Przejdź do zawartości

Przyczynki do znajomości Tatr

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Janota
Tytuł Przyczynki do znajomości
Pochodzenie Tydzień Literacki, Artystyczny, Naukowy i Społeczny, 1875, nr 3-7
Redaktor A. J. O. Rogosz
Wydawca A. J. O. Rogosz i F. H. Richter
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia A. J. O. Rogosza (Dziennika Polskiego)
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PRZYCZYNKI
do
ZNAJOMOŚCI TATR.
Podał
Dr. E. Janota.


Kiedy urodzajne równiny nasze są niejako prozą natury,
są góry nasze jej poezją.
W. Pol, Obrazy z życia i natury. 2, 301.
Od wewnętrznego usposobienia człowieka zawisło wrażenie,
które od natury odbiera.   Tamże 1, 277.
Liebe die Natur, die, treu und wahr,
ringt nach Licht und Freiheit immerdar.
Lenau.

Każdemu nieco obeznanemu z literaturą Tatr i Podtatrza czyli Podhala znanem jest imię Tomasza Maukscha, ewanjelickiego plebana w Wielkim Sławkowie[1], zmarłego 1832 r. w 82 roku życia. Pozostałe po nim rękopisy, zawierające niejeden zajmujący szczegół o Tatrach, dostały się do zbiorów Akademji węgierskiej. Z nich C. K. udzielił wychodzącemu w Lewoczy, lecz u nas zupełnie nieznanemu Tygodnikowi „Zipser Anzeiger, 1865,“ kilka wyjątków, które jako przyczynek do znajomości Tatr, dodawszy nieco własnych uwag, tutaj powtarzam.
Między drapieżnemi zwierzętami Tatr a Karpat w ogólności, pierwsze miejsce zajmuje oczywiście niedźwiedź. Podhalanie rozróżniają dwie odmiany[2]. Niedźwiedź pospolitszą tworzący odmianę jest mniejszy, pysk ma krótki, włos barwy brudnej żółto-brunatnej. Rzadziej napotyka się niedźwiedź odmiany drugiej. Jest on większy od poprzedzającego, czasem znacznych rozmiarów, pysk ma dłuższy, przypominający głowę świnią, włos czarno-brunatny, na końcach szarawy. Jest on niebezpieczny dla bydła pasącego się w halach i u stóp Tatr. Mauksch widział okaz 9 stóp długi i inny jeszcze większy zabity w obrębie Kiezmarszczyzny. Piękny okaz przechowujący się w muzeum zoologicznem uniwersytetu krakowskiego należy do tej odmiany.
Niedźwiedzie zamieszkujący takie okolice Tatr, dokąd nie zachodzi bydło, żywią się roślinami, np. goryczką, podbiałami[3] i tp., są bojaźliwe, unikają człowieka i nie napastują bydła pasącego się, dopóki nie skosztują mięsa, od tego czasu bowiem stają się śmielszemi i napadają tak pojedyńczo jako też gromadnie pasące się bydło. Wprawdzie nie zawsze udaje się im napad, szczególnie gdy nie przewodniczy doświadczony stary niedźwiedź, woły[4] bowiem zbijają się w kupę i bronią dzielnie rogami, tak że niedźwiedziowi rzadko kiedy uda się pokaleczyć którego z nich. Skoro jeden z nich niezwykłem ryczeniem ostrzeże stado o spostrzeżonem niebezpieczeństwie, towarzysze jego w szalony wpadają gniew, i chociaż niebezpieczeństwo minie, nie zaraz uspakajają się. Raz podczas takiego napadu pastuch wyszedł z nocnej kryjówki swojej, a że miał na sobie kożuch barani ciemny, kudłami na wierzch wywrócony, wół rzucił się ku niemu i tak go przycisnął do drzewa, że pastuch w największem znajdował się niebezpieczeństwie, i rozjuszony wół ustąpił dopiero, gdy pana swego poznał po głosie a może i węchem od niedźwiedzia odróżnił. Gdy w pobliżu pastwiska pokażą się niedźwiedzie, pasterze na noc stado trzymają w kupie przy ogniu, aby wół osobno i na uboczu stojący nie stał się łupem napastnika, który stanąwszy na tylnych nogach, przedniemi zaczepia i ofiarę swoję na ziemię powalić usiłuje, poczem mu krew wysysa. Mięsa zjada niedźwiedź tyle, ile na raz zdoła, resztę ukrywa, jeżeli mu się w tem nie przeszkodzi. W lesistych górach śmiżańskich[5] niedźwiedź zabił raz konia i nad miarę się objadł; mimo to wziął kęs koniny i chciał z nią po smreku przejść przez Białę[6], lecz spadł tak nieszczęśliwie na wznak między dwa odłamy skały, że się nie mógł wydobyć i życie postradał.
Krowy zamykają pasterze na noc do stajenek, owiec pilnują w koszarach psy i juhasy; najgorzej koniom, jeżeli pojedynczo lub w dwoje i troje pasą się gdzie w lesie lub na polanie, skąd ich najczęściej na noc nie spędzają. Gdy w r. 1861 przez cztery dni bawiłem w górnej części doliny chochołowskiej, nocując w szopach pod Czołem chochołowskiem, w pobliżu sałaszu jednej nocy niedźwiedź zabił konia, a w trzecią noc pokaleczył mocno drugiego, podrapawszy go po grzbiecie i tyle[7].
Niedźwiedź nie mając strawy zwierzęcej, ucieka się do roślinnej, z którą radzi sobie jako tako w lecie i w jesieni, jedząc maliny, borówki, grzyby, później jarzębinę i owoce mukini[8]. Dopóki owies nie sprzątnięty z polan, odwiedza go także, siada na zagonie, i łapami przedniemi zbiera owies prawie z całego zagonu. Lubi on przedewszystkiem owies młody niedośpiały, z miękkiem, mlecznem ziarnem. Tak jeżdżąc po zagonach z jednego końca na drugi, góralom czasem dosyć narobi szkody. Nie gardzi także kminem, którym w zachodnich Beskidach leśniczowie czasem zasiewają zręby. Gdy w czasie wakacyj 1864 r. szedłem na Romankę (1365⋅85 m., za Żywcem naprzeciw Pilska, 1553⋅79 m.), leśny przyszedł z doniesieniem do leśniczego, że niedźwiedź rano byt w kminie. Najgorzej biedakowi na wiosnę, która i dla niego jest przednówkiem. Z ziemi zmarzniętej i śniegiem zasypanej nie wydrapie najmniejszego korzonka; szuka więc mrowisk i zjada ich mieszkańców, rozwala stare, zbutwiałe pnie i powalone drzewa, zjadając, co jeno jadalnego w nich znajdzie. W maju już mu lepiej, jeżeli to rok chrabąszczowy. Jednego takiego roku widziano dwa młode niedźwiedzie na brzozach i modrzewiach w lesie niedaleko Szczaw sławkowskich[9], obierające starannie chrabąszcze.
Dawniejszemi czasy, gdy niedźwiedziów w lasach podtatrzańskich było wiele, tępiono je rozmaitemi sposobami, zabijano samostrzałami[10], chwytano w doły i żelaza. Polowanie na nie w Tatrach jest trudne dla niedostępności miejsc, w których się ukrywają, gdzie i psom bieda dójść. Na górnych kończynach dolin ukrywają się w kosodrzewinie. Najwięcej niedźwiedziów zginęło w Tatrach od kłusowników. Jak odważnymi są ci ludzie, na to Mauksch kilka przytacza przykładów.
Gdy Mauksch jednego roku z kilku gośćmi zwiedzał Łomnicę, w dolinie Małej Zimnej Wody[11] spotkali niedźwiedzia. Towarzyszący im kłusownicy, spostrzegłszy go, zaczaili się na niego w kosodrzewinie; Mauksch z gośćmi swymi stał nad potokiem, poglądając w górę. Tam zobaczyli niedźwiedzia, stojącego na tylnych nogach i przypatrującego się im. Gdy atoli ani się ruszyli, niedźwiedź poszedł w bok do kosodrzewiny, właśnie w tę stronę, w której się kłusownicy byli zaczaili. Po pierwszym strzale niedźwiedź zraniony okazał się poniżej nad potokiem i przebrnął przezeń, zataczając się jednak, z czego wnoszono, że go mocno poraniono. Gdy wychodził na brzeg, druga kula ugodziła go w łopatkę; niedźwiedź zwrócił głowę ku miejscu zranionemu, wyszczerzył zęby i poszedł dalej do kosodrzewiny. Dwóch kłusowników poskoczyło za nim przez wodę i wnet dał się słyszeć trzeci strzał, który, jak się później pokazało, niedźwiedziowi czaszkę roztrzaskał. Należał on do mniejszej brunatno-żółtej odmiany; w żołądku nie znaleziono nic prócz zżutych korzeni. Dlatego też nie okazywał owej zaciętej odwagi, z jaką bronią się niedźwiedzie żyjące mięsem.
Inny kłusownik z Nowej Leśni[12] posłał Maukschowi kęs niedźwiedziny, a później zapytany o tego niedźwiedzia opowiedział, że mu owies w polu niszczył, że się sam jeden na niego zasadził, że go na dziesięć kroków przypuścił do siebie, prócz strzelby pojedynki nie mając żadnej innej broni, i że się dopiero zląkł, gdy ugodzony niedźwiedź z rykiem runął na ziemię.
Atoli ta pozorna odwaga i zimna krew najczęściej nie są niczem innem jak bezmyślną zuchwałością, jak to z następującego widać zdarzenia. Raz w zimie poszedł Nowoleśnianin samowtór do doliny Wielkiej Zimnej Wody dla odwiedzenia dziury[13], w której przebywały niedźwiedzie. Całą ich bronią była ostra ciupaga[14]. Przyszedłszy ku dziurze, położenej tuż ponad stromem, głębokim śniegiem okrytem usypiskiem[15], zapalili przed wnijściem do niej ogień, usiłując dym wpędzić do jaskini, podczas gdy jeden z nich stał przed otworem z podniesioną do góry ciupagą, gotowy do uderzenia, gdyby się niedźwiedź okazał. Jakoż udało się im niepokojeniem swojem zmusić go do wyjścia. Lecz czatujący u wnijścia kłusownik pośpieszył się zbytecznie z uderzeniem i zamiast w głowę ciął niedźwiedzia w nos poniżej oczu. Niedźwiedź cofnął się natychmiast i żadnym sposobem nie dał się nakłonić do powtórnego wyjścia. Więc jeden z kłusowników uciąwszy drążek, wlazł do jaskini, aby szturkańcami zadawanemi zranionemu zwierzowi zmusić go do wyjścia, podczas gdy towarzysz jego, rozkroczywszy się przed dziurą, zwrócony ku niej z podniesioną do góry ciupagą czekał na niedźwiedzia. Ten bezustannemu szturkańcami rozjuszony, wypadł wreszcie z dziury, wbiegł prosto między nogi stojącego przed dziurą kłusownika i porwawszy go z sobą, stoczył się wraz z nim do doliny. Głęboki śnieg nie dozwolił chłopom puścić się za niedźwiedziem i tak z próżnemi rękoma powrócili do domu.
Góral z Jaworzyny[16], jak to sam Maukschowi opowiadał, spotkał raz w lesie niedźwiedzia. Rad byłby go góral ominął, lecz już było zapoźno; niedźwiedź stanąwszy na tylnych nogach, dążył wprost ku chłopu. Ten nie widząc żadnego sposobu do uniknienia niemiłego spotkania się z bliska, z podniesioną siekierą czekał na zbliżającego się przeciwnika, zamierzając silnem cięciem rozpłatać mu głowę. Ale miś miał się na baczności i szybkim zwrotem uniknął cięcia, ponawiając po raz wtóry i trzeci napad swój. Że atoli i chłop nie tracił przytomności, niedźwiedź widząc bezkuteczność swojej zaczepki, zaniechał jej wreszcie i poszedł w las. Ależ i chłop, rad z odejścia niebezpiecznego zapaśnika, najmniejszej nie miał ochoty, pójść za nim.
Gorzej stało się kłusownikowi z Wielkiego Sławkowa, który z początkiem lata udawszy się ku Szczawom sławkowskim, nieopodal w lesie zobaczył dwa młode niedźwiedzie, łażące po drzewach za chrabąszczami. Bez długiego namysłu strzelił do jednego z nich, który ugodzony krzyknął. Kłusownik obejrzał się, a nie widząc nic niebezpiecznego ani podejrzanego, chciał zabrać niedźwiedzia, gdy naraz poczuł, że go coś znienacka z tyłu chwyciło. Była to stara niedźwiedzica, która oddając mu piękne za nadobne, zdarła mu wraz z skórą czuprynę z głowy i w rękę go ukąsiła. Że tak czule przywitany kłusownik zemdlał, łatwo przypuścić i pojąć, jakkolwiek kłusownicy są ludzie bez czucia, jak są bez sumienia. Jak długo sobie Sławkowianin leżał bez przytomności, nie wiele na tem zależy. Odzyskawszy ją wreszcie znowu, zaciągnął zerwaną czuprynę na głowę, nakrył ją, nie szukając kapelusza, taistrą czyli torbą[17] i bez niedźwiedzia poszedł do domu. Lecz jakże się przestraszył, gdy żaden z cyrulików szesnastu okolicznych miast spiskich nie chciał się podjąć leczenia go. Oddał się więc w opiekę konowałom ojczystej wsi, a ci wyleczyli go, jak zapewniał, popiołem z pokrzyw.
Jeszcze o jednej wyprawie na niedźwiedzia. Był to niedźwiedź wielki, czarny, a Kiezmarczanom wielkie wyrządzał szkody w bydle. Więc rada miejska, ażeby się go raz pozbyć, nałożyła nagrodę 50 r. w. w. na głowę jego. Nagroda na one czasy nie mała. Znalazło się zatem wnet grono kłusowników, chcących zarobić te pieniądze, a byli to sami Jurgowianie[18]. Zaraz z początkiem lata, gdy w górnej połowie dolin tatrzańskich jeszcze dosyć było śniegu, zabrali się do wytropienia zwierza. Nie był on im obcym, owszem znali go raz dla niepospolitej wielkości jego, po tem iż postrzelony w nogę chromał. Zwali go też chromym czyli kulawym. Łatwo im więc było poznać trop jego i odróżnić od innych. Znalazłszy świeży ślad w Koperszadach[19] prowadzący pod szczyt góry Stösschen, przynajęli sobie kilku poganiaczów, którzy z hałasem i krzykiem przez las ku szczytowi pomienionej góry postępować mieli. Oni sami obsadzili szczyt góry, tak że żadna zwierzyna nie mogła niespostrzeżenie przemknąć się przez grzbiet. Zarazem postanowili, nie strzelać do niczego, cokolwiekbądź wyszłoby na nich, krom na jednego niedźwiedzia kulawego. Puścili tedy wilka i lisiątko, aby nie narazić celu polowania. Wreszcie pokazał się oczekiwany niedźwiedź między tak zwanem zielonem skalem i postępował zwolna ku strzelcom. Śmiertelnie od nich poraniony doszedł przecież aż do Białego Stawu[20], gdzie legł. Gdy się strzelcy zbliżyli, zerwał się znowu, darł naokoło ziemię i kamienie, lecz dalej ujść nie mógł.
Do poprzednich zapisków Maukscha dodać mogę jeszcze następujące. W Hrabuszycach[21] powróciły raz wieczorem krowy z paszy bez byka. Z rozkazu wójta z dziesięciu ludzi szukało go przez trzy dni bezskutecznie. Po czternastu dniach znaleźli go wreszcie przypadkowo leśni w głębokiej, ciasnej dolince całkiem ziemią przykrytego, której niedźwiedź na przestrzeni około 100 sążni kwadratowych zajmującej tyle był nadarł, że korzenie rosnącego w tem miejscu lasku smrekowego, już do 50 lat starego, zupełnie z niej były ogołocone[22].
W drugiej połowie lipca 1865 r. pod Ołcnawą[23] niedźwiedzica z dwoma młodemi przepłynęła przez Hornad, zmierzając ku laskowi przeciętemu drogą welbachsko-hruszowską. Chłopi ołcnawscy spostrzegłszy niedźwiedzie, odcięli im odwrót, a strzelcy przybyli z Włach[24] zabili jedno młode. Matka zraniona uszła z drugiem młodem[25].
Powyżej Stoli[26], małej wioski na północno-zachodnim Spiżu z zwaliskami opactwa benedyktyńskiego z r. 1314, ku północy leży w lesie przy drodze do doliny mięguszowieckiej[27] leśniczówka Haj (Gaj), a jeszcze bliżej Tatr lesisty grzbiet Kobularkami zwany (1470⋅72 m.). Spuściwszy się stąd do doliny zasłanej złomami głazów, między któremi szumi odpływ Stawu Popradowego, ma się po prawej ręce strome ściany skaliste, u wierzchu i u dołu pokryte lasem świerkowym. Tu i owdzie rośnie najozdobniejsze drzewo Tatr, limba[28]. Niemal w połowie tych ścian jest jaskiniowate zagłębienie, które przed kilkunastu latmi niedźwiedzica z dwoma młodemi obrała sobie na zimowisko. Wyśledzili ją Stolanie. Kilku zajęło przesmyki powyżej ścian, a trzech udało się wprost z doliny ku dziurze. Głęboki śnieg ułatwił im wejście. Niedźwiedzie poczuły zbliżające się niebezpieczeństwo i gdy strzelcy o jakie sto kroków byli oddaleni, wypadły tak nagle, że niedźwiedzica stoczywszy się po stromej i do tego jeszcze cienką warstewką lodu pokrytej ścianie na dół i uderzywszy tutaj o drzewo, krzyże sobie złamała. Przybiegli strzelcy i dobili ją. Młode niedźwiedzie uszły[29].
W szpitalu w Nitrze umarła 12 kwietnia 1859 Ilona N., która około roku 1818 jako trzechletnie dziecko gdzieś zginęła i dopiero niemal po piętnastu latach (1833) znalezioną została w towarzystwie postrzelonego i przed jaskinią swoją umierającego niedźwiedzia. Władze umysłowe nie były u niej wcale rozwinięte, a późniejsze ludzkie obejście się z nią w szpitalu doprowadziło ją zaledwo do naśladowania drobnych czynności domowych i do wymawiania kilku mało komu zrozumiałych wyrazów. Tańczeniem i mruczącym śpiewem do końca życia przypominała dawniejszy pobyt swój między niedźwiedziami[30].
Niezawodnie większym szkodnikiem niż niedźwiedź jest wilk. Mauksch przytacza dwa przykłady o wilkach oswojonych. Jednego widział w Bardyjowie, który zawołany po imieniu zrywał się natychmiast i oczekiwał rozkazu pana swego. Dla szkód atoli, jakie robił musiano trzymać go na łańcuchu. Inny wilk oswojony chował się w domu rzeźnika w Popradzie[31]. Gdy wyszedł na ulicę, psy szczekały na niego; z czasem jednak tak się przyzwyczaiły do niego, że na widok jego żadnej nie okazywały bojaźni; atoli obce psy wyły, gdy go zobaczyły. Wilk ten chodził nietylko wszędzie z panem swoim, ale i sam chodził po miasteczku pomienionem i nigdy żadnej nie wyrządził szkody. Czasem stawał na ulicy, poglądał w pole ku lasowi i wył na całe gardło. Gdy go wówczas pan zawołał, zamilkł i usłuchał głosu jego; lecz raz wył tęskniej i dłużej niż zwykle, nie zważał na żadne wołanie, owszem zamiast usłuchać, pobiegł w pole i do najbliższego lasu, nie dając się wstrzymać ludziom pracującym w polu, którzy go dobrze znali i zatrzymać chcieli.
Wiadomo, że wilk jest bardzo ostrożny i niedowierzający. Lecz głodem przyciśniony zapomina zupełnie o potrzebie przezorności i staje się zapamiętale zuchwałym. W Wielkim Sławkowie jeden taki rabuś już wiele gęsi nabrał był znad potoku, a nikt nie domyślał się, gdzie się podziewały. Wreszcie zdradził go trop na świeżym śniegu; atoli chociaż czatowano na niego i ścigano go, nie poprzestał swoich kradzieży i przebieglej niż lis umiał unikać wszelkich niebezpieczeństw. Inny napadał psy wychodzące w lecie z żniwiarzami w pole, a jeszcze inny, z krzykiem przez wieś ścigany, młodemu człowiekowi wystawiającemu za okno świeżo ulaną świecę, ażeby zastygła, wydarł ją z ręki.
Aczkolwiek za ubicie wilka płacono, przecież kłusownicy woleli i dotąd wolą za inną chodzić zwierzyną niż za wilkiem. Jeżeli zaś przypadkiem chłop zabił wilka, wziąwszy w urzędzie nagrodę, z wypchanym wilkiem chodził od wsi do wsi, wybierając datki, co Niemcy spiscy nazywali: Auf den bösen Wurm bitten. Wspomina jednak Mauksch o jednym Wielkosławkowianinie, który szczególny miał sposób zasadzania się na wilki. Rzucał on na polanę lub jakie inne miejsce otwarte w lesie nętę. Spostrzegłszy przy niej trop wilczy lub lisi, brał strzelbę i worek do połowy sieczką napełniony i o zmierzchu wychodził na zasadzkę. Przyszedłszy na miejsce, właził po pachę do worka i kładł się na śniegu. Ubił on wiele zwierząt drapieżnych, a nie doznawszy żadnej szkody na własnem zdrowiu, sędziwego dożył wieku. Atoli co jednemu jakoś płazem uchodzi, inny drogo przypłaca. Tak inny kłusownik, który, mając zwyczaj wychodzić wczas rano po ciemku i zagrzebawszy się w śniegu, czatować na kuropatwy, z zaziębienia nabawił się wodnej puchliny klatki piersiowej; ów chłop zaś, któremu niedźwiedzica czuprynę zdarła, sypiał więcej w lesie niż w domu, przyczem nawet ognia rozniecić mu się nie chciało, dosyć mu było, wrazić łeb pod krzak. Jednak pewnego mokrego i zimnego dnia jesiennego tak się przeziębił, że przyszedłszy do domu, po trzech dniach umarł.
Rysia nikt w Tatrach nie pamięta. Zachodzi on czasem na Spiż do lasów beskidskich z okolic dalej na wschód położonych. Mauksch znał jeden tylko wypadek zabicia rysia w lasach lubickich[32].
Również rzadkim jest borsuk. Tem częściej napotyka się lis tak w samych Tatrach jak na Podtatrzu. Chłopi nie są na niego tak zawzięci jak myśliwi z urzędu, bo im nie wiele robi szkody; szczekanie licznych psów po wsiach odstrasza go od kurników. Gdy mu innej zabraknie żywności, poluje za myszami i staja się dobroczyńcą rolnictwa. Aż miło patrzeć, powiada Mauksch, gdy on, jakby igrając, na śniegu ugania za myszami. Mauksch wspomina o dwóch oswojonych i już dorosłych lisach. Chodziły sobie zupełnie swobodnie po podwórzu między drobiem, nie zaczepiając go bynajmniej, ale z ulicy kradły niespostrzeżenie cudze kaczki i zegrzebywały je w nawozie, aby je potajemnie zjadać. Futro zimowe lisów tatrzańskich jest piękne, co ostrym i długim zimom w tych okolicach przypisać należy.
Dzisiaj jak wszędzie w kraju tak i w Tatrach i na Podtatrzu naszem i węgierskiem rzeczy zmieniają się nie na lepsze, lecz na gorsze. Lasu coraz mniej, ludności i bydła potrzebującego paszy coraz więcej. Nietylko wysokopienne lasy w obrębie Tatr szczupleją coraz więcej, ale już i kosodrzewina nie ostoi się i coraz mniejsze zajmuje przestrzenie. Bardzo wiele spali się w licznych sałaszach: jeszcze więcej wyrębują, a nawet wypalają juhasy umyślnie dla rozszerzenia pastwisk. Który z czytelników niniejszych zapisków był w Tatrach nowotarskich, niechaj sobie przypomni halę Królową, Magurę zakopiańskich, okolicę Stawów Gąsienicowych od strony zachodniej i południowej, halę Pyszną i Ornak, całe otoczenie Klina starorobociańskiego po stronie naszej i liptowskiej, niechaj wyjdzie na Kominy i t. d., a zbuduje się obrazem tej gospodarki krótkowidzącej. Na hali Kondratowej przed kilku laty (1867) było nawet można widzieć w stosy ustawioną zrąbaną kosodrzewinę, a zdziwionemu tak dalece posuniętą zabiegliwością gospodarską właściciela mówiono, że kosodrzewinę wyrębuje na sprzedaż. Lud nasz nie rozumiał i nie rozumie tego, że większy pożytek z mniejszej bądź roli, bądź łąki lub pastwiska, ale starannie utrzymywanych i obrabianych niż z przestrzeni wielkich tej samej jakości, po poniewierce ludzkiej do uprawienia boskiej zostawionych opatrzności, która snać nie zawsze skłonna wynagradzać głupotę ludzką; nie rozumiał i nie rozumie tego, że większa jest korzyść z mniejszej ilości bydła doborowego i starannie pielęgnowanego, niż z licznych stad kocich. Góral nie czyni tu wyjątku, tem mniej, iż jest biedny i chciwy. Że Tatry obfitują w wodę i kamienie, to przyzna ten nawet, który tam nigdy nie był; ale że nie obfitują w nabiał, o tem wiedzą najlepiej ci, którzy tam byli lub bywają. Prawda, że wyrębywanie kosodrzewiny rozszerza granice pastwisk halskich; ale i to prawda, iż co tu człowiek z jednej strony przyrodzie niegodziwym wydziera sposobem, to ona z drugiej w trójnasób odbiera tak czule kochającemu ją dziecku, a odbiera ze szkodą nietylko żyjącego pokolenia, lecz Bóg wie, na ile może wieków i ilu pokoleniom. Dosyć zajrzeć do górnych końców dolin tatrzańskich i przypatrzeć się, co tam robią wody, podczas ulewnych lub dłużej trwających deszczów ściekające bądź z ścian skalistych, bądź z stromych zboczy pozbawionych lasu i kosodrzewiny, które je dawniej okrywały. Ażeby nie chodzić daleko, dosyć zajrzeć w okolicy Zakopanego do doliny Jaworzynki, mianowicie do jej ramienia południowego, lub na polanę Kondracką, albo też do dolinki nad Zmarzłym Stawem pod Granatem, albo do doliny Kamienistej na południe od Kościeliskiej na Liptowie i t. d. Cienka warstewka rzadkiej ziemi rodzajnej na pochyłym calcu skalistym w żaden sposób nie zdoła pochłonąć w siebie większej ilości wody, która rozrzedziwszy ją zbytecznie, uprowadza ją wreszcie wraz z sobą ku dolinom, zasypując mniejszemi i większemi odłamami skał, grubszym i drobniejszym zwirem znaczne przestrzenie pasznistych murawników i łąk górskich, czyli polan. Wąskie i płytkie pod grzbietami źlebki wód w miarę posuwania się na dół stają się coraz szerszemi i głębszemi. Na całym boku zachodnim Koszystej świecą te źleby na kilka mil daleko. Temito gardzielami, u dołu nieraz na kilka sążni szerokiemi, a do dwóch głębokiemi, woda rwąc boki góry, unosi z sobą ku dolinom całe pagóry skala i zasypuje niem u dolnego ujścia położone murawniki znacznych nieraz rozmiarów. A jakkolwiek, gdzie skale to nie jest grube lub przynajmniej zwirem pomięszane, miejsca te z czasem znowu pokrywać zaczyna roślinność, to jednak i owe zasypywania powtarzają się bezustannie. Jedyną przeciwko takim pustoszeniom pomocą są lasy, a gdzie te ustają lub ostaćby się nie mogły, kozodrzewina.
Innem z pustoszenia lasów i w ogóle roślinności drzewnej wynikającem złem jest zniweczona regularność opadów, tak co do ich każdorazowej ilości, jak co do przemiany dni z opadami, z dniami bez nich, czyli pogodnemi. Na własne uszy słyszałem w Tatrach utyskiwanie na ubytek ryb w rzekach i potokach Podhala, oraz tłumaczenie sobie tego niekorzystnego zjawiska ogólnym ubytkiem wód w rzekach i potokach i powtarzającemi się od czasu do czasu zbyt wielkiemi ich wezbraniami. Atoli że ten ubytek wód w rzekach i potokach tamecznych w lecie i jesieni obok dosyć często zdarzających się zbytecznych wezbrań jest ostatecznym skutkiem nierozważnego niszczenia roślinności drzewnej, tego lud nie pojmuje a nielud pojąć nie chce.
Atoli inną jeszcze przyczyną już nie powiem ubytku, lecz ubóstwa rzek naszych w ryby jest rybna gospodarka ludu, to jest wylęganie w czasie tarta całych wsi mieszkających nad wodami płynącemi, nie aby ryby łowić, lecz aby rzeki z ryb oczyszczać. Widziałem to piękne rybołostwo w Szaflarach pod Tatrami, a widzieć je można na wszystkich rzekach naszych. Dodaję, że przed dwudziestu latmi proszono się w Szaflarach z łososiami, aby je kupić, a dwu- do trzechstopową rybę wówczas za dwie dwudziestówki czyli dzisiejszych 70 centów było można dostać; dziś podczas tarła i równoczesnego rozboju wodnego ryba taka kosztuje 2 złr. w inne czasy do 5 złr. O tym przedmiocie wiele nader pięknych i budujących szczegółów przytoczyćby można; lecz jestem przekonany, żeby się na nic nie przydały. Wracam zatem do zapisków Maukscha o zwierzętach tatrzańskich.
O kunie leśnej czyli smrekówce, jak ją Podhalanie nasi nazywają, opowiada Mauksch, iż na Podtatrzu szedł raz przez młody las świerkowy. Towarzyszący mu chłop spostrzegł smrekówkę przeskakującą z drzewa na drzewo. Udało mu się dosięgnąć jej kijem i strącić z drzewa, poczem tak ją jeszcze potłukł, że leżała wyciągnięta i jak nieżywa na ziemi. Chłop podniósłszy kapelusz, który mu był spadł z głowy, chciał kunę włożyć do torby. Lecz nagle jakby nowem napełniona życiem, zerwała się, dopadła najbliższego drzewa i wnet oprawcy swemu znikła z oczu.
O sarnach i zającach to tylko wspomina Mauksch, że w lasach tatrzańskich nie są liczne. Dodać tutaj mogę, że Józef Krzeptowski z Zakopanego, jak mi opowiadano, zabił w Kościeliskach białą sarnę, że się miały zdarzać samice, u Podhalan siutami[33] zwane, z rogami, a bardzo rzadko zające białe z włosem dłuższym niż u zwykłego szaraka i nieco szarym grzbietem.
Kozica[34] na jakie sto lub więcej lat wstecz[35], gdzie chłopi posiadali grunta niepodzielne, wystarczające do ich wyżywienia, nie była rzadką. Widywano stadka[36] z 20—40 sztuk złożone, pasące się spokojnie na swoich pastwiskach lub spoczywające na śniegach. Wówczas tylko szukający złota zapuszczali się w głąb Tatr; wszakże i ci nie szli daleko w górę, uważając, jak to wówczas powszechnie utrzymywano, najwyższe grzbiety i szczyty Tatr za niedostępne. Cała roślinność pokrywająca miejsca równiejsze między turniami, najwyższe grzbiety i odległe doliny, dokąd nie wypędzono bydła, pozostawała dla kozic. Prawie jedynemi ich nieprzyjaciółmi wówczas były orły[37]; ludzie rzadko je niepokoili.
Lecz już za życia Maukscha rzeczy znacznej uległy zmianie. Chciwość i namiętność nie umiejąca i nie chcąca niczego uszanować spiknęły się na zgubę kozic. Po wsiach położonych u stóp Tatr potworzyły się towarzystwa kłusowników, wykonujących spólnie rzemiosło swoje i dzielących się otrzymanym za łup zyskiem. Tato szajka ludzi jest tak niebezpieczną dla kozic, że te zwierzęta za niedługo zarówno wyginą, jak znikły jelenie lub koziorożce[38], które tutaj także kiedyś przebywały, jeżeli podaniom starych ludzi wierzyć można. Niebezpieczeństwa połączone z kłusownictwem wcale nie odstraszają kłusowników. Są to ludzie bez serca, bez czucia, bez sumienia, a zatem i bez zawrotu głowy. Jeden z tego cechu, przewodnik Maukscha, pokazał mu ciągnący się w znacznej wysokości wzdłuż prawie prostopadłej ściany zaledwie na dwie stopy szeroki odstęp. Tam zaprowadził raz go czart, jak się sam wyraził. Posuwającego się z wielką biedą wzdłuż ściany napadła burza z gradem. Aby nie zostać zmiecionym ztamtąd przez wicher, nie pozostało mu nic, jak uklęknąć i oprzeć się kolanami i dłońmi o wąską podstawę dla utrzymania się na niej. Grad tymczasem uczciwcowi czesał porządnie grzbiet, którego tylko gruby sukienny kaftan jako tako ochraniał. W tem nader niebezpiecznem położeniu przetrwał niemal dziesięć minut. Mauksch przedstawił mu, że to była kara boża za zuchwałe narażanie życia z zapomnieniem o żonie i dzieciach. Kłusownik przyrzekł poprawę, lecz Mauksch wyznaje, że nie wierzył w rzetelność i dotrzymanie tego przyrzeczenia.
Zdarza się, że kłusownicy trzy do czterech dni bawią w turniach. Wówczas zabraknie im często żywności. Czatują tedy na świstaka a gdy go nie mogą dostać, uciekają się do rzeżuchy, a szczególniej do kozłowca[39], którego korzeń ma mieć smak przyjemny, podobny do marchwi, a przytem zdaniem pasterzy i kłusowników zabezpieczać od zawrotu głowy i dodawać odwagi w miejscach niebezpiecznych.
Na zawrotnych szczytach swoich kozice od reszty świata zwierzęcego są zupełnie odłączone; żadne zwierzę czworonożne, ani świstak nawet, nie zajrzy do ich dzielnicy. W cichem, samotnem ustroniu swojem nic nie znają prócz skał swoich, śniegu, szumu wody i świstu wichru. Pożywienia szukają sobie na stromych, skąpą roślinnością pokrytych upłazkach pod nagiemi grzbietami. Tam znajdują wonne zioła alpejskie, w których sobie lubują, a dopóki im tych dostaje, nie schodzą na bujniejsze pastwiska w dolinach, tak jak pasące się tutaj bydło nie idzie ku nim w górę. Zresztą jedynie kozy swojskie byłyby zdatnemi do tego; jakoż zdarzało się rzeczywiście, że niektóre z tego ciekawego, lekkonogiego rodu, umknąwszy dozorcom swoim, wyszły aż na szczyt sławkowski, gdzie, widać, bardzo im się podobało i zkąd je z biedą było można sprowadzić. Najadłszy się, kładą się kozice w cieniu skał swoich, a gdy ciepło, na płatach śniegu i odpoczywają, aż je znowu głód zmusi do powrotu na pastwiska swoje lub też potrzeba ruchu wiedzie ku szczytom. Bezpiecznie mogłyby tutaj pędzić niewinny żywot swój i w końcu spokojnie umierać, gdyby — nie było człowieka.
Skoro w zimie śnieg pokryje szczyty, posuwają się kozice zwolna na dół, naprzód do kosodrzewiny, gdzie dopóty zostają, dopóki zawsze zielone liście niektórych roślin, jak np. kuklika górskiego[40] zpod śniegu wygrzebać zdołają. Gdy już tego nie mogą, spuszczają się ku lasom, żywiąc się tutaj porostami pokrywającemi obficie pnie drzew. Tu też mają spokój, bo głęboki śnieg nie dopuszcza ku nim człowieka.
Mauksch wspomina dalej, że nieraz widział młode koziczki w niewoli, że chowane w pokoju łatwo się oswajają i dają się pieścić dzieciom i kobietom, bo też zazwyczaj mięciuchna i lekka ręka kobiety i serce czulsze, a w oku i całem obliczu łagodność i miłość i litość, u mężczyzn do wyjątkowych należąca przymiotów. Atoli samym sobie zostawione nie pozostają na ziemi, tj. na podłodze, lecz wyskakują na stołki i stoły, szafy i piece, a dostawszy się na najwyższe w pokoju miejsce, jeszcze tęsknem okiem spoglądają w górę. Zazwyczaj umierają, nim się nauczą jeść trawę, prawdopodobnie[41] dla braku pokarmu matczynego a trawa rosnąca na gruncie nawożonym jest im wstrętna[42]. Możeby się dały uchować, gdyby je przysadzono do kozy swojskiej a potem z owcami lub młodemi kozami wypuszczano na paszę górską[43]. Wątpi jednak Mauksch, ażeby w takim wypadku powróciły do domu.
Tyle jest zapisków Maukscha o kozicy. Ciekawi dokładniejszych wiadomości o tem pięknem zwierzęciu, o tej prawdziwej ozdobie Tatr, znajdą je w monografii Dra M. Nowickiego.[44] Dodamy tutaj kilka szczegółów, które na moich przechadzkach po Tatrach nowotarskich od ludu słyszałem. Mam je za prawdziwe gdyż niektóre z nich zupełnie w ten sam sposób jak mnie innym także opowiadano zwiedzaczom Tatr.
Jeszcze około r. 1830 w wielu miejscach Tatr nowotarskich były kozice. Rohacze (już poza granicami Galicji, ale prawie w ich narożniku między Orawą a Liptowem), turnie otaczające dolinę kościeliską, Giewont, turnie nad doliną Kasprową, a zgoła już Świnnica, Kozi Wierch, Granaty, Wołoszyn i dalsze turnie ponad Morskiem Okiem są według wyrażenia się samych górali jakby ogrodami dla kozic. Atoli w żadnym ogrodzie nie śmie kozieł być ogrodnikiem, jak wilk nie może być owczarzem. A kozły i capy, jak wiadomo, uparte są stworzenia, wilki zaś drapieżne. Więc co jeno u podnóża Tatr na całej ich przestrzeni północnej, której największa część przypada na Nowotarszczyznę, umiało i umie obchodzić się z strzelbą, a co nie umie, to się szybko tego uczy, polowało i poluje na kozice, już to z własnego natchnienia, już też z polecenia cudzego, tak na własną rękę i dla wspomożenia własnej kieszeni, jako też z tytułu służbowego i poddańczego stosunku. Polowano w porę i nie w porę, strzelano capy i kotne samice, stare i młode, nawet matki w chwili porodu. Nieraz używano kozic jako mazi i smarowidła w rozmaitych dolegliwościach ludzkich, służyły nawet celom nabożnym, sam przynajmniej widziałem kozicę zamówioną u jednego z kłusowników zakopiańskich przez byłego nauczyciela przy hutach tamecznych A., ubitą gdzieś koło Hrabiego Wierchu na Liptowie, bo na naszej stronie wówczas kozic nie było, a przeznaczoną na stół odpustowy w Kalwarji, który miał być zaszczycony obecnością, podniebieniem i żołądkiem pewnego dostojnika kościelnego. Na wózku nie wysmarowanym, jak się należy, zła jazda; to prawda stara jak świat i tak ważna, że Żydzi w starej mleko- i miododajnej ojczyźnie swojej, jakto słyszałem na lekcji jednego z moich profesorów, gdy mieli potrzebę okazania komu w sposób namacalny swojej czołobitności, dowody tego to poszanowania, choćby najmniejsze, w obu nieśli rękach dla nadania im pozoru wielkości, wagi i wartości. Świat dzisiaj wytrzeźwiony i realniejszy zamiast pozornej wagi i wartości woli rzeczywistą. A co do mazi, maści i smarowideł używanych w rozmaitych słabościach i dolegliwościach ludzkich z zadziwiającym nieraz skutkiem, ta w nich zachodzi różnica, że jednemi lekarze słabych smarować każą, innemi słabi smarują oczy, uszy i rozmaite inne jeszcze części ciała i duszy swoich lekarzy. Siła i moc wspomnianych smarowideł jest tak nadzwyczajna, że niektórzy ludzi tak czasem bystrzeją i rozsumienniają się, że np. powszechnie znany zwyczaj kotów zagrzebywania odchodów swoich, lub to, że szaraki kilka razy do roku mają młode, że żubry raz do roku stają się więcej niż zwykle bodliwemi, a w chatach góralskich w całem pasmie Karpat zazwyczaj jedno tylko bywa łóżko, najśmieszniejsze sprawia im dolegliwości duszne. Że zaś ludzie często wówczas udają największą o zachowanie pewnych przymiotów gorliwość, gdy się ich sami dawno pozbyli, więc pomienieni umysłowi i moralni suchotnicy dla zabezpieczenia światu nieskażonej dziewiczości i anielskiej niewinności, która ich zdaniem nie na widok, lecz na wspomnienie zagrzebanego odchodu kociego, młodych zajączków, bodących się żubrów i jednego w chacie góralskiej łóżka i tym podobnych nieprzyzwoitości w niwecz obrócić się musi, klątwą obrzucają każdego, ktoby śmiał twierdzić, iż kot zagrzebuje odchody swoje, itd.
Wracając do kozic, rzecz prosta, że przy tak nadzwyczajnem rozmiłowaniu się w nich kierpcowych i niekierpcowych, jawnych i potajemnych myśliwych zwierzęta te wnet zniknąć musiały z całej północnej połaci Tatr, jakoż istotnie od dwudziestu pięciu lat zobaczenie kozicy w tych stronach należało do nader rzadkich zdarzeń, a był to okaz zabłąkany lub spłoszony z Tatr węgierskich. Prof. dr. Nowicki podczas wycieczek swoich w latach 1864—1867 po całych Tatrach raz tylko w Tatrach węgierskich widział pięć kozic razem.[45] W. Polowi opowiadali górali, że dopóki w dolinie kościeliskiej nie było hut i kuźnic, kozice pasały się w tej dolinie[46]. Żadnego w tem nie ma zmyślenia. Tschudi[47] opowiada, gdy w kantonie Glarus nowszemi czasy na trzy lata zabronionio wszelkiego polowania na kozice, iż zwierzęta te tak się oswoiły, że się często pojawiały na halach, na których pasiono krowy i zbliżały się do robiących siano po upłazkach w turniach. W ostatnim dziesiątku lat zeszłego wieku wspomina Hacquet[48] kozice w Ornaku i w Czerwonych Wierchach, tutaj także świstaki a Jaskówczarz, rozbójniczego rzemiosła człowiek z Dzianisza, zabił niezbyt dawno kozicę z młodem w Maturowych turniach nad doliną kościeliską. Był on jedną ręką z Janem Krzeptowskim. On z Jędrzejem Janosikiem wytępił także ostatnie kozice w Starej Robocie, w Klinie i w Jamnickiej. W Rohaczach wyniszczyli kozice Sieczka[49], Jan Pająk i Samek z Zakopanego. Nieżyjący już Jan Bucz (czy Buc) z Jurgowa wytępił do 300 kozic i wszystkie świstaki, w okolicy Jaworzyny. Reszty kłusowników z Podhala naszego wymieniać nie ma co; jest ich wielu, a niejeden z nich ocierał się zbliska o złodziejów i rozbójników tamecznych lub sam brał czynny udział w wyprawach rycerskich to na zamożniejszych górali, to na żydów i księży.
Skoro nasze Tatry oczyszczono z kozic, zapuszczano się po nie na Węgry, w turnie ponad Czarnym Stawem nad Morskiem Okiem, pod Hruby Wierch, ku Krywaniowi. Jakoż granic własności w Tatrach żaden z pomienionych ludzi znać nie chce. Lecz otóż właśnie jakoś od r. 1850 nie pospolici turyści, szukający w Tatrach i pod Tatrami poziomych i nadziemskich wrażeń, ani też zdrowi chorzy kąpiący się w żętycy, aby rzeczywistym słabym podać zręczność wypłókiwania sobie żołądków świeżą wodą tatrzańską, a bacom sposobność do fałszowania żętycy dolewaniem wody, a dla zapewnienia jej własności rozwalniającej dodawaniem płynu wygniecionego z butwiejącego po lasach drzewa, zresztą nie wiedzący sami, po co tam przybywają, ani też wreszcie podróżni widzący w Podhalanach coś moralnie i umysłowo tak doskonałego, że wszyscy bogowie greccy z czasów przedeurypidesowych byliby zaledwo godni przypiąć im kierpce do nóg, lecz zwiedzacze Tatr innego rodzaju, naprzód obcy[50], potem też i swoi, zaczęli spostrzegać dziwną goliznę Tatr co do niektórych zwierząt, o których prawie już tylko ze słuchu i z dawniejszej literatury tatrzańskiej dowiadywano się, i z niezadowoleniem pomrukiwać o niej. Wreszcie Komisja fizjograficzna byłego Towarzystwa naukowego krakowskiego jęła się tej sprawy, a czteroletnie usiłowania, rozpoczęte 24 września 1865, o tyle pomyślny odniosły skutek, że minister Belcredi pismem z 8 maja 1866 (l. 2265) polecił prezydjum namiestnictwa w Galicji, dla ochraniania kozic i świstaków tatrzańskich, czuwać nad ścisłem przestrzeganiem dotyczących ustaw (łowieckich), porozumieć się z węgierską radą namiestniczą w Budzie i rozważyć, jakimby sposobem dała się osięgnąć zamierzona przez Towarzystwo naukowe krakowskie ochrona tych zwierząt[51], a ustawą z 19 lipca 1869 zabroniono chwytania, wytępiania i sprzedawania zwierząt alpejskich Tatrom właściwych, tj. świstaka i kozicy.
Dokładnie przedstawiony przebieg całej tej sprawy ciekawą zajmie kartę w historji pomienionych zwierząt. Nie tutaj jednak dla niej miejsce. Uczynię to gdzieindziej. Tu przytoczę jedynie kilka szczegółów, jak u nas czasem pojmują tak potrzebę pewnych ustaw jak ich moc obowięzującą.
Dosyć śmiesznie to wyglądało, gdy niektórzy z Podtatrza, którzy sami niemało przyczynili się do wytępienia kozic i świstaków, przyoblokłszy się co tchu w szatę niewinności i umywając ręce za przykładem śp. Piłata, wrzekomo z radością powitali pomysł ochronienia tych zwierząt od ostatecznej zagłady[52] i jakby z rogu obfitości sypnęli mnogo rad zbawiennych, jakby tego celu dopiąć. Oświadczenia te przyjęto za dobrą monetę i pochlebnie się o tem rozpisywano. Kłusownicy kierpcowi zaś, gdy jednemu z nich, Michałowi Chowańcowi z Jurgowa, odebrano łup, innemu oklepiec, a sprzedawaczkę sadła świstaczego, Hankę Kicinę z Starego Bystrego, 29 grudnia 1865 ukarano dwumiesięcznym aresztem, zaś 6 października 1866 w myśl rozporządzenia ministerjalnego z 2 stycznia 1854 zaprowadzono straż myśliwską, z dobrowolnych datków utrzymywaną[53], przycupnęli na chwilkę, wyczekując, co dalej będzie. I cóż miało być? To było, co zwykle u nas bywa, z początku coś, a potem nic. Kozice, których oddawna nie widziano w pobliżu Zakopanego, zaczęły wprawdzie pokazywać się w turniach okolicznych. Widziałem sam w jesieni 1866 r. z Granatu[54] dwie w Buczynowej; 16 sierpnia 1867 kierdelek (stadko) z kilku sztuk złożony w turniach tworzących tylną (południową) ścianę doliny Pańszczycy; w r. 1868 bywały koło Pięciu Stawów, na wiosnę 1869 zjawiły się trzy kozice nawet w Giewoncie nad Zakopanem a 25 kwietnia 1871 cztery koło Kopy Magury nad kuźniami zakopiańskiemi. Rozumie się, że kozice te po nic innego nie mogły pojawiać się w pobliżu Zakopanego, jak jeno po to, aby nie potrzebowano jak przed rokiem 1865 daleko za niemi chodzić, a Komisja fizjograficzna niezawodnie nic innego na myśli nie miała ani nie śmiała mieć, jak sprawienie tej wygody rozmaitym myśliwym.
Polowania na kozice nie ustały i gdziekolwiek się jeno co zjawiło, zaraz brano na kieł i sprzątano. Tak np. 1866 r. na wiosnę wyprawiło się kilku Zakopian w Gołe Wierchy na polowanie. Tegoż roku w październiku przez cały tydzień polowano na kozice w Pięciu Stawach. Widziano ubitą tamże kozicę. Następnego lata znowu kilku Zakopian zabiło tutaj kozicę. Dnia 14 września tegoż roku (1867) poszedłem z barometrem na Granat. Dosyć skąpa tam i jałowa roślinność. Na zboczy południowej widziałem gromadnie rosnący tojad[55] w okazach stosunkowo małych, bo tylko jednę do dwóch zaledwo stóp wysokich. Ale koto szczytu znalazłem szczątki rośliny nie rosnącej w Tatrach, bo skórki z pomarańcz. Skąd się tam wzięły? Dnia 2 sierpnia 1867 było wprawdzie kilka pań na Małej Koszystej, tj. na północnym końcu ramienia, którego najwyższem wzniesieniem są właśnie Granaty. Wyszedłszy od Czarnego Stawu Gąsienicowego na pomieniony szczyt już dosyć późno, bo o godzinie piątej z południa, przywitane na nim tumanami mgły, owiane i przewiane do kości silnym mroźnym wiatrem północnym przy ciepłocie a raczej zimnocie 2⋅88° R., w nocy przy latarniach górali wysłanych naprzeciwko nich wróciły do domu. Na Granat jednak onego lata żadnej wycieczki nie robiono, i w ogóle nie jest to szczyt zapraszający do nich; zresztą w połowie września już też i gości w Zakopanem nie ma. Po kilku dniach mówiono we wsi, że tydzień przedtem było polowanie na kozice w Granatach i że za bytności gości nie chciano dać powodu do niemiłych gadanin. To tylko powiedzieć tutaj mogę, że Granaty nie należą do Zakopanego, nie widziałem także nigdy górala jedzącego pomarańcze. W r. 1869 około 20 czerwca w Roztoce i w Wołoszynie ubito capa, samicę i młode, które zaniesiono przez Bukowinę do Cichego, stamtąd na wózku przywieziono do Zakopanego, a stąd zawieziono gdzieś za Kraków. Na wiosnę tegoż roku (1869) zjawiły się trzy kozice w Giewoncie. Dnia 30 lipca wysłano Jarząbka, Samka i kilku innych, aby je bądź co bądź wystrzelać. Opowiadano o tem dnia 1 sierpnia w sałasie w Strążyskach pod Giewontem[56].
Z powyższych zapisków urywkowych widać, że wprawdzie od jesieni roku 1865 kozice z turni węgierskich zaczęły przybywać na naszę stronę i zjawiać się w miejscach, gdzie ich, jak powyżej napomknąłem, od lat dwudziestu i pięciu wstecz nie widywano, że jednak spokoju nie miały, i gdziekolwiek się pojawiały, zaraz je sprzątnięto lub sprzątnąć usiłowano; powtóre, że góralstwo podtatrzańskie zaniechałoby kłusownictwa, gdyby nie miało zachęty i otuchy skądinąd, słyszałem to bowiem od kłusowników, że co jednemu ma być wzbronionem, to drugiemu nie śmie być dozwolonem, niemniej gdyby kłusowników doglądano pilnie a przestępców surowo i bezwzględnie karano.
Tego wszystkiego nie było; więc też kłusownictwo, jak kwitnęło w Tatrach do jesieni 1865 r., tak przycichnąwszy nieco przez rok 1866, przecież nie ustawało, a wyżej wspomniana ustawa z 19 lipca 1869 stanu rzeczy nie zmieniła, bo niejednę już wydano ustawę pożyteczną, a przecież pozostała na papierze. Cóż dopiero w rzeczach tak niebywałych u nas, jaką jest ochrona zwierząt! U nas zwierzę a głaz lub drewna kawałek, to jedno; kto się odezwie za zwierzęciem, to nietylko marzyciel, ale bezbożnik nawet, ateusz i Darwinista. Że tym zapatrywaniom i kierowaniu się niemi w życiu zawdzięczamy tę niesłychaną surowość, w niejednym względzie nawet dzikość ludu, która go czyni niesposobnym do przyjęcia jakichkolwiek wpływów i wrażeń, coby łagodziły i usuwały tę surowość i dzikość, a przeciwnie sprzyja uporczywemu trwaniu w usposobieniu, czyniącemu niejedno dobre niewykonalnem, nad tem u nas mało dotąd zastanawiano się. Niezmiernie daleko sięgającej moralnej doniosłości ustaw uchylających dzikość w obchodzeniu się z zwierzętami, zatem też bezzasadne ich wytępianie, dopatrzeć się u nas nikt nie chce. Że takie ustawy mają także niemałe znaczenie ekonomiczne, tego gdzieindziej nie potrzebaby dowodzić, bo chów bydła i jakichkolwiekbądź zwierząt domowych dopóty nie podniesie się u nas, dopóty ludowi będzie wolno tak obchodzić się z niemi, jak to czyni dotąd, jak to np. z końmi bezustannie i na każdej ulicy Lwowa widzieć można, mimo częstego w dziennikach tutejszych zwracania uwagi ck. Dyrekcji Policji na te barbarzyństwa. Lud musi pierwej dobytek swój polubić; potem dopiero będzie się starał, aby był dorodny. A takim być musi, jeżeli gospodarstwo ma się podnieść. To nie są marzenia. Więc wracając do kłusownictwa, prawdą jest, że kłusownictwo jest złodziejstwem. W krajach, w których gospodarstwo wyżej stoi niż u nas, kłusownicy do najniebezpieczniejszych należą złodziejów i kładą ich prawie na równi z rozbójnikami. W Tatrach nie byłoby trudno dowieść czegoś podobnego. Inne kraje monarchji mają ustawy urządzające polowanie celem ochraniania dziczyzny, mają ustawy ochraniające ptactwa, mają ustawy rybackie itp. Tak w grudniu 1874 r. zatwierdzone zostały takie ustawy dla Bukowiny, Krainy, Solnogrodu i Dalmacji; inne prowincje monarchji mają je już dawno, Czechy np. od r. 1819. My się bez takich fatałaszek obchodzimy, bo cóż też na tem zależy, jakim kijem kto biedną szkapę wali i ile tysięcy pałek dziennie bierze? co na tem zależy, czy tego lub owego gatunku zwierząt, np. ptaków, jest mniej lub więcej? cóż na tem zależy, czy ten lub ów gatunek całkiem wyginie? Istotnie nic, ale tylko ze stanowiska nihilizmu, wobec którego także najzupełniej na jedno wychodzi, czy państwo lub ludy i narody bądź szczupleją bądź zupełnie giną. Przecież inne rosną, wzmagają się i tyją ich kosztem.
Od 19 lipca 1869 r. do 24 października 1874 ochrona kozic i świstaków w Tatrach była taką samą, jaką była przed 19 lipca 1869 r. Kazano wprawdzie w tym czasie jednemu kłusownikowi zapłacić 5 złr. kary. Nie wiem, czy mu odebrano łup. Podobno nie. Jeżeli tak — chętniebym się mylił — to ten przynajmniej kłusownik nietylko nic nie stracił, owszem mimo kary zarobił, bo kozicę płacą po 10 do 20 złr. Zresztą tu są imieniny, tam było coć innego. Posyła się tedy kłusowników i przynoszą kozicę. Ustawa sobie, a kłusownictwo sobie. Na przechadzce 1867 r. z Zakopanego do Przybyliny na Liptowie słyszałem od leśnego, w Kokawie, że w Hradku ktoś wyprawiał wesele. Więc tego samego leśnego posłano do Krywania po kozicę. Leśny zabił trzy, jednę czy dwie oddał, resztę zatrzymał dla siebie. Zrozumiałem tedy, dlaczego zarząd lasowy w Hradku, do którego kilka razy pisano w sprawie ochrony kozic, a mianowicie o doglądanie kłusowników galicyjskich, nic nie odpowiadał. W roku 1866 zrobiłem sobie przechadzkę z Zakopanego do Jaworzyny na Spiżu. U zarządcy ówczesnego huty jaworzyńskiej opowiadano przy stole, że przy sposobności jakiejś czynności urzędowej w Bukowinie czy w pobliżu ktoś z Nowego-Targu u kłusownika Aleksandra Pary z Jurgowa zamawiał sobie kozice. Na wiosnę 1874 r. przywieziono odrazu trzy kozice do Krakowa i tam je sprzedano. Więc §. 5 powyżej wspomnianej ustawy, wkładający na wszystkie straże publiczne obowiązek czuwania nad jej przestrzeganiem, sobie a kłusownictwo sobie. Wiem, że tęgi cap waży nawet 11/4, żubr zaś 14 cet., a przecież i żubry bywają kradzione.
Na Węgrzech, jak wspomniałem, stan rzeczy nie o wiele lepszy. W roku 1869 jeden Karol Z. z Tepliczki[57] z Michałem Z., praktykantem leśniczym w Hradku, w Krywaniu zabił 7 kozic. Nowa węgierska ustawa łowiecka z 1872 r. ogranicza polowanie na kozice od 1 lipca do 15 listopada. Jest to ustawa bardzo dowcipna, bo przed lipcem trudno w turniach polować dla śniegu, a po 15 listopada, nieraz i wcześniej już, także to niełatwo z tej samej przyczyny. I co do czasu ssania młodych koźląt, nie zła to ustawa. Młode przychodzą na świat z końcem kwietnia lub maja, a okres ssania trwa pół roku i dłużej. Jeżeli zatem w roczniku węgierskiego Towarzystwa karpackiego[58] powiedziano, że obecnie w Tatrach jest 400 go 500 kozic, jest to kolosalne kłamstwo, w które uwierzy ten, który nigdy ani Tatr ani kozic w Tatrach nie widział. Ale obok tej kaczki siedzi druga, wylężona i chodowana po naszej stronie. Otóż pewien jegomość twierdzi uparcie już od dziesięciu lat i wszystkim, o których tylko przypuszcza, że ich kozice coś obchodzą, trąbi w uszy, że liczba kozic tak wielka w Tatrach, że podczas rui capy się zabijają. Jest to bąk puszczany w tym samym celu, co poprzedzający. Pięknie, że są dwa. A zmyślenia te pozostaną tem, czem są, dopóki ich ojcowie nie postarają się o dowód, że są czemś więcej aniżeli zmyśleniem. Rachuba bardzo prosta; lepiej capy powystrzelać, niżby się same miały pozabijać; powystrzelawszy zaś capy, wypadnie powybijać i kozy, bo same z siebie nie będą się przecież rozmnażały. Jednakowoż i te bąki bardzo namacalnie pouczają, że polska część Tatr mogłaby być jedynem dla kozic schronieniem, gdyby nie liczne, już poprzednio wytknięte ale.
Są jednak i na Węgrzech ludzie, których każdy piszący o Tatrach i o ochronie zdobiących je zwierząt z uszanowaniem wspominać będzie. Należy do nich między innymi radca dworu Edward Zsedényi. Wziął on od pięciu gmin w okolicy szczaw sławkowskich polowanie na kilka lat w dzierżawę, nie jakoby sam był Nimrodowiczem, lecz dlatego, aby skutkiem umiarkowanego polowania wzmogła się liczba kozic w tejto okolicy. Bawiąc prawie rokrocznie przez dwa miesiące letnie u pomienionych szczaw, wychodzi on wprawdzie czasem z strzelcami i psami swemi w Tatry; atoli jak z bardzo rzetelnego dowiaduję się źródła, nie aby strzelać, lecz aby się naocznie przekonać, jaki jest stan zwierzyny w jego dzielnicy. Prócz tego ustanowił on w porozumieniu z zarządem szczaw sławkowskich straż złożoną z dwóch należycie uzbrojonych ludzi.
Z jesienią 1875 r. nowy rozpoczął się okres w dziejach kozicy tatrzańskiej. Towarzystwo tatrzańskie wskrzesiło straż, już 6 października 1866 r. ustanowioną, a ck. starostwo nowotarskie 24 i 26 października 1874 ukarało trzech kłusowników, dwóch poczciwych Podhalan naszych, jednego z Zakopanego, drugiego z Kościelisk, Jędrzeja Zaryckiego i Jana Gronikowskiego (Samka), a trzeciego również uczciwego Jurgowianina, Stefana Kowala.
Czy nowy ten okres w historji dalszego istnienia kozic i świstaków tatrzańskich będzie istotnie lepszym dla nich od poprzedzających, życzyć tego należy i pewnie życzyć będą wszyscy prawdziwi miłośnicy gór i przyrody ojczystej. Że zresztą stanowisko, jakie człowiek zajmuje względem zwierząt, obchodzenie się jego z niemi, opieka, której im udziela, lub dzikie ich prześladowanie są miarą jego moralnego, a często także naukowego ukształcenia i stopnia cywilizacji, który zajmuje, to już nieraz wypowiedziano. Rozumiem, że nie ma się tutaj na myśli zwierząt bezwzględnie szkodliwych, aczkolwiek pastwienia się i nad niemi nikt pochwalać nie będzie. Głęboka tedy prawda tkwi w odpowiedzi naszego Towarzystwa tatrzańskiego na telegram węgierskiego Towarzystwa karpackiego, zamieszczonej w koszyckiej Panonii z dnia 12 maja 1874: „Möge die ewig schöne Natur und der sich an ihr stets erfrischende Menschengeist durch die Alpenvereine die Annäherung der Nationen und ihren wohltätigen Einfluss auf die Humanitätsowie die davon abhängigen Schicksale der Menschheit mit jedem Tage fördern.“
Daleko smutniejszy jeszcze jest los świstaka[59] w Tatrach niż kozicy. Kozicę prześladuje przeważnie człowiek; z zwierząt drapieżnych jedynie orły porwać mogą czasem koźlę, aczkolwiek matki pilnie strzegą młodych swoich; świstak jako zwierzę niewielkie i nie mogące się wcale mierzyć z kozicą chyżością biegu, daleko łatwiej staje się łupem ptaków drapieżnych. Prawda, że dzisiaj w Tatrach mało albo może wcale żadnych już nie ma miejsc tak niedostępnych dla człowieka, ażeby kozicom za bezpieczne służyć mogły schronienia, bo chociażby i nie mógł dojść człowiek tam, dokąd się dostanie kozica, to on ją ztamtąd wypłoszy, na zaczajonych strzelców napędzi lub w wąziutkich przejściach pozastawia na nię oklepce; przecież uda się jej czasem ujść napaści ludzkich. Tak np. w lecie 1866 Węgrzy bawiący u Szczaw sławkowskich dwa wyprawili polowania na kozice, a jakkolwiek mieli ich widzieć 14 do 18 sztuk[60], przecież dwie tylko napędzono na strzał, a i tych miano chybić. Świstakowi trudno chronić się w turnie dostępne dla kozic, potrzebuje on jako zwierzę żyjące w norach upłazków trawiastych z grubszą warstwą ziemi i zwiru. Liczne trawiaste upłazki Świstówkami zwane ztąd wzięły swoje nazwy, iż je dawniej zamieszkiwały świstaki. Czasem tylko sporządza on sobie legowisko pod spadłym z szczytu jakiego głazem lub w szczelinie skalnej. Tak pod Świnnicą na dosyć spadzistej, bujną trawą porosłej zboczy ponad ostatnim, najwyższym z Pięciu Stawów, widziałem ogromny głaz oderwany, spadły gdzieś z wierzchu, pod którym chowały się świstaki. Były także w Rozpadlicy pod Czerwonym Wierchem Małołączniakiem jeszcze w r. 1867, a następnego lata mówiono mi, że jedna parka pojawiła się nieopodal skał, Żarem zwanych na Ornaku. Że się nie ostały, więcej niż pewna. Zwierzęta te, wprawdzie bardzo bojaźliwe, jednak bardzo świadome tego, że nikomu nie wadzą, obierają sobie częstokroć miejsce do pobytu bardzo nieprzezornie. Tak 24 sierpnia 1865 r. znalazł Fryd. Fuchs na wąskim przesmyku między drugim i trzecim stawem w dolinie Małej Zimnej Wody (2076 m. npm.) rodzinę świstaków w miejscu bardzo niekorzystnie obranem, aczkolwiek dawniej dolina ta była zamieszkaną przez świstaki[61]. Zdarza się czasem, oczywiście w rzadkich wypadkach, że i to zwierzątko dostanie się w miejsce nie łatwo dostępne. Tak wspomina Fuchs, iż już w r. 1862 na całej północnej stronie Tatr jeszcze tylko dwie rodziny świstaków istniały w dolinie Roztoki, zawdzięczające byt swój jedynie niedostępności miejsca[62]. Jakże się więc tam dostały? Prześladowanie kozic da się, aczkolwiek niedostatecznie, przecież jako tako tłumaczyć to namiętnością myśliwską, za którą w ogóle to przemawia, co za każdą inną namiętnością, za każdym innym nałogiem, to tem, że kozica waży przecież kilkadziesiąt funtów, i t. p.; wytępienia świstaków nic a nic nie tłumaczy, a główna tego sprężyna, przesądne i zabobonne używanie przez górali sadła świstaczego jako lekarstwa uniwersalnego na wszystkie istniejące, rzeczywiste i przywidziane ich słabości, właśnie do wykorzenienia tego zabobonu i przesądu, a tem samem do ochraniania świstaków zachęcać i prowadzićby powinno. Również oburzającym jest sposób dostania tych zwierząt używany przez górali naszych, Słowaków węgierskich i Niemców spiskich, tj. zastawianie oklepców, wykopywanie całych rodzin w późnej jesieni, gdy się już ułożyły do snu zimowego, albo wykręcanie ich z podziemnych kryjówek swoich[63]. Tschudi, przyrodnik i sam myśliwy, powiada: „Gdzie przyroda tak troskliwie i cudownie ochrania życie zwierzęcia niewinnego, bezbożnością jest, w opiekę wziętą istotę bezbronną wydobywać z miejsca schronienia i zabijać[64]“. Wreszcie kozic, aczkolwiek nie po naszej stronie, to przynajmniej po węgierskiej, w ostatnim dziesiątku częściowo i do czasu ochraniało bądź to branie w dzierżawę od wsi podtatrzańskich większych obszarów halskich nie tak dalece w interesie polowania jak raczej dla ochraniania kozic i w ogóle dziczyzny, jak już o tem wspomniałem, bądź też oględniejsze postępowanie większych właścicieli. Tak według wiadomości piśmiennej z 23 września 1866 z Lewoczy lasy i hale między Batyzowcami[65] na górnym Spiżu i Szczerbą[66] na górnym Liptowie w których gminy okoliczne tylko gdzieniegdzie miały prawo pasania, przez pp. Màrjassego i Szentivańskiego ścisle były pilnowane. Za świstakiem tatrzańskim przed r. 1857 podobno nikt się nie ujmował.
Z tych tedy powodów już od lat kilkudziedziesięciu na północnej stronie Tatr świstak znikł zupełnie, a w Tatrach węgierskich w r. 1865 tylko kilka znajdowało się rodzin. Jako powszechnie znanych wytępiaczów świstaków wspomnieć tutaj można: Jana Buca z Jurgowa, Staro i Nowoleśnian, Kokawianin i Przybylinianin, a zpomiędzy wielu Zakopian i innych Podhalan Szymona Tatara czyli czarnego Szymka. Bucowi, dziś wprawdzie już nieżyjącemu, najgorsze w tym względzie świadectwo daje Fryd. Fuchs[67]. Staro- i Nowoleśnianie już za czasów Maukscha dobrze znani byli jako kłusownicy, a tygodnik spiski Zipser Anzeiger w lat czterdzieści później potwierdza to niepochlebne zdanie[68], mówiąc, że oni odznaczają się w tamtych stronach jako kłusownicy, że prawie co tygodnia zaopatrują okolicę w kozice a 16 października (1865) przynieśli dwie rodziny świstaków z dziesięciu zwierząt złożone na sprzedaż do Kiezmarku. Fuchs dorozumiewał się, że to były widziane przez niego 24 sierpnia tegoż roku (1865) świstaki z doliny Małej Zimnej Wody[69]. Kokowianie i Przybylinianie uczęszczają na targi w Czarnym Dunajcu i przez dolinę raczkową lub kamienistą i kościeliską najwięcej ułatwioną mają styczność z Podhalanami nowotarskimi, mianowicie z Kościeliszczanami czyli Polaninami, Witowianami, Dzianiszanami itd. Szymon Tatar jest to okaz górala Podtatrzanina, przypominający każdemu, kto go dokładniej poznał, ujemną stronę tych ludzi, wybornie skreśloną przez Wł. L. Anczyca w rozprawie: Zakopane i lud podhalski[70]. Wspomniałem o nim wprawdzie jako o dobrym przewodniku w rozprawce: Przewodnicy zakopiańscy[71]. Lepsze wówczas o nim miałem wyobrażenie. Umie on, jak w ogóle górale, a szczególnie Podhalanie, przychlebiać się, składać i układać się, gdzie mu to korzyść jaką przynieść może. On według własnego przyznania się w jesieni 1868 powybijał wspomnione powyżej świstaki w Rozpadlicy pod Czerwonym Wierchem, aczkolwiek przed ówczesnym leśniczym kościeliskiem K. na kłusownika Janosika to składał; on także wykopał świstaki w Walętkowej i w innych miejscach, jak mi o tem wspomniano.
O stanie rzeczy po stronie węgierskiej doniesiono mi zeszłego lata kilka zajmujących szczegółów z Lewoczy. Zarządca Szczaw sławkowskich, Edward Maly, przed pięciu latmi kazał przynieść dwie rodziny świstaków z Dziumbira w Niżnich Tatrach i wypuścić je na pięknej kwiecistej polanie Kwietnikiem[72] zwanej w dolinie Wielkiej, gdzie dotąd istnieją, a młode ich według zapewnienia Polacsayskiego, leśniczego Schiffla, przeniosły się już na stronę północną głównego grzbietu Tatr. Według doniesienia Pitza, nadleśniczego skarbu hradeckiego w Wychodnie, przed czterma latmi zjawiły się w dzikiej dolinie Koprowy trzy rodziny świstaków. Schroniły się one tutaj prawdopodobnie z doliny mięguszowieckiej, gdzie je prześladowano. Pan Pitz wziął te zwierzątka w swoję opiekę, i otóż miały one już nieco rozmnożyć się nietylko w dolinie Koprowy ale i w sąsiedniej dolinie Cichej. W tej także okolicy Tatr obecnie najwięcej ma być kozic (200!?).
Wyraziłem powyżej myśl, że zabezpieczenia kozic i świstaków tatrzańskich od zupełnej zagłady każdy prawdziwy miłośnik tych pięknych, aczkolwiek w małej tylko części do nas należących gór i przyrody ojczystej tem więcej życzyć będzie, gdyż pomienione zwierzęta są prawdziwą ich ozdobą, szkody najmniejszej człowiekowi ani nie wyrządzają, ani nie mogą wyrządzić, a zabijanie ich ogółowi żadnej, tępicielom zaś prawie żadnej, a przynajmniej żadnej stałej nie przynosi korzyści. Uczyniłem dalej uwagę, że polska część Tatr mogłaby się stać dla tych zwierząt tem łatwiej rzeczywistem przytuliskiem, gdyż ustawa bierze je w opiekę, przeciwko której tem mniej należałoby mieć co do zarzucenia, gdyż dosyć jest podobnych ustaw wydawanych w rozmaitych stronach krajów alpejskich i indziej, nie dopiero w najnowszych i w naszych czasach, ale kilkanaście, kilkadziesiąt, a nawet kilka set let wstecz, dla ocalenia od zagłady rozmaitych zwierząt. Przytoczę choć kilka przykładów. W r. 1612 pod karę 50 czer. zł. zakazano polowania na koziorożce w Gryzonji[73], a 1821 r. rząd piemoncki zakazał pod surową karą polowania na nie w Alpach piemonckich. Żubra ochraniały w puszczy białowieskiej rozporządzenia rządu rossyjskiego. I łoś dawno byłby wyginął w Prusiech wschodnich, gdyby go królowie pruscy nie byli brali w opiekę. Tak król Fryderyk II rozporządzeniem z 13 lipca 1764 polecił na wniosek łowczych królewskich wszystkim urzędom, aby nakłaniały szlachtę, której służyło prawo polowania na łosie, do zupełnego zaniechania tych polowań aż do św. Michała 1767. Król Fryderyk Wilhelm II (1786—1797) kazał je ponownie oszczędzać przez lat sześć z tem wyraźnem zastrzeżeniem, ażeby przez ten czas nie dostarczono ich nawet do kuchni królewskiej. W Norwegji kto bez pozwolenia zabije łosia, płaci 60 talarów kary. Co do bobra, król pruski Fryderyk I rozporządzeniem z 16 kwietnia 1706 nakazał utrzymanie i rozmnażanie bobrów, a rozporządzeniem z 16 kwietnia 1706 nakał utrzymanie i rozmnażanie bobrów, a rozporządzeniem z 16 sierpnia tego samego roku (1706) zakazał burzenia słobód ich w jeziorach, stawach, oparzyskach i rzekach dóbr królewskich, niemniej zastawienia żelazek, więcierzy i innych sieci, wycinania pobliskich zarośli, ścigania bobrów na czółnach i strzelania za niemi po rzekach. Za zabicie bobra płacono 10 czerw zł. kary. Nad Łabą ochraniały bobrów ustawy łowieckie aż po rok 1848. Małem żeremieniem w okolicy miasta Wörlitz opiekował się książę askańsko-desawski. W r. 1854 c. k. rząd austrjacki i bawarski wzięły w opiekę bobry przebywające w dwu Sołach czyli Solicach[74]. W zeszłym wieku zaś, za arcybiskupa solnogrodzkiego Hieronima, za samowolne zabicie bobra płacono 50 złr. kary; na wypadek niemożebnego złożenia grzywien szedł winowajca na lat cztery do milicji, a gdy się okazał niezdatnym do służby wojskowej, na lat dwa do domu roboczego, zarazem tracił prawo do prowadzenia rzemiosła i przebywania w księstwie. W Galicji, za staraniem Hacqueta, w ostatniem dziesiątku zeszłego wieku gubernium zabroniło polowania na bobry w dobrach rodatyckich. Dotrwały one tutaj do r. 1852. Co do kozic, w kantonie Glarus w Szwajcarji już w 15tym wieku w górach między rzeczkami Linth i Sernft na żadną zwierzynę ani polować ani z strzelbą pokazywać się nikomu nie było wolno. Kanton utrzymywał ośmiu zaprzysiężonych strzelców, którzy między św. Jakóbem a św. Marcinem każdemu obywatelowi kantonu, odprawiającemu w tym czasie wesele, dostarczyć mogli dwóch kozic, prócz tego dostawał jednę rocznie landamman a dwie rządzący burmistrz. Zresztą i pomienieni strzelcy nie śmieli się tknąć żadnej zwierzyny w zatyczonej dzielnicy. Istnieje ona dotąd.[75] W Styrji arcyksiążę Jan ocalił kozice od zagłady. Zapewniono im przytulisko w wierchach Hochschwab. Rozmnożywszy się tutaj rozpostarły się już aż do Góry śnieżnej[76] na przestrzeni 6¾ mil w kierunku prostym, przebywają stale w Glognicy między Semeryngiem a Nowem Miastem[77], a pojedyńcze okazy zjawiały się nawet już w okolicy Wiednia. Wtórem ich gniazdem stołowe dobra cesarskie koło Ischl. Również zmarły król bawarski zapewnił kozicy przytulisko w dobrach skarbowych solnych[78]. W Szwajcarji wykopywanie świstaków prawie we wszystkich kantonach jest zabronionem, i to słusznie, powiada Tschudi[79]. O czem wszystkiem wiedziećby także mogli niektórzy posłowie sejmu naszego. Tutaj zaliczyć należy ustawy rybackie, łowieckie, np. najnowszą i wyborną pruską, ustawy ochraniające ptactwo pożyteczne w gospodarstwie polnem, leśnem i t. d., ustawy przeciwko dręczeniu zwierząt. Jeżeli zaś ustawy takie nie zawsze lub nie wszędzie pożądany odniosły lub odnoszą skutek, nie przemawia to bynajmniej przeciwko nim, lecz przeciwko lekceważącym je i nie dbającym o nie.
Jeżeli zatem także ustawa biorąca w opiekę nasze zwierzęta halskie, najwięcej takiej ochrony potrzebujące, nie przyniosła dotąd pożądanych skutków to wina ustawy. Że ustawa jaka idzie w zapomnienie, że się nie dba o tem, aby jej przestrzegano, że wykroczenia przeciwko niej puszczają się płazem, że przedstawienia czynione właśnie w interesie ustawy i jej wykonania nie znajdują powinnego posłuchu, z tego wszystkiego nie wynika, że ustawa jest niepotrzebną. Niepotrzebną jest lub staje się ustawa jaka wtedy dopiero, gdyby nikt albo prawie nikt nie czynił tego, czego ustawa zabrania, lub wszyscy czynili to, czego ustawa wymaga. Taki stan rzeczy świadczyłby niezawodnie o wysokim stopniu wykształcenia dotyczącego społeczeństwa. Nie mam jeszcze odwagi, przypisać naszemu ludowi tak wysokiego stopnia cywilizacji, żeby podobne ustawy były u nas z codopiero przytoczonej przyczyny niepotrzebnemi. Ostatecznym celem wszystkich dotkniętych w niniejszych uwagach ustaw, więc także ustawy o ochronie kozic i świstaków w Tatrach, jest cywilizacja, pomnożona wiedza i powszechniejsze uobyczajenie, przedewszystkiem najniższych warstw społeczeństwa. Lekceważenie więc takich ustaw i nie przyczynianie się do ich przestrzegania tych, którzy sami wyższy stopień oświaty i uobyczajenia zajmują lub chcą zajmować, jest co najmniej obojętnością dla świętego, zdaje się mi, obowiązku podnoszenia ludu prostego na wyższy stopień wiedzy i uobyczajenia. A tutaj nie należałoby żadnej przepuszczać sposobności, żadnego nie pomijać środka, którego użycie przyczynić się może do osiągnienia tego celu.
Gdyby tedy zwiedzający Tatry pamiętali o tem i okazywali ludowi tamecznemu wstręt do kłusownictwa i do podtrzymujących je sprężyn, gdyby dobitnie i raz poraz dali poznać temu ludowi, jak pożądaną byłoby rzeczą, aby tych gór tak pięknych i uroczych nietylko nie odzierano z ich przyrodzonych ozdób, ale, o ile to już się stało, ozdobę tę znowu im wrócono, gdyby szczegolniej znanym kłusownikom dali to w sposób zrozumiały uczuć, gdyby to czynili, nie grzeszyliby, zdaje się mi, ani przeciwko Tatrom, ani przeciwko ludowi podhalskiemu, owszem w jednym i w drugim względzie dobrzeby się zasłużyli, a podobno zawsze lepiej niż rozbudzaniem w tym ludzie i podniecaniem chciwości, próżności, lenistwa, lekkomyślności i t. p.
Niechaj tych wypisków i przypisków kilka roznieca, ożywia i podtrzymuje rozmiłowanie w przyrodzonych pięknościach ziemi naszej, bo „piękność szczytna, piękność nieporównana jest ta, którą Bóg stworzył, a człowiek swą ręką nie przerobił. Ta piękność wznosi duszę i do wdzięczności pobudza, człowieka pokornym, dobrym i czułym robi; ta piękność nie znosi krytyki, boski ma ona puklerz, którego krytyczny rozum nie przebije[80].“

Na góry, na góry!
Tam bliżej do nieba;
Tam słońce, tu chmury,
Nam słońca potrzeba.[81]







  1. Gross-Schlagendorf.
  2. W Szwajcarji trzy rozróżniają odmiany niedźwiedzia górskiego, t. j. wielkiego czarnego, wielkiego szarego i małego brunatnego. Dr. Fried. v. Tschudi Das Thierleben der Alpenwelt. Leipzig, 1868. 370.
  3. Adenostyles alpina Döll. Patasites albus Gaertn. Homogyne alpina Cass.
  4. W Tatrach nowotarskich wołów nie pasają, lecz przeważnie owce i stadka krów, czasem zawadzi się koza i jeden lub kilka koników.
  5. Schmögen.
  6. Belę. Płynie nieopodal Klasztorzyska (Lapis refugii, Schauberg), zwalisk klasztoru Kartuzów, założonego 1305 r.; wpada do Hornadu.
  7. W Szwajcarji niedźwiedź na bydło czatuje przy poisku; bardzo rzadko napada krowy, a nigdy z przodu; wskoczywszy im na grzbiet, kaleczy je w kark; kozy zapędza na przepaści lub też w nocy z stajni zabiera; na paszy napada bydło rogate znienacka we mgle. Rozdarłszy krowę, wyjada naprzód nerkę i wymię, resztę zakopuje lub rozwlecze. Jeżeli go atoli bydło spostrzeże, zbija się w kupę, ryczy i parska i nie spuszcza go z oka, a niedźwiedź nie czyni już napadu. Konie rzadko napada, najczęściej owce. Tschudi 371. 372.
  8. Sorbus Aria Crantz.
  9. Schmeks. Szczawy te leżą na gruncie wsi Wielkiego Sławkowa.
  10. Gdy w roku 1864 zwiedzałem Raczą Halę (1233⋅85 m.), Rycerzową (1205⋅41 m.), Muńczuł (1165⋅77 m.) i inne okoliczne wierzchy nad Ujsołami i Rycerką w Beskidach żywieckich, za Rycerzową tuż nad granicą węgierską pokazywano mi na polanie wśród lasu miejsce, na którem właściciel polany zastawiał samostrzały na niedźwiedzie. Mówiono mi także, że w tamecznych lasach niedźwiedzie stałe mają legowiska.
  11. Kleines Kaltbacher Tal, pospolicie w narzeczu Sasów spiskich Koltbacher Tal, z czego powstało Kolbacher Tal. Mylnie piszą Kohlbach.
  12. Neu-Walddorf.
  13. Tak u Podhalan zwą się jaskinie.
  14. Lekka siekiera na długiem osadzona toporzysku, służąca tak naszym, jak i węgierskim góralom i Niemcom spiskim do podpierania się a zarazem do rąbania drzewa w razie potrzeby.
  15. Podhalanie nasi takie usypiska piargami zowią.
  16. Kuźnie i piec do wytapiania rudy żelaznej na północnym rąbku Tatr na granicy Nowotarszczyzny.
  17. Górale nigdy nie wychodzą z domu bez tórbki, jak mawiają, tj. torbki, trzy ćwierci łokcia długiej i tyleż szerokiej, z skóry wyprawionej, często z borsuczej lub świtaczej, z włosem wywróconym na zewnątrz, przewieszonej przez ramię na pasku rzemiennym, a służącej do chowania fajki, tytoniu, skałki, krzesiwa, hubki i tym podobnych drobiazgów.
  18. Jurgów, wieś spiska na północnym stoku Tatr nad Białką.
  19. Na północno-wschodnim krańcu Tatr wznosi się prostopadle do osi głównego ich grzbietu w kierunku od północnego zachodu ku południowemu wschodowi pasmo wapieni z szczytami Kiczorą, Rogową, Muraniem (1879 m.), Hawraniem (1954⋅96) Starą (2158⋅20 m.), Szeroką żdżarską (2165⋅79 m.), Żelaznemi Wrotami (Stirnberg), Takarnią (Drechselhäuschen) i Stösschen (1537⋅09 m.). Przełęcz pod Kopą (1792⋅86 m.) łączy to pasmo z głównym grzbietem Tatr. Od niej ciągnie się ku zachodowi do Jaworzyny obszerna dolina Koperszadów tylnych (hintere Kupferschächte), ku południowemu wschodowi zaś dolina Koperschadów bielskich (vordere Kupferschächte).
  20. W dolinie Białej Wody na południe od Koperszadów bielskich.
  21. Kapsdorf.
  22. Verhandlungen des Vereins für Naturkunde zu Presburg. 1857. 21—26.
  23. Olzenau.
  24. Wallendorf.
  25. Zipser Anzeiger. 1865. 119.
  26. 850⋅26 m. n. p. m. Podhalanie nasi zwą to miejsce Cwołą.
  27. Mięguszowce, Mengsdorf.
  28. Wyraz przyswojony z mowy Sasów spiskich. W średniowiecznej niemczyźnie limboum linboum, boum.
  29. Friedr. Fuchs, Die Central-Karpathen. Pest, 1863. 226.
  30. Verhandlungen des Vereins für Naturkunde zu Presburg. 1859. Sitzungsber. 70.
  31. Deutschendorf.
  32. Leibitz, w sąsiedztwie Kiezmarku.
  33. Szuty według Lindego na Ukrainie tyle co bezrogi. W czeskiem szuta oznacza kozę bez rogów.
  34. Podhalanie nasi kozą ją tylko nazywają.
  35. Mauksch zmarły 1832 r. powiada przed ośmdziesięciu blisko latmi.
  36. Kierdelkiem Podhalanie stadka zowią.
  37. Przedni (Aquila fulva) i zys (A. chrysaetos).
  38. Czyby ten niedorzeczny wyraz nie dał się zastąpić innym? W sławnych z zmyślań Dra T. Tripplina „Wycieczkach po stokach galicyjskich i węgierskich Tatrów“ (sic) 2. 123 jest wyraz skalnica w zwrocie: „Uganiając się za dziką kozą karpacką, ostrożną i szybką jak skalnica alpejska.“ Czy Tripplin miał tu na myśli koziorożca, nie wiem, używa on bowiem także wyrazu koziorożec. Lecz czemże mogłaby być ta skalnica alpejska, do której tutaj przyrównano kozicę?
  39. Aronicum Clusii Koch.
  40. Geum montanum L.
  41. Rzeczywiście tak, prócz tego dla braku powietrza, opieki matki, z tęsknoty za nią i za utraconą wolnością i swobodą.
  42. Toż i koza swojska nie będzie się pasła na łące znawożonej gnojem, zlewanej gnojówką, w ogóle czembądź zanieczyszczonej.
  43. W Szwajcarji wychowują czasem młode koziczki naprzód koziem mlekiem, potem młodą trawką i innemi roślinkami, także ogrodowizną i chlebem. Lubią się bawić z kózkami, idą za panem bez wstrętu i bojaźni, zgadzają się z psami i nawet od obcych biorą pożywienie. W miejscu w którem się je trzyma, lubią mieć spiętrzone skałki, na które wchodzą. W zimie nie znoszą ciepłego łoża, najwygodniej im pod daszkiem na wolnem powietrzu. Atoli najtroskliwiej chowane nie stają się ani tak silnemi ani nie żyją tak długo jak na wolności. Czasem odzywa się w nich wrodzona dzikość, a wówczas obcych bodą. Stare kozice schwycone pozostają zawsze bojaźliwemi i zawsze gotowemi są do ucieczki, skoro się kto zbliża do nich. Tschudi, Das Thierleben der Alpenwelt. 321. Mauksch mylnie mniema, że może nikomu jeszcze nie udało się schwycić starej kozicy bez uszkodzenia jej.
  44. Kozica. Kraków, 1868.
  45. Patrz powyżej wspomnianą monografię 99.
  46. Obrazy z życia i natury. Kraków, 1870. 304.
  47. Das Thierleben der Alpenwelt. 325.
  48. Neueste physikalisch-politische Reisen in den Jahren 1794 und 95 durch die Dacischen und Sarmatischen oder Nordlichen Karpathen. Vierter Theil. Nürnberg, 1796. 151 i 154.
  49. Górnik (hawiarz, Hauer) i kłusownik, porzucił to rzemiosło, człowiek trzeźwy, sumienny i najlepszy przewodnik.
  50. Np. Dr. Kornhuber 1857, Fryderyk Fuchs 1863, Dr. H. K. Brandes 1865 i inni.
  51. Czy to polecenie ministerjalne zostało wykonanem, nic o tem znikąd nie doszło do wiadomości Komisji fizjograficznej Tow. nauk. krakowskiego.
  52. Do tych mykitów należał także Stanisław Sobczak.
  53. Od wiosny 1868 r. straż ta czynności swoich w obrębie Zakopiańszczyzny zaniechać musiała.
  54. Trzy strome szczyty między Czarnym Stawem Gąsienicowym i dolinami Buczynową i Pańszczycą. Granatu szczyt południowy 2244⋅55 m., szczyt środkowy 2241⋅18 m.
  55. Aconitum.
  56. Przysłuchujący się opowiadaniom ludzi miejscowych o tych polowaniach często usłyszy nazwiska Michała Gąsienicy, Wojciecha Goliana, Jana Jarząbka, Jana i Jędrzeja Krzeptowskich, Kwaśnicy, Michała Samka, Stanisława Sobczaka, Śliwacza, Szymona Tatara i inne.
  57. Na Liptowie.
  58. Jahrbuch des ungar. Karpathen-Vereins. Kaschau, 1874.
  59. Po dokładną wiadomość o tym ciekawym mieszkańcu gór odsyłam do monografji prof. Dra M. Nowickiego: O świstaku. Kraków, 1865.
  60. Oczywiście nie razem i nie od razu, lecz podczas obu tych polowań, przyczem najprawdopodobniej te same okazy, przeganiane i uciekające z jednego miejsca na drugie, kilka razy widziano. Rzeczywista zatem liczba kozic wówczas widzianych według wszelkiego prawdopodobieństwa musiała być mniejszą.
  61. Zipser Anzeiger. 1865. 174.
  62. Zipser Anzeiger. 1865, 173.
  63. Tamże 18.
  64. W dziele już wspominanem 466.
  65. Botzdorf.
  66. (Csorba węg.), Strba (słow.)
  67. Die Central-Karpathen. Pest, 1863. 132—135.
  68. Zipser Anzeiger. 1865. 174. 1865, 170.
  69. Tamże 174.
  70. Tygodnik illustr. Tom XIV. Warszawa, 1874. Num. 341—342.
  71. Kłosy. Warszawa, 1866 Num. 74—75.
  72. Blumental 1769⋅42 m. npm.
  73. Graubünden.
  74. Salza i Salzach.
  75. Tschudi w dziele przytaczanem 325.
  76. Schneeberg.
  77. Nenstadt.
  78. Salzkammergut. Dr. G. Jäger, Skizzen aus dem Thierleben. Hamburg (b. r.). 6. 7.
  79. Tamże 466.
  80. Kaź. Wodzicki. Czas, Dodatek miesięczny. 1859.
  81. Karol Antoniewicz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Janota.