Przez stepy (1899)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Przez stepy
Podtytuł Opowiadanie kapitana R.
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie piąte
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
PRZEZ STEPY.
OPOWIADANIE KAPITANA R.

Za czasu mego pobytu w Kalifornii, wybrałem się pewnego razu z moim zacnym i dzielnym przyjacielem, kapitanem R., w odwiedziny do naszego rodaka J., mieszkającego w odludnych górach Santa Lucia. Ponieważ nie zastaliśmy go w domu, przesiedzieliśmy dni pięć w głuchym wąwozie, w towarzystwie starego sługi Indyanina, który pod niebytność pana pilnował pszczół i kóz angorskich. Stosując się do miejscowych zwyczajów, spędzałem znojne dnie letnie, śpiąc przez większą część czasu, nocami zaś, zasiadłszy przy ognisku z suchego „czamizalu,“ słuchałem opowiadań kapitana, jego nadzwyczajnych przygód i wypadków, jakie tylko na pustyniach amerykańskich mogą mieć miejsce.
Chwile te uchodziły mi bardzo uroczo. Noce były prawdziwie kalifornijskie: ciche, ciepłe, gwiaździste; ognisko buzowało się raźnie, a w jego blaskach widziałem olbrzymią, ale piękną i szlachetną postać starego wojownika-pioniera, który podnosząc oczy ku gwiazdom, szukał pamięcią ubiegłych zdarzeń, drogich imion i drogich twarzy, powłóczących nawet we wspomnieniu czoło jego smutkiem łagodnym. Jedno z tych opowiadań podaję tak poprostu, jak je słyszałem, sądząc, że i czytelnik wysłucha go z równą mojej ciekawością.





I.

Przybywszy do Ameryki we wrześniu roku 1849 — mówił kapitan — znalazłem się w Nowym-Orleanie, który wówczas był jeszcze miastem nawpół francuskiem, stamtąd zaś udałem się w górę Mississipi, do jednej wielkiej plantacyi cukrowej, gdzie znalazłem pracę i dobre wynagrodzenie. Ale, że byłem naonczas młody i przedsiębiorczy, przykrzyło mi się siedzenie na miejscu i piśmienna robota; porzuciłem ją więc wkrótce a natomiast rozpocząłem życie leśne. Mnie i moim towarzyszom upłynęło w ten sposób kilka lat wśród jezior luizyańskich, krokodylów, wężów i moskitów. Utrzymywaliśmy się z polowania i rybołóstwa, a od czasu do czasu spławialiśmy wielkie partye drzewa po rzece, aż do Orleanu, gdzie nam płacono za nie niezłe pieniądze. Wyprawy nasze sięgały częstokroć stron bardzo odległych. Zapuszczaliśmy się aż do krwawego Arkanzasu (Bloody-Arcansas), który, dziś jeszcze mało zamieszkany, wtedy był zupełnie prawie pusty. Takie życie, pełne trudów i niebezpieczeństw, krwawych zajść z piratami na Mississipi i z Indyanami, których pełno jeszcze było w Luizyanie, w Arkanzasie i Tenessee, zahartowało moje niezwyczajne z natury siły i zdrowie, a przytem dało mi doświadczenie stepowe, tak, że w tej wielkiej księdze umiałem czytać niezgorzej od każdego czerwonego wojownika. Dzięki temu doświadczeniu, gdy po odkryciu złota w Kalifornii, wielkie partye emigrantów prawie codziennie opuszczały Boston, New-York, Filadelfią i inne miasta wschodnie, jedna z nich wezwała mnie na swego dowódzcę, czyli jak u nas mówią, kapitana.
Zgodziłem się chętnie, bo cuda wtedy opowiadano o Kalifornii, oddawna więc nosiłem się z zamiarem puszczenia się na daleki Zachód: niemniej jednak nie ukrywałem sobie niebezpieczeństw tego przedsięwzięcia. Dziś przestrzeń z New-Yorku do San-Francisco przebywa się w tydzień koleją, a prawdziwa pustynia zaczyna się dopiero od Omaka: wtedy było zupełnie co innego. Wszystkie te miasta i miasteczka, których teraz między New-Yorkiem a Chicago jak maku, nie istniały jeszcze, a i samo Chicago, wyrosłe później jak grzyb po deszczu, było tylko lichą i nieznaną osadą rybacką, której nie znalazłbyś na żadnej mapie. Trzeba więc było iść z wozami, ludźmi i mułami przez kraje zupełnie dzikie, a zamieszkane przez groźne plemiona Indyan: kruków, czarnonogich, pawnisów, siuksów i arikarów, przed któremi ukryć się w większej liczbie ludzi było prawie niepodobieństwem, albowiem ruchliwe jak piasek, te pokolenia nie mają stałych siedlisk, ale jako myśliwskie, krążą po całej przestrzeni stepów za stadami bawołów i antylop. Groziły nam więc nie małe trudy; ale kto się wybiera na daleki Zachód, musi być na nie przygotowany, jak również i na to, że nieraz głowy nadstawić przyjdzie. Więcej też niż wszystkiego, obawiałem się odpowiedzialności, jaką na siebie brałem; ponieważ jednak rzecz już była ułożona, nie było nic innego do roboty, jak zająć się przygotowaniami do drogi. Trwały one przeszło dwa miesiące, bo trzeba było sprowadzać wozy aż z Pensylwanii i Pittsburga, kupować muły, konie, broń i czynić znaczne zapasy żywności. Ku końcowi jednak zimy wszystko było gotowe.
Chciałem wyruszyć tak, abyśmy wielkie stepy, leżące między Mississipi a Górami Skalistemi, przebyli wiosną, wiedziałem bowiem, że latem, skutkiem upałów panujących na tych odkrytych przestrzeniach, mnóstwo ludzi zapada na różne choroby. Z tego samego powodu postanowiłem nie prowadzić taboru południową drogą na St.-Luis, ale na Jowę, Nebraskę i północne Kolorado. Była to droga niebezpieczniejsza ze względu na Indyan, ale bezwątpienia zdrowsza. Zamiar ten wzbudził z początku opór między ludźmi należącymi do taboru, ale gdym oświadczył, aby jeśli nie chcą czynić wedle mej woli, szukali innego kapitana, po krótkim namyśle zgodzili się i z pierwszem tchnieniem wiosny ruszyliśmy w drogę. Zaczęły się zaraz dla mnie dni dość trudne, zwłaszcza nim się ludzie oswoili ze mną i z warunkami podróży. Osoba ma wzbudzała wprawdzie ufność, bo awanturnicze pochody moje do Arkanzas zjednały mi pewną sławę między ruchliwą ludnością nadgraniczną, a imię „Big-Ralf,“ („Wielki Ralf“), pod którem mnie znano na stepach, odbiło się już nieraz o uszy większej części moich ludzi. Ale wogóle „kapitan,“ czyli dowódzca, bywał z natury rzeczy często w położeniu bardzo względem emigrantów drażliwem. Do mnie należało wybierać obozowiska na noc, czuwać nad pochodem w dzień, mieć oko na cały tabor, ciągnący się czasem milę po stepie, wyznaczać straże na postojach i wydawać pozwolenie na odpoczynek oddziałom, udającym się kolejno na wozy.
Amerykanie mają wprawdzie w sobie ducha organizacyi, posuniętego do wysokiego stopnia, ale w miarę trudów w podróży, energia ludzka słabnie, zniechęcenie ogarnia najwytrwalszych i wówczas nikomu nie chce się dniem harcować konno, nocą iść na straże, a każdy natomiast radby wymknąć się od przypadającej na niego kolei i leżeć po całych dniach na wozie. Przytem, w stosunkach z yankesami, kapitan musi umieć pogodzić karność z pewną poufałością koleżeńską, co nie jest rzeczą łatwą. Bywało więc tak, że w czasie pochodu i w godzinach nocnych postojów byłem zupełnym panem woli każdego z moich towarzyszów, ale w czasie dziennych wypoczynków po farmach i osadach, które spotykaliśmy z początku na drodze, kończyła się i moja rola rozkazodawcy. Wówczas każdy był sobie panem, i nieraz musiałem zwalczać opór zuchwałych awanturników; ale gdy wobec licznych „ringów“ okazało się pokilkakroć, że moja mazowiecka pięść silniejszą jest od amerykańskich, zaraz urosło moje znaczenie i później nie miałem nigdy żadnych zajść osobistych. Zresztą znałem już na wylot charakter amerykański, wiedziałem więc jak sobie radzić, a przytem wytrwania i zachęty dodawała mi pewna para niebieskich oczu, spoglądająca na mnie z pod płóciennego dachu wozu ze szczególnem zajęciem. Oczy te, patrzące z pod czoła ocienionego bujnym złotym włosem, należały do młodej dziewczyny imieniem Lilian Moris, rodem z Massachusset z Bostonu. Była to istota delikatna, wiotka, o rysach drobnych i twarzy smutnej, pomimo, iż prawie dziecinnej.
Smutek ten w tak młodej dziewczynie uderzył mnie zaraz z początku podróży, ale wkrótce zajęcia, związane z rolą kapitana, zwróciły mój umysł i uwagę gdzieindziej. Przez pierwsze tygodnie, prócz zwykłych codziennych: „good morning!“ zamieniliśmy zaledwie parę słów innych. Litując się jednak nad młodością i osamotnieniem Lilian, nie było bowiem nikogo z jej krewnych w całej karawanie, oddałem biednej dziewczynie kilka małych usług. Osłaniać ją moją powagą dowódzcy i pięścią, od natarczywości młodych ludzi, podróżujących razem, nie miałem najmniejszej potrzeby, albowiem pomiędzy Amerykanami najmłodsza kobieta może być pewna, jeśli nie nadskakującej grzeczności, jaką odznaczają się Francuzi, to przynajmniej zupełnego bezpieczeństwa. Ze względu jednak na delikatne zdrowie Lilian, umieściłem ją w najwygodniejszym ze wszystkich wozie, prowadzonym przez wielce doświadczonego woźnicę Smitha, sam usłałem jej siedzenie, na którem w nocy mogła sypiać wygodnie, wreszcie oddałem na jej użytek ciepłą skórę bawolą, których kilka miałem w zapasie. Lubo przysługi te mało były znaczące, Lilian zdawała się czuć za nie żywą wdzięczność i nie pomijała żadnej sposobności, przy której mogła i mnie ją okazać. Było to stworzenie widocznie bardzo łagodne i nieśmiałe. Dwie kobiety: ciotka Grossvenor i ciotka Atkins, które dzieliły z nią wóz, pokochały ją wkrótce niezmiernie za słodycz jej charakteru, przezwisko zaś: „Little Bird“ (mały ptaszek) nadane jej przez nie, stało się wkrótce mianem, pod którem znano ją w całym obozie. Z tem wszystkiem między mną a Małym Ptaszkiem nie było najmniejszego zbliżenia, pókim nie dostrzegł, że błękitne a prawie anielskie oczy tego dziewczątka zwracają się za mną ze szczególniejszą jakąś sympatyą i uporczywem zajęciem.
Można to sobie było wytłómaczyć tem, że między wszystkimi ludźmi, należącymi do taboru, ja jeden miałem trochę ogłady towarzyskiej; Lilian więc, po której znać także było staranniejsze wychowanie, widziała we mnie kogoś bliższego siebie, niż reszta otoczenia. Ale wtedy ja tłómaczyłem to sobie trochę inaczej i zajęcie się jej połechtało moją próżność, próżność zaś sprawiła, żem sam zaczął być na Lilian uważniejszym i częściej jej w oczy zaglądać. Wkrótce potem sam już sobie nie umiałem zdać sprawy, jakim sposobem to się stało, że dotąd nie zwróciłem żadnej prawie uwagi na tak wyborną istotę, która każdego posiadającego serce człowieka odrazu tkliwemi mogła natchnąć uczuciami. Odtąd też lubiłem kręcić się na koniu koło jej wozu. W czasie upału dziennego, który pomimo wczesnej wiosennej pory mocno nam w godzinach południowych dokuczał, gdy muły wlokły się leniwo, a karawana rozwłóczyła się tak po stepie, że stojąc przy pierwszym wozie, ledwie można było dostrzedz ostatni, przelatywałem często z końca w koniec, zajeżdżając bez potrzeby konie, by tylko w przelocie zobaczyć tę jasną główkę i te oczy, prawie mi już z myśli nieschodzące. Z początku wyobraźnia moja bardziej była zajęta, niż serce, jednak myśl, że wśród tych obcych ludzi nie jestem zupełnie obcym, ale mam jedną maleńką duszę sympatyczną, zajmującą się mną trochę, lubej dodała mi otuchy. Może to już i nie pochodziło z próżności, lecz z potrzeby, którą na ziemi człowiek czuje, aby nie rozpraszać myśli i serca na tak nieokreślone i ogólne przedmioty, jakimi są lasy tylko i stepy, ale, aby te skupić na jednę żywą kochaną istotę, i zamiast gubić się w jakichś oddaleniach i nieskończonościach, odnaleźć samego siebie w sercu blizkiem.
Uczułem się tedy mniej samotnym, i cała podróż nowych, nieznanych dotąd nabrała dla mnie powabów. Dawniej, gdy karawana rozciągała się tak, jak wspomniałem, po stepie, iż ostatnie zaprzęgi nikły z oczu, widziałem w tem tylko brak ostrożności i nieporządek, za który gniewałem się mocno. Teraz, gdym zatrzymał się na jakiej wyniosłości, widok tych wozów białych i pasiastych, oświetlonych słońcem i nurtujących nakształt okrętów w morzu traw, widok konnych i zbrojnych ludzi, rozrzuconych w malowniczym nieładzie obok pociągów, napełniał duszę moją zachwytem i błogością. I nie wiem skąd mi się brały takie porównania, ale zdawało mi się, że to jakiś tabór biblijny, który ja, jakby patryarcha, wiodę do Ziemi Obiecanej. Dzwonki na uprzężach mułów i śpiewne: „get up!“ woźniców wtórowały wtedy jakby muzyka myślom moim, pobudzanym przez serce i przyrodzenie.
Jednakże z Lilian od owej rozmowy oczu nie przechodziliśmy prawie do innej, bo krępowała mnie obecność kobiet, razem z nią jadących. Przytem od czasu, jakem spostrzegł, że tam jest już coś między nami, czego sam jeszcze nie umiałem nazwać, a przecie czułem, że było, ogarnęła mnie jakaś dziwna nieśmiałość. Podwoiłem jednak swoją troskliwość o kobiety i często zaglądałem do wozu, pytając o zdrowie ciotkę Atkins i ciotkę Grossvenor, aby tym sposobem usprawiedliwić i zrównoważyć starania, jakiemi otoczyłem Lilian. Ona jednak zrozumiała doskonale tę moją politykę i porozumienie to stanowiło jakby naszą tajemnicę, ukrytą dla reszty towarzyszów.
Wkrótce jednak spojrzenia, przelotna zamiana słów i tkliwe starania już mi nie mogły wystarczyć. Ta dziewczyna z jasnymi włosami i słodkiem spojrzeniem ciągnęła mnie ku sobie z nieprzepartą jakąś siłą. Począłem o niej myśleć po całych dniach, a nawet nocą; gdy zmęczony objazdem straży i ochrypły od nawoływań: „All’s right!“ wszedłem wreszcie na wóz, i owinąwszy się skórą bawolą, zamknąłem oczy, aby zasnąć — zdawało mi się, że owe komary i moskity brzęczące koło mnie, śpiewają mi bez ustanku do ucha imię: Lilian! Lilian! Lilian! Postać jej stawała przy mnie w snach moich; po przebudzeniu, pierwsza myśl leciała do niej jakby jaka jaskółka; a jednak, dziwna rzecz! nie spostrzegłem się odrazu, że ten luby powab, jakiego nabrało dla mnie wszystko, i to malowanie w duszy przedmiotów złotymi kolorami, i te myśli, płynące za jej wozem, to nie przyjaźń ani przychylność dla sieroty, ale mocniejsze daleko uczucie, od którego nikt się nie obroni, gdy na niego kolej nadejdzie.
Byłbym się może wcześniej spostrzegł, gdyby nie to, że słodycz charakteru Lilian ujmowała sobie wszystkich; myślałem więc, że zostaję pod urokiem tego dziewczęcia nie więcej od innych. Wszyscy kochali ją jak dziecko własne, i dowody tego codziennie miałem przed oczyma. Towarzyszki jej były to kobiety proste i dość do swarów pochopne, a jednak nieraz widziałem ciotkę Atkins, największego w świecie Heroda, jak czesząc rankami włosy Lilian, całowała je z serdecznością matki, podczas gdy Mississ Grossvenor tuliła w rękach dłonie dziewczynki, które były zziębły wśród nocy. Mężczyźni otaczali ją również troskliwością i staraniami. Był w karawanie niejaki Henry Simpson, młody awanturnik z Kanzas, nieustraszony strzelec i poczciwy w gruncie chłopak, ale tak ufny w siebie, zuchwały i gburowaty, że w pierwszym zaraz miesiącu musiałem go po dwakroć obić, aby go przekonać, że jest tam ktoś silniejszy od niego w pięści, a starszy znaczeniem w obozie. Otóż trzeba było widzieć tego samego Henryka, rozmawiającego z Lilian: on, który nicby sobie nie robił z samego prezydenta Unii, wobec niej tracił całą pewność i śmiałość, odkrywał głowę, i powtarzając co chwila: „I beg your pardon, Miss Moris!“ miał zupełnie minę brytana na łańcuchu. Ale widać było, że ów brytan gotów jest słuchać każdego skinienia tej małej pół-dziecinnej rączki. Na popasach starał się też zawsze być przy Lilian, aby mu łatwiej było oddawać jej rozmaite drobne przysługi. Rozpalał ognisko, wybierał jej miejsce zabezpieczone od dymu, usławszy je pierwej mchem i własnemi derami, wybierał dla niej najlepsze kawałki zwierzyny; czynił zaś to wszystko z nieśmiałą jakąś troskliwością, której się po nim nie spodziewałem, a która budziła jednak we mnie pewną niechęć, bardzo do zazdrości podobną.
Ale mogłem się tylko gniewać, nic więcej. Henry, jeśli nie na niego przypadała kolej straży, mógł czynić ze swoim czasem co mu się podobało, zatem być blizko Lilian; tymczasem moja kolej nie kończyła się nigdy. W drodze wozy ciągnęły jeden za drugim, często bardzo od siebie daleko; zato gdy weszliśmy już w kraje puste, na południowe odpoczynki, stawiałem je wedle obyczaju stepowego w jednej poprzecznej linii, zwartej tak, iż między kołami ledwie człowiek mógł się przecisnąć. Trudno przewidzieć, ile ponosiłem trudów i pracy, nim taka linia, łatwa do obrony, została uformowana. Muły, z natury dzikie i nieposłuszne zwierzęta, zamiast stawać w szeregu, albo upierały się na miejscu, albo nie chciały zejść na bok z utartej kolei, gryząc się przytem, kwicząc i wierzgając; wozy, skręcane nagłym ruchem, przewracały się często, a podnoszenie tych prawdziwych domów z drzewa i płótna niemało zabierało czasu; kwik mułów, klątwy woźniców, brzęk dzwonków i szczekania psów, wlokących się za nami, sprawiały piekielny hałas. Gdym jako tako przyprowadził wszystko do ładu, musiałem jeszcze pilnować wyprzęży zwierząt i kolejników, mających pognać je na pastwisko, a następnie do rzeki. A tymczasem ludzie, którzy w czasie pochodu pogrążyli się byli w step dla polowania, ściągali ze wszystkich stron ze zwierzyną; ogniska były poobsiadane, ja zaś zaledwie znajdowałem dosyć czasu, aby pożywić się i odetchnąć.
Prawie podwójną miałem robotę, gdy po skończonym wypoczynku ruszyliśmy naprzód, bo zaprzęganie mułów więcej jeszcze za sobą rozhoworów i wrzawy niż wyprzęganie pociągało. Przytem woźnice starali się zawsze jeden przed drugim wyruszyć, aby potem oszczędzić sobie zjeżdżania w bok po złym nieraz gruncie. Powstawały stąd zatargi, kłótnie, przekleństwa i przykre zwłoki w podróży. Nad wszystkiem tem musiałem czuwać, a w czasie pochodu jechać na przodzie zaraz za przewodnikami, by i okolicę przepatrywać i wcześnie miejsca ochronne, obfitujące w wodę i wogóle przydatne do noclegu, wybierać. Często przeklinałem moje obowiązki kapitana, luboć z drugiej strony napełniała mnie dumą myśl, że na całej tej pustyni bez końca pierwszym jestem wobec pustyni samej, wobec ludzi, wobec Lilian, i że los tych wszystkich istot, błądzących z wozami po stepie, w moich jest ręku.





II.

Pewnego razu, po przejściu już Mississipi, zatrzymaliśmy się na nocleg przy rzece Cedar, której brzegi, obrosłe drzewem bawełnianem, dawały nam pewność opału na całą noc. Wracając od kolejników, którzy poszli z siekierami w gęstwinę, spostrzegłem zdaleka, że ludzie nasi, korzystając widocznie z pięknej pogody i cichego ciepłego dnia, rozeszli się na wszystkie strony z taboru w step. Było jeszcze bardzo wcześnie, zwykle bowiem o piątej już z wieczora stawaliśmy na noc, by nazajutrz o pierwszym brzasku dnia wyruszyć. Niebawem spotkałem Miss Moris. Zsiadłem zaraz z konia i wziąwszy go za lejce, zbliżyłem się do niej uszczęśliwiony, że mogę choć na chwilę być z nią sam na sam. Począłem ją wypytywać o powody, dla których tak młoda i sama, postanowiła puścić się w tę drogę, wyczerpującą siły najtęższych mężczyzn.
— Nigdybym się nie zgodził — mówiłem — przyjąć pani do karawany naszej, ale przez pierwsze dni sądziłem, że jesteś córką ciotki Atkins, dziś zaś cofać się byłoby za późno. Czy jednak znajdziesz dość sił, drogie dziecko? bo musisz być przygotowaną, iż dalsza podróż nie pójdzie tak łatwo, jak dotąd.
— Sir! — odrzekła na to, podnosząc na mnie swoje błękitne smutne oczy — wiem o tem wszystkiem, ale muszę jechać i prawie szczęśliwa jestem, że cofnąć się już niepodobna. Ojciec mój jest w Kalifornii i z listu, który mi przysłał naokół Cap Horn, dowiedziałam się, że już od kilku miesięcy leży chory na febrę w Sacramento. Biedny ojciec! przyzwyczajony był do wygód i do mojej opieki — i dla mnie tylko udał się do Kalifornii. Nie wiem, czy go jeszcze zastanę przy życiu, ale czuję, że jadąc do niego, spełniam tylko słodką powinność.
Nie było co odrzec na takie słowa; zresztą wszystko, cobym mógł nadmienić przeciw temu przedsięwzięciu, byłoby niewczesne. Począłem więc tylko wypytywać Lilian o bliższe szczegóły, tyczące się jej ojca, które opowiadała z wielką chęcią, a z których dowiedziałem się, że Mr Moris był: „judge of the supreme court,“ czyli sędzią najwyższego stanowego trybunału w Bostonie; następnie, straciwszy majątek, udał się do nowo odkrytych kopalni kalifornijskich, gdzie spodziewał się odbudować straconą fortunę — i córce, którą kochał nad życie, przywrócić dawne stanowisko towarzyskie. Ale tymczasem zachorował na febrę w niezdrowej dolinie Sacramento i sądząc, że umrze, przesłał Lilian ostatnie błogosławieństwo. Wówczas ona, zebrawszy wszystkie zapasy, jakie był jej pozostawił, postanowiła udać się za nim. Początkowo miała zamiar jechać drogą morską, ale znajomość zrobiona wypadkowo z ciotką Atkins, na dwa dni przed wyruszeniem taboru, zmieniła jej postanowienie. Ciotka Atkins bowiem, będąc rodem z Tenessee i mając pełne uszy wieści, jakie przyjaciele moi z nad brzegów Mississipi opowiadali sobie i innym o moich zuchwałych wyprawach do osławionego Arkanzasu, o doświadczeniu w podróżach przez pustynie i o opiece, jakiej udzielałem słabym (com sobie uważał za prosty obowiązek), w takich odmalowała mnie przed Lilian kolorach, że dziewczynka, nie namyślając się dłużej, przyłączyła się do karawany idącej pod moją wodzą. Tym to przesadnym opowiadaniom ciotki Atkins, która nie omieszkała była dodać, że jestem „knight’em,“ czyli rycerzem z urodzenia, przypisać należało zajęcie się panny Moris moją osobą.
— Luba i mała istoto! — rzekłem, gdy skończyła opowiadanie — możesz być pewna, że nikt ci tu krzywdy nie uczyni i że ci opieki nie zbraknie; co zaś do twego ojca, to Kalifornia jest najzdrowszym krajem w świecie i z febry tamtejszej nikt nie umiera. W każdym razie, póki ja żyję, nie możesz zostać samą, a tymczasem, niech Bóg błogosławi twojej słodkiej twarzy!
— Dziękuję, kapitanie! — odpowiedziała ze wzruszeniem, i szliśmy dalej, tylko że mi serce biło coraz mocniej.
Zwolna rozmowa nasza stała się coraz weselszą i żadne z nas nie przewidywało, że po chwili zachmurzy się niespodzianie ta pogoda, która była nad nami.
— Wszakże tu wszyscy dobrzy są dla pani, miss Moris? — pytałem znowu, nie przypuszczając ani na chwilę, że właśnie to pytanie stanie się powodem nieporozumienia.
— O! tak — odrzekła — wszyscy! i ciotka Atkins, i ciotka Grossvenore i Henry Simpson — on także jest bardzo dobry.
Ta wzmianka o Simpsonie zadrasnęła mnie nagle, jak ukąszenie węża.
— Henry jest mulnikiem — odpowiedziałem sucho — i powinien wozów pilnować.
Ale Lilian, zajęta przebiegiem własnych myśli, nie dostrzegła zmiany w moim głosie i mówiła dalej, jak gdyby sama do siebie:
— On ma poczciwe serce i całe życie będę mu wdzięczną.
— Miss! — przerwałem wtedy, ukłuty do najwyższego stopnia — możesz mu nawet oddać rękę; dziwię się jednak, że mnie wybierasz na powiernika swych uczuć.
Gdym to rzekł, spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale nie odrzekła nic i szliśmy obok siebie w przykrem milczeniu. Nie wiedziałem co do niej mówić, a serce moje było pełne goryczy i gniewu na nią i na siebie samego. Czułem się poprostu upokorzony tą zazdrością względem Simpsona, a jednak nie mogłem się jej obronić. Położenie to tak mi się wydało nieznośne, że nagle rzekłem do Lilian krótko i sucho:
— Dobranoc, miss!
— Dobranoc! — odpowiedziała cicho, odwracając przytem głowę, aby ukryć dwie łzy, spływające jej po policzkach.
Siadłem na koń i ruszyłem powtórnie w stronę skąd dochodził mnie łoskot siekier i gdzie między innymi Henry Simpson rąbał także drzewo bawełniane. Ale po chwili zdjął mnie jakiś żal niezmierny, bo mi się zdawało, że te dwie łzy upadły mi na serce. Zawróciłem konia i w jednej minucie byłem znów przy niej. Zeskoczywszy z siodła, zastąpiłem jej drogę:
— Czego płaczesz, Lilian? — spytałem.
— O, sir! — odrzekła — wiem że pochodzisz ze szlachetnej rodziny, bo mi to mówiła ciotka Atkins, ale byłeś tak dobry dla mnie...
Czyniła wszystko, żeby nie płakać, ale nie mogła się powstrzymać, nie mogła dokończyć odpowiedzi, bo łzy tłumiły jej głos. Biedactwo, czuło się do głębi swej smutnej duszy dotknięte moją odpowiedzią, bo widziało w niej jakąś arystokratyczną pogardę; a mnie się ani śniło o żadnej arystokracyi, tylko poprostu byłem zazdrosny, a teraz, widząc ją tak rozżaloną, miałem ochotę porwać się za kołnierz i obić. Chwyciwszy jej rękę, począłem mówić żywo:
— Lilian! Lilian! nie zrozumiałaś mnie. Boga biorę na świadka, że nie żadna duma mówiła przeze mnie. Patrz! prócz tych dwóch rąk, nie mam nic więcej na świecie, więc co mi tam znaczą moje rodowody. Co innego mnie zabolało, i chciałem odejść, ale nie mogę znieść twoich łez. I na to przysięgam ci także, że to, com powiedział mnie więcej boli, niż ciebie. Nie jesteś dla mnie obojętną, Lilian, o! wcale nie! bo inaczej nicby mnie nie obchodziło, co myślisz o Henry’m. On jest poczciwy chłopak, ale to nie należy do rzeczy. Widzisz oto, ile mnie kosztują twoje łzy, więc mi przebacz tak szczerze, jak szczerze cię o przebaczenie proszę.
Tak mówiąc, podniosłem jej rękę i przycisnąłem ją do ust, a ten wysoki dowód czci i prawda, jaka brzmiała w mej prośbie, zdołały uspokoić cokolwiek dziewczynkę. Nie przestała zaraz płakać, ale były to już inne łzy, bo widać przez nie było uśmiech, jakby promyk z pod mgły. Mnie także dusiło coś w gardle i nie mogłem się opędzić wzruszeniu. Jakieś tkliwe uczucie opanowało mi serce. Szliśmy teraz znowu w milczeniu, ale było nam koło siebie dobrze i słodko. Tymczasem dzień schylił się ku wieczorowi; pogoda była śliczna, a w zmroczonem już trochę powietrzu tyle światła, że i cały step, i dalekie kępy drzew bawełnianych, i wozy w naszym taborze i sznury dzikich gęsi, ciągnące na północ po niebie, wydawały się złote i różowe. Najmniejszy wiatr nie poruszał traw; zdaleka dochodził nas szum wodospadów, jakie w tem miejscu tworzyła rzeka Cedar, i rżenie koni ze strony obozu. Ten wieczór taki uroczy, ta kraina dziewicza i obecność przy mnie Lilian, wszystko to tak nastroiło mnie jakoś, że prawie dusza chciała wylecieć ze mnie i lecieć gdzieś aż do nieba. Myślałem sobie, że byłem jakby dzwon rozkołysany. Chwilami miałem ochotę wziąć znowu rękę Lilian, przyłożyć ją do ust moich i nie odejmować jej bardzo długo. Ale bałem się, że ją to obrazi. Ona tymczasem szła koło mnie spokojna, łagodna i zamyślona. Łzy jej już oschły; kiedy niekiedy podnosiła na mnie swoje świetliste oczy, potem zaczęliśmy znów rozmawiać — i tak doszliśmy aż do obozu.
Dzień ten, w którym doznałem tylu wzruszeń, miał się zakończyć jednak wesoło, albowiem ludzie zadowoleni z pięknej pogody postanowili wyprawić sobie „picnic,“ czyli zabawę pod gołem niebem. Po sutszej niż zwykle wieczerzy, naniecono jedno wielkie ognisko, przy którem miały się odbywać tańce. Henry Simpson umyślnie wyskubał trawę na przestrzeni kilku sążni kwadratowych i, ubiwszy ziemię nakształt klepiska, posypał ją piaskiem, przyniesionym z nad Cedar. Gdy widzowie zebrali się dokoła, dopieroż na tak przygotowanem miejscu począł, przy towarzyszeniu piszczałek murzyńskich, tańczyć „dżiga“ z powszechnem wszystkich podziwieniem. Zwiesiwszy ręce po bokach, całe ciało trzymał nieruchomie — nogami zaś przebierał tak szybko, uderzając naprzemian ziemię piętą lub palcami, że ruchu ich prawie niepodobna było okiem ułowić. Tymczasem piszczałki grały zapamiętale; wystąpił drugi tancerz, trzeci i czwarty — i uciecha stała się ogólną. Do murzynów grających na piszczałkach przyłączyli się i widzowie, brząkając w blaszane miski, przeznaczone do płukania ziemi złotodajnej, lub bijąc takt z pomocą kawałków żeber wołowych pozasadzanych między palce u każdej ręki, co wydawało odgłos podobny do chrzęstu kastanietów. Nagłe wołania: „minstrele! minstrele!“ rozległy się po całym obozie, widzowie utworzyli „ring“ czyli pierścień wokół tanecznego miejsca, na środek zaś wystąpili nasi murzyni: Dżim i Crow, z których pierwszy trzymał bębenek obciągnięty wężową skórą, drugi wspomniane kawałki żeber. Przez chwilę obaj patrzyli na siebie, przewracając białkami oczu; następnie zaczęli śpiewać pieśń murzyńską, przerywaną tupaniem i gwałtownymi rzutami ciała, czasem smutną, a czasem dziką. Przeciągłe: „Dinah! ah! ah!,“ którem kończyła się każda zwrotka, zmieniło się wreszcie w krzyk i nieledwie zwierzęce wycie. W miarę też, jak tańcownicy rozgrzewali się i podniecali, ruchy ich stawały się coraz zapamiętalsze, a nakoniec zaczęli uderzać się wzajemnie głowami z siłą, od której czaszki europejskie pękłyby jak łupiny orzechów. Czarne te postacie, oświetlone jaskrawym blaskiem ognia i rzucające się w szalonych podskokach, fantastyczny istotnie przedstawiały widok. Do wrzasków ich, do odgłosów bębna, piszczałek, blaszanych misek i do klekotu żeber, mieszały się okrzyki widzów: „hurra for Dżim! hurra for Crow!“ a nawet i wystrzały z rewolwerów. Gdy wreszcie czarni zmęczyli się i padłszy na ziemię, poczęli robić piersiami i dyszeć, kazałem im dać po łyku „brandy,“ co zaraz postawiło ich na nogi. Ale wtem poczęto na mnie krzyczeć o „speach;“ w jednej chwili wrzawa i odgłosy muzyki ucichły, ja zaś musiałem puścić ramię Lilian i, wlazłszy na kozieł wozu, zwróciłem się do obecnych. Gdym spojrzał z wysokości na te postacie oświetlone płomieniem ognisk, rosłe, barczyste, brodate, z nożami za pasem i w kapeluszach z poobdzieranemi kaniami, zdawało mi się, że jestem na jakowemś teatrum, lub że zostałem dowódzcą rozbójników. Ale były to poczciwe, dzielne serca, choć surowe życie niejednego z tych ludzi było może burzliwe i wpół dzikie; tu jednak stanowiliśmy jakby świat maleńki, od reszty społeczności oderwany i w sobie zawarty, na wspólne przeznaczony losy i wspólnem niebezpieczeństwem zagrożony. Tu ramię musiało wspierać ramię; jeden czuł się drugiemu bratem, a one bezdroża i pustynie bez końca, któremi byliśmy otoczeni, nakazały owym hartownym górnikom miłować się wzajemnie. Widok Lilian, biednej, bezbronnej dziewczyny, spokojnej wśród nich i bezpiecznej, jak gdyby pod rodzicielskim dachem, napędził mi te myśli do głowy, więc wypowiedziałem wszystko tak, jako właśnie czułem i jak przystało na żołnierza-dowódzcę, a zarazem brata wędrowców. Co chwila przerywali mi okrzykami: „hurra for Pole! hurra for captain! hurra for Big Ralf!“ — i klaskaniem w ręce; a co mnie już uszczęśliwiło najwięcej, to gdym zobaczył między seciną tych ogorzałych, potężnych dłoni jedną parę malutkich rączek, różowych od blasku ognia i latających, jakby para białych gołąbków. Wtedy naraz uczułem, że co mi tam ta pustynia, i dzikie zwierzęta, i Indyanie i „outlawy;“ krzyknąłem więc z zapałem wielkim, że „dam sobie ze wszystkimi radę; pobiję, kto mi w drogę wlezie i poprowadzę tabor choćby na koniec świata — i niech Bóg potępi moją prawą rękę, jeśli to nie jest prawda!“ Jeszcze głośniejsze „hurra!“ odpowiedziało na takowe moje słowa, a w uniesieniu wielkiem wszyscy poczęli śpiewać pieśń emigrancką: „I crossed Mississipi, i shall cross Missouri.“ (Przeszedłem Mississipi, przejdę i Missouri). Potem mówił jeszcze Smith, najstarszy między emigrantami, górnik z okolic Pitsburga z Pensylwanii, który złożył mi podziękowanie w imieniu całego obozu, przyczem wychwalał moją biegłość w prowadzeniu taboru — po Smithie zaś prawie na każdym wozie ktoś przemawiał. Niektórzy mówili bardzo ucieszne rzeczy: mianowicie Henry Simpson, który co chwila wykrzykiwał: „Gentlemanowie! chcę być powieszonym, jeśli nie mówię prawdy!“ Gdy wreszcie mówcy ochrypli, ozwały się zaraz piszczałki, grzechotki, znowu poczęto tańczyć dżiga. Tymczasem noc zapadła zupełna, księżyc wytoczył się na niebo i świecił tak mocno, że płomienie ognisk prawie bladły od jego blasku, a ludzie i wozy byli oświetleni podwójnem, czerwonem i białem światłem. Była to śliczna noc. Wrzawa naszego obozu dziwną, ale lubą przedstawiała antytezys z cichością i głębokiem uśpieniem stepu. Wziąwszy Lilian pod rękę, chodziłem z nią po całym obozie, a wzrok nasz od ognisk biegł na dalekość i gubił się w fali wysokich a cienkich badylków stepowych, srebrnych od promieni miesiąca i tak tajemniczych, jakoby duchy. Tak błądziliśmy przy sobie, a tymczasem, przy jednem ognisku, dwóch szkotów „highlanderów“ poczęło grać na kobzach swoją górską smutną piosenkę: „Bonia Dundee.“ Stanęliśmy oboje opodal i słuchali przez jakiś czas w milczeniu, nagle ja spojrzałem na nią, ona spuściła oczy — i sam nie wiedząc dlaczego, tę jej rękę, która wspierała się na mojem ramieniu, przycisnąłem do piersi mocno i długo. W Lilian też biedne serduszko zaczęło kołatać tak silnie, żem je czuł jakby na dłoni; drżeliśmy oboje, bośmy poznali, że się coś tam już między nami staje, coś się przesila i że już nie będziem ze sobą tak, jak dotąd. Alem już płynął gdzie mnie ta fala niosła. Zapomniałem, że noc tak jasna, że niedaleko są ogniska, a przy nich ludzie, i chciałem jej zaraz do nóg padać, albo przynajmniej patrzeć w jej oczy. Ale ona, choć z kolei przytuliła się także do mego ramienia, odwracała głowę, jakby rada ukryć się w cieniu. Chciałem mówić i nie mogłem, bo mi się zdawało, że się jakim nieswoim głosem odezwę, lub że, gdy powiem Lilian słowo: „kocham,“ to chyba padnę. Nieśmiały byłem, bo młody i nie samemi zmysłami tylko, ale duszą takoż wiedziony; a i to czułem dobrze, że gdy raz powiem: „kocham“, to na całą moją przeszłość padnie zasłona i jedne drzwi się zamkną, drugie otworzą, przez które wejdę w nowy jakiś kraj. Więc choć tam szczęście widziałem za onym progiem, przeciem się na nim zatrzymał, może właśnie dlatego, że mnie ta jasność stamtąd bijąca olśniła. Przytem, gdy się kochanie rwie nie z ust, ale z serca, to chyba o niczem nie jest tak trudno mówić.
Odważyłem się przycisnąć do piersi rękę Lilian, milczeliśmy zaś oboje, bom o miłości mówić nie śmiał, o czem innem nie chciałem — nie można było w takiej chwili.
Skończyło się na tem, żeśmy oboje podnieśli głowy do góry i patrzyli w gwiazdy, jak ludzie, co się modlą. Wtem zawołano na mnie od wielkiego ogniska; wróciliśmy oboje, — zabawa kończyła się; by zaś zakończyć ją godnie i przystojnie, emigranci przed pójściem na spoczynek postanowili śpiewać psalmy. Mężczyźni poodkrywali głowy, a chociaż byli między nami ludzie wiar rozmaitych, wszyscy uklękliśmy na murawie stepowej i zaśpiewali psalm: „Błądząc po puszczy.“ Widok to był bardzo rozrzewiający. W chwilach przestanków, cisza zapadała tak poważna, że słychać było trzask iskier w ogniskach, z nad rzeki zaś dochodził szum wodospadów. Klęcząc koło Lilian, raz lub dwa razy spojrzałem na nią: oczy miała dziwnie błyszczące, do nieba podniesione, włosy trochę w nieładzie i, śpiewając pobożnie, tak była podobna do anioła, że prawie do niej można się było modlić.
Po skończonej modlitwie, ludzie rozeszli się do wozów, ja objechałem wedle zwyczaju straże, a potem również udałem się na spoczynek. Ale gdy dziś muszki nocne zaczęły mi śpiewać do ucha, jako codziennie: Lilian! Lilian! wiedziałem już, że tam na wozie śpi źrenica oka mego i dusza mojej duszy — i że na wszystkich światach nie mam nikogo droższego, nad tę jedną dziewczynę.





III.

Świtaniem dnia następnego przeszliśmy szczęśliwie Cedar i wjechali na równy, przestronny step, ciągnący się między tą rzeką, a Winnebago, skręcając nieznacznie ku południowi, aby zbliżyć się do pasma lasów zalegających dolną granicę Jowy. Lilian od rana nie śmiała mi w oczy spojrzeć. Widziałem, że była zamyślona: zdawało się, że się czegoś wstydzi, lub czemś martwi; a cóż tam przecie za grzech popełniliśmy wczoraj! Nie schodziła prawie zupełnie z wozu. Ciotka Atkins i ciotka Grossvenore, myśląc, że jest chora, otoczyły ją pieszczotami i staraniem. Ja tylko jeden wiedziałem, co to znaczy i że to ani słabość, ani udręczenie sumienia, ale to walka istoty niewinnej z tem przeczuciem, że jakaś siła nowa a nieznana porwie ja i poniesie, jako liść, gdzieś daleko. To było jasnowidzenie, że już niema rady i że prędzej czy później przyjdzie osłabnąć i oddać się na wolę tej siły i zapomnieć o wszystkiem — i tylko kochać.
Dusza czysta ociąga się i boi na progu miłości, ale czując, że go przestąpi, słabnie. Lilian więc była jakoby snem zmorzona; mnie zaś, gdym wyrozumiał to wszystko, radość tamowała prawie dech w piersiach. Nie wiem czy było poczciwe to uczucie, ale gdym rankiem przelatywał koło jej woza, widząc ją taką złamaną jako kwiat, czułem coś takiego, co czuje drapieżny ptak, gdy pozna, że mu już gołąb nie uciecze. A przecie temu gołąbkowi nie zrobiłbym krzywdy za żadne skarby świata, bo zarazem miałem w sercu litość ogromną. Dziwna rzecz jednak: mimo najsłodszych uczuć dla Lilian, przeszedł nam dzień ten cały jakby we wzajemnej urazie, a przynajmniej w zakłopotaniu wielkiem. Łamałem sobie głowę, w jaki sposób możnaby choć na chwilę być z Lilian samnasam, i nie umiałem nic znaleźć. Na szczęście przyszła mi w pomoc ciotka Atkins, oświadczając, że maleńka potrzebuje więcej ruchu i że siedzenie w zadusznym wozie szkodzi jej zdrowiu. Wpadłem na myśl, że powinna jeździć konno, i kazałem Simpsonowi osiodłać dla niej konia, a choć nie było w taborze siodeł damskich, jedna z takich meksykańskich kulbak o wysokiej kuli, jakich powszechnie używają na pograniczach pustyń kobiety, służyć mogła wybornie. Zabroniłem Lilian oddalać się od karawany tak, aby ją miała tracić z oczu. Zabłąkać się w jednostajnym stepie było dość trudno, bo ludzie, których wysyłałem za zwierzyną, krążyli w znacznej odległości na wszystkie strony od taboru, zawsze więc można było kogoś z nich spotkać. Ze strony Indyan nie groziło także żadne niebezpieczeństwo, ta bowiem część stepu, aż do Winnebago, nawiedzaną bywała przez Pawnisów tylko w czasie wielkich łowów, które nie były się jeszcze rozpoczęły. Zato południowy leśny szlak obfitował w zwierzynę, nietylko trawożerną; ostrożność więc nie była zbyteczna. Prawdę rzekłszy, sądziłem że Lilian będzie się trzymała dla bezpieczeństwa mego boku, coby nam pozwoliło być dosyć często samnasam, zwykle bowiem wysuwałem się w czasie pochodu daleko naprzód, mając przed sobą tylko dwóch przewodników Metysów, — za sobą cały tabór. Jakoż tak się stało i pierwszego zaraz dnia czułem się prawdziwie niewypowiedzianie szczęśliwy, widząc słodką moją amazonkę, nadbiegającą lekkim galopem od strony taboru. Ruch konia rozwiązał jej włosy, zatarg zaś z sukienką, cokolwiek do konnej jazdy przykrótką, umalował jej twarz ślicznem zakłopotaniem. Zbliżywszy się, cała była jakby róża, bo wiedziała, że idzie w sidła zastawione przezemnie na to, byśmy byli tylko we dwoje, a wiedząc o tem, jednak szła, choć spłoniona i niby niechcąca, i niby udająca, że się na niczem nie poznaje. Mnie zaś serce biło jakby żakowi i gdy konie nasze zrównały się, zły byłem na siebie, bo nie wiedziałem co mówić. I zaraz takie słodkie a mocne chęci poczęły iść z nas ku sobie, żem się, przez siłę jakąś niewidzialną party, pochylił ku Lilian, niby dla poprawienia czegoś w grzywie jej konia, a tymczasem usta przycisnąłem do ręki jej, opartej na kuli od siodła. Szczęście jakieś nieznane i niewypowiedziane, większe i mocniejsze od wszystkich rozkoszy, jakich doznałem w życiu, rozeszło się po kościach moich. Potem tę małą dłoń przycisnąłem do serca i począłem mówić do Lilian, że gdyby mi Bóg darował właśnie wszystkie królestwa na ziemi i wszystkie skarby na świecie, to jużbym nie oddał za nic jednego zwitka jej włosów, bo mnie zabrała z duszą i ciałem na zawsze.
— Lilian! Lilian! — mówiłem dalej — nie opuszczę cię nigdy i pójdę za tobą przez góry i pustynię i stopy twoje będę całował, i modlił się do ciebie, tylko mnie kochaj trochę, tylko mi powiedz, że coś znaczę w twojem sercu.
A tak mówiąc, myślałem, że mi się pierś rozpęknie, gdy zaś ona, w pomieszaniu najwyższem, poczęła powtarzać:
— O Ralfie! ty wiesz dobrze! ty wiesz wszystko!
Tego właśnie nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać, czy uciekać, czy zostać i jak dziś zbawienia pragnę, takem się wówczas czuł zbawiony, bo mi już niczego w świecie nie brakło.
Odtąd, o ile moje zajęcia dowódzcy pozwalały, byliśmy ciągle ze sobą. A zajęcia te zmniejszały się aż do Missouri codziennie. Żadnemu może taborowi nie wiodło się tak pomyślnie jak nam przez pierwsze miesiące podróży. Ludzie i zwierzęta przywykali do ordynku i nabierali wprawy podróżniczej; mogłem więc mniej ich doglądać, a ufność, jaką pokładali we mnie, utrzymywała doskonałe usposobienie w obozie. Przytem dostatek żywności i piękna pogoda wiosenna budziły wesołość i wzmacniały zdrowie. Przekonywałem się codziennie, że śmiały pomysł mój prowadzenia karawany nie zwykłą drogą na St-Louis i Kanzas, ale na Jowę i Nebraskę, był doskonały. Tam upał dokuczał już nieznośny i w niezdrowem międzyrzeczu Mississipi i Missouri febry i inne choroby przerzedzały szeregi wędrowców; tu klimat zimniejszy zmniejszał słabości i trudy.
Wprawdzie droga na St-Louis była w początkowej swej części bezpieczniejsza od Indyan, ale tabor mój złożony z dwustu trzydziestu ludzi, dobrze zaopatrzonych w broń i gotowych do walki, nie potrzebował się obawiać, zwłaszcza pokoleń zamieszkujących Jowę, które, częściej spotykając białych i częściej doświadczywszy ich dłoni, nie śmiały się rzucać na liczniejsze gromady. Należało tylko strzedz stampeadów, czyli nocnych napadów na muły i konie, porwanie bowiem zwierząt pociągowych stawia karawanę na pustyni w strasznem położeniu. Ale od tego była pilność i doświadczenie strażników, których większa część, na równi ze mną, była doskonale obznajomiona z przebiegami indyjskimi.
Raz więc zaprowadziwszy porządek pochodowy i przyzwyczaiwszy do niego ludzi, miałem we dnie bez porównania mniej niż z początku do roboty i mogłem więcej czasu poświęcać uczuciom, które owładnęły mem sercem. Wieczorami szedłem spać z myślą: jutro zobaczę Lilian; rankiem mówiłem sobie: dziś zobaczę Lilian i codzień byłem szczęśliwszy i codzień więcej rozkochany. W karawanie poczęli się ludzie zwolna na tem spostrzegać; ale nikt mi nie brał za złe, oboje bowiem z Lilian posiadaliśmy wielką życzliwość tych ludzi. Raz stary Smith, przejeżdżając koło nas, zawołał: „God bless you capitain, and you Lilian!“ (Boże błogosław cię, kapitanie, i ciebie, Lilian) a to połączenie naszych imion uszczęśliwiło nas na dzień cały. Ciotka Grossvenore i ciotka Atkins często szeptały coś teraz do ucha Lilian, od czego dziewczyna płoniła się jak zorza, nigdy jednak nie chciała mi powiedzieć, coby to było. Henry Simpson tylko poglądał na nas jakoś ponuro, może tam i knował co w duszy, alem nie zważał na to.
Rankiem codziennie o czwartej byłem już, jak zwykle na czele taboru; przedemną przewodnicy, na jakie półtora tysiąca kroków, śpiewali pieśni, których wyuczyły ich matki Indyanki; za mną w takiejże odległości ciągnął tabor, jakby biała wstęga na stepie — i co to za cudowna chwila następowała w dniu, gdy bywało około szóstej rano, usłyszę nagle za sobą łopot koński i patrzę: zbliża się źrenica mojej duszy, moja dziewczyna ukochana, a powiew ranny niesie za nią włosy, które to niby rozwiązały się od ruchu, ale które umyślnie były źle wiązane, bo mała psotnica wiedziała, że ślicznie jej tak, że tak ją lubię i że gdy wiatr rzuci na mnie warkoczem, to go do ust przyciskam. Jam udawał, że się na tem nie poznaję, i w tem słodkiem oczekiwaniu zaczynał się nam ranek. Wyuczyłem ją po polsku wyrazu: dzień dobry, i gdym ją słyszał wymawiającą w miłym duszy dźwięku to słowo, wydawała mi się jeszcze droższą, a wspomnienia kraju, rodziny i lat ubiegłych i tego co było, i tego co przeszło, przelatywały właśnie jakoby mewy ocean, pustynię, i nieraz chciało mi się ryknąć, ale żem się wstydził, więc tylko powiekami trzymałem łzy, co miały się wylać. Ona zaś widząc, że mimo łez całe się serce we mnie rozpływa, powtarzała, jakoby szpaczek wyuczony: „dzień dobry! dzień dobry! dzień dobry!“ I jakże tu nie miałem kochać nad wszystko tego mojego szpaczka? Potem uczyłem ją innych wyrazów, a gdy swoje angielskie usteczka do naszych trudnych układała dźwięków, i gdym się śmiał z mylnego wymawiania, wtedy, jak dziecko, wysuwała buzię naprzód, udając, że się gniewa i dąsa. Nie gniewaliśmy się jednak nigdy, i raz jeden tylko przeleciała między nami chmurka. Pewnego poranku udałem, że chcę zapiąć sprzączkę u jej strzemienia, a naprawdę lampart-ułan obudził się we mnie i zacząłem całować jej nóżkę, a raczej biedny podarty już w pustyni trzewiczek, którego nie oddałbym jednak za żaden tron na ziemi. Wtedy ona, tuląc nóżkę do konia i powtarzając: „nie, Ralf! nie! nie!“ skoczyła w bok; i chociażem potem przepraszał i uspokajał, nie chciała zbliżyć się do mnie. Nie wróciła jednak do taboru, bojąc się, że zanadto mnie zmartwi; ja też udałem żal sto razy większy, niżem czuł w istocie i pogrążywszy się w milczeniu, jechałem, jakby już wszystko skończyło się dla mnie na świecie. Wiedziałem, że litość się w niej poruszy, jakoż i tak się stało, albowiem wkrótce, zaniepokojona mojem milczeniem, poczęła z boków zajeżdżać i tak mi w oczy zaglądać, jak dziecko, co się chce przekonać, czy się matka jeszcze gniewa — a ja, choć chciałem zachować twarz chmurną, musiałem ją odwracać, aby się nie roześmiać głośno. Ale to jeden tylko raz tak było. Zwykle weseliśmy byli jak wiewiórki stepowe, a czasem, Boże odpuść! ja, dowódzca całego tego taboru, stawałem się przy niej dzieckiem. Nieraz, gdyśmy jechali koło siebie spokojnie, nagle zwracałem się ku niej, mówiąc, że mam jej coś ważnego i nowego powiedzieć, a gdy nadstawiała ciekawe uszko, szeptałem w nie: „kocham!“ Więc potem ona również odszeptywała mi do ucha z uśmiechem i rumieńcem: „also!“ co znaczyło: także — i takeśmy sobie tajemnice powierzali na pustyni, gdzie nas tylko chyba wiatr mógł słyszeć!
I w ten sposób mknął dzień za dniem tak szybko, że mi się zdawało, iż ranek stykał się z wieczorem, jak dwa ogniwa w łańcuchu. Niekiedy wypadek jaki podróży mącił takową lubą jednostajność. Pewnej niedzieli metys Wichita schwytał na lasso antylopę z wielkiego gatunku, zwanego w stepach: dick, a przy niej młode. Darowałem je Lilian, ona zaś uczyniła mu obróżkę z dzwonkiem odjętym mułowi. Nadaliśmy kózce imię Katty. Po tygodniu oswoiła się i jadła z rąk naszych. Bywało tak, że w czasie pochodu ja jechałem z jednej strony Lilian, a z drugiej biegła Katty, ustawicznie podnosząc do góry swoje wielkie czarne oczy i bekiem prosząc o pogłaskanie.
Za Winnebago wpłynęliśmy na step równy jak stół, przestronny, bujny, dziewiczy. Przewodnicy ginęli nam chwilami z oczu w trawach i ościeńcach, nasze zaś konie brodziły, jakoby w fali. Pokazywałem Lilian ten świat dla niej nieznany zupełnie, a gdy zachwycała się jego pięknościami, czułem się dumny, że się jej to królestwo moje tak podoba. Była to wiosna — kwiecień zaledwie chylił się ku końcowi, a więc pora najbujniejszego rozrostu traw i ziół wszelakich. Co miało kwitnąć na pustyni, już zakwitnęło.
Wieczorem takie upajające wonie biły od stepu, jakby z tysiąców kadzielnic; w dzień, gdy wiatr powiał i rozkołysał równinę kwiecistą, to oczy aż bolały od migotania czerwieni, błękitów, żółtości i innych barw wszelakich. Ze zbitego podesłania strzelały w górę smukłe łodygi żółtych kwiatów, podobnych do naszej dziewanny; koło nich wiły się srebrne nici roślinki zwanej „tears“ — łzy, której gronka, złożone z przezroczystych kulek, istotnie są do łez podobne. Oczy moje, przywykłe do czytania w stepie, raz po raz odkrywały znane mi zioła: to wielkie liście kalumnu, gojące rany, to białe i czerwone czułki, co tulą kielichy za zbliżeniem się zwierza lub człowieka, to wreszcie indyjskie siekiery, których zapach snem morzy i prawie przytomność odbiera. Uczyłem wtedy Lilian czytać w tej Bożej książce, mówiąc:
— Żyć ci przyjdzie ukochana, wśród lasów i stepów, poznaj je więc dość wcześnie.
Miejscami na równinie stepowej wznosiły się, jakby oazy, kępy drzew bawełnianych lub jodeł, takie upowite w dziki winograd i liany, że ich nie znać było pod skrętami i liśćmi. Po lianach znowu wiły się bluszcze, powoje i pnąca kolczysta „wachtia“, podobna do róży dzikiej. Kwiaty kapały poprostu po bokach, wewnątrz zaś, pod tą zasłoną i za tą ścianą, mrok był jakiś tajemniczy; pod pniami drzemały w mroku wielkie kałuże wiosennej wody, której słońce nie zdołało wypić, a z wierzchołków drzew i z między kwiecistego bisioru dochodziły dziwne głosy i wołania ptaków. Gdym pierwszy raz pokazał Lilian takie drzewa i te zwieszone kaskady kwiatów, stanęła jak wryta, powtarzając ze złożonemi rękoma:
— O Ralf! czy to prawda?
Mówiła, że się trochę boi wejść w głębinę; pewnego jednak południa, gdy upał był wielki, a nad stepem przelatywał jakoby oddech gorący teksańskiego powiewu, weszliśmy oboje, z Katty trzecią.
Zatrzymawszy się nad jeziorkiem, które odbiło nasze dwa konie i nasze dwie postacie, chwilę staliśmy, milcząc. Było tam chłodno, mroczno i uroczyście, jakby w gotyckim kościele, i czegoś straszno. Światło dnia dochodziło przyćmione i od liści zabarwione zielono. Ptak jakiś, schowany pod kopułą lianów, krzyczał: no! no! no! jakby nas ostrzegał, by nie iść dalej; Katty zaczęła drżeć i cisnąć się do koni, my zaś z Lilian spojrzeliśmy nagle po sobie i pierwszy raz usta nasze spotkały się, a spotkawszy, rozłączyć nie mogły. Ona piła moją duszę, a ja jej duszę piłem, i oddechu poczynało nam już brakować, a jeszcze usta były na ustach; wreszcie źrenice jej mgłą poczęły zachodzić, a ręce, które miała na moich ramionach drżały jak w febrze, i takie jakieś ogarnęło ją zapomnienie o istności własnej, że w końcu osłabła i głowę położyła mi na piersiach. Pijaniśmy byli oboje sobą, szczęściem i uniesieniem. Nie śmiałem się poruszyć, ale że duszę miałem przepełnioną, że kochałem sto razy więcej, niż to pomyśleć można lub wyrazić, więc tylko oczy wznosiłem ku górze, szukając, gdzieby przez gęstwę liści można spojrzeć na niebo.
Ocknąwszy się z zachwytu, wydostaliśmy się znowu z pod zielonej gęstwiny na step otwarty, na którym ogarnęło nas jasne światło i ciepły powiew, a przed nami roztoczył się zwykły szeroki i wesoły widok. Kurki stepowe smyrgały naokoło w trawie.
Na lekkich wyniosłościach, podziurawionych na kształt sita przez wiewiórki ziemne, stały jakoby wojska tych zwierzątek, znikające za zbliżeniem się naszem pod ziemią; wprost widać było tabór i jeźdźców, uwijających się koło wozów.
Zdawało mi się, żeśmy wyszli z ciemnego pokoju na świat biały, i to samo musiało zdawać się Lilian; tylko, że mnie weseliła jasność dzienna, ją zaś ten nadmiar złotego światła i pamięć uniesień naszych pocałunków, których ślady były jeszcze widne na jej twarzyczce, przejmowały jakby trwogą i smutkiem.
— Ralfie! czy ty mi tego za złe nie bierzesz? — spytała nagle.
— Co tobie do głowy przychodzi, o moja! Niech Bóg o mnie zapomni, jeśli prócz czci i miłości największej jest co innego dla ciebie w mem sercu.
— Bo to było dlatego, że kocham bardzo! — mówiła — i w tem usteczka zaczęły się jej trząść i rozpłakała się cicho, a chociażem duszę z siebie wydobywał, żeby ją uspokoić, smutna została dzień cały.





IV.

Nakoniec przybyliśmy do Missouri. Indyanie wybierali zwykle chwilę przeprawy przez tę rzekę do napadów na karawany, albowiem najtrudniej bronić się wówczas, gdy część wozów na jednym brzegu, część w rzece; gdy zwierzęta pociągowe narowią się i opierają, a w ludziach powstaje zamieszanie. Jakoż widziałem, że, zanim doszliśmy do rzeki, zwiady indyjskie od dwóch dni szły za nami; przedsięwziąłem więc wszelkie środki ostrożności i tabor prowadziłem trybem zupełnie wojennym. Nie dozwalałem wozom rozwłóczyć się tak po stepie, jak na wschodnich okrainach Jowy, ludzie zaś trzymać się musieli w pobliżu i w zupełnej gotowości do boju. Przybywszy nad brzeg, po wynalezieniu brodu, kazałem oddziałom, złożonym każdy z sześćdziesięciu ludzi, okopać się na dwu brzegach, by w ten sposób, pod osłoną jakby małych fortów i luf karabinowych, zabezpieczyć sobie przejście. Pozostałych stu dziesięciu emigrantów miało przeprawiać wozy. Nie puszczałem więcej nad kilka wozów naraz, aby uniknąć zamieszania. Przy takiem urządzeniu wszystko odbywało się w największym porządku, a napad stał się niemożliwym, albowiem napadający musieliby zdobyć pierwej jedno lub drugie okopisko, zanim mogliby się rzucić na przebywających rzekę. Jak dalece ostrożności te nie były zbyteczne, przyszłość nas przekonała, albowiem w dwa lata później czterystu Niemców zostało w pień wyciętymi w chwili przeprawy, przez pokolenie Kiawatha, w miejscu gdzie dziś stoi miasto Omaha. Przytem miałem jeszcze i tę korzyść, że ludzie owi, którzy przedtem słyszeli nieraz opowiadania, zalatujące aż na wschód, o strasznych niebezpieczeństwach przeprawy przez żółte wody Missouri, widząc pewność i łatwość, z jaką wywiązuję się z zadania, nabrali ślepej ufności i poczęli uważać mnie jakby za jakiego panującego ducha tych pustyń.
Pochwały te i uniesienia dochodziły codziennie do Lilian, w której rozkochanych oczach wyrosłem na bohatera z legendy. Ciotka Atkins mówiła jej: Póki your Pole (twój Polak) będzie przy tobie, możesz spać i na deszczu, bo on nie da cię zmoczyć. A dziewczynie mojej serce rosło od tych pochwał. Przez cały czas jednak przeprawy nie mogłem prawie chwili jej poświęcić i tylko przelotnie oczami mówiłem jej wszystko, czego nie mogły wypowiedzieć usta; cały dzień byłem na koniu, to na jednym brzegu, to na drugim, to w wodzie. Pilno mi było ruszyć jak najśpieszniej od tych gęstych, żółtych wód, niosących wieczyście przegniłe pnie, kupy liści, trawy i cuchnący ił z Dakoty, który zaraża febrą.
Obok tego ludzie byli niezmiernie znużeni ciągłem czuwaniem, konie zaś chorowały od niezdrowej wody, której i my nie mogliśmy używać inaczej, jak po przetrzymaniu jej kilka godzin na węglach. Wreszcie po ośmiu dniach czasu, znaleźliśmy się wszyscy na prawym brzegu, nie złamawszy ani jednego wozu, a straciwszy tylko siedem sztuk mułów i koni. Tegoż dnia jednak padły pierwsze strzały, ludzie moi bowiem zabili, a następnie, wedle ohydnego zwyczaju pustyń, oskalpowali trzech Indyan, którzy usiłowali się wsunąć między postój mułów. Wskutek tego wypadku, nazajutrz wieczorem przybyło w poselstwie sześciu starszych wojowników z pokolenia Krwawych-Śladów, należącego do szczepu Pawnee. Zasiadłszy z groźną powagą przy naszych ogniskach, poczęli domagać się w nagrodę mułów i koni, zapowiadając, że w razie odmowy pięciuset wojowników uderzy na nas niezwłocznie. Ale ja z tych pięciuset wojowników niewiele sobie robiłem, mając tabor już przeprawiony i obronny okopami. Wiedziałem dobrze, że to poselstwo tylko dlatego było przysłane, iż dzicy chwycili pierwszy powód, by coś utargować bez napadu, w którego skuteczność stracili wiarę. I byłbym zaraz ich wygnał, gdyby nie to, żem Lilian chciał wyprawić z nich widowisko. Jakoż gdy siedzieli nieruchomie przy ognisku rady z oczyma utkwionemi w płomień, ona spoglądała, ukryta za wóz, z trwogą i ciekawością na ich ubiór ponaszywany w spojeniach włosami ludzkimi, na toporki zdobne piórami przy rękojeściach i na twarze, malowane czarno i czerwono, co oznaczało wojenne przygotowania. Mimo tych przygotowań jednak, odmówiłem stanowczo ich żądaniom, a przechodząc z odpornej w zaczepną niejako rolę, oświadczyłem, że jeśli choć jeden muł zginie z taboru, sam ich poszukam i kości ich pięciuset wojowników porozrzucam po całym stepie. Odeszli, tłumiąc z wysileniem wściekłość, ale odchodząc, przerzucili swoje toporki nad głową na znak wojny. Jednakże słowa, które wyrzekłem, utkwiły w ich pamięci; gdy zaś w chwili ich odejścia dwustu moich ludzi umyślnie przygotowanych podniosło się nagle w groźnej postawie i uczyniwszy chrzęst bronią, wydało okrzyk wojenny, gotowość ta głębokie na umyśle dzikich wojowników uczyniła wrażenie.
W kilka godzin później Henry Simpson, który z własnej ochoty poszedł był na przeszpiegi za poselstwem, wrócił cały zziajany, z wieścią, że znaczny oddział indyjski zbliża się ku nam. W całym taborze ja jeden, znając na wylot obyczaje indyjskie, wiedziałem, że to są puste groźby, bo Indyanie nie są w dość znacznej liczbie, by ze swoimi łukami, wyrobionymi z drzewa hicoro, wystąpić przeciw kentuckim dalekonośnym strzelbom. Powiedziałem to Lilian, chcąc ją uspokoić, bo drżała jak liść o mnie, ale wszyscy inni byli pewni, że walka nastąpi, młodsi zaś, których duch wojowniczy się rozbudził, pragnęli jej gorąco. Jakoż wkrótce usłyszeliśmy wycia czerwonoskórych; jednakże zatrzymali się na odległość kilkunastu strzałów, jakby szukając chwili sposobnej. Całą noc w naszym obozie płonęły ogromne ogniska, sycone drzewem bawełnianem i pękami misurskiej łoziny; mężczyźni trzymali straż koło wozów, kobiety ze strachu śpiewały psalmy; muły, nie wygnane jak zwykle, na nocny postój, ale zamknięte wozami, kwiczały i gryzły się; psy czując blizkość Indyan wyły — słowem gwarno i groźnie było w całym obozie. W krótkich chwilach ciszy słyszeliśmy żałosne złowróżbne skomlenia placówek indyjskich, nawołujących się głosem kujotów. Koło północy, Indyanie usiłowali zapalić step, ale wilgotne wiosenne trawy nie chciały się palić, chociaż od kilku dni nie spadła ani kropla deszczu.
Objeżdżając nad rankiem już placówki znalazłem znowu sposobność zbliżenia się na chwilę do Lilian. Znalazłem ją śpiącą ze znużenia, z główką opartą na kolanach poczciwej ciotki Atkins, która uzbroiwszy się w „bowie,“ poprzysięgła, że pierwej wygubi całe pokolenie Krwawych-Śladów, zanimby jeden z nich śmiał się zbliżyć do jej pieszczoszki. Co do mnie wpatrywałem się w tę śliczną uśpioną twarz z miłością nietylko mężczyzny, ale prawie matki, i czułem na równi z ciotką Atkins, że poszarpałbym na szczątki każdego, ktoby temu mojemu ukochaniu chciał grozić. W niej była moja radość, w niej moje wesele, poza nią tylko włóczęga, tułactwo i przygody bez końca. Przed oczyma miałem najlepszy tego dowód: w dali step, szczęk broni, noc na koniu, walkę i drapieżnych zbójców czerwonoskórych; blizko przy sobie sen cichy tej istoty lubej, a tak ufnej i wierzącej we mnie, że dość było jednego mego słowa, aby uwierzyła, że napadu nie będzie i usnęła tak pewna bezpieczeństwa, jakby pod dachem ojcowskim.
Gdym tedy patrzył na one dwa obrazy, pierwszy raz uczułem, jak mnie zmęczyło to życie awanturnicze, bez jutra, a zarazem poznałem, że uspokojenie wszelkie i cichość tylko przy niej odnajdę. „Byle do Kalifornii! byle do Kalifornii! — myślałem sobie. — Ot! trudy podróży, której połowa, a i to łatwiejsza, dopiero dopełniona, znać już i na tej bladej twarzyczce, a tam nas czeka kraj śliczny, obfity i niebo ciepłe i wieczysta wiosna.“ Tak rozmyślając, przykryłem nogi śpiącej swoim płaszczem, aby jej nie dokuczał chłód nocny, i wróciłem na kraniec majdanu, bo od rzeki poczynała się podnosić mgła tak gęsta, że Indyanie istotnie mogli z niej skorzystać i poprobować szczęścia. Ogniska coraz przesłaniały się i bladły, a w godzinę później, na dziesięć kroków człowiek człowieka nie mógł zobaczyć. Poleciłem teraz co minuta okrzykiwać się placówkom, i wkrótce nic nie było słychać w obozie, tylko przeciągłe: „all’s well!,“ które, jakby słowo litanii, przechodziło z ust do ust. Indyjski obóz zamilkł zato zupełnie, jakby tam ludzie poniemieli, co mnie poczynało niepokoić. Z pierwszym brzaskiem opanowało nas niezmierne znużenie, albowiem Bóg wie, ile już nocy większa część ludzi spędziła bezsennie. Przytem mgła, dziwnie przenikliwa przejmowała chłodem i drżeniem.
Rozmyślałem, czyby nie lepiej było, zamiast stać na miejscu i czekać co się Indyanom podoba zrobić, uderzyć na nich i rozegnać na cztery wiatry. Nie była to ułańska chętka, ale raczej konieczna potrzeba, bo śmiały i fortunny atak mógł nam zjednać głośną sławę, która raz rozszedłszy się między dzikiemi pokoleniami, zabezpieczyłaby nas na długi przeciąg drogi. Zostawiwszy więc stu trzydziestu ludzi pod wodzą doświadczonego wilka stepowego Smitha w okopisku, kazałem stu innym wsiąść na koń i ruszyliśmy naprzód trochę poomacku, ale z ochotą, bo chłód stawał się coraz dokuczliwszy, a tam można się było przynajmniej rozgrzać. Na odległość dwu strzałów rzuciliśmy się z okrzykiem w galop i wśród strzałów karabinowych, wpadliśmy jak burza, na okopisko dzikich. Jakaś kula niezręcznego strzelca, wysłana z naszej strony, świsnęła mi koło samego ucha, ale zdarła mi tylko czapkę; tymczasem byliśmy już na karku Indyan, którzy spodziewali się może wszystkiego, ale nie napadu, albowiem pierwszy to był zapewne wypadek, aby podróżni sami szukali oblegających. Trwoga też oślepiła ich tak wielka, że rozpierzchli się na wszystkie strony, wyjąc z przerażenia jak dzikie zwierzęta i ginąc bez oporu. Jeden dopiero mniejszy oddział, przyparty do rzeki, widząc zagrodzoną ucieczkę, bronił się tak mocno i tak zacięcie, że wojownicy woleli rzucać się w wodę, niż prosić o życie.
Ich oszczepy z zaostrzonych rogów jelenich i tomahawki z twardego krzemienia nie były zbyt groźne, ale posługiwali się nimi z wielką zręcznością. Przełamaliśmy jednak i tych w mgnieniu oka, ja zaś osobiście wziąłem w niewolę jakiegoś rosłego drapichrusta, któremu, wydzierając w chwili walki toporek, złamałem razem z toporkiem i rękę. Zabraliśmy kilkadziesiąt koni, ale tak dzikich i złośliwych, że nie było z nich pożytku. Jeńców, bez wyjątku rannych, znalazło się kilkunastu. Kazałem ich opatrzeć najtroskliwiej, a następnie, na prośbę Lilian obdarowawszy ich derkami, bronią i końmi, potrzebnymi dla ciężej rannych, puściłem na wolność. Biedacy ci, którzy w przekonaniu, że przywiążemy ich do pala mąk, poczęli już mruczeć swoje monotonne pieśni śmierci, byli z początku poprostu przestraszeni tem, co ich spotykało. Sądzili, że puszczamy ich tylko dlatego, aby następnie wyprawić na nich obyczajem indyjskim polowanie; widząc jednak, że naprawdę nic im nie grozi, odeszli, sławiąc męstwo nasze i dobroć Bladego-Kwiatu, którą to nazwą ochrzcili Lilian.
Dzień ten zakończył się jednak smutnym wypadkiem, który rzucił cień na naszą radość z tak znacznego zwycięstwa i jego przewidywanych skutków. Między mymi ludźmi nie było zabitych, kilkunastu jednak odniosło mniej więcej znaczne rany; najciężej zaś zraniony był Henry Simpson, którego zapalczywość nazbyt uniosła w walce. Wieczorem stan jego pogorszył się do tego stopnia, że zaczął konać; pragnął mi uczynić jakieś zwierzenia, ale biedak nie mógł już mówić, albowiem szczękę miał zgruchotaną toporkiem. Wybełkotał tylko: „Pardon, my captain!“ i zaraz porwały go konwulsye. Domyśliłem się, czego chce, przypomniawszy sobie kulę, która rano świsnęła mi koło ucha, i odpuściłem mu, jak na chrześcijanina przystało. Wiedziałem również, że unosił ze sobą do grobu głębokie, choć niewyznane uczucia dla Lilian, i że prawdopodobnie umyślnie poszukał śmierci. Umarł o północy tegoż dnia, pochowalimy go zaś pod olbrzymiem drzewem bawełnianem, na którego korze wyciąłem nożem krzyż.





V.

Na drugi dzień ruszyliśmy dalej, a przed nami był step jeszcze obszerniejszy, równiejszy, dzikszy, krainy stopą białych zaledwie wówczas dotknięte, słowem: byliśmy w Nebrasce. Przez pierwsze dni posuwaliśmy się dość szybko po bezdrzewnych przestrzeniach, ale nie bez trudności, albowiem brakło nam zupełnie drzewa na opał. Brzegi rzeki Platy, przecinającej całą długość tych niezmiernych równin, są wprawdzie pokryte gęstemi zaroślami łozy i wierzby, ale że rzeka ta płynąca płaskiem korytem, naonczas, jak zwykle wiosną wylała, musieliśmy się trzymać zdaleka. Tymczasem noce spędzaliśmy przy mdłych ogniskach z bawolego gnoju, który niewysuszony jeszcze dostatecznie słońcem, tlił się raczej błękitnym płomykiem, niż palił. Zdążaliśmy więc z wielkiem wysileniem ku Big Blue River, gdzie mogliśmy znaleźć obfitość paliwa. Okolica nosiła na sobie wszystkie cechy ziemi zupełnie pierwotnej. Raz wraz przed taborem, ciągnącym teraz w bardziej zwartym łańcuchu, pierzchały stada antylop o sierści rudej i białej pod brzuchem; czasami z fali traw wynurzał się potworny, kudłaty łeb bawołu o krwawych oczach i dymiących chrapach, to znów liczne gromady, niby czarne ruchome punkciki, widać było na dalekości stepowej.
W niektórych miejscach przejeżdżaliśmy koło całych miast, złożonych z kopców, usypanych przez pieski ziemne. Indyanie nie pokazywali się zrazu i dopiero w kilka dni później ujrzeliśmy trzech dzikich jeźdźców strojnych w pióra, którzy jednak natychmiast znikli nam, jakby widziadło, z oczu. Przekonałem się później, że krwawa nauka, jaką dałem im nad brzegiem Missouri, uczyniła szybko imię: „Big-ara“ (tak bowiem przerobili Big Ralf) strasznem między licznemi pokoleniami rabusiów stepowych, łaskawość zaś, okazana jeńcom, ujęła te ludy dzikie i złośliwe, ale nie pozbawione uczuć rycerskich.
Przybywszy do Big Blue River, postanowiłem zatrzymać się przy jej lesistych brzegach przez dni dziesięć. Druga połowa drogi, która leżała przed nami, trudniejsza była od pierwszej, albowiem za stepami leżały góry skaliste, a dalej „złe ziemie“ Utahu i Newady. Tymczasem muły nasze i konie, pomimo obfitości paszy, były zdrożone i wychudłe, koniecznem było zatem wzmocnić dłuższym odpoczynkiem ich siły. Tym celem usadowiliśmy się w trójkącie utworzonym przez rzekę Big Blue i Beaver Creek, czyli Strumień-Bobrowy. Silna pozycya zabezpieczona z dwóch stron korytami rzek, z trzeciej wozami, stała się prawie niezdobytą, tembardziej, że drzewo i woda znajdowały się na miejscu. Czynność więc obozowa była tu prawie żadną, zbytnie czuwanie niepotrzebne, a ludzie z całą swobodą mogli używać wywczasu. Były też to najpiękniejsze dni naszej podróży. Pogoda utrzymywała się cudna, a noce zrobiły się tak ciepłe, że można było spać pod gołem niebem.
Ludzie rankiem wychodzili na polowanie, w południe wracali obarczeni antylopami i stepowem ptactwem, którego miliony znajdowały się w okolicy; resztę dnia spędzali, jedząc, śpiąc i śpiewając lub strzelając dla zabawy do dzikich gęsi, przelatujących całymi kluczami nad obozem. Nad te dziesięć dni nie było też lepszych, ani szczęśliwszych w mojem życiu. Od rana do wieczora nie rozłączaliśmy się z Lilian ani na chwilę, a ten początek już nie przelotnych widzeń, ale jakby pożycia, przekonywał mnie coraz bardziej, jak na zawsze pokochałem tę łagodną i dobrą istotę. Poznałem ją teraz bliżej i głębiej. W nocy często, zamiast spać, zastanawiałem się co w niej jest, że stała mi się taka droga i taka potrzebna w życiu, jak powietrze do oddychania. Bóg widzi, że kochałem bardzo jej śliczną twarz, i jej warkocze długie i oczy takie błękitne, jak to niebo nad Nebraską, i jej postawę wysmukłą a wiotką, co zdawała się mówić: wesprzyj mnie i broń zawsze, bo bez ciebie nie dam sobie rady na świecie! Bóg widzi! kochałem wszystko, co w niej było, każdą jej mizerną sukienkę — i tak mnie do niej ciągnęło, że ot! rady sobie dać nie mogłem; ale był jeszcze inny w niej dla mnie urok, a to jej słodycz i tkliwość. Wiele kobiet spotkałem w życiu, ale takiego anioła nie spotkałem i nie spotkam już nigdy i wieczny smutek czuję, gdy sobie o tem pomyślę. Dusza w niej była taka tkliwa, jak ten kwiatek, co liście tuli, gdy się do niego zbliżyć.
Na każde moje słowo wrażliwa, umiała wszystko odczuć i każdą myśl tak sobie odbić, jako woda głęboka a przejrzysta odbija, co nad jej brzegiem przemknie. Przytem to czyste serce z taką się uczuciu poddawało wstydliwością, żem czuł jak musi kochać, gdy słabnie i na ofiarę się daje. A wtedy, co tylko dusza męska ma w sobie poczciwego, to się zmieniało w jedną wdzięczność dla niej. Ona była poprostu moja jedyna, moja najmilsza w świecie, tak skromna, że ją musiałem przekonywać, że kochać to nie grzech, i ciągle łamałem sobie głowę, jak ją przekonać. Na takich wzruszeniach upływało nam owych dni dziesięć w widłach rzecznych, gdzie wreszcie spełniło się moje szczęście najwyższe. Raz świtaniem poszliśmy na przechadzkę w górę Beaver Creek; chciałem pokazać jej bobry, których całe państwo kwitnęło sobie nie dalej, jak o pół mili od naszego taboru. Idąc ostrożnie brzegiem wśród zarośli wkrótce znaleźliśmy się u celu. Była tam niby zatoka, niby jeziorko, utworzone przez strumień, naokół którego stały wielkie dwa drzewa hicoro; nad samymi zaś brzegami rosły wierzby, połową gałęzi zanurzone w wodzie. Tama bobrowa nieco wyżej na strumieniu, tamując bieg jego, utrzymywała w jednej zawsze wysokości wodę w jeziorku, nad którego jasną powierzchnią wystawały okrągłe, nakształt kopułek, domki tych przemyślnych zwierzątek.
Noga ludzka prawdopodobnie nie postała nigdy w tem ustroniu, zakrytem ze wszystkich stron drzewami. Rozsunąwszy ostrożnie cienkie pręty wierzbowe, patrzyliśmy oboje na wodę gładką jak lustro i błękitną. Bobry jeszcze nie były przy pracy; wodne miasteczko spało widocznie spokojnie i taka cisza panowała na jeziorku, żem słyszał oddech Lilian, której złota główka, wsunięta wraz z moją w otwór między gałęziami, opierała się o skroń. Otoczyłem kibić dziewczynki ręką, aby ją podtrzymywać nad pochyłym brzegiem — i czekaliśmy cierpliwie, napawając się tem, co ogarniały oczy nasze. Przywykły do życia w pustyniach, kochałem przyrodzenie, jakby matkę własną, i choć poprostu, ale czułem, co tam już było jakoby Bożem uradowaniem się ze świata.
Ranek był wczesny, ledwie zorze ranne weszły i czerwieniły się między gałęziami hikorów; rosa spływała po liściach wierzbowych i coraz było świetliściej. Potem na drugi brzeg przyszły kurki stepowe, szare, z czarnem gardłem, zdobne kitkami na głowach, i piły wodę, zadzierając dzióby do góry. „Ach! Ralf! jak tu dobrze!“ szeptała mi Lilian, a mnie już nic innego nie było w głowie, jak tylko chata tam jaka w zapadłym kanionie, ona przy mnie, i taki różaniec spokojnych dni, coby sobie spłynął cicho w wieczystość i w ostatnie uspokojenie. Więc nam się teraz zdawało, żeśmy do tego wesela przyrody przynieśli nasze wesele, do tego spokoju nasz spokój i do tego świtu ten świt szczęśliwości, który był w naszych duszach. Tymczasem gładka toń porysowała się w koła i z wody wynurzyła się zwolna głowa bobra wąsata, mokra i różowa od blasku rannego, potem druga, i dwa zwierzątka popłynęły ku tamie, rozcinając pyszczkami modrą szybę, prychając i mrucząc. Wszedłszy na tamę i siadłszy na tylnych łapkach poczęły skrzeczeć, a na to hasło większe i mniejsze głowy wynurzyły się jakby przez jakie czarodziejstwo: na jeziorku rozległ się plusk. Stadko zdawało się z początku bawić tylko, kąpać i krzyczeć po swojemu z radości, ale ta pierwsza para poglądająca z tamy, wydała nagle nozdrzami świst przeciągły i w mgnieniu oka pół czeredy znalazło się na tamie, drugie pół popłynęło ku brzegom i znikło pod frendzlami wierzb, pod któremi woda zaczęła się burzyć, a odgłos, jakoby piłowanego drzewa, donosił, że zwierzątka pracują tam, tnąc gałęzie i korę.
Długo bardzo patrzyliśmy z Lilian na te obroty i na uciechy zwierzęcego życia, póki go człowiek nie zamąci; nagle ona, chcąc zmienić postawę, poruszyła wypadkiem gałęzie i w mgnieniu oka znikło wszystko; tylko rozhuśtana woda wskazywała, że coś tam jest, ale po chwili woda wygładziła się i znów otoczyła nas cichość, przerywana tylko pukaniem dzięciołów w twardą korę hikorów. Tymczasem słońce podniosło się nad drzewa i poczęło silnie dogrzewać. Ponieważ Lilian nie czuła się jeszcze zmęczoną, postanowiliśmy obejść naokoło zatokę. Po drodze spotkaliśmy inny mały strumień, przecinający las i wpadający właśnie do zatoki ze strony przeciwnej. Lilian nie mogła go przejść, musiałem ją więc przenieść i, mimo oporu, wziąwszy ją jak dziecko na ręce, wszedłem w wodę. Ale strumień ten to był strumień pokus. Bojaźń, abym nie upadł, sprawiła, że Lilian, objąwszy mnie obiema rękoma za szyję, przytuliła się do mnie ze wszystkich sił i tylko twarz zawstydzoną kryła za mojem ramieniem, a ja zaraz zacząłem usta przyciskać do jej skroni, szepcząc: Lilian! moja Lilian! I tak ją niosłem przez strumień. Gdym stanął na drugim brzegu, chciałem ją nieść dłużej, ale wydarła mi się prawie przemocą. Oboje nas ogarnęła jakaś niespokojność, ona zaś zaczęła się oglądać, jakby się bojąc, i to bladość, to różowość biły naprzemian jej twarz. Szliśmy dalej. Wziąłem jej rękę i począłem przyciskać ją do serca. Chwilami brał mię strach przed samym sobą. Dzień stawał się znojny; żar spływał z nieba na ziemię; wiatr nie wiał; liście na hikorach zwisły nieruchomie, dzięcioły tylko biły, jak dawniej, w korę, ale wszystko zdawało się usypiać i od upału słabnąć. Myślałem, że czary jakieś są w powietrzu i w tym lesie, a potem myślałem tylko o tem, że Lilian jest przy mnie i żeśmy sami. Tymczasem poczęło ją ogarniać zmęczenie, bo oddech jej stawał się coraz krótszy i głośniejszy, a na twarz zwykle bladą wybiły ogniste rumieńce. Pytałem jej się, czy nie zmęczona i czy nie zechce odpocząć? „O nie! nie!“ odrzekła szybko, jakby broniąc się od tej myśli nawet, ale po kilkunastu krokach zachwiała się nagle, szepcząc:
— Nie mogę! naprawdę, nie mogę dalej!
Wtedy wziąłem ją znów na ręce i zszedłem z tym drogim ciężarem do samego brzegu, gdzie gałęzie wierzbowe, zwieszone aż do ziemi, tworzyły jak gdyby cieniste korytarze. W takiej alkowie zielonej złożywszy ją na mchach, klęknąłem przy niej, ale gdym na nią spojrzał, serce ścisnęło się we mnie. Twarz jej pobladła, jak płótno, a rozszerzone oczy patrzyły na mnie z przestrachem.
— Lilian! co ci jest, droga? — wołałem. To ja przy tobie.
Tak mówiąc, do nóg się jej pochyliłem i okrywałem je pocałunkami.
— Lilian! mówiłem dalej — moja jedyna, moja wybrana, moja żono!
Gdym mówił to ostatnie słowo, dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy i nagle ręce, jakby w gorączce z jakąś niezwykłą siłą zarzuciła mi na szyję, powtarzając:
My dear! my dear! my husband! — a potem wszystko znikło mi z oczu i zdawało mi się, że cała kula ziemska leci gdzieś z nami...
Dziś już nie wiem, jak to być mogło, że gdym się zbudził z tego upojenia i oprzytomniał, między czarnemi gałęziami hikorów świeciła znowu zorza, ale już wieczorna. Dzięcioły przestały bić w korę; na dnie jeziora druga zorza śmiała się do tej, co na niebie; mieszkańcy jeziorka poszli spać, wieczór był śliczny, cichy, przesycony czerwonem światłem, czas było wracać do taboru. Gdy wyszliśmy z pod wierzb płaczących, spojrzałem na Lilian; nie było na jej twarzy ani smutku, ani niepokoju, w oczach tylko wzniesionych ku niebu paliła się cicha rezygnacya, a jej błogosławioną głowę otaczała jakby jaka gloria świetlista ofiary i powagi. Gdym jej podał rękę, głowę spokojnie schyliła na moje ramię, i nie odwracając oczu od nieba, rzekła do mnie:
— Ralfie, powtórz mi, że jestem żoną twoją, i powtarzaj mi to często.
Więc, że nie było ani w pustyniach, ani tam dokąd dążyliśmy, żadnych innych ślubów, prócz ślubów serc — klęknąłem w tym lesie, a gdy ona uklękła przy mnie, rzekłem.
— Wobec nieba, ziemi i Boga! oświadczam ci, Lilian Moris, że cię biorę, jako małżonkę — amen!
Na to ona rzekła:
— Teraz ja twoja na zawsze i do śmierci, twoja żona, Ralfie!
Od tej chwili byliśmy zaślubieni, odtąd to nie była moja kochanka, ale prawowita żona. I dobrze nam było obojgu z tą myślą — i dobrze mnie, bo w sercu zbudziło mi się nowe uczucie jakiejś czci świętej dla Lilian i dla siebie samego, jakiejś zacności i powagi wielkiej, przez którą miłość wyszlachetniała i stała się błogosławioną. Ręka w rękę, z podniesionemi głowami i śmiałem okiem wróciliśmy do taboru, gdzie ludzie niepokoili się już bardzo o nas. Kilkunastu z nich rozjechało się na wszystkie strony szukać nas i ze zdziwieniem dowiedziałem się później, że kilku przechodziło koło jeziorka, ale nie mogli nas dostrzedz, my zaś nie słyszeliśmy ich nawoływań. By jednak nie sądzono krzywo, wezwałem wszystkich, a gdy stanęli wkoło, wziąwszy Lilian za rękę, wszedłem z powagą w środek i rzekłem:
— Gentlemanowie! bądźcie świadkami, że wobec was nazywam tę kobietę, która przy mnie stoi, żoną moją, i tak też świadczcie przed sądem, przed prawem i przed każdym, ktoby o to, czy na Wschodzie, czy na Zachodzie, was pytał.
All right! and hurra for you both! — odpowiedzieli górnicy; potem stary Smith spytał wedle obyczaju Lilian, czy się zgadza wziąć mnie za męża, a gdy odrzekła: „tak“ byliśmy już i wobec ludzi prawnie poślubieni. Na dalekich stepach Zachodu i na wszystkich okrainach, gdzie niema miast, sędziów i kościołów, nigdy zaślubiny nie odbywają się inaczej, a dotychczas w całych Stanach, kto nazwie kobietę, z którą mieszka pod jednym dachem, żoną, takowe oświadczenie staje się za wszystkie sądowe dokumenty. Nikt więc z moich ludzi nie dziwił się, ani też patrzył na moje zaślubiny inaczej, jak z powagą zwyczajowi odpowiednią, a natomiast uradowali się wszyscy, bo, chociażem ich tam trochę karniej trzymał niż inni przywódcy, przecie wiedzieli, że to czynię szczerze, i z każdym dniem więcej okazywali mi życzliwości, a już to żona moja była zawsze okiem w głowie całej karawany. Wnet też zaczęła się uroczystość i zabawa. Rozniecono ogniska; Szkoci wydobyli z wozów swoje kobzy, których głos lubiliśmy oboje, bo był dla nas miłem wspomnieniem; Amerykanie swoje ulubione klekotki z żeber, i wśród pieśni, okrzyków i strzelaniny upłynął nam wieczór weselny. Ciotka Atkins brała co chwila Lilian w objęcia, to śmiejąc się, to płacząc, to zapalając bez końca fajkę, która jej gasła ustawicznie. Ale najbardziej wzruszył mnie następny obrządek, będący we zwyczaju w tej ruchliwej części ludności Stanów, która większą część życia spędza na wozach: oto, gdy księżyc zeszedł, mężczyźni pozatykali na stemple przy karabinach pęki zapalonej łoziny i cała procesya, pod wodzą starego Smitha, poczęła nas oprowadzać od wozu do wozu, pytając przy każdym Lilian:
Is this your home? — (Czy to twój dom?) Moje śliczne kochanie odpowiadało: „No!“ i szliśmy dalej. Przy wozie ciotki Atkins prawdziwe rozczulenie opanowało wszystkich, bo w nim jechała Lilian dotąd; — gdy więc i tu odrzekła cicho: „No!“ ciotka Atkins ryknęła, jako bawół i, porwawszy Lilian w objęcia, poczęła powtarzać: my little! my sweet! (moje maleństwo! moje słodkie!) łkając przytem i zanosząc się od płaczu. Łkała i Lilian, a wtedy wszystkie te hartowne serca rozhartowały się na chwilę, i nie było oczu, któreby nie nabrzękły łzami. Gdyśmy zbliżyli się do mego wozu, ledwom go poznał, tak był ustrojony zielenią i kwiatami. Tu mężczyźni podnieśli wysoko płonące pęki, a Smith spytał głośniej i poważniej:
Is this your home?
That’s it! That’s it! — odpowiedziała Lilian.
Naówczas wszyscy poodkrywali głowy i cisza zrobiła się taka, że słyszałem huczenie ognia i szelest rozpalonych prętów spadających na ziemię, a stary białowłosy górnik, wyciągnąwszy nad nami swe żylaste ręce, rzekł:
— Niech was Bóg pobłogosławi oboje i wasz dom, amen!
Trzykrotne: hurra! odpowiedziało na to błogosławieństwo, poczem rozeszli się wszyscy, zostawiając mnie z moją ukochaną samnasam.
Gdy ostatni człowiek oddalił się, ona głowę oparła na mojej piersi, szepcząc: „na zawsze! na zawsze“ i w tej chwili w duszach więcej mieliśmy gwiazd, niż ich było na niebie.





VI.

Nazajutrz rano zostawiłem żonę śpiącą jeszcze, a sam poszedłem szukać dla niej kwiatów. Szukając ich, powtarzałem sobie co chwila: jesteś żonaty! i ta myśl taką napełniała mnie radością, żem oczy podnosił do Pana zastępów, dziękując Mu, iż mi dał dożyć tej chwili, w której człowiek prawdziwym człowiekiem się staje i żywot swój dopełnia żywotem drugiej, ukochanej nad wszystko istoty. Miałem też teraz coraz coś swego na świecie, a choć tam jeszcze wóz tylko płócienny był mi domem i ogniskiem, zarazem się czuł bogatszy i na tułaczą dolę moją dawną patrzyłem z litością i zdziwieniem, jak mogłem żyć tak dotąd. Ani mi do głowy nie przychodziło przedtem, ile to jest szczęścia w tem słowie: żona, gdy się na krew swoją serdeczną tem imieniem woła i na najlepszą część własnej duszy. Toż ja oddawna tak ją już kochałem, żem cały świat widział tylko przez Lilian, i wszystkom do niej ściągał, i o tyle, o ile jej tyczyło, rozumiał. A teraz, gdym mówił: żona, to się znaczyło: moja, moja na zawsze — i myślałem, że właśnie zwaryjuję ze szczęścia, bo w głowie mi się nie mieściło, abym ja biedny człowiek mógł taki skarb posiadać. Czegóż mi wtedy brakło? Niczego. Gdyby te stepy były cieplejsze i gdyby bezpieczeństwo w nich było dla niej, gdyby nie obowiązek doprowadzenia ludzi tam, gdziem im obiecał — tobym i do Kalifornii gotów był nie jechać, ale osiadłbym choćby w Nebrasce, byle z Lilian. Jechałem tam, by złoto kopać, a teraz chciało mi się śmiać z tej myśli. Co ja tam mogę za bogactwa jeszcze wykopać, skoro mam ją? — pytałem siebie. Co nam obojgu po złocie? Ot, wybiorę jaki kanion, gdzie wiosna wieczna, nawalę pni na chałupę i będę żył z nią, a przecie pług i strzelba życie nam dadzą i z głodu mrzeć nie będziem. Tak myślałem, szukając kwiatów, a gdym ich nazbierał dosyć, wróciłem do taboru. Po drodze spotkałem ciotkę Atkins.
— Malutka śpi? — spytała, wyjmując na chwilę z ust swoją nieodstępną fajeczkę.
— Śpi — odrzekłem.
Na to ciotka Atkins, przymrużywszy jedno oko, mówiła dalej:
Ah! you rascal! (Ach, rozbójniku!)
Tymczasem „malutka“ nie spała już, bo oboje ujrzeliśmy ją, jak zeszła z wozu i zakrywszy rączką oczy od blasku słonecznego, poczęła rozglądać się na wszystkie strony. Ujrzawszy mnie, przybiegła pędem, cała różowa i świeża, jak ten poranek, a gdym otworzył ramiona, wpadła w nie zadyszana, i podsuwając mi swoje usteczka, poczęła wołać:
— Dzień dobry! dzień dobry! — potem wspięła się na palce i patrząc mi w oczy, pytała z uśmiechem figlarnym: — Am I your wife?
— Czy jestem twoją żoną? — Cóż tu było odpowiedzieć, chyba całować bez końca i pieścić. Tak też spłynął nam cały ten czas w widłach rzecznych, bo wszystkie moje obowiązki aż do chwili wyruszenia w dalszy pochód, wziął na siebie stary Smith. Odwiedziliśmy więc jeszcze raz nasze bobry i strumień, przez który teraz przeniosłem ją bez oporu. Raz puściliśmy się małą łódką z czerwonego drzewa w górę Blue River, gdzie w jednym zakręcie pokazałem jej z bliska bawoły, bijące rogami w gliniasty brzeg, od czego całe czoła ich bywają pokryte jakby pancerzami z wyschłej gliny. Dopiero na dwa dni przed wyruszeniem ustały te wycieczki, bo raz, że Indyanie pokazali się w okolicy, a powtóre, moja droga pani zaczęła mi czegoś słabować. Pobladła i straciła siły, a gdym ją wypytywał, co to jest, odpowiadała mi tylko z uśmiechem i zapewnieniem, że nic. Czuwałem nawet nad jej snem, otulałem, jakem umiał, i prawie żem wiatrowi nie dawał wiać na nią, ażem z troski sam pomizerniał. Ciotka Atkins przymrużała wprawdzie z tajemniczą miną lewe oko, mówiąc o tej chorobie Lilian i puszczała tak gęste kłęby dymu, że aż jej samej nie było z poza nich widać — alem się jednak niepokoił, tembardziej, że chwilami zaczęły przychodzić Lilian smutne myśli. Wbiła sobie w główkę, że może to niewolno tak bardzo się kochać, jak my się kochamy, i raz, położywszy swój cudny paluszek na biblii, którą czytywała codziennie, rzekła smutno:
— Czytaj, Ralf!
Spojrzałem, i mnie również dziwne jakieś uczucie ścisnęło za serce, gdym wyczytał: „Who changed the truth of God into a lie, and worshipped and served the creature more than the Creator, who is blessed for ever? (Kto zmienił prawdę Boga na kłamstwo i uczcił, i służył stworzeniu więcej, niż Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki?) Ona zaś rzekła, gdym skończył:
— Ale jeśli Bóg gniewa się za to, to wiem, że będzie tak dobry i mnie tylko ukarze.
Uspokoiłem ją powiedziawszy, że kochanie, to jest poprostu anioł, który z dwóch dusz ludzkich leci aż do Boga i chwałę Mu z ziemi przynosi. Poczem już nie było między nami mowy o takich rzeczach, bo zaczęły się przygotowywania do pochodu, opatrywanie wozów i zwierząt i tysiące drobnych zajęć, które mi czas mój kradły.
Gdy wreszcie nadeszła chwila odjazdu, z żalem i łzami żegnaliśmy te widły rzeczne, które tyle naszego szczęścia widziały. Ale gdym ujrzał tabor, znowu wyciągnięty na stepie, i te wozy jedne za drugimi i szeregi mułów przed wozami, doznałem ulgi pewnej na myśl, że koniec podróży z każdym dniem będzie bliżej: że kilka miesięcy jeszcze, a ujrzymy tę Kalifornią, do której z takim trudem zdążamy.
Pierwsze dni podróży nie szły jednak zbyt pomyślnie. Za Missouri, aż do podnóża Gór Skalistych, step na ogromnych przestrzeniach wznosi się ciągle w górę, bydło zatem pociągowe męczyło się łatwo i ustawało często. Przytem do wielkiej rzeki Plata nie mogliśmy się zbliżyć, bo choć już i powódź opadła, ale była to pora wielkich łowów wiosennych, mnóstwo więc Indyan krążyło koło rzeki, czyhając na stada bawołów, ciągnące na północ. Służba nocna stała się ciężka i nużąca; żadna noc nie obchodziła się bez alarmów, zaś czwartego dnia po wyruszeniu z wideł rozbiłem znowu znaczny oddział czerwonoskórnych rabusiów, w chwili gdy chcieli uczynić „stampead“, to jest napad na nasze muły. Co jednak było najprzykrzejsze, to noce bez ognisk, bo nie mogąc się zbliżyć do Platy, częstokroć nie mieliśmy czem palić, a właśnie rankami poczęły mżyć drobne deszcze, gnój więc bawoli, który od biedy mógł zastąpić drzewo, rozmiękł i nie chciał płonąć.
Ciągi bawołów napełniały mnie także niepokojem. Czasem widzieliśmy na widnokręgu stada po kilka tysięcy sztuk, idące jak burza, naprzód i druzgocące wszystko przed sobą. Gdyby takie stado wpadło na tabór, zginęliśmy prawie bez ratunku. Na dobitkę złego step zaroił się teraz wszelkim drapieżnym zwierzem, albowiem za bawołami ciągnęły prócz Indyan straszne szare niedźwiedzie, kuguary, wielkie wilki z Kanzas i indyjskiego terytoryum. Nad małymi strumieniami, przy których zatrzymywaliśmy się czasem na noclegi, widywaliśmy o zachodzie słońca całe menażerye, przychodzące pić po dziennym upale. Raz niedźwiedź rzucił się na naszego metysa Wichitę i gdybyśmy mu nie nadbiegli ze starym Smithem i drugim przewodnikiem, Tomem, w pomoc, rozszarpałby go niezawodnie. Rozbiłem potworowi głowę toporem, którym uderzyłem z taką siłą, że trzonek z tęgiego drzewa hikoro pękł na dwoje; jednakże zwierz rzucił się jeszcze na mnie i padł dopiero wtedy, gdy Smith i Tom wystrzeli mu w ucho z karabinów. Srogie te bestye tak były zuchwałe, że nocą podchodziły pod sam tabór i że w ciągu tygodnia zabiliśmy dwóch, niedalej jak o sto kroków od wozów. Psy czyniły wskutek tego od zmroku aż do świtu taki harmider, że oka nie było podobna zmrużyć.
Niegdyś kochałem takie życie i gdy rok temu w Arkanzasie w większych jeszcze bywałem opałach, było mi właśnie jak w raju. Ale teraz, skorom sobie pomyślał, że tam na wozie moja ukochana żona, zamiast spać, drży o mnie i trawi swoje zdrowie niepokojem, odsyłałem do piekła wszystkich Indyan, i niedźwiedzie i kuguary, a natomiast pragnąłem w duszy zapewnić jaknajprędzej spokój tej istocie tak wątłej i delikatnej, a tak uwielbionej, że na ręku chciałbym ją wiecznie nosić. Wielki też ciężar spadł mi z serca, gdym po trzech tygodniach takich przepraw ujrzał nakoniec białawe, jakoby kredą zamulone wody rzeki, którą teraz nazywają Republican-River, a która wtedy nie miała jeszcze angielskiego nazwiska. Szerokie pasy czarnej łoziny, ciągnące się żałobnym szlakiem koło białych wód, mogły dostarczyć nam w obfitości paliwa, a choć ten gatunek łozy strzela w ogniu z wielkim hukiem i pryska iskrami, lepiej się przecie pali, niż mokry gnój bawoli. Naznaczyłem tu znowu dwa dni odpoczynku, ile że już skały, rozproszone tu i owdzie przy brzegach rzeki, zwiastowały blizkość trudnej do przebycia, górzystej krainy, leżącej po obu stronach grzbietu Gór Skalistych. Byliśmy już i tak na znacznej wysokości nad poziomem morza, co można było poznać z chłodów nocnych.
Ta nierówność temperatury dziennej i nocnej dokuczała nam bardzo. Kilku ludzi — a między innymi i stary Smith — zapadło na febry i musiało iść na wozy. Zarody choroby czepiały się ich prawdopodobnie jeszcze na niezdrowych brzegach Missouri, a do wybuchu przyczyniły się niewczasy. Blizkość jednak gór dawała nadzieję prędkiego wyzdrowienia; tymczasem żona moja pielęgnowała ich z poświęceniem, wrodzonem anielskim tylko sercom.
Ale też mizerniała i sama. Nieraz, gdym się rankiem obudził, pierwsze moje spojrzenie padało na tę śliczną twarzyczkę, uśpioną przy mnie, i serce biło niespokojnie na widok bladości, która ją okrywała, i sinych podkówek tworzących się pod oczami. Bywało, że gdym tak na nią patrzył, to się budziła, uśmiechała się do mnie i zasypiała znowu. Wtedy czułem, że oddałbym pół mego dębowego zdrowia, byleśmy już byli w Kalifornii.
Ale to jeszcze było daleko, daleko! Po dwóch dniach ruszyliśmy dalej i wkrótce, zostawiwszy na południe Republican-River, zdążaliśmy wzdłuż wideł Białego Człowieka ku południowym widłom Platy, leżącym w znacznej części już w Kolorado. Kraina stawała się za każdym krokiem górzystszą i naprawdę byliśmy już w „kanionie“, po obu brzegach którego piętrzyły się w dalekości wyżej i coraz wyżej granitowe skały, to stojące samotnie, to wydłużone i równe na kształt murów, to zmykające się ciaśniej, to odskakujące od siebie w obie strony. Drzewa też już nie brakło, bo wszystkie szpary i rozpadliny skał porosłe były karłowatą sosną i również karłowatą dębiną; gdzieniegdzie źródła dzwoniły po kamienistych ścianach; na owych murach skalnych skakały płochliwe wielkożerce. Powietrze było zimne, czyste, zdrowe. Po tygodniu febry ustały. Muły tylko i konie zmuszone, zamiast soczystą trawą Nebraski, karmić się paszą, w której wrzos przemagał, chudły coraz bardziej i stękały coraz głośniej, ciągnąc pod górę ciężkie i ładowne wozy nasze.
Nakoniec pewnego popołudnia ujrzeliśmy przed sobą jakby jakieś majaki, jakby jakieś czubiaste chmury, nawpół roztopione w dalekości, mgliste, sine, błękitne — białe i złote na czubach, a ogromne — od ziemi do nieba.
Na ten widok krzyk powstał w całym taborze; ludzie powdrapywali się na dachy wozów, aby widzieć lepiej, zewsząd zaś brzmiały okrzyki: „Rocky Mountains! Rocky Mountains!“ Kapelusze powiewały w powietrzu, a na twarzach malowało się uniesienie.
Tak Amerykanie witali swoje Góry Skaliste, ja zaś przysunąłem się do mego wozu i przycisnąwszy żonę do piersi, raz jeszcze ślubowałem jej w duchu wiarę wobec tych niebotycznych ołtarzy Bożych, od którego biła jakaś tajemniczość uroczysta, powaga, niedostępność i ogrom. Słońce właśnie zachodziło i wkrótce mrok pokrył całą krainę, tylko te olbrzymy w ostatnich promieniach wydawały się jakby niezmierne jakieś stosy rozpalonego węgla i lawy. Później ta ognista czerwoność poczęła przechodzić w fiolet coraz ciemniejszy, a w końcu wszystko znikło i zlało się w jedną ciemność, przez którą patrzyły na nas z góry migotliwe oczy nocy, gwiazdy.
Byliśmy jednak jeszcze przynajmniej o sto pięćdziesiąt mil angielskich od głównego łańcucha; jakoż drugiego dnia zniknął nam z oczu, zakryty skałami, potem znów ukazywał się i znów niknął, w miarę jak szły skręty naszej drogi. Postępowaliśmy zwolna, bo coraz nowe przeszkody tamowały drogę, a choć trzymaliśmy się, ile można, koryta rzeki, często, gdy brzegi stawały się zbyt strome, musieliśmy je objeżdżać i wyszukiwać przejść sąsiedniemi dolinami. Grunt w nich pokryty był szarym wrzosem i dzikim groszkiem, nieprzydatnym nawet dla mułów, a stanowiącym niemałą zawadę w podróży, albowiem długie a silne jego łodygi, wkręcając się w koła, utrudniały ich obrót.
Czasem trafialiśmy na rozpadliny i pęknięcia ziemi, niepodobne do przebycia, a długie na kilkaset yardów, które również trzeba było omijać. Raz wraz przewodnicy, Wichita i Tom, wracali, donosząc o nowych przeszkodach. Grunt jeżył się niespodzianie skałami, albo urywał nagle. Pewnego dnia zdawało nam się, że jedziemy doliną, gdy nagle dolinie zbrakło zamykającej ją krawędzi, a zamiast niej otworzyła się przepaść tak bezdenna, iż wzrok ze strachem ślizgał się i zlatywał na dół po prostopadłej ścianie, a głowę zawrót brał. Olbrzymie dęby, rosnące na dnie otchłani, wydawały się jakby czarne maleńkie krzaczki, a bawoły pasące się między dębami jak żuki. Pogrążaliśmy się coraz bardziej w kraj kamieni, złomów, rumowisk, urwisk i skał, narzucanych jedne na drugie z dzikim jakimś bezładem. Echa, odbite od granitowych sklepień, powtarzały po dwakroć i po trzykroć przekleństwa woźniców i kwik mułów. Wozy nasze, które na stepie, wystając mocno nad powierzchnię gruntu, wydawały się ogromne i wspaniałe, tu wobec tych kamiennych pionów zmalały nam dziwnie w oczach i tak nikły w gardzielach wąwozów, jakby pożarte przez jaką olbrzymią paszczę. Małe wodospady, czyli tak zwane przez Indyan „śmiejące się wody“, tamowały nam co kilkaset kroków drogę; trud wyczerpywał siły nasze i zwierząt, a tymczasem, gdy chwilami właściwy łańcuch gór ukazywał się na widnokręgu, wydawał się zawsze równie odległy i mglisty. Na szczęście ciekawość przemagała w nas nawet nad zmęczeniem, a ciągła zmiana widoków utrzymywała ją w natężeniu. Żaden z moich ludzi, nie wyłączając tych, którzy byli rodem z Alleghanów, nigdy nie widział podobnie dzikich okolic: ja sam patrzyłem ze zdumieniem na te kaniony, po których brzegach nieokiełznana fantazya przyrody poustawiała jakby zamki, fortece i całe kamienne grody. Od czasu do czasu spotykaliśmy Indyan, ale i ci odmienni byli od stepowych, bardziej rozproszeni i daleko dziksi.
Widok białych ludzi budził w nich płochliwość, pomieszaną z pragnieniem krwi. Zdawali się jeszcze okrutniejsi od swych braci z Nebraski; wzrost ich był wyższy, płeć daleko ciemniejsza, a rozsadzone nozdrza i latający wzrok dawały im wyraz dzikich zwierząt, złowionych w klatkę. Ruchy ich miały również zwierzęcą prawie żywość i nieufność. Mówiąc, dotykali wielkim palcem swoich policzków, malowanych naprzemian w białe i niebieskie paski. Broń ich składały toporki i łuki, wyrobione z pewnego gatunku twardego głogu górskiego, tak potężne, że ludzie moi nie mieli dość sił, by je naciągnąć. Dzicy ci w znacznej liczbie mogli być bardzo niebezpieczni, odznaczali się bowiem niepohamowaną drapieżnością; na szczęście byli bardzo nieliczni i największy oddział, jaki napotkaliśmy, nie przenosił piętnastu wojowników. Nazywali się sami Tabeguacze, Weeminucze i Yampos. Języka ich metys nasz, Wichita, jakkolwiek biegły w narzeczach indyjskich, zupełnie nie mógł zrozumieć, dlatego żadną miarą nie mogliśmy dojść, czemu wszyscy, ukazując na Góry Skaliste, a potem na nas, zamykali i otwierali dłonie, jakby wskazując nam palcami jakąś liczbę.
Jednakże droga stawała się tak trudną, że przy największych wysileniach czyniliśmy ledwie do piętnastu mil dziennie. Przytem zaczęły nam padać konie, jako mniej od mułów wytrzymałe i więcej w paszy wybredne; ludzie także opadali z sił, dniami całymi bowiem musieli ciągnąć wozy na sznurach na współkę z mułami, lub podtrzymywać je w miejscach niebezpiecznych. Powoli zniechęcenie poczęło słabszych ogarniać; kilku rozchorowało się na ból kości, a jeden, któremu z wysilenia krew rzuciła się ustami, umarł w trzy dni, przeklinając chwilę, w której przyszło mu do głowy porzucić port w New-Yorku. Byliśmy wtedy w najgorszej części drogi, około małej rzeki, zwanej przez Indyan Kiowa. Nie było tu skał tak wyniosłych, jak na wschodniej granicy Kolorado, ale cały kraj, jak okiem sięgnąć, jeżył się większymi i mniejszymi odłamami, narzucanymi bezładnie jedne na drugie. Złomy te, to sterczące, to poobalane, przedstawiały widok jakby zrujnowanych cmentarzy z poprzewracanymi nagrobkami. Były to prawdziwe „złe ziemie“ Kolorado, odpowiednie tym, które ciągną się na północ Nebraski. Z największym wysileniem wydobyliśmy się z nich zaledwie w ciągu tygodnia.





VII.

Zatrzymaliśmy się dopiero u podnóża Gór Skalistych.
Strach mnie ogarniał, gdym spoglądał zblizka na ów cały świat granitów, którego boki upowite są mgłami, a szczyty giną gdzieś w wiecznych śniegach i chmurach. Ogrom ich i milczący majestat przygniatał mnie do ziemi, więc korzyłem się przed Panem, prosząc Go, aby mi pozwolił przeprowadzić, przez te niezmierne mury, moje wozy, moich ludzi i moją żonę ukochaną. Po takiej prośbie śmielej zapuściłem się w kamienne gardła i korytarze, które gdy zamknęły się za nami, byliśmy od reszty świata odcięci. Nad nami niebo, na niem kilka orłów kraczących, koło nas wiecznie granit i granit: prawdziwy labirynt przejść, sklepień, jarów, rozpadlin, przepaści, wież, milczących gmachów i jakby olbrzymich uśpionych komnat. Taka tam uroczystość i dusza pod takim kamiennym uciskiem, że człowiek sam nie wie, dlaczego, zamiast mówić głośno, szepce po cichu. Zdaje mu się, że droga ciągle zamyka się przed nim, że jakiś głos mówi mu: nie idź dalej, bo tam już niema przejścia! Zdaje mu się, że gwałci jakąś tajemnicę, na której Bóg sam położył pieczęć. Nocami, gdy te sterczące zastępy stawały się czarne jak kir, a księżyc obrzucał srebrnym żałobnym szlakiem ich szczyty, gdy jakieś dziwne cienie powstawały ze „śmiejących się wód,“ dreszcz przejmował najhartowniejszych awanturników. Godziny całe spędzaliśmy przy ogniskach, spoglądając z jakimś zabobonnym przestrachem w czarne, oświetlone krwawym blaskiem głębie wąwozów, jakby w oczekiwaniu, że coś strasznego ukaże się z nich lada chwila.
Raz znaleźliśmy pod wgłębieniem skały szkielet człowieka, a choć z resztek włosów, przyschniętych na czaszce, i z broni poznaliśmy, że był indyjski, jednak złowróżbne uczucie ścisnęło nasze serca bo ten trup z wyszczerzonymi zębami zdawał się nas ostrzegać, że kto się tu zabłąkał, ten już nie wyjdzie. Tego samego dnia metys Tom zabił się na miejscu, spadłszy wraz z koniem z krawędzi skalnej. Smutek jakiś ponury ogarnął cały tabor; dawniej jechaliśmy gwarno i wesoło, teraz nawet woźnice przestali kląć i karawana posuwała się w milczeniu, przerywanem tylko skrzypieniem kół. Muły też narowiły się coraz częściej, a gdy jedna para stawała, jak wryta, wszystkie wozy idące za nią, musiały się zatrzymywać. Najgorzej gryzło mnie to, że w tych chwilach tak ciężkich i trudnych, w których żona potrzebowała więcej niż kiedykolwiek mojej obecności i poparcia, nie mogłem być przy niej, bo prawie musiałem się dwoić i troić, aby dawać przykład, krzepić odwagę i ufność. Ludzie przenosili wprawdzie trudy z wytrwałością, Amerykanom wrodzoną, ale poprostu gonili resztką sił. Jedno tylko moje zdrowie wytrzymywało wszystkie trudy. Bywały noce, że i dwóch godzin nie miałem odpoczynku; ciągnąłem wozy wraz z innymi, ustawiałem straże, objeżdżałem majdan, słowem pełniłem służbę dwa razy jeszcze cięższą, niż każdy z ludzi; ale widać szczęście dodawało mi sił. Bo też gdym strudzony i zbity przychodził wreszcie do mego wozu, znajdowałem tam wszystko, com miał na świecie najdroższego: serce wierne i ukochaną rękę, która ocierała moje uznojone czoło. Lilian, choć cierpiąca trochę, nie zasypiała umyślnie nigdy przed mojem przybyciem, a gdym jej czynił o to wymówki, usta zamykała mi całowaniem i prośbą, abym się nie gniewał na nią. Gdym ją ułożył już do snu, usypiała, trzymając mnie za rękę. Często w nocy, gdy się zbudziła, otulała mnie skórami bobrowemi, bym się wywczasował lepiej. Zawsze łagodna, słodka, kochająca i dbała o mnie, doprowadziła mnie do tego, żem ją poprostu ubóstwiał i całowałem brzegi jej sukni, jakby rzecz jaką najświętszą, a ten wóz nasz zmienił się dla mnie w kościół prawie. Taka malutka wobec tych niebotycznych ścian kamiennych, po których wodziła wzniesionemi oczyma, zakryła mi je jednak tak, że przy niej niknęły z moich oczu i że wśród tych ogromów ją samą tylko widziałem. Cóż dziwnego, że gdy innym brakło sił, ja miałem je jeszcze i czułem, że póki o nią będzie chodziło, nigdy mi ich nie zbraknie.
Po trzech tygodniach drogi dostaliśmy się wreszcie do obszerniejszego kanionu, który tworzy rzeka Biała. U wejścia do niego Indyanie z pokolenia Uintah przygotowali nam zasadzkę, która zmieszała nas cokolwiek; ale gdy ich czerwonawe strzały poczęty dosięgać aż na dach wozu mojej żony, uderzyłem na nich wraz z ludźmi z taką natarczywością, że natychmiast poszli w rozsypkę. Wybiliśmy ich trzy czwarte. Jedyny jeniec, jakiego wzięliśmy żywcem, młody, szesnastoletni chłopiec, przyszedłszy trochę do siebie ze strachu, począł, ukazując kolejno na nas i na zachód, powtarzać te same gesta, jakie czynili Yampasowie. Zdawało nam się, że chce powiedzieć, iż biali ludzie znajdują się w pobliżu, ale domysłowi temu trudno było dać wiarę. Tymczasem okazał się on prawdziwym, i łatwo sobie wyobrazić zdziwienie i radość moich ludzi, skoro drugiego dnia, zjeżdżając z wyniosłej płaszczyzny, ujrzeliśmy na dnie obszernej doliny, leżącej u stóp naszych, nietylko wozy, ale i domy, pobudowane z okrąglaków, świeżo wyszłych z pod siekiery. Domki te tworzyły koło, w środku którego wznosiła się obszerna szopa bez okien; środkiem doliny płynął strumień, przy nim błąkały się stada mułów, strzeżone przez konnych ludzi. Obecność istot mojej rasy w tem miejscu przejęła mnie zdumieniem, które wkrótce przeszło w trwogę, gdym pomyślał, że to mogą być „Outlawy,“ chroniący się na pustynię po dopełnionych zbrodniach przed karą śmierci. Wiedziałem już z doświadczenia, że podobne wyrzutki ze społeczeństwa posuwają się często w kraje bardzo odległe i zupełnie puste, gdzie tworzą oddziały, mające doskonałą wojenną organizacyę. Częstokroć bywali oni nawet założycielami nowych jakoby społeczeństw, które początkowo żyły z rozbójniczych wypraw w kraje ludniejsze, później zaś, przy coraz większym napływie ludności, zmieniały się stopniowo w rządne Stany. Spotykałem się nieraz z „Outlawami“ na górnym biegu Mississipi, gdy jako skwater, spławiałem drzewo do Nowego-Orleanu, i nieraz krwawe miewałem z nimi zajścia, okrucieństwo więc ich i bitność były mi również znane dobrze.
Nie obawiałbym się ich, gdyby między nami nie było Lilian, ale na myśl o niebezpieczeństwie, w jakieby popadała ona w razie przegranej bitwy i mojej śmierci, włosy powstawały mi na głowie, i pierwszy raz w życiu bałem się, jak ostatni tchórz. A byłem przekonany, że jeśli to są „Outlawy,“ to żadną miarą nie unikniemy bitwy, sprawa zaś będzie trudniejsza, niż z Indyanami.
Natychmiast więc, ostrzegłszy ludzi o prawdopodobnem niebezpieczeństwie, uszykowałem ich do boju. Byłem gotów albo sam zginąć, albo wybić co do nogi to gniazdo szerszeni, i tym celem postanowiłem pierwszy na nich uderzyć. Tymczasem z doliny spostrzeżono nas i dwóch jeźdźców puściło się, co koń wyskoczy, ku nam. Odetchnąłem na ten widok, bo „Outlawy“ nie byliby przecie wysyłali poselstwa. Jakoż okazało się, że to byli strzelcy kompanii amerykańskiej, handlującej futrami, którzy w tem miejscu mieli swój obóz letni, czyli tak zwany „summer-camp.“ Zamiast więc bitwy, czekało nas najgościnniejsze przyjęcie i wszelka pomoc ze strony tych surowych, ale poczciwych strzelców pustyni. Jakoż przyjęli nas z otwartemi rękoma: my zaś dziękowaliśmy Bogu, że wejrzawszy na nędzę naszą, zgotował nam odpoczynek tak słodki. Oto już półtrzecia miesiąca upływało, jak opuściliśmy Big Blue River, siły nasze były wyniszczone, muły nawpół żywe: tu zaś mogliśmy wypocząć znowu z tydzień jaki, we wszelakiem bezpieczeństwie, przy obfitości pokarmu dla nas, a paszy dla naszych zwierząt.
Było to poprostu dla nas zbawienie. Mister Thorston, naczelnik obozu, człowiek z wychowaniem i światły, poznawszy, iż nie jestem zwykłym gburem stepowym, poprzyjaźnił się ze mną odrazu i ofiarował swój domek na mieszkanie dla mnie i Lilian, której zdrowie cierpiało coraz mocniej.
Dwa dni przetrzymałem ją w łóżku. Tak już była utrudzona, że przez pierwszych dwadzieścia cztery godzin nie otworzyła prawie oczu; ja przez ten czas czuwałem, aby nic nie mieszało jej spoczynku, przesiadując przy jej łóżku i wpatrując się w nią całemi godzinami. Po dwóch dniach była już tak wzmocniona, że mogła wychodzić; ale nie pozwoliłem się jej tknąć żadnej roboty. Ludzie też moi przez pierwsze dni kilka spali jak kamienie, gdzie który upadł, poczem dopiero wzięliśmy się do naprawy wozów, odzienia i do prania bielizny. Poczciwi strzelcy pomagali nam we wszystkiem szczerze. Byli to po największej części Kanadyjczycy, najmujący się do kompanii handlowej. Zimę spędzali na łowach, łapiąc we wniki bobry, bijąc skunksy i kuny, latem zaś ściągali się do tak zwanych „summer-camps,“ czyli letnich obozów, w których bywały czasowe składy futer. Przyrządzone tam jako tako skóry szły dopiero pod konwojem na wschód. Służba tych ludzi, najmujących się na kilka lat, była nad wszelki wyraz ciężka; musieli bowiem udawać się w okolice niezmiernie odległe i dziewicze, gdzie wszelki zwierz znajdował się wprawdzie w obfitości, ale gdzie żyli w ciągłych niebezpieczeństwach i ustawicznej wojnie z czerwonoskórymi. Prawda, że otrzymywali za to wysoką zapłatę, większość ich jednak służyła nie dla pieniędzy, ale z miłości do życia w pustyniach i do przygód, których nigdy nie brakło. Był też to wybór ludzi wielkiej siły i zdrowia, zdolnych do znoszenia wszelkich trudów. Widok ich ogromnych postaci, futrzanych czapek i długich karabinów, przypomniał żonie mojej powieści Coopera, które czytywała w Bostonie; dlatego też patrzyła z wielką ciekawością na cały obóz i na wszystkie ich urządzenia. Karność, której sami przestrzegali, panowała między nimi taka, jakby w zakonie rycerskim, i Thorston, główny agent kompanii, a zarazem patron ich, dzierżył władzę zupełnie wojskową. Byli to przytem ludzie niezmiernie poczciwi, dlatego czas upływał nam wśród nich doskonale; nasz tabor podobał im się również bardzo i mówili, że nigdy jeszcze nie spotkali tak karnej i porządnej karawany. Thorston chwalił wobec wszystkich mój plan podróży drogą północną, zamiast na St-Louis i Kanzas. Opowiadał nam, że karawana, złożona ze trzystu głów, która poszła tamtędy pod wodzą niejakiego Marcwooda, po licznych cierpieniach z powodu upału i szarańczy, straciła zwierzęta pociągowe, a w końcu została w pień wyciętą przez Indyan Arapahoc’ów. Strzelcy kanadyjscy wiedzieli to od samychże Arapahoc’ów, których z kolei wybili mocno w wielkiej bitwie i odebrali im przeszło sto skalpów, a między innemi i skalp Marcwooda. Wiadomość ta wpłynęła silnie na moich ludzi, tak, że sam stary Smith, najwytrawniejszy włóczęga, który z początku przeciwny był drodze na Nebraskę, powiedział mi wobec wszystkich, że jestem więcej „smart“ od niego i że uczyć mu się przy mnie. Przez czas pobytu w gościnnym letnim obozie odzyskaliśmy zupełnie siły. Prócz Thorstona, z którym stałą zawarłem przyjaźń, poznałem tam także sławnego na całe stany Micka, który nie należał do obozu, ale samotrzeć, wraz z dwoma głośnymi wnicznikami, Lincolnem i Kidem Carstonem, włóczył się po pustyniach. Dziwni ci ludzie we trzech prowadzili prawdziwe wojny z całemi pokoleniami indyjskiemi a zręczność ich oraz nadludzka odwaga, zawsze zapewniały im zwycięstwo. Imię Micka, o którem napisano dziś niejedną książkę było tak strasznem Indyanom, że słowo jego więcej znaczyło dla nich, niż traktaty z rządem Stanów. Rząd też często używał go do pośrednictwa, a w końcu zamianował gubernatorem Oregonu. Gdym go poznał, miał już lat blizko pięćdziesiąt, ale włosy jego czarne były, jak pióro kruka, a w spojrzeniu mieszała się dobroć serca z siłą i niepohamowaną śmiałością. Uchodził przytem za najsilniejszego mężczyznę w całych Stanach, i gdym się z nim próbował, pierwszym byłem, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, którego nie mógł powalić o ziemię. Człowiek ten z wielkiem sercem polubił niezmiernie Lilian i błogosławił ją, ilekroć nas odwiedzał, na odjezdnem zaś podarował jej parę ślicznych maleńkich mokasinów, wyrobionych przez niego samego ze skóry daniela. Podarunek ten przydał się bardzo, bo biedactwo moje nie miało już żadnej pary całych trzewików.
Wyruszyliśmy wreszcie w dalszą drogę, pod dobrą wróżbą, opatrzeni w dokładne wskazówki, jakich kanionów trzymać się w pochodzie, i w zapasy solonej zwierzyny. Niedosyć na tem. Zacny Thorston pozabierał co gorsze nasze muły, a dał nam natomiast swoje silne i oddawna wypoczęte. Przytem Mick, który był już w Kalifornii, opowiadał nam cuda prawdziwe nietylko o jej bogactwie, ale o słodkiem powietrzu, o ślicznych lasach dębowych i kanionach górskich, jakim równych niema w całych Stanach. Zaraz więc wielka otucha wstąpiła nam w serca, bo nie wiedzieliśmy o krzyżach, które czekały nas przed dojściem do tej ziemi obiecanej. Odjeżdżając, długo powiewaliśmy kapeluszami na „remember“ poczciwym Kanadyjczykom. Co do mnie, dzień ten odjazdu na wieki został wyryty w mem sercu, tego bowiem jeszcze południa, ukochana gwiazdka mojego życia, objąwszy mnie obu rękami za szyję, poczęła, cała czerwona ze wstydu i wzruszenia, szeptać mi do ucha coś takiego, co gdym usłyszał, schyliłem się do jej nóg i płacząc z wielkiego wzruszenia, całowałem kolana tej już nietylko żony mojej, ale i przyszłej matki mego dziecięcia.





VIII.

We dwa tygodnie po opuszczeniu letniego obozu, wjechaliśmy w granice Utahu, a podróż, lubo po staremu nie bez trudów, jednakże z początku szła raźniej. Mieliśmy jeszcze do przebycia zachodnią część Gór Skalistych, tworzących cały splot rozgałęzień pod nazwą Wasath Mountains. Ale dwie znaczne rzeki: Green i Grand River, których zlew tworzy ogromne Kolorado i liczne przytoki tychże rzek, przecinające góry we wszystkich kierunkach, otwierają w nich dość łatwe przejścia. Przejściami temi dotarliśmy po niejakim czasie aż do jeziora Utah, od którego zaczynają się słone ziemie. Otoczył nas kraj dziwny, jednostajny, posępny; wielkie doliny stepowe, okolone amfiteatrami tępo uciętych skał, następują tu jedne po drugich, wiecznie takież same i nużąco jednostajne. Jest w tych pustyniach i skałach jakaś surowość, nagość i martwota, tak że na widok ich przychodzą na myśl pustynie biblijne. Jeziora tu słone o brzegach jałowych i bezpłodnych.
Drzew niema; łysa na ogromnych przestrzeniach ziemia poci się solą i potażem, lub pokrywa się szarem zielem o grubych wałkowatych listkach, które, rozłamane, sączą sok lepki i słony. Podróż to nudna i gnębiąca, bo upływają całe tygodnie, a pustynia ciągnie się bez końca i w wiecznie jednakie, jednako skaliste otwiera się płaszczyzny. Siły nasze poczęły się znów wyczerpywać. Na stepach otaczała nas jednostajność życia, tu jednostajność śmierci.
Jakieś pognębienie i obojętność na wszystko opanowała zwolna ludzi. Minęliśmy Utah: ciągle te umarłe ziemie! Wjechaliśmy do Newady: to samo! Słońce piekło tak, że głowa pękała z bólu; promienie odbite od pokrytej solą powierzchni raziły oczy; w powietrzu unosił się pył jakiś, niewiadomo skąd się biorący, który rozpalał powieki. Bydło pociągowe raz wraz chwytało zębami ziemię, a często padało, rażone słońcem, jakby piorunem. Większość ludzi trzymała się tylko myślą, że jeszcze tydzień lub dwa, i Sierra-Nevada ukażą się na widnokręgu, a za niemi upragniona Kalifornia. Tymczasem upływały dnie i tygodnie w trudach coraz większych. W ciągu tygodnia trzy wozy musieliśmy zostawić, bo nie było już dosyć zaprzęgów. O! ziemia to była nędzy i niedoli. W Newadzie pustynia stała się jeszcze głuchszą, a stan nasz gorszy, bo rzuciły się na nas choroby.
Pewnego ranka ludzie przyszli mi powiedzieć, że Smith chory. Poszedłem zobaczyć, co mu jest, i z przerażeniem przekonałem się, że to tyfus powalił starego górnika. Tylu klimatów nie zmienia się bezkarnie; zmęczenie mimo krótkich odpoczynków odzywa się ustawicznie, a zarody chorób rozwijają się z utrudzenia i niewygód. Lilian, którą Smith kochał jak dziecko własne i w dzień ślubu błogosławił, uparła się go pilnować. Ja, słaby człowiek, drżałem o nią duszą całą, alem jej przecie nie mógł zabronić być chrześcijanką. Przesiadywała też nad chorym całe dnie i noce wraz z ciotką Atkins i ciotką Grossvenore, które poszły za jej przykładem. Drugiego dnia jednak stary stracił przytomność, a ósmego od dnia choroby umarł na rękach Lilian. Pochowałem go, wylewając rzewne łzy nad zwłokami tego, który nietylko był moim pomocnikiem i prawą we wszystkiem ręką, ale prawdziwym ojcem dla nas obojga. Myśleliśmy, że po tak bolesnej ofierze, Bóg zmiłuje się nad nami, ale to był dopiero początek krzyżów, albowiem tego samego dnia zapadł inny górnik, a potem co dnia prawie kładł się ktoś na wozie i opuszczał go dopiero, znoszony na naszych rękach do grobu. I tak wlekliśmy się po pustyni, a za nami wlokła się zaraza, rzucając się na coraz nowe ofiary. Z kolei zachorowała i ciotka Atkins, ale dzięki staraniom Lilian, choroba jej przesiliła się szczęśliwie. Dusza zamierała wówczas we mnie każdej chwili i nieraz, gdy Lilian była przy chorych, a ja gdzieś tam na straży na przedzie taboru, sam wśród ciemności, to rękoma ściskałem skronie i w modlitwie do Boga kładłem się, jak pies pokorny, skowycząc o miłosierdzie dla niej i nie śmiejąc wymówić: „bądź Twoja, a nie moja wola.“ Czasem w nocy, gdyśmy nawet byli przy sobie, budziłem się nagle, bo mi się zdawało, że zaraza uchyla płótno mego wozu i zagląda, szukając Lilian. Wszystkie te chwile, w których nie byłem przy niej, a takich było najwięcej, zmieniły w jedną męczarnię dla mnie, pod którą giąłem się, jako drzewo pod wichrem. Dotąd jednak Lilian wytrzymywała wszystkie trudy i wysilenia. Najsilniejsi ludzie padali, a ją widziałem zawsze wychudłą wprawdzie, bladą i z coraz wyraźniejszymi znakami macierzyństwa na czole, ale zdrową, przechodzącą od wozu do wozu. Nie śmiałem nawet pytać jej czy zdrowa, tylkom ją brał w ramiona i przyciskał do piersi długo i długo, a gdym i chciał co rzec, to mnie tak coś ściskało, żem słowa nie mógł przemówić.
Zwolna jednak nadzieja zaczęła we mnie wstępować, a w głowie przestawały mi huczeć straszne słowa biblii: „Who worshipped and served the creature more than the Creator?!
Zbliżaliśmy się już do zachodniej części Newady, gdzie za pasmem martwych jezior, słone ziemie i pustynia skalista kończą się, a zaczyna się znowu pas stepowy równiejszy, zieleńszy i bardziej żyzny. Gdy po dwóch dniach drogi nie zachorował nikt, myślałem, że już się skończyła nędza nasza. A czas był wielki potemu!
Dziewięciu ludzi zmarło, sześciu było jeszcze chorych; pod wpływem strachu zarazy karność zaczęła się była rozprzęgać; konie nam były powyzdychały prawie wszystkie, a muły były podobniejsze do szkieletów zwierzęcych, niż do zwierząt. Z pięćdziesięciu wozów, z którymi wyruszyliśmy z letniego obozu, już tylko trzydzieści dwa wlokło się po pustyni. Przytem, ponieważ nikt nie chciał iść na polowanie, z obawy, aby nie upaść gdzie zdala od obozu i nie pozostać bez pomocy, zapasy więc nie przymnażane kończyły się. Od tygodnia już, pragnąc je zaoszczędzić, żywiliśmy się czarnemi wiewiórkami ziemnemi, ale cuchnące mięso ich uprzykrzyło nam się tak, iż z najwyższem obrzydzeniem braliśmy je do ust. Zresztą i tej nikczemnej strawy nie było poddostatkiem. Za jeziorami jednak zaraz zwierzyna stała się częstszą, a pasza obfitszą.
Spotkaliśmy znowu Indyan, którzy napadli nas wbrew swoim zwyczajom w biały dzień i na równym stepie, że zaś mieli kilkanaście sztuk broni palnej, zabili nam czterech ludzi. Ja w zamieszaniu zostałem ranny w głowę toporkiem tak silnie, iż wieczorem tegoż dnia straciłem od upływu krwi przytomność. Ale byłem prawie szczęśliwy, że się tak stało, teraz bowiem Lilian pilnowała mnie, nie chorych, od których mogła dostać tyfusu. Trzy dni przeleżałem na wozie, i to były dobre trzy dni, bo byłem ciągle przy niej, mogłem całować jej ręce, gdy mi zmieniała bandaże, i patrzeć na nią. Trzeciego dnia byłem już w stanie siąść na koń, ale dusza zesłabła we mnie i udawałem jeszcze chorego przed samym sobą, byle tylko być z nią dłużej.
Jednakże teraz dopiero poznałem, jak byłem strudzony i jakie zmęczenie wychodziło z kości moich, gdym leżał. Bom przecież i nacierpiał się także poprzednio niemało, ze strachu o żonę. Wychudłem też jak kościotrup jaki, a jak dawniej ja na moją ukochaną, tak teraz ona na mnie spoglądała z trwogą i niepokojem. Ale, gdy głowa przestała już chwiać mi się z ramienia na ramię — nie było rady! Trzeba było siadać na ostatnią żywą jeszcze szkapę i prowadzić dalej tabor, tembardziej, że jakieś niepokojące oznaki otoczyły nas prawie ze wszystkich stron. Upał stał się prawie nadnaturalny, a w powietrzu unosiła się jakby jakaś mgła brudna, jakby dym odległej srzeżogi. Widnokrąg zamącił się i zaciemnił; nieba nie było można dojrzeć, a promienie słońca przychodziły na ziemię rude i chorobliwe. Zwierzęta okazywały dziwny niepokój i oddychały chrapliwie wyszczerzając zęby; my także piersiami wciągaliśmy ogień. Myślałem, że to jest skutek jednego z tych wiatrów duszących z pustyni Gila, o których opowiadano mi na wschodzie, ale naokół panowała cisza i żadne źdźbło trawy nie poruszało się na stepie. Wieczorami słońce zachodziło takie czerwone jak krew, a noc nastawała duszna. Chorzy jęczeli o wodę, psy wyły, ja zaś nocami całemi krążyłem o kilka mil od obozu, aby się przekonać, czy się czasem stepy nie palą. Ale nigdzie nie było widać łuny.
Uspokoiłem się wreszcie myślą, że to istotnie musi być srzeżoga, ale z pożaru, który już wygasł. W dzień zauważyłem, że zające, antylopy, bawoły, wiewiórki nawet ciągną pośpiesznie na wschód, jakby uciekając od tej Kalifornii, do której dążyliśmy z takiem wysileniem. Że jednak powietrze stało się trochę czystsze a upał mniejszy, ugruntowałem się ostatecznie w myśli, że pożar miał miejsce, ale już przeszedł, zwierz zaś szuka tylko paszy gdzieindziej. Trzeba nam było tylko dotrzeć jak najprędzej na miejsce, by się przekonać, czy szlak pożarny można przebyć, czy też należy go objechać. Wedle mego wyrachowania, do gór Sierra-Nevada nie mogło być już więcej jak trzysta mil angielskich, czyli koło dwudziestu dni drogi, postanowiłem więc dążyć do nich, choćby ostatnim wysiłkiem.
Jechaliśmy teraz nocami, bo w południowych godzinach upał osłabiał niezmiernie zwierzęta, a między wozami zawsze było trochę cienia, w którym mogły w dzień odpocząć. Jednej takiej nocy, którą — nie mogąc się już utrzymać ze zmęczenia i rany na koniu — spędzałem na wozie przy Lilian, usłyszałem nagle dziwne świstanie i zgrzyt kół trących o jakiś szczególniejszy grunt, a jednocześnie okrzyki: „stop! stop!“ rozległy się na całej długości taboru. Zeskoczyłem natychmiast z wozu i przy blasku księżyca ujrzałem woźniców schylonych ku ziemi i wpatrujących się w nią pilnie, a jednocześnie doszedł mnie głos: „Ho! kapitanie jedziemy po węglu!“ Schyliwszy się, pomacałem grunt — istotnie byliśmy na spalonym stepie.
Zatrzymałem tabor natychmiast i staliśmy resztę nocy na miejscu. Nazajutrz, skoro słońce weszło, dziwny widok uderzył nasze oczy. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się płaszczyzna czarna, jak węgiel; nietylko wszystkie krzewy i trawy były na niej spalone, ale ziemia zeszklona tak, że nogi naszych mułów i koła wozu odbijały się w niej jak w przeźroczu. Nie mogliśmy dobrze dostrzedz, jak szeroko przeszedł pożar, bo widnokrąg zamglony był jeszcze srzeżogą; kazałem jednak bez wahania nawracać ku południowi, by dotrzeć do krańca szlaku zamiast hazardować się na zgliszcza. Wiedziałem z doświadczenia, co to jest podróż spalonym stepem, gdzie niema jednego źdźbła trawy dla zwierząt; ponieważ zaś ogień szedł widocznie z wiatrem w kierunku północnym, spodziewałem się, idąc ku południowi, dosięgnąć początku pożogi. Ludzie wypełnili wprawdzie mój rozkaz, ale dość niechętnie, bo pociągał on za sobą Bóg wie jak długą zwłokę w podróży. W czasie południowego odpoczynku srzeżoga rzedniała coraz bardziej, a upał zato stawał się tak straszny, że aż powietrze drżało z gorąca, i nagle stało się coś takiego, co za cud można było uważać.
Oto niespodzianie owe mgły i dymy rozsunęły się, jakby na skinienie, i przed oczyma naszemi ukazały się Sierra-Nevada zielone i uśmiechnięte, cudne, pokryte błyszczącymi śniegami na szczytach i tak blizkie, że gołem okiem mogliśmy odróżnić szczerby w górach, zielone stoki i lasy. Zdawało nam się, że ich powiew świeży, pełen żywicznego zapachu jodeł, dolatuje nas przez zgliszcza, i że za kilka godzin dosięgniemy ich stóp kwiecistych. Na ten widok ludzie wyniszczeni tą straszną pustynią i trudami, poczęli prawie od zmysłów odchodzić z radości: jedni padali na ziemię ze szlochaniem, drudzy wyciągali ręce ku niebu lub wybuchali śmiechem, inni pobledli, nie mogąc ani słowa przemówić. Oboje z Lilian płakaliśmy także z radości, która mieszała się we mnie ze zdumieniem, bom sądził, że najmniej sto pięćdziesiąt mil dzieli nas jeszcze od Kalifornii. A tymczasem góry śmiały się do nas przez zgliszcza i zdawały się, jakby przez czarodziejstwo jakie, przybliżać i pochylać ku nam, i zapraszać i nęcić. Choć godziny wyznaczone na spoczynek nie minęły, ludzie, ani chcieli słyszeć o dłuższem pozostawaniu na miejscu; chorzy nawet, wytykając swe wyżółkłe ręce z pod dachów płóciennych, prosili, by zaprzęgać natychmiast i jechać. Raźno i ochotnie ruszyliśmy naprzód, a do zgrzytu kół po zwęglonej ziemi łączyły się klaskania z biczów, śpiewy i okrzyki. O objeżdżaniu spalonego szlaku nie było już mowy.
Pocóż-to i objeżdżać, skoro o kilkanaście mil dalej była już Kalifornia i jej cudne góry Śnieżyste! Szliśmy więc na przełaj. Tymczasem srzeżoga znowu z dziwną nagłością przesłoniła nam nasz widok promienny. Upływały godziny, widnokrąg stawał się coraz krótszy: wreszcie słońce zaszło, zrobiła się noc, gwiazdy zamigotały niewyraźnie na niebie, a my ciągle jechaliśmy naprzód. Góry były jednak widocznie dalej, niż się zdawały.
O północy muły poczęły kwiczeć i opierać się, w godzinę zaś później tabor stanął, bo większa część zwierząt pokładła się na ziemię. Ludzie próbowali je podnosić, ale nie było sposobu. Całą noc nikt oka nie zmrużył. Przy pierwszych promieniach świtu wzrok nasz poleciał chciwie w dal i... nie znalazł nic. Czarna żałobna pustosz ciągnęła się jak okiem sięgnąć, jednostajna, głucha i odrzynająca się surową linią od widnokręgu: gór wczorajszych nie było śladu.
Ludzie osłupieli, mnie zaś złowróżbny wyraz; „fata morgana“ objaśnił wszystko, ale zarazem przejął dreszczem do szpiku kości. Co było robić? iść dalej? A jeśli ta spalona płaszczyzna ciągnie się jeszcze przez setki mil? Wracać? a nuż tam za kilka mil koniec pożarnego szlaku? zresztą czy muły zdołają jeszcze zrobić tęż samą drogę napowrót? Nie śmiałem prawie sięgnąć okiem do dna tej przepaści, nad której brzegiem staliśmy wszyscy. Chciałem jednak wiedzieć czego się trzymać. Siadłszy więc na koń ruszyłem naprzód i z poblizkiego wzgórza objąłem wzrokiem szerszy widnokrąg. Z pomocą lunety dojrzałem w dalekości jakieś pasma zielone, gdy jednak po godzinie drogi dotarłem na miejsce, okazało się, że była to tylko kałuża, przy której brzegach ogień nie zdołał strawić zupełnie zielska, — spalona płaszczyzna szła dalej, niż wzrok i szkła. Nie było rady! Należało cofnąć tabor i objechać pożogę. Tym celem zwróciłem konia. Spodziewałem się zastać wozy na tem samem miejscu, gdziem je zostawił, albowiem dałem rozkaz, by na mnie czekano.
Tymczasem nie usłuchano już rozkazu. Ludzie podnosili muły i tabor szedł dalej. Na pytanie moje odpowiedziano mi ponuro:
Tam są góry i tam pójdziemy!
Nie probowałem się nawet szamotnąć, bom widział, że niema siły ludzkiej, któraby powstrzymała tych ludzi. Byłbym może sam wrócił z Lilian, ale nie było już mego wozu, a Lilian jechała z ciotką Atkins.
Szliśmy więc naprzód. Nadeszła znowu noc, a z nią przymusowy odpoczynek. Nad zwęglonym stepem zeszedł wielki czerwony księżyc i rozświecił dal, zawsze równie czarną. Nazajutrz rano połowa tylko wozów mogła wyruszyć, bo od reszty pozdychały muły. Upał był w dzień straszny. Promienie, wchłaniane przez węgiel, przesycały ogniem powietrze. W drodze jeden z naszych chorych umarł w strasznych konwulsyach — i nikt nie zajął się jego pogrzebem. Położyliśmy go na stepie i pojechali dalej. Woda w wielkiej kałuży, przy której byłem wczoraj, orzeźwiła na chwilę ludzi i zwierzęta, ale nie mogła im wrócić sił. Muły od trzydziestu sześciu godzin nie uszczknęły już ani źdźbła trawy i żyły tylko słomą, wyciąganą z wozów, ale i tej już brakło. Jakoż dalszą drogę znaczyliśmy ich trupami, a trzeciego dnia pozostał tylko jeden, którego wydarłem przemocą dla Lilian. Wozy, a w nich narzędzia, które miały nam dać chleb w Kalifornii, zostały na tej potępionej po wszystkie wieki pustoszy. Wszyscy z wyjątkiem Lilian szli już piechotą. Wkrótce nowy wróg zajrzał nam w oczy: głód. Część żywności pozostała w wozach, to zaś co każdy mógł udźwignąć, zostało zjedzone. Tymczasem koło nas nie było żadnej żywej istoty. Ja sam tylko w całym taborze miałem jeszcze suchary i szmat solonego mięsa, ale chowałem je dla Lilian i gotów byłem rozerwać w szczątki każdego, ktoby się o tę strawę był u mnie upomniał. Sam także nie jadłem. A ta straszna płaszczyzna ciągnęła się bez końca!
Jakby dla powiększenia naszych mąk, w południowe godziny fata morgana grała znów na stepach, ukazując nam góry, lasy, jeziora. Ale noce jeszcze były straszniejsze. Wszystkie promienie, jakie w dzień ukradły słońcu węgle, wychodziły z nich w nocy, paląc nasze nogi i napełniając spiekotą gardła. Takiejto nocy jeden z naszych ludzi dostał pomieszania zmysłów i, siadłszy na ziemi, począł się śmiać spazmatycznie, a straszny śmiech ten gonił nas długo w ciemnościach. Muł, na którym jechała Lillian, padł. Zgłodniali rozdarli go na kawałki w mgnieniu oka, ale dla dwustu ludzi cóż to był za posiłek. Upłynął dzień czwarty i piąty. Ludziom z głodu porobiły się twarze jakieś ptasie i poczęli spoglądać nienawistnie na siebie. Wiedzieli, że ja mam jeszcze żywność, ale wiedzieli także, że zażądać ode mnie jednej kruszyny, to śmierć, więc jeszcze instynkt życia przemagał nad głodem. Karmiłem Lilian tylko nocami, by ich nie wściekać tym widokiem. Ona na wszystkie świętości zaklinała mnie, bym się z nią dzielił, ale zagroziłem jej, że w łeb sobie strzelę, jeśli choć wspomni o tem; więc jadła, płacząc. Jednakże umiała jeszcze ukraść w mej baczności okruszyny, które oddawała ciotce Atkins i ciotce Grossvenore. A tymczasem głód żelazną ręką targał i moje wnętrzności. W głowie paliło mnie od rany. Od pięciu dni nie miałem w ustach nic, prócz wody z owej kałuży. Myśl, że niosę chleb i mięso, że mam je przy sobie, że mogę jeść, zmieniała się w męczarnię. Bałem się przytem, że jako ranny, mogę dostać obłędu i rzucić się na to jadło.
— Panie! — wołałem w duszy — już przecie nie opuścisz mnie do tego stopnia i nie zezwierzęcisz, abym się miał dotknąć tego, co ją może utrzymać przy życiu!
Ale nie było nade mną wtedy miłosierdzia. Szóstego dnia rano ujrzałem na twarzy Lilian ogniste plamki; ręce miała rozpalone idąc, oddychała głośno. Nagle, spojrzawszy na mnie błędnie rzekła szybko, jakby się śpiesząc w obawie, że utraci przytomność:
— Ralfie! zostaw mnie tu; ratuj się sam: dla mnie już niema ratunku!
Ścisnąłem zęby, bo mi się chciało wyć i bluźnić, i, nie rzekłszy nic, wziąłem ją na ręce. Ogniste zygzaki zaczęły mi skakać przed oczyma w powietrzu i składać się w słowa: Who worshipped and served the creature more than the Creator?! Ale jużem się odprężał, jak łuk, za mocno nagięty, i spoglądając w niemiłosierne niebo, odpowiadałem całą duszą zbuntowaną:
— Ja!
Tymczasem niosłem na moję Golgotę ten mój ciężar najdroższy, tę jedyną, świętą, ukochaną moją męczennicę. Nie wiem skąd mi się brały siły. Stałem się nieczuły na głód, na upał, na zmęczenie; nie widziałem nic przed sobą: ani ludzi, ani spalonego stepu, tylko ją. W nocy stało się jeszcze gorzej. Traciła przytomność. Chwilami jęczała cicho:
— Ralfie, wody!
A
ja, o boleści! miałem tylko solone mięso i suchary! W najwyższej rozpaczy rozprółem sobie nożem rękę, aby krwią własną zwilżyć jej usta, ale ona oprzytomniała nagle i krzyknąwszy, wpadła w długie omdlenie, z którego myślałem że już się nie ocuci. Przyszedłszy do siebie, chciała coś mówić, ale gorączka mąciła jej myśli, więc mruczała tylko po cichu:
— Nie gniewaj się, Ralf! ja jestem twoją żoną.
Niosłem ją dalej, milcząc, bom już i zgłupiał z boleści. Nadszedł dzień siódmy. Sierra-Nevada ukazały się wreszcie na widnokręgu, a tymczasem o zachodzie słońca światło mojego życia poczęło gasnąć także. Gdy zaczęła konać, położyłem ją na spalonej ziemi i sam klęknąłem przy niej. Oczy jej były szeroko otwarte, błyszczące i utkwione we mnie. Na chwilę zajaśniała w nich myśl przytomna. Wyszeptała jeszcze:
My dear! my husband! — potem przebiegł ją dreszcz, strach wymalował się na twarzy i umarła.
Zerwałem sobie bandaże z głowy, straciłem przytomność i już nie pamiętam, co dalej było. Jak przez sen jakiś przypominam sobie ludzi, którzy otoczyli mnie i odebrali broń, później jakby kopali grób, a jeszcze później pochwycił mnie obłęd i ciemność, a w niej słowa ogniste: Who worshipped and served the creature more than the Creator?!



Obudziłem się w miesiąc potem już w Kalifornii, u osadnika Moszyńskiego. Przyszedłszy trochę do zdrowia, ruszyłem do Nevady; step tam porósł nanowo wysoką trawą i zazielenił się bujnie, tak, że grobu jej nie mogłem nawet odszukać, i do tej pory nie wiem, gdzie leży jej zewłok święty. Com uczynił takiego Panu, że odwrócił ode mnie oblicze swoje i zapomniał mnie na tej pustyni — nie wiem także. Gdyby mi choć na grobie jej wolno było czasem popłakać, ot, lżejsze byłoby życie. Co rok jeżdżę do Newady i co rok szukam napróżno. Dziś upłynęły już od tych chwil strasznych lata całe. Nędzne wargi moje wymówiły już nieraz: Bądź wola Twoja! Ale źle mi bez niej na świecie. Człowiek żyje i chodzi między ludźmi i śmieje się czasem, a stare samotne serce płacze tam, i kocha, i tęskni i pamięta...
Stary jestem i niedługo w inną, wieczystą podróż mi się wybierać, o to więc tylko Boga jeszcze proszę, abym na onych stepach niebieskich odnalazł moją niebieską — i nie rozłączał się z nią już nigdy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.