Przeszkoda/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przeszkoda
Podtytuł Nowela sportowa
Wydawca Redakcja „Cyklisty“
Data wyd. 1897
Druk Leppert i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator M. Roszkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział trzeci, z którego widać, że przewidywania doświadczonych ludzi nie zawsze sprawdzają się.

Pan Stanisław zaopatrzył dobrze swoją piwnicę i odjechał z miasta z lekkim bólem głowy, a zarazem i z przeświadczeniem, że co się stało dobrze się stało i, że wieśniak, gospodarz, powinien co pewien czas odświeżyć się w mieście tak samo, jak mieszkaniec miasta w lato wpaść chociaż na parę tygodni na wieś, aby się upoić świeżem powietrzem, zapachem kwiatów i oddechem balsamicznego lasu.
Dla zdrowia, dla rozmaitości, dla zmiany monotonnego trybu życia, jest to konieczne, nieuniknione, niezbędne.
Chrzciny jedynaczki odbyły się z wielką uroczystością i przepychem; sam akt odbył się w kościele parafjalnym, o dwie wiorsty odległym. Pani życzyła sobie, aby obyczajem arystokratycznym ochrzczono dziecię w mieszkaniu, lecz małżonek stanowczo się temu sprzeciwił.
— Przepraszam cię, duszko, rzekł, ale jeszcze w moim rodzie takiego zdarzenia nie było. Nie kościół do nas, ale my do kościoła powinniśmy przychodzić.. Taka jest moja zasada!
Nie dodał jednak, że oprócz zasady, grała w tem postanowieniu pewną rolę i próżność i chęć zaprezentowania licznemu towarzystwu koni, z których słusznie mógł być dumnym. Jakoż zaprezentował czwórkę i trzy pary takie, że wszyscy goście, a zwłaszcza sąsiedzi z zazdrością na nie patrzyli.
Duma zamiłowanego hodowcy była zadowolona zupełnie, bo nikt z gości tak dzielnemi końmi popisać się nie mógł.
Po powrocie z kościoła zabawa zaczęła się na dobre, a że przyjęcie było świetne, wino doskonałe, uprzejmość gospodarza i gospodyni posunięta do ostatnich granic, więc bawiono się wybornie i szczerze. Opieczętowanie dwóch beczek, przeznaczonych na wesele jedynaczki dokonane zostało według wszelkich form, ze spisaniem odpowiedniego aktu. Goście herbowi zdejmowali z palców wielkie sygnety z krwawnikami i odciskali na laku wyobrażenia różnych Prawdziców, Toporów, Półkoziców i t. p. przy tem szedł toast za toastem, mówka za mówką. Gdy nad ranem rozjeżdżać się chciano, pan Stanisław, śmiechem głośnym wybuchnął. Pokazało się że koła z powozów i bryczek zdjęte są i zamknięte w spichrzu, stangreci spojeni jak Bele, a konie gościnne odprowadzone na drugi folwark.
— Trzy dni, trzy dni, wołał pan Stanisław — nie ustąpię, choć byście mię w kawałki mieli posiekać.
I rzeczywiście przez trzy dni trwała ta zabawa, której wspomnienie na długie lata pozostało w okolicy.
Ktoś rzucił myśl, że byłoby do życzenia, aby człowiek tak poważny, solidny i zamożny, jak szanowny gospodarz, nie krył zalet swoich pod korcem i nie marnował ich na czysto prywatny użytek, lecz pozwolił się wybrać na jaki urząd honorowy. Pan Stanisław gorąco się od tego zaszczytu wymawiał, ale jego małżonce myśl zostania sędziną lub radczynią uśmiechała się niewymownie... Z myśli tej, powtarzanej często, niby z drobnych obłoczków pary powstała chmura — i przez pewien czas zasłaniała horyzont małżeński państwa Stanisławowstwa. Na szczęście, trafił się jakiś spór sąsiedzki, pana Stanisława na rozjemcę wybrano i ztąd tytuł sędziego już mu na zawsze pozostał.
Czas ubiegał, pan Stanisław zaczął siwieć, dzieci rosły szczęśliwie. Jedna tylko okoliczność przejmowała niepokojem i obawą serce ojca.
Użalał się z tego powodu przed żoną...
— Co za świat! co za dzieci, mówił z westchnieniem.
— Nie grzesz, mężu, dzieci masz dobre, kochają nas.
— Poczciwi są chłopcy, pracowici.
— No nie przeczę.
— Uczą się wybornie.
— Otóż w tem sęk, rzekł i w zamyśleniu zaczął się przechadzać po pokoju... W tem właśnie sęk.. a może i nieszczęście.
— Człowieku, co ty mówisz, tóż to największa dla rodziców pociecha, widzieć, że synowie tak się garną do książki, że sami torują sobie drogę do przyszłości, stanowisk, znaczenia.
— A duszko kochana, wszystko to być może, wszystko być może. Kto inny cieszyłby się z tego powodu, ja się smucę, mnie to przykro. Widzisz ja także byłem w szkołach, bo to ostatecznie każdemu potrzebne, ale nie rwałem się dalej, skorom patent dostał, podziękowałem ojcu za pomoc i wziąłem się do pracy uczciwej, do gospodarstwa. Czy który z naszych chłopców to zrobił? Rozsmakowali się gałgany w tych szkołach, jakby w czem najlepszem i co który jedną skończy, zaraz chce drugą zaczynać.. Licho nadało.
— Mężu, co też ty mówisz?!!
— A ma się rozumieć? Cóż masz z najstarszego.?
— Pociechę.
— Ładna pociecha, na doktora się kieruje, będzie żydom języki oglądał i brał po dwa złote za receptę.. Śliczna pociecha — masz rację. A drugiemu jakaś tam chemja strzeliła do głowy.. perkaliki ma podobno farbować. Jak żyję na świecie nie słyszałem o równie głupiem zatrudnieniu.. Trzeci, no ten jeszcze najmądrzejszy.. prawnik.. może w przyszłości adwokat, czy rejent. Wsi się wyrzeka, ale przynajmniej koło hypoteki chodzić będzie, może kupić jaką sumę niedrogo, może nawet i folwark przy okazji nabyć. Wreszcie, czy to w sprawie czy w interesie może i ojcu poradzić... W każdym razie co ja zrobię na starość, komu oddam ziemię.. Zięciowi chyba.. aleć zawsze, co zięć, to nie syn.. I tak naprawdę, to tylko z dziewczyny mam pociechę, przynajmniej w domu siedzi..
— Właśnie chciałabym wysłać ją na pensję.
Pan Stanisław za głowę się schwytał.
— Co duszko mówisz? — zawołał — bo zdaje mi się, żem cię nie zrozumiał. Przesłyszałem się?!
— Ani trochę. Mówiłam, że pragnę wysłać córkę naszą na pensję.
— Może jeszcze do miasta?!
— Nie moja wina, że po wsiach niema zakładów naukowych dla panienek..
— Ja na to nigdy nie pozwolę. Uprę się jak kozieł i choćby nawet nie wiem co...
— Pozwolisz.. odrzekła żona spokojnie, i nietylko pozwolisz ale i koni dasz do stacji i swoją jedynaczkę do Warszawy odwieziesz, naturalnie wraz ze mną, gdyż sam może miałbyś trudność w wyborze pensji, nie wiedziałbyś jak się umówić, czego żądać..
— A to, droga duszko, jest koniec świata. Edukacja pozbawiła mnie synów; edukacja zabrać mi ma jedyną córkę.. I po co? — pytam. Bo jeszcze chłopcy — no, to chłopcy. Taka fanaberja, czy ambicja, czy jak to nazwać! Chce im się patentów, tytułów, karjery — ale dziewczynie? Na co jej to.? Przecież, żeby sto pensyj skończyła i sto patentów miała, to nie będzie ani inżynierem, ani adwokatem, ani mechanikiem..
— Może zostać lekarzem, aptekarzem, wtrąciła pani.
— Co?
— Dostałbym apopleksji z wściekłości..
— Uspokój się i nie mów takich wyrazów, bo mi to sprawia przykrość.. Bardzo cię proszę mój kochany..
— Tak, tak.. kochany, ale jak ty kochanemu sprawiasz przykrość to nic. On nie ma nerwów i może wszystko znosić, wszystko wytrzymać.. Taki spokojny, zabiedzony konisko, na którym cały świat jeździ, a ten go tylko nie smaga biczem, kto nie chce..
Ten wybuch wezbranego żalu pani Stanisławowa przyjęła spokojnie; z uśmiechem, pełnym pobłażliwości, pozwoliła mu mówić tak długo, jak chciał, narzekać, skarżyć się na losy, a kiedy już wykrzyczał wszystko, co miał na sercu, kiedy się zmęczył i zasapał, zaproponowała mu, czyby nie zechciał sprobować przepysznej wiśniówki, która się jej w tym roku wyjątkowo znakomicie udała...
Pomimo, że pan Stanisław nic na to zaproszenie nie odrzekł, pomimo, że nie przestał chodzić wielkiemi krokami po pokoju, co oznaczało wielki stan wzburzenia, wyszła na chwilę i niebawem powróciła z flaszką i ogromnym kryształowym kielichem..
Trudno było odpowiedzieć na to impertynencją, więc pan Stanisław kielich do dna wychylił, wąsy otarł i rzekł:
— Taką edukację kobiecą to rozumiem. Z pewnością ani jedna z tych panien, które ukończyły pensje w Londynie, podobnej nalewki nie zrobi — ani takich śliwek na rożenkach, ani takich konfitur, ani nic w tym rodzaju!
— Bezwątpienia, ale trzeba rozważyć wszelkie okoliczności..
Usiadła blizko niego i zaczęła mu tłómaczyć, że panna z takim majątkiem, jak ich córka, za byle kogo nie wyjdzie, ale zrobi partję, że, zrobiwszy partję, wejdzie w wyższe towarzystwo, że wszedłszy w wyższe towarzystwo, będzie musiała stosować się do zwyczajów w niem przyjętych, mówić swobodnie kilkoma językami, popisywać się doskonałą grą na fortepianie, może malować, może rzeźbić. Talent zawsze bywa mile widziany.
Pan Stanisław bronił się ale słabo..
— Partja, mówił, o! zaraz partja! Pójdzie za zamożnego gospodarza, hreczkosieja.
— Nie zapominaj mężu, że wśród hreczkosiejów są także i hrabiowie.
— Ho! ho, zkądże hrabia!
— A dla czegóżby nie? Czy nasza córka tego nie warta?..
— Oni bo widzisz, głównie dla pieniędzy, a przeważnie ze starego zakonu żony biorą..
— Nie wszyscy... Zresztą przypuść na chwilę, że wydałeś córkę za potomka starożytnego rodu, że ta córka weszła w sferę wyższą i że wydaje się w niej jak gąska. Na nią nic nie powiedzą, bo kobiecie ładnej, młodej, świat takie drobne usterki wybacza, ale nas, ale ciebie, Stasiu, wezmą na języki i mówić będą: szlachciura, dorobkiewicz, sknera, liczykrupa, grosze zbierał, a jedynej córce na edukację żałował..
— Ja bym im dał!!.. zawołał pan Stanisław, zaciskając pięści..
— Więc widzisz, ja to wszystko przeczułam i zrobiłam obliczenie.. Życzeniem mojem było nie rozstawać się z ukochanem dzieckiem i sprowadzić do domu zdolnych nauczycieli i metrów. Kosztowałoby to ogromnie drogo. Kilka tysięcy rocznie.
— Aż tyle!
— Biednie licząc; pensja zaś nie pociągnie za sobą większych wydatków nad pięćset, sześćset rubli najwyżej. Z bólem serca tedy zdecydowałam się na pensję i nie wątpię, że i ty zdanie moje podzielisz.
— Ależ naturalnie, ależ naturalnie! Ty, duszko, jesteś święta kobieta i jedyna do rachunków. Poznałem to od pierwszego wejrzenia, kiedy złożyłem wizytę twoim rodzicom.
O opozycji nie było już mowy. Panienka wyjechała do Warszawy w towarzystwie obojga rodziców i umieszczoną została na pierwszorzędnej pensji, gdzie miano ją przysposobić do życia w wyższym świecie. Mama zastrzegła sobie, że do programu nauk wejdzie i muzyka i umiejętność tańca i jeżeliby się objawił jaki talent, to również kształcenie tego talentu.
Poczem państwo Stanisławowstwo, ucałowawszy czule jedynaczkę, powrócili na wieś do zajęć codziennych, do pracy, do robienia grosza.
Jednostajność samotnego życia przerywały im listy od dzieci.
Ojciec czasem odpisywał na listy synów, ale zazwyczaj bardzo lakonicznie i według pewnego starego szablonu: „Kochany synu, posyłam ci rs. X, tusząc, że ich nie zmarnujesz i że dla takiego starego chłopa jak ty, pisanie szczegółowego traktatu o wartości pieniędzy byłoby próżną stratą czasu. Po za tem nie mając na razie nic szczególniejszego do doniesienia, całuję cię serdecznie. Twój ojciec, Stanisław.“
Właściwą „literaturę familijną“ uprawiała matka, dla której te listy były najmilszą rozrywką; mogła ona pisywać do synów po trzy arkusze drobnych literek — do córki co najmniej po pięć. I donosiła w nich o wszystkiem: o nowinkach okolicznych, o służbie, kłopotach, lub też powodzeniach gospodarskich, o przybytku lub ubytku inwentarza, urodzaju lub nieurodzaju, o wzroście drzew w ogrodzie, o kwiatach, o kurach, gęsiach, kaczkach, indykach, o ilości zamarynowanych szynek i o skazanych na śmierć wieprzach, a wszystko drobiazgowo z wszelkiemi szczegółami.
Ponieważ mąż rzadko przesiadywał w domu, gdyż przepędzał dnie bądź to przy gospodarstwie, bądź w podróżach za różnorodnemi interesami, więc owo pisanie listów było dla pani Stanisławowej jedyną w samotności rozrywką. Oddawała jej się też z zapałem; nieraz do godziny dwunastej w nocy lampa jaśniała w jej pokoju a zdawało się czasem, zwłaszcza, gdy pisała do córki, że świt zastawał ją z piórem w ręku, pochyloną nad stolikiem. Nigdy jeszcze w tym domu, czysto gospodarskim, w tem małżeństwie, oddanem robieniu rubli z groszaków, a tysięcy z rubli, nie wychodziło tyle atramentu, co wówczas, gdy dzieci poszły w świat, a stęskniona za niemi matka pozostała sama.
— Co ty duszko, u licha możesz do nich pisać? — zapytywał niekiedy pan Stanisław, widząc żonę jak zamazywała arkusz po arkuszu.
— Mój drogi, odpowiadała, dzieci powinny wiedzieć wszystko; przecież ich to interesuje.
— Romanse! Ja to krótko i węzłowato: „Posyłam ci pieniądze, donoszę, że jesteśmy zdrowi, czego i tobie życzymy“ — i już. Roboty chyba nie masz, że ci się chce nad papierem ślęczyć i kulfony stawiać.
— Nauczono mnie pisać, odrzekła pani z wymówką, a chociaż do wysokich polotów pretensji nie mam, jednak rodzice nie żałowali na moją edukację.
— Ależ, duszko, nie przeczę, wiem że jesteś wykształcona jak Kopernik, tylko zaciekawia mnie zkąd taka inwencja?!
— Z serca, kochanie. Ja dzieci kocham, więc mam im co donosić.
— A ja także kocham — i urżnij mi głowę, jeżeli potrafię co wykoncypować na piśmie..
— Bo nie chcesz.
— Ależ bardzo..
— Oto naprzykład w zeszłym tygodniu mieliśmy nieszczęście, taka śliczna krowa, bo jużci przyznasz, że śliczna, zdechła.
— To i cóż?
— Dzieci powinny o tem wiedzieć i zaraz też napisałam trzy listy.
— Jabym napisał dwadzieścia trzy, żebym wiedział że krowa ożyje!
— Nie ożyje ona i od czterdziestu sześciu, to prawda, ale zawszeć to lżej na sercu, gdy się człowiek użali. Czyż nie prawda?
— Wcale nie.. Mnieby co innego przyniosło ulgę.
— Naprzykład?
— Żebym mógł wybić wszystkie zęby pastuchowi, który tę krowę na świeżą koniczynę puścił... Ale próżna rzecz; teraz się to nie praktykuje — bo sądy.. Wypędziłem go tylko i kto wie, czy nie będę miał sprawy o pensję i ordynarję do kwartału. Czy mam to wszystko opisywać dzieciom?
— A naturalnie.
— Co ich to obchodzi? Co ich może interesować nasza krowa, nasz pastuch, nasza strata, kiedy oni mają co innego na myśli. To nie gospodarze, nie nasi dziedzice, ale... djabli wiedzą jak nazwać, jacyś.. albo ja wiem.. przemysłowcy, fabrykanci, spekulanci..
— A córka?
— Ach córka. Tobie się zdaje, że jej nie przewrócą w głowie na pensji?
— Co znowuż!.
— Złudzenie! duszko droga, złudzenie! W głowie przewrócą, po swojemu przerobią, nie poznasz, że to twoje dziecko..
— Jestem pewna, że mylisz się, mężu.
— Rzadko mi się to zdarza. Edukacji wysokiej nie posiadam, po parnasie nie biegam, siedmiołokciowych listów nie pisuję, ale widzę dobrze i mam takie psie oko, że dostrzegę to, czego niejeden uczony człowiek nie zobaczy — i powiadam ci, moja duszko, że nasze dziateczki urządzą nam kiedyś taką niespodziankę..
— Mężu!.
— Zobaczysz..
— Nie krzywdźże ich posądzeniami, w których nie ma nawet cienia prawdopodobieństwa..
— Przekonasz się..
— Przestań, proszę cię, bo słuchać tego nie mogę.
Pan Stanisław zawsze woli swej małżonki posłuszny, nie wszczynał już więcej rozmowy w tym draźliwym przedmiocie, przekonany był jednak, że prędzej czy później stanie się coś takiego, co będzie przekonywającym dowodem, że miał słuszność. Jakoż niedługo na to czekał. Przed wakacjami przyszedł list od syna.
„Kochani rodzice, — pisał młody człowiek — skończyłem nauki i przyjeżdżam na jakiś czas do domu. Spodziewam się, że za tydzień będę mógł was uściskać. Proszę nie przysyłać koni na stację, albowiem całą podróż — z miejsca aż do progu naszego dworku zamierzam odbyć na rowerze...“
— Na czem!. zawołał pan Stanisław, przerywając czytanie.
— Na rowerze, odrzekła pani spokojnie..
— Słyszę, duszko, słyszę, ale niech mnie licho porwie, jeżeli co rozumiem..
— Wstydź się, Stasiu, rzekła pani Barbara z wymówką.. Przecież jesteś obywatel, sędzia, człowiek wykształcony, czytujesz gazety a dotychczas nie wiesz, co to jest rower..
— Basiu, duszko! Człowiek nie na to prenumeruje pisma, żeby miał się uczyć na starość znaczenia jakichś nowomodnych, a niezawsze mądrych wyrazów. Żebym ja nie rozumiał, co znaczy, dajmy na to: seradella, albo rajgras, albo lucerna — mogłabyś mnie z czystem sumieniem nazwać obskurantem i nieukiem.. lecz z jakiej racji mam znać jakiś tam rower?
— W gazetach bardzo często piszą o tym wynalazku, który podobno ma być świetny i niezmiernie praktyczny, a w pismach ilustrowanych zamieszczają rysunki do opisów. Dziwię się bardzo, żeś tego nie zauważył.
— Kochana Basiu, jestem gospodarz i człowiek solidny.. w gazecie szukam tego, co mnie najbardziej interesuje.. Telegramy, panie dobrodzieju, są na to, żeby wiedzieć, kto z kim się bije, co jest zawsze rzecz ciekawa; ceny zboża.. żeby się nie dać oszukać — no i więcej nic. Nie mam czasu na odczytywanie pisma od deski do deski, a i oczy już mi nie dopisują i gdy patrzę na drobny druk, to mi się zaraz chce spać.
— O fe, mężu, nie przyznawaj się do tego!.
— Dla czego nie? Jestem człowiek szczery, żebym żyda zabił, tobym się z tem nie taił.. Druk mnie usypia, cóż ja temu winien że mam takie nerwy.. Więc Florek przyjeżdża na rowerze?
— Tak pisze..
— Zawsze mówiłem, duszko, że nie będę ja miał z tych dzieci pociechy.. Wyrodzili się..
— Stasiu, nie krzywdź chłopaków — przekonasz się, że ci w przyszłości zaszczyt przyniosą..
— Co mi tam po honorach!. Wolałbym mieć dzieci podług mego przekonania i upodobania. Taki, naprzykład Florek, ma oto przyjechać na jakimś djable, czy cudaku, a ręczę ci, że jak będzie w domu, to do stajni nie zajrzy, na pastwisko nie pójdzie, nie zapyta, jak powinien zapytać uczciwy syn: — a masz — że ty, kochany ojcze, jakie porządne bydlę w stadninie? Będęż ja miał na co wsiąść, po polach harcować, przez rowy i płoty przesadzać. Jestem pewny, że nie zapyta, ani on, ani jego młodsi bracia Wicek i Julek..
— To lepiej, przynajmniej żaden karku nie skręci..
— Ja, kochaneczko, tyle lat już jeżdżę i Bogu dzięki, mam kark zdrowy, nie skręcony, cały.. Ah, o czem tu mówić.. Mam trzech synów, a tak jakbym nie miał żadnego — bo fantazji w nich nie masz, polotu, tego, jakże go nazwać, zacięcia.. O, uważasz, zacięcia. Żaden z nich nie koniarz, żaden nie gospodarz, jedyna nadzieja w zięciu.. A jeżeli, panie dobrodzieju, i zięć będzie w takim rodzaju jak synowie, to wiesz co zrobię.
— Ciekawam..
— Majątek sprzedam, konie sprzedam i wstąpię do bernardynów. Niech się co chce robi!.
— A ja? zapytała z uśmiechem pani Barbara.. cóż ja będę w takim razie robiła?
— Przepraszam cię, duszko, zapomniałem..
— O żonie zapomniałeś.. Proszę! Jak to ładnie z twojej strony..
— To jest.. jakże się nazywa?.. Wyraziłem się niewłaściwie, głupio, ale w takiem rozżaleniu niema się co dziwić..
— Bo zanadto bierzesz do serca, mój Stasiu, a to nie warto, doprawdy nie warto. Właściwie nie masz powodu do smutku, żadnego, najmniejszego. Nie masz ani cienia przyczyny.
— Tak ci się zdaje, moje dziecko.. Gospodarował człowiek porządnie, uczciwie — i komu to zostawi? Konie chował, do stada pięknego przyszedł — kto to weźmie? Po naszej śmierci zlicytują to, sprzedadzą, dziateczki podzielą się pieniędzmi, a w naszym domu, kochanie, obcy ludzie rozsiadać się będą, może niemcy — albo ja wiem... Psu na budę się to nie zdało.
Machnął ręką, wziął czapkę ze stołu i poszedł w pole pilnować robotników. Po chwili donośny głos jego rozlegał się na łąkach, wśród kopic świeżego siana..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.