się mimowoli, widząc jego zapał.
— Nie śmiej się, Karolinko, ja się znam na tem, niejedną książkę przeczytałem o skarbach.
— To twoja specjalność, jednem słowem.
— Możesz tak powiedzieć.
— Więc co z tem zrobimy.
— Trzeba przedewszystkiem odcyfrować klucz.
Usiedli razem przy biurku.
— Szukajmy — powiedział Jaś, lecz nie było to wcale takie łatwe.
Napróżno, Karolinka próbowała odszukać, stosując najrozmaitsze litery alfabetu.
Klucz nie dał się rozwiązać. Nie pomogła także fachowa znajomość Jasia.
— Trzeba poczekać — zdecydowała wreszcie Karolinka.
— Poczekać na co? — zapytał ponuro Jaś — jakby od odcyfrowania klucza zależała cała jego przyszłość.
— Musimy poczekać na Antosia, na Jankę i Ludwika.
— Chcesz im to powiedzieć?
— Naturalnie.
— Przecież tu jest napisane wyraźnie: jeżeli jesteś obcy — uciekaj.
Karolinka zaniepokoiła się, przeczytała jeszcze raz kartkę.
— Nie, Jasiu, tu jest napisane inaczej. Jeżeli chcesz zagarnąć cudzą własność, to znaczy, gdyby ta kartka wpadła w niepożądane ręce i gdyby ten ktoś w tajemnicy przed prawdziwymi właścicielami usiłował zagarnąć ten skarb, czy to coś co jest ukryte.
— Skarb! — stanowczo stwierdził Jaś.
— Nie wiem, może skarb, chociaż to mi się wydaje takie dziwne.
— A teraz, Karolinko, ja pojadę na rowerze, — poprosił Jaś słodkim głosem, — tak długo się tu nasiedziałem w pokoju.
Chcąc nie chcąc poszła Karolinka do pokoju panny Anny i uzyskała dla Jasia pozwolenie.
Sama zaś usiadła na ławce przy brzozowym mostku i zamyśliła się.
Czyżby doprawdy ukryty był gdzieś w zamku tajemniczy skarb? Czyżby rzeczywiście istniała jakaś niewiadoma nikomu tajemnica? Skarb! Słowo to posiadało dziwny urok i Karolinka powtarzała chętnie to słowo w myśli, a nawet kilkakrotnie powtórzyła je szeptem:
— Skarb! Skarb!
Cóż to być mogło?
Wyobraźnia Karolinki przedstawiała sobie ogromne worki, ukryte w jakiejś tajemniczej skrytce, może zakopane głęboko pod ziemią, a może ukryte w nieznanem nikomu sklepieniu. Worki te były napełnione iskrzącemi klejnotami, szmaragdami, brylantami, rubinami i szafirami. Karolinka widziała się w chwili, gdy odnajdując skarb, po wielu poszukiwaniach, otwiera nareszcie tajemnicze drzwi przy pomocy dobrze skonstruowanego mechanizmu i znajduje niezliczone klejnoty.
— A może lepiej, aby w workach znajdowały się pieniądze, naprzykład złote okrągłe dukaty. Wysypią się z brzękiem na podłogę.
— Cóżbym uczyniła, gdybym nagle zrobiła się szalenie bogata, bo pewnie ojciec pozwoliłby mi dysponować skarbami, które sama odnalazłam, — marzyła Karolinka. — Cobym zrobiła? Kupiłabym sobie nowe książki, Jasiowi model samolotu, Jance aparat do zdjęć kinematograficznych, Antosiowi sama jeszcze nie wiem co. Ukończyłabym budowę nowej szkoły, może założyłabym ochronkę. Zresztą może to wcale nie są pieniądze, a zupełnie co innego.
Lecz cóż mogło być innego? Klejnoty, pieniądze, a może jakiś ważny dokument, może jakaś nieznana nikomu wiadomość. Cóżby tam być mogło? O ile wogóle było cokolwiek. Trzy kółka, kółko w kółku, — myślała Karolinka uporczywie.
Patrząc na zieloną rzęsę na wodzie myślała Karolinka, że nie skarb ją pociąga, nie jego materjalna wartość, a sama tajemnica, którą można będzie odkryć, sam fakt szukania i zdobycia. Czuła się już teraz właścicielką czegoś ważnego i ta myśl napełniła ją radością i rozmarzeniem. Gotowa była walczyć, a przedewszystkiem zwyciężyć.
— Karolinka uśmiecha się sama do siebie! — usłyszała nagle głos Antosia.
Szli w jej stronę we trójkę. Janka kiwała z oddali fotografją.
— Zobacz, Karolinko, jak świetnie wyszłaś! — wołała.
Fotografja była rzeczywiście wyjątkowo udana. Głowa Karolinki, jej rozwichrzone włosy, jej promienny uśmiech, odcieniały się wyraźnie na tle liści, które rzucały na jej twarz blaski i cienie.
— Wiesz, wszyscy mi radzą, abym tę fotografję właśnie posłała na konkurs, muszę się spieszyć, bo już za kilka dni upływa termin, — mówiła Janka z zapałem.
— A zgadnij, jaki chcemy dać tytuł! — zawołał Ludwik.
— Jaki?
— Miałaś przecież zgadnąć.
— Nie wiem, może… Nie wiem poprostu. Powiedzcie.
— Radość życia! — oświadczył poważnie Ludwik. To ojciec wymyślił taki tytuł.
— Radość życia! — dziwiła się Karolinka, patrząc na swoją podobiznę. I nagle poczuła, że to dobry tytuł. Teraz, siedząc na brzozowym mostku, patrząc na zielonkawą wodę, odczuwała także radość życia. Ta radość sprawiała, że chętna była do walki, do poszukiwań, do każdej przygody, ta radość sprawiała, że gotowa była zawsze do każdej zabawy, lub pracy, że w każdą swoją czynność wkładała zapał i zadowolenie.
— Tak, radość życia, — powtórzył Antoś, — to świetna nazwa dla Karolinki, nie mogę sobie wcale wyobrazić lepszej.
— Poślesz to naprawdę? — zapytała Karolinka.
— Naturalnie, nie wyobrażam sobie wprawdzie abym mogła dostać nagrodę, napewno przyślą tyle fotografji i pewnie dużo lepszych, ale w każdym razie spróbuję; za dwa tygodnie będziemy już wiedzieli o wyniku.
— Tak, trzeba zawsze spróbować! — zawołała Karolinka i uśmiechnęła się.
— Ach, mam wam tyle do powiedzenia — zawołała.
— Co się stało?
— Zdaje się, że zaczyna się teraz prawdziwa przygoda, — powiedziała Karolinka tajemniczo.
— Opowiadaj prędzej.
— Już. Chodźcie do gabinetu.
— Możesz nam tu opowiedzieć. Nikogo przecież niema.
— Nie, musimy urządzić formalne zebranie, — upierała się Karolinka, która naogół nie była wcale formalistką, tym razem jednak pragnęła wywrzeć jaknajsilniejszy efekt.
— I Jasia muszę zawołać.
— Zostaw go, przecież on się nie liczy.
— Nie, nie, w tym wypadku może nam się bardzo przydać.
— Jasiu! Jasiu! — rozległy się natychmiast wołania.
Tym razem Jaś nie dał na siebie czekać. Niemal natychmiast ukazała się jego sylwetka w oddali.
— Uwaga! — wołał, — patrzcie, jadę bez pomocy rąk.
Pokazawszy zebranym kilka sztuk i otrzymawszy od Antosia obietnicę, że podczas następnej wizyty, Antoś nauczy go kilka wspaniałych sztuk, godnych cyklistów pierwszej klasy. Jaś odstawił rower na swoje miejsce i wszedł do gabinetu.
— Pisz, Janko! — odezwała się Karolinka uroczystym głosem.
Janka otworzyła książkę protokułów.
— Dziś rano odnalazłam tę kartkę! — powiedziała Karolinka triumfująco.
Kartka przechodziła z rąk do rąk.
— Cóż to znaczy? — zapytała Janka, — kto to napisał?
— Tego nie wiem.
— To znaczy, że posiadamy skarb! — wygłosił poważnie Jaś, a tym razem nikt mu nie zaprzeczył.
Janka uśmiechnęła się tylko z niedowierzaniem.
— To pewnie ktoś z was zrobił taki kawał! — zawołała.
Karolinka zachmurzyła się i spojrzała podejrzliwie na obydwu chłopców.
Zanim jednak zdołali powiedzieć cokolwiek na swoje usprawiedliwienie, ona sama zawołała radośnie:
— To niemożliwe!
— Dlaczego? Przecież nasz statut przewiduje możliwość sztucznie utworzonych przygód.
— Tak, ale od dnia powstania Klubu, nie mieliśmy jeszcze ani jednego zebrania tutaj. Poprostu nikt z was nie był u mnie. Kiedy więc mógł napisać karteczkę?
— To prawda, — mruknęła Janka.
Lecz teraz uśmiechnął się niedowierzająco Ludwik.
— To prawda, myśmy nie mogli tego napisać. Ale, ty, Karolinko, byłaś przecież przez cały czas w domu.
Karolinka zaczerwieniła się.
— Myślicie, że to ja sama wymyśliłam?
— Tak, aby trochę urozmaicić nasze rozrywki, zresztą przewidzieliśmy taką ewentualność.
— Nie, ja tego nie pisałam, — zapewniła Karolinka.
Widząc zaś niedowierzanie, dodała:
— Możemy tem się więcej nie zajmować, jeżeli nie chcecie, daję wam jednak słowo honoru, że znalazłam dziś tę zapisaną kartkę w tej książce.
— Ja też tego nie pisałem, — oświadczył Jaś poważnie, chociaż nikt go o napisanie nie podejrzewał.
— O, to zupełnie co innego! — zmienił ton na poważny Ludwik.
— Więc uważasz, Jasiu, że to znaczy ukrycie skarbu?
— Wiem, że tak jest! — oświadczył Jaś z największą powagą.
— W takim razie trzeba odcyfrować klucz.
— Próbowaliśmy już, ale nam się nie udało.
— Zaraz, Antek jest przecież specjalistą do tych rzeczy. Chodź, Antosiu.
Obaj chłopcy usiedli obok siebie. Karolinka opowiadała tymczasem Jance szeptem o wrażeniu jakie wywarła na niej znaleziona karteczka. Jaś pochylił się nad Antosiem.
Praca odcyfrowania trwała dosyć długo. Wreszcie usłyszały głos Ludwika:
— Ach, już mam.
— Przeczytałeś?
— Jeszcze nie, ale już wiem na czem klucz polega. Litera wskazuje od której litery trzeba liczyć wstecz, cyfra ile liter trzeba przejść wstecz. I odwrotnie niekiedy, nie wstecz, a naprzód, o już wiem, dwa razy wstecz, raz naprzód.
Praca chłopców trwała aż do podwieczorku.
Wreszcie, właśnie w chwili gdy rozległ się głos panny Anny, nawołującej do stołu, Ludwik obwieścił triumfalnie:
— Szukajcie drzwi ukrytych w ścianie!





ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Od tej chwili wszyscy w pałacu szukali tajemniczych drzwi, ukrytych jakoby w ścianie, oraz znaku trzech kółek, który prawdopodobnie miał wskazywać drogę.
Szukała Karolinka, nie zniechęcając się daremnemi rozczarowaniami, powtarzając sobie, po raz conajmniej setny, dewizę wypisaną tak niewyraźnie na pożółkłej kartce:
— Dąż wytrwale do celu, a spotka cię szczęście.
— Wprawdzie nie wiem dokładnie jaki jest ten cel, — mówiła niekiedy, śmiejąc się, — ale dążę jednak wytrwale.
— W takim razie należy się spodziewać, że jednak osiągniesz szczęście, — odpowiedziała Janka, która czyniła poszukiwania z niemniejszym zapałem. Każde z nich szukało tajemniczego znaku w zupełnie inny sposób. Karolinka, burzliwie, z energją wpadając na coraz to inny pomysł. Janka spokojniej, choć tak samo niecierpliwie. Ludwik wprowadził pewną metodę w poszukiwania.
Zrobił sobie plan pałacu i codziennie skrupulatnie opukiwał ściany jednego pokoju, nie zaniedbując w tymże pokoju obszukać wszystkie meble i sprawdzić, czy nie znajduje się na którymś z nich tajemniczy znak: kółko w kółku.
Lecz kółka w kółku nie było nigdzie. Mimo to, nikt się jakoś nie zniechęcał i szukano w dalszym ciągu.
Jedynie Antoś szukał przez pierwszy dzień z zapałem, następnych zaś dni zadawalniał się stawianiem najrozmaitszym hypotez i opowiadaniami o podobnych wypadkach, o których gdziekolwiek słyszał.
— Antoś nie szuka wcale, — żaliła się Karolinka.
— Nie znasz go, on zawsze tak postępuje, — uspakajała ją Janka. — Najpierw szalony zapał, a potem zapomina o wszystkiem, przestaje go to obchodzić.
— Ale skarb powinien go interesować w dalszym ciągu, — oburzała się Karolinka. — On przecież utworzył nasz Związek a te poszukiwania są jednak najciekawszą naszą przygodą tegoroczną.
— Możecie nie szukać wcale, — twierdził Jaś, — nic wam nie pomoże, ja znajdę skarb, ja jeden wiem jak się skarbu szuka.
Jaś, najmłodszy członek Klubu Przygody, okazał się godny, położonego w nim zaufania. Jaś szukał najgorliwiej. Jaś poświęcał wszystkie wolne chwile na poszukiwania. Jaś zapomniał nawet o rowerze, nawet o grze na skrzypcach, pochłonięty całkowicie skarbem. A co najważniejsze, Jaś wierzył niezłomnie, że znajdują się tajemnicze, ukryte drzwi i że to on właśnie je odnajdzie.
Potrafił natchnąć swoją wiarą nawet pannę Annę i skłonić ją, aby ona również wzięła udział w szukaniu.
Panna Anna śmiała się wprawdzie z licznych opowiadań o skarbie, mimo to niejednokrotnie rozglądała się wokoło w cichej nadziei, że może ujrzy owe trzy kółka, mające prowadzić do bogactwa.
— W każdym razie jedną korzyść mam z tego skarbu, — powiedziała kiedyś do Karolinki.
— Jaką?
— Jaś uspokoił się trochę. Nie dokazuje już tak strasznie jak dawniej.
Była to prawda. Od chwili odnalezienia kartki Jaś zmienił się na lepsze.
— Poprostu niema czasu na kaprysy — oświadczył Ludwik, gdy Karolinka zwierzała się z tej zmiany.
— A może naprawdę przedtem czuł się niedobrze po chorobie — broniła Janka chłopca, którego bardzo polubiła i od chwili pierwszej wizyty Jasia u nich, w domu patrzyła na niego, nie jak na zepsutego, rozpieszczonego chłopca, a jak na osamotnione, osierocone dziecko.
Tak, czy inaczej, faktem jednak było, że Jaś zmienił się, jak mówił z emfazą Antoś, „na awantaż“. Wydawać się mogło, że swem dobrem zachowaniem chce uzyskać łaskę odszukania skarbu.
— Bo zobaczysz, Karolinko, że znajdziemy jakiś skarb.
— A jak myślisz, co znajdziemy?
— Tego nie wiem — rozważał głośno Jaś — rozmaite skarby znajdują ludzie.
— Klejnoty, perły, złoto. Może to będzie także jakiś cenny dokument, z którego wyniknie coś ważnego. Nap: okaże się, że nie jestem wcale twoim bratem.
— Ach, Jasiu — żartowała Karolinka — i dlatego szukasz tak zawzięcie — nie chcesz być moim bratem?
— Chcę, ty jesteś moja Karolinka, tylko moja Karolinka — wołał Jaś i biegł na dalsze poszukiwania.
Wreszcie, któregoś dnia, leżąc na kanapie w gabinecie ojca Karolinka wykrzyknęła ze zdumieniem.
— Co się stało? — zapytała Janka, która siedziała obok niej, haftując monogram na chustce, którą miała ofiarować Karolince.
— Zobacz, Janko, zobacz.
Janka spojrzała wokoło.
— Nic nie widzę.
— Ależ patrz, Janko, patrz, Janko.
Janka rozejrzała się raz jeszcze.
— Nie, nic nie widzę — szepnęła bezradnie.
— Kółko w kółku, trzy kółka — powtarzała Karolinka.
Wówczas Janka spojrzała w kierunku jej wzroku.
Karolinka miała oczy podniesione ku górze. Patrzyła nieruchomo w sufit. I wtedy Janka zauważyła, że ponad wiszącą lampą szlak rysunku na suficie zakańcza się trzema kółkami.
— Znalazłam, znalazłam — zawołała Karolinka — Chodź, Janko, prędzej.
— Dobrze, ale dokąd — zapytała rozsądnie spokojniejsza Janka.
— No, naturalnie, na górę. Prawdopodobnie nad sufitem, a więc na podłodze pokoju, który znajduje się nad gabinetem znajduje się jakieś wejście, przejście, nie wiem zresztą.
— Chodźmy.
Pobiegły szybko po schodach. Nad gabinetem znajdował się pokój kąpielowy.
Kamienna podłoga nie wyglądała wcale tajemniczo i Karolinka napróżno naciskała po kolei wszystkie kwadraciki, sądząc, że przynajmiej jeden z nich poruszy się podczas jej dotknięcia. Lecz kwadraciki tkwiły nieruchomo na swoich miejscach.
— Niema — szepnęła zniechęcona.
— Właściwie to tu nie mogą nawet się znajdować ukryte drzwi — zauważyła z żalem, nie mogą przecież przechodzić przez sufit.
A jednak na suficie przechodzi wyraźnie szlak, kółko w kółku.
— Prawdopodobnie jeszcze w wielu innych miejscach znajduje się ten sam rysunek, tylko nie zauważamy go, bo zbyt przyzwyczailiśmy się do jego widoku.
— Pomyśl, że ja na tej kanapie siedzę codziennie i napewno codziennie spoglądam, choć raz w górę, a dopiero dziś zauważyłam ten rysunek.
— Tak ludzie są strasznie niespostrzegawczy — zauważyła Janka z westchnieniem.
— Martwi mnie jednak, że te poszukiwania trwają tak długo.
— Może nic nie znajdziemy?
— Ja też tak myślę, ale szkoda mi tego zaciekawienia, tych poszukiwań.
— Któż mógł schować skarb? — dziwiła się Janka, — któż mógł napisać tę kartkę?
— Prawdopodobnie jakiś mój przodek. Właśnie o tem myślę bardzo często.
— Przed kim go ukrył, dlaczego nie powiedział nikomu, przecież tej kartki mogłam również dobrze nie znaleść nigdy, tak samo, jak nie znalazł jej mój ojciec i dziadek, a może i ludzie, którzy dawniej żyli.
— Nie, Ludwik mówi, że pismo wskazuje na nie tak dawne pochodzenie.
— Ale mogłam jej nigdy nie znaleść, nikt by się o tem nie dowiedział. A poza tem jeżeli już zostawiał jakieś wskazówki, to dlaczego nie napisał wprost: skarb znajduje się tu i tu, wchodzi się tam tak, a nie inaczej. Przecież ta karteczka wystarczy tak samo, aby rozpocząć poszukiwania.
— Tak, ale przewidywał widocznie, że będzie to wymagało więcej czasu, czyli poszukiwaniom mogą się oddać tylko te osoby, które mieszkają w pałacu, a więc prawdopodobnie swoi a nie obcy.
— Może.
— Napewno.
— W każdym razie bardzo nam to utrudnił — westchnęła Karolinka.
— A więc poszukajmy trochę.
— A może skarb jest zakopany w ogrodzie?
— Chodź, obejrzymy drzewa.
— Ja już oglądałem wszystkie drzewa, — wyjaśnił poważnie Jaś, stając na progu pokoju, — myślałem, że gdzieś są wykryte na korze trzy kółka.
— I co?
— Nie, w ogrodzie niema skarbu, — powiedział Jaś z przekonaniem, — zresztą klucz brzmi wyraźnie: ukryte drzwi w ścianie. W ogrodzie niema przecież ściany.
— Wiesz co, Karolinko, przestańmy dziś szukać i pojedźmy na spacer, potem wstąpisz do mnie na kolację i chłopcy cię odprowadzą. Jaś jeżeli chce to może też iść z nami.
— Nie, ja nie mam czasu.
— A co będziesz robił.
Jaś spojrzał z takim zdziwieniem jakby powiedziała niesłychane głupstwo.
— Nie wiesz? Będę szukał skarbu. Muszę go przecież znaleźć, muszę, rozumiesz, Karolinko, muszę.
— Wiesz, Jasiu, że na suficie w gabinecie narysowane są trzy kółka.
— Wiem, ale to nie są takie kółka — powiedział Jaś z pewnością w głosie — może nawet narysowano je naumyślnie, aby zmylić ślad.
Karolinka roześmiała się nagle.
— Ach, Boże, jaka ja jestem głupia, przecież sufit malowano zeszłego roku, a malarz napewno nie wiedział nic o trzech kółkach.
— Ale może naśladował dawny szlak.
— Nie, to nie są te kółka — powtórzył Jaś, potem z młotkiem w ręku zbliżył się do ściany.
— Więc, chodź, Karolinko.
Po chwili siedziały obie na bryczce i Karolinka powoziła.
— Pamiętasz, Janko, ten dzień, gdy was poznałam, o, to było w tem miejscu, — mówiła przejezdzając obok rzeki.
Janka roześmiała się.
— Tak, byłam przekonana, że jesteś chłopakiem.
— Zawsze żałowałam, że nie jestem chłopcem tobym dopiero powędrowała po świecie.
— Patrz, jak tu ładnie — szepnęła po chwili.
Krajobraz był rzeczywiście prześliczny. Słońce zachodziło znacząc niebo różowemi blaskami, które przeświecały pomiędzy wierzchołkami drzew. Obłoki małe i pierzaste przesuwały się powoli, jakby z pewną nieśmiałością. Wokoło panowała absolutna cisza niezmącona żadnym odgłosem.
— Ach, Janko — zawołała Karolinka, — gdy widzę coś tak ładnego, to zaraz mam ochotę na coś niezwykłego. Takbym chciała zrobić wtedy coś wielkiego, dobrego, przyjemnego, takbym chciała stać się sławną, wielką, zresztą sama nie wiem jak to wypowiedzieć.
Odwróciła głowę, wstydząc się trochę tego wybuchu.
— Rozumiem cię, — odpowiedziała Janka krótko.
Gdy przyjechały do domu Janki, chłopców jeszcze nie było.
— Zdaje się, że poszli do kowala, — objaśniła matka, — Ludwik wymyślił sobie jakąś maszynerję i potrzebna mu była śrubka, czy kółko od kowala.
— Poczekaj tu chwilkę, Karolinko! — poprosiła Janka, — zaraz przyjdę, chcę tylko na minutę zejść do kuchni.
Karolinka została sama w pokoju chłopców. Ponieważ jednak chwila zapowiedziana przez Jankę, jakoś się mocno wydłużyła, Karolinka podeszła do szafy z książkami i wyjęła ich kilka, aby przejrzeć.
Przejrzała jedną i odłożyła. Była to powieść Londona, którą znała dobrze, druga książka wydała jej się nudna, trzeciej nie znała wcale.
Chciała już ją odłożyć także i sięgnąć po bajki Andersena, które ją zawsze interesowały, gdy nagle zauważyła na jednej z kartek książki rysunek, który ją wprawił w osłupienie.
Na rysunku znajdowały się trzy kółka, wyraźnie trzy kółka, jedno kółko w drugim, drugie w trzecim, a wokoło nich napis:
„Dąż wytrwale do celu, a osiągniesz szczęście“!
Karolinka zmarszczyła brwi i prędko zaczęła czytać książkę. Spieszyła się, sądząc, że Janka zaraz wróci, lecz Janka wciąż nie wracała, a nawet po chwili przysłała przez służącę trochę owoców, z prośbą, aby Karolinka cierpliwie poczekała, gdyż musiała zastąpić matkę w wydawaniu kolacji.
Karolinka nie spojrzała na owoce, nie miała czasu, tak była przejęta czytaną książką.
Książka opisywała historję kilku spadkobierców, którzy oddziedziczywszy wielki dom, znaleźli testament wuja, właściciela tego domu. Testament nakazywał im szukać skarbu, ukrytego pod znakiem trzech kółek.
Cokolwiek jednak ruszono w domu, wszystko to miało na sobie rysunek trzech kół, nawet klomby w ogrodzie rosły w kształcie trzech kół.
Co się stało dalej, tego Karolinka nie wiedziała, bo z gniewem rzuciła nagle książkę na ziemię. Po chwili jednak podniosła ją. Usłyszała kroki wracających chłopców.
— O, Karolinko, zobacz, moja droga, — rozpoczął Ludwik, — robię motorówkę i… Ale co się stało, Karolinko? Dlaczego jesteś taka blada?
Karolinka nie odpowiedziała na zadane pytania. Wyciągnęła przed siebie książkę.
— Czyja to książka? — zapytała ostrym głosem.
— Ta, nie wiem, a prawda to książka Antosia, — odpowiedział zdziwiony Ludwik.
— Tak, to moja książka, — odpowiedział Antoś nieco zmieszany.
— Twoja? Więc to ty wymyśliłeś tę całą historję?
— Jaką historję?
— Historję o skarbie! — wyjaśniała Karolinka, siląc się na spokój, którego wcale nie czuła.
— Antoś wymyślił?
— Tak, Antoś, a ty pewnie wiedziałeś o tem dobrze. Książka leżała w szafie na samym wierzchu, zakpiliście sobie ze mnie. Wypisaliście tę kartkę z głupim kluczem i cieszyliście się, że się dałam nabrać.
— Karolinko!
Ludwik miał minę niezmiernie zdziwioną, lecz Karolinka, rozgniewana szalenie, nie zwróciła na to uwagi.
— Tak, oszukaliście mnie.
— To ja napisałem kartkę! — powiedział Antoś.
— Naturalnie, bawiłeś się moim kosztem.
— Przecież wolno nam było wymyślać samym przygodę.
— Ale na zebraniu pytaliśmy się nawzajem czy to nie jest wymyślone. Powiedziałeś, że nie.
— Przedewszystkiem nic nie mówiłem, bo tyś sama zauważyła, że nie byliśmy w pałacu od chwili założenia Klubu, a poza tem napisałem tę kartkę przed pomysłem Klubu.
— Nie wierzę ci. Pocoś to zrobił?
— Możesz mi nie wierzyć. A jednak tak było. Poprostu siedziałem sam w bibljotece. Tyś uspokajała Jasia, który się awanturował z panną Anną, bo mu nie chciała dać roweru. Przeglądałem książki na półkach, ale odłożyłem je prędko, bo takie były zakurzone. Jedną zostawiłem na stole. Potem, ponieważ nudziło mi się czekać, zaczęłem czytać tę książkę właśnie, którą trzymasz w ręku, miałem ją ze sobą. Zupełnie odruchowo napisałem na karteczce, która wypadła z książki, widocznie się oderwała, cały ten wzór. Nie myślałem wtedy o niczem. Potem…
— A dlaczego miałeś zmieniony charakter pisma? — pytała Karolinka surowa i nieubłagana jak inkwizytor.
— Bo miałem skaleczony drugi palec i pisałem trzecim, zresztą zdziwiłem się nawet, że ani Janka, ani Ludwik nie poznali mego charakteru pisma.
— Pewnie byli z tobą w spółce.
Ludwik zmarszczył brwi, lecz nie odpowiedział.
— Kartkę włożyłem do książki. Wtedy wbiegł Jaś i prosił, abym mu pokazał jakąś sztukę na rowerze. Poszedłem z nim, a o książce zapomniałem. Zostawiłem ją na stole.
— Mam nadzieję, że potem przypomniałeś sobie.
— Naturalnie, jak tylko pokazałaś kartkę, zaraz przypomniałem sobie.
— I nie uważałeś za stosowne nic nam powiedzieć?
— Chciałem nawet w pierwszej chwili, ale widziałem jak się przejmujesz, jak wszyscy chętnie szukają, jak Ludwik zabrał się do rozwiązywania klucza i nie chciałem wam psuć zabawy.
— Wolałeś nas oszukiwać?
— To wcale nie było oszustwem, skoro należało do naszych celów poszukiwanie przygody, a tyś sama niejednokrotnie mówiła, że cieszy cię sam fakt tajemnicy, sama możność dążenia do czegoś, mówiłaś przecież.
— Mówiłam, bo nie wiedziałam, że mnie okłamujesz i wyśmiewasz się ze mnie.
— Wcale się z ciebie nie wyśmiewałem, — pokornie odpowiedział Antoś, — chciałem ci nawet kilka razy powiedzieć wszystko, przynieść ci poprostu książkę, ale już za daleko zabrnęliśmy, nie mogłem.
— I dałbyś nam tak do końca życia szukać tego skarbu, o którym świetnie wiedziałeś, że nie istnieje wcale.
— E, znudziłoby ci się to przecież prędzej czy później.
Karolinka stała chwilkę bez ruchu. Czuła się ośmieszoną i oszukaną. Tyle razy mówiła z zapałem o skarbie, tyle razy szukała ukrytych i nieistniejących drzwi, radziła się Antosia, który zapewne wyśmiewał się z niej w duchu.
— Jesteś niegodziwy, pogardzam tobą! — powiedziała wreszcie i wybiegła z pokoju.
— Karolinko! — zawołał przerażony Antoś.
— Karolinko! — zawołał Ludwik.
Lecz Karolinki już nie było. Wybiegła pędem przed dom, nie oglądając się szła szybko przed siebie. Po chwili jechała już bryczką w stronę pałacu.
Słońce już zaszło, a wokoło panowała ta sama głęboka cisza jak przedtem, lecz Karolinka nie podziwiała już krajobrazu, nie czuła jego piękna, nie pragnęła uczynić nic wielkiego, ani dobrego. Karolinka szalała z gniewu. Doznawała uczucia upokorzenia, a poza tem uczucia zawiedzionych nadziei. Napróżno szukała, napróżno spodziewała się czegoś nowego, czegoś niezwykłego. Poprostu stała się celem drwin znudzonego chłopca, który udawał gorącą przyjaźń.
— Janka pewnie też wiedziała o wszystkiem, — myślała z goryczą.
— Tak dlatego oni wszyscy szukali o wiele spokojniej, a Antoś nie udawał nawet, że szuka. Naturalnie tłomaczyli go, przecież mówili, że ma takie usposobienie, a on nawet nie chciał się fatygować i udawać, że szuka. Napewno wiedzieli o wszystkiem. Tylko ja i Jaś szukaliśmy zawzięcie jak para warjatów.
Wspomnienie Jasia zmusiło ją do zastanowienia się. Co mu powie, jak mu wytłómaczy to, co zaszło? Nie wyobrażała sobie wcale, aby mogła powiedzieć ot tak, poprostu:
— Przestań, Jasiu, nie szukaj, bo to wszystko oszustwo.
Jaś szukał z takim zapałem i z taką radością.
Karolinka czuła jak gniew jej gaśnie powoli i zamienia się w smutek.
Czuła się opuszczoną, samotną dziewczynką, której wydawało się, że posiada prawdziwych przyjaciół, a ci przyjaciele opuścili ją nagle i skrzywdzili poważnie.
Gdy przyjechała do domu poczuła ogromne znużenie. Nie weszła jednak do pokoju, a udając, że nie słyszy wołania panny Anny, stanęła na białym mostku.
Wokoło zapadł już mrok i to pogrążyło Karolinkę w jeszcze większej melancholji.
Ze smutkiem patrzyła przed siebie, rozpatrywała swą samotność, żaliła się nad samą sobą. W pewnej chwili zauważyła, że jest bliska płaczu i zawstydziła się.
Teraz próbowała się otrząsnąć z przygnębienia. Ostatecznie nie zaszło przecież nic złego. Dawała sobie przecież jakoś radę i przed poznaniem Janki, Ludwika i Antosia. Tak samo będzie teraz, powróci do swoich dawnych rozrywek.
— Zajmę się poważniej Jasiem, ostatnio zaniedbywałam go zupełnie, — postanowiła.
Potem pomyślała, że właściwie Janka nie zrobiła nic złego, napewno nie wiedziała wcale o podstępie Antosia. Szukała przecież z takim zapałem. Karolinka przypomniała sobie, że przed godziną jadąc do domu była pewna, że Janka brała udział w kłamstwie Antosia i że to było powodem jej spokojniejszego szukania. Teraz jednak, gdy atak złości minął, Karolinka przyznawała, że Janka nie byłaby zdolna do celowej komedji.
Wobec tego będę mogła spotykać się z Janką, ona nic nie zawiniła, — postanowiła i ta myśl przyniosła jej ulgę.
— A Ludwik, czyżby Ludwik wiedział o wszystkiem naprawdę? Ludwik, który wyrysował sobie plan pałacu i codzień regularnie i systematycznie szukał. Czyżby był wspólnikiem i robił to wszystko poto tylko, by oszukać Karolinkę? Wydało jej się to nieprawdopodobne. Wprawdzie książka leżała rzeczywiście w bardzo widocznem miejscu w szafie, lecz może dowodziło to tylko obojętności Ludwika dla powieści kryminalno-sensacyjnych i niedbałości Antosia, który nie schował książki dosyć starannie.
— Wobec tego Ludwik może nadal zostać moim znajomym, — myślała Karolinka, — o ile zechce naturalnie, bo pewnie jest śmiertelnie obrażony, po tem wszystkiem co mu zarzuciłam.
Jedynie Antoś został odrzucony zupełnie i pozbawiony łask.
Karolinka ujrzała przed sobą wesołą zawsze, roześmianą twarz Antosia i pomimo gniewu jaki jeszcze czuła, zrobiło jej się żal. Właściwie to Antoś podobał jej się najbardziej z całej trójki. Lubiła wprawdzie serdecznie Jankę, uważała ją za swoją przyjaciółkę, gdy jej nie widziała dłużej jak dzień tęskniła za nią, lubiła także Ludwika, podziwiała jego zdolności rysunkowe, jego zdrowy sąd o wszystkiem, jego jakgdyby „dorosłość“, dumna była z tego, że uważa ją za wyjątkową dziewczynę; mimo to, jednak Antoś, który nie wyróżniał się niczem wydawał jej się zawsze najmilszym. Był żywszy, posiadał sporą dozę fantazji, której brakowało Jance i Ludwikowi.
— Ta fantazja właśnie spowodowała tę nieszczęsną historję ze skarbem, — myślała Karolinka.
— A może Antoś naprawdę nie był tak bardzo winien jak się wydawało, może naprawdę przepisał kartkę machinalnie, zapomniał o niej, a potem nie mówił nic, nie dla złośliwej satysfakcji, gdyż dawnoby się z nią mógł zdradzić, a właśnie dlatego, aby nie psuć zabawy, aby jej nie rozczarować. Antoś nie był przecież wcale zły, przeciwnie, wszyscy przyznawali, że miał wyjątkowo dobry charakter. Zresztą, to wszystko miało być przecież zabawą, dla zabawy urządziliśmy nasz Klub i wymyślił go właśnie Antoś.
Niewiadomo czy rozmyślania te doprowadziłyby Karolinkę do wybaczenia Antosiowi jego czynu, gdyż nagle cisza parku została przerwana donośnem wołaniem:
— Karolino! Karolinko!
Był to głos Jasia, lecz głos tak uradowany i niecierpliwy, że Karolinka zapomniała o swoim zamiarze nie odzywania się i pozostania tu w samotności, aż do późnego wieczoru i odpowiedziała natychmiast:
— Jestem tu, przy mostku.

— Karolinko! — wołał Jaś, — znalazłem ukryte drzwi, znalazłem skarb!


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Tak, Jaś odnalazł ukryte drzwi, Jaś odnalazł tajemniczy skarb. Wprawdzie drzwi te nie były wcale owemi wielkiemi drzwiami, prowadzącemi do podziemnych korytarzy, do innych ukrytych pokoi. Były to poprostu maleńkie drzwiczki, zamykające niewielką skrytkę w ścianie.
Jaś szukał nieznużenie przez cały wieczór, a gdy wreszcie ogarnęło go rozczarowanie i zniechęcenie, udał się do zamkniętego zawsze pokoju matki, w którym wszystkie meble stały tak jak za jej życia. Do pokoju tego wchodzono rzadko. Jedynie Karolinka, gdy była smutna i zmartwiona, spędzała w nim długie godziny.
Ona również przynosiła do wazonów świeże kwiaty. W dniu gdy znaleziono kartkę, Karolinka w tym pokoju także szukała tajemnych drzwi, nie znalazła jednak nic prowadzącego na ślad skarbu. Ani Ludwik, ani Janka do pokoju tego nie wchodzili.
Jaś wszedł do pokoju, nie celem dokonania poszukiwań, gdyż był zmęczony, a poprostu chciał się pocieszyć po niepowodzeniu, przyzwyczaił się bowiem, że ilekroć zbyt mocno dokazywał i dokuczał, Karolinka brała go ze sobą do pokoju matki i tam namawiała go, aby stał się lepszy. I Jaś, pomimo, że napozór szedł z Karolinką niechętnie, pomimo, że napozór pokój ten nie miał dla niego żadnego znaczenia, to jednak czuł, że tam, wobec fotografji matki, wobec jej uśmiechu dalekiego i nieznanego, traci ochotę do dokazywania i ma zamiar stać się lepszym. Karolinki nie było w domu i chłopiec czuł się samotny i smutny. Wszedł więc do pokoju matki i z uwagą zaczął przeglądać rozmaite drobiazgi, leżące na tualecie i stoliku. Znał je wszystkie, lecz lubił je dotykać.
Potem spojrzał na portret matki, wiszący nisko, tuż nad biurkiem i nagle doznał szalonej ochoty, aby pocałować namalowane, uśmiechnięte usta. W pokoju nie było nikogo i Jaś, który w czyjejkolwiek obecności wstydziłby się niezmiernie takiego wybuchu dziecinnej czułości, teraz wspiął się na krzesło, i przycisnął swe usta do ust portretu w mocnym pocałunku. Poczuł, że jego smutek się zmniejsza. Nie zdążył jednak zastanowić się nad tem, gdyż krzesełko, na którem stał, odsunęło się i Jaś, mimowoli, pociągnął nieco portret w lewą stronę.
Usiłował go poprawić i podczas dotykania ściany przy tej robocie Jaś wyczuł pewną nierówność ściany. Wtedy zdjął portret i zaczął szukać.
Ściany pokoju obite były kretonem i Jaś wahał się długą chwilę, nie wiedząc, czy może się odważyć na przecięcie w tym miejscu materjału. Był jednak tak zaciekawiony, tak przekonany, że odnalazł wreszcie skrytkę o której wspominała tajemnicza kartka, że zdecydował się, powtarzając sobie, że portret zasłoni rozcięcie. Przyniósł więc nożyczki i z bijącem sercem ciął kreton. Okazało się, że pod spodem ściany są zatapetowane. Ponieważ jednak nierówność ściany, teraz, po rozcięciu kretonu, dawała się jeszcze mocniej odczuć, przeto Jaś nie zniechęcił się i zabrał się zkolei do obdrapywania tapety, co było nieco trudniejsze. Udało mu się wreszcie i wtedy oczom zachwyconego chłopca ukazały się drzwiczki od najprawdziwszej skrytki, od schówka umieszczonego w ścianie.
W środku drzwiczek znajdował się guzik po naciśnięciu którego drzwiczki otworzyły się. Skrytka była niewielka, około metra szerokości i metra długości, była jednak dosyć głęboka. A we wnętrzu jej leżały jakieś przedmioty. Tych jednak nie chciał Jaś sam oglądać. Musiał koniecznie mieć obok siebie świadka swego triumfu i radości.
Dlatego wybiegł do parku, wołając:
— Karolinko, znalazłem skarb!
Karolinka zamierzała wprawdzie nie mówić odrazu Jasiowi o kłamstwie Antosia, teraz jednak zapomniała o tem i mimowoli odpowiedziała ze smutkiem:
— Co ty mówisz, Jasiu, niema przecież żadnego skarbu!
Jaś odpowiedział oburzony:
— To ty chyba nie wiesz co mówisz, jest skarb i ja go znalazłem.
Nic nie rozumiejąc, pytając Jasia o szczegóły, Karolinka poszła na górę.
— Skarb jest w pokoju mamy. Odrazu powinniśmy się byli domyśleć, że właśnie w jej pokoju spotka nas coś przyjemnego.
— Ach, Jasiu, zrobiłeś taki straszny nieporządek.
— To nic, zaraz sprzątnę; patrz, Karolinko, patrz, Karolinko…
I Karolinka zobaczyła ze zdumieniem, że rzeczywiście w ścianie znajdowała się skrytka.
A więc, pomimo, że nie istniał żaden skarb, wymyślony przez Antosia, Jaś zdołał dopiąć swego.
— Zobacz, zobacz, — nalegał Jaś, który nie rozumiał jej zdziwienia i przypisywał je swojej osobie, — mówiłem przecież, że to ja znajdę skarb, bo ja znam się na tych rzeczach. Zobacz, Karolinko. Musiałem przez cały czas stać na krześle, bo nie dosięgałem tak wysoko, było to bardzo niewygodne, ale zato tak strasznie się ucieszyłem, gdy zobaczyłem te maleńkie drzwiczki. Jaka szkoda, że cię przytem nie było, Karolinko. Tylko wiesz, nigdzie niema trzech kółek, ani nawet jednego kółka.
— Ale co tam jest w środku? — szepnęła Karolinka.
— Właśnie zobaczymy. Mnie niewygodnie jest sięgnąć.
Karolinka wspięła się na palcach i ostrożnie wsunęła rękę do środka.
— Patrz, jakieś papiery, — szepnęła.
Wyciągnęła dwa listy.
— Pisane podczas Powstania, — powiedziała, przeczytawszy.
— Może dlatego były ukryte.
— Ach, Karolinko, jak to wspaniale, żeśmy je znaleźli. Czy mogłabyś wymyśleć sobie coś wspanialszego?
— Czekaj, tam jest cos jeszcze i Karolinka wyjmowała ze skrytki ułańską czapkę i sztambuch, w którem znajdowały się zasuszone kwiaty i naiwne wiersze.
Karolinka poczuła wzruszenie. Znaleźli przecież skarb; nie były to wprawdzie klejnoty, ani złoto, jak wyobrażali sobie, lecz skarby czyichś tkliwych uczuć, dowody bohaterstwa. Odkryli czar tajemnicy, odkryli echo dawnego bicia serca.
— Ten sztambuch należał do naszej prababki, Jasiu, — powiedziała Karolinka, przejrzawszy go.
— Co to jest sztambuch?
— To właśnie to, taki album pamiątkowy do wierszy.
— A te listy pisał pewnie jej mąż?
— Tak, widzisz, napisane jest: „Moja najukochańsza“!
— Ach, Karolinko, czy cieszysz się, żeśmy to znaleźli?
— Toś ty znalazł. Bardzo się cieszę. Trzeba napisać o tem tatusiowi, napewno nikt o tej skrytce nie wiedział. Zapewne oddawna nie zmieniano obicia.
— Patrz, Jasiu, jeszcze znalazłam tę wstążkę.
Karolina wyciągnęła spłowiałą błękitną wstążkę.
— Może nosiła tę wstążkę jako mała dziewczynka, a może w dniu swoich zaręczyn — powiedziała w zamyśleniu Karolinka.
— Jakie to dziwne Karolinko, że nasza prababka była także małą dziewczynką.
— Nie mogę sobie jakoś tego wyobrazić.
— A ja mogę, spacerowała pewnie także tu, w tym parku i może także szukała skarbu.
— Może też znalazła tę skrytkę i włożyła tu swoje pamiątki.
— Musimy zawiadomić zaraz Jankę.
— I Ludwika i Antosia.
— Ach, prawda.
Karolinka przypomniała sobie nagle, że nie może przecież zawiadomić ich skoro wyjechała w takim gniewie.
Uśmiechnęła się jednak, wyobraziwszy sobie ich miny, gdy się dowiedzą, że naprzekór wszystkiemu znaleźli właśnie skarb i to taki, który owiany był romantyzmem bohaterstwa i miłości.
— Pojedźmy do nich, Karolinko — prosił Jaś.
— Nie, to niemożliwe.
Karolinka miała zamiar opowiedzieć Jasiowi o wszystkiem, gdy nagle Jaś zawołał:
— Słyszę turkot, ktoś przyjechał.
I podbiegł do okna.
— To właśnie oni — wykrzyknął — zupełnie jakby się domyślili.
Pędem zbiegł na dół. Karolinka schodziła dużo wolniej.
Lecz już naprzeciw niej biegła Janka.
— Karolinko, czy wiesz co się stało? Ojciec przywiózł wieczorną pocztę. Dostałam pierwszą nagrodę na konkursie.
— Dostałaś nagrodę?
— Tak, dostałyśmy nagrodę. Wiesz, za jakie zdjęcie? Za twoje; patrz, czytaj.
I Janka nieprzytomna z radości, pokazywała gazetę, w której było wyraźnie napisane, że pierwszą nagrodę jury przyznało fotografji pod tytułem „Radość życia“, godło „Przygoda“.
— Ach, Janko, jaki dziś jest szczęśliwy dzień.
Mówiły obie jednocześnie i obie nie wiedziały co jest ważniejsze, odnalezienie skarbu, czy otrzymanie nagrody.
— A gdzie jest Ludwik i Antoś? — zapytała nagle Karolinka, przypomniawszy sobie, że patrząc przez okno widziała także obu chłopców.
— Antoś nie chce wejść, bo obawia się, że gniewasz się na niego, a Ludwik udaje trochę obrażonego i nie chce go zresztą zostawić samego.
— A Jaś?
Pewnie opowiada im o swoim zwycięstwie.
— Chodźmy do nich — zdecydowała Karolinka. — Już się nie gniewam na Antosia, zresztą znalazłam przecież skarb i to właściwie dzięki niemu, bo gdyby nie napisał tej kartki nie szukalibyśmy wcale.
— Tak, i nie dowiedzielibyśmy się o tem nigdy.
— Przestałam zresztą gniewać się na niego, jeszcze przedtem, zanim go Jaś znalazł — wyznała Karolinka.
W chwilę później Karolinka rozmawiała z chłopcami tak, jakgdyby najlżejszy cień niezgody nie mignął między nimi.
— Chodźmy do parku — zaproponowała, pokazawszy już sztambuch, czapkę, listy i wstążeczkę oraz przeczytawszy niezliczoną ilość razy o nagrodzie, którą wzięła „Radość życia“.
Usiedli na ławce, przy mostku.
— Widzicie, jak tu ładnie w nocy. Ciemno, wokoło cichuteńko, tylko ten mostek bieleje z oddali. Widzicie, księżyc wysuwa się z za chmur, oświetla cienie drzew, usiłuje przedostać się swym blaskiem poprzez zieloną rzęsę wody.
Siedzieli w milczeniu.
Potem Karolinka przypomniała sobie jak przed godziną siedziała w tem samem miejscu, nieszczęśliwa, samotna i smutna.
Teraz wydawało jej się, że cały świat przepełniony jest tą samą radością, jaką odczuwała, siedząc pomiędzy Janką, a nad wyraz uprzejmym tego dnia, Antosiem, patrząc na Jasia, który szeptem opowiadał Ludwikowi raz jeszcze, jak odnalazł skrytkę i wiedząc, że Janka za jej fotografję otrzymała nagrodę.
— Właściwie, to szukamy przygód — powiedziała głośno, — a czyż nie jest najpiękniejszą przygodą, że właśnie tyś dostała nagrodę.
— Wcale się tego nie spodziewałam.
— Nasze przedstawienie cyrkowe też było właściwie przygodą — zauważył Ludwik.
— Jeżeli nie dla nas, to napewno dla nich.
— A to, że Jaś stał się nagle uroczym aniołkiem — uśmiechnęła się Janka.
— To było przygodą panny Anny nie naszą.
Jaś mruknął coś pod nosem, nikt jednak nie usiłował dowiedzieć się co to było takiego.
— A ja wam mówię, że najlepszą naszą przygodą tegoroczną było spotkanie brudnego chłopaka, który potem okazał się Karolinką z pałacu — krzyknął Antoś.
— Wiecie, jestem dziś bardzo szczęśliwa — wyznała Karolinka. — Cieszę się, że nazwałaś moję podobiznę „Radość życia“, bo życie jest jednak takie piękne!

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.