Przemiany (Owidiusz)/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Owidiusz
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Przemiany
Życie i poezja Owidjusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bruno Kiciński
Tytuł orygin. Metamorphoseon, Libri Quindecim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII. Zaraza na Eginie.
(Opowiadanie Eaka[1]).

Powiem, jaki cios dotknął Nieszczęsną Eginę,
W mowie będę rzetelnym i, co czcze, pominę.
Ci, o których się pytasz, dawno leżą w ziemi,
A jak małą są cząstką między straconemi!
Zgubne zesłał powietrze gniew srogiej Junony
Na kraj, od nienawistnej rywalki rzeczony[2].
Gdy miano tę zarazę za klęskę zwyczajną,
A istotna przyczyna nieszczęść była tajną,
Walczyła z nią lekarska sztuka i odwaga,
Lecz okropna choroba i pomoc przemaga.
Naprzód ziemia w najgęstszych utonęła mrokach,
A leniwe zapary ugrzęzły w obłokach.
Choć czterykroć swe koło księżyc uzupełnia,
Choć tyleż razy światu wdzięczna znika pełnia,
Zawsze parne zaduchy zsyłało południe,
Trując zdrowe krynice, jeziora i studnie.
Snuły się po odłogach liczne żmij gromady,
Czyste rzeki zgubnemi napawając jady.

Naprzód psy, owce, ptastwo i woły dosięga
I dzikie zwierze nagłej choroby potęga;
Padające przed pługiem wśród zoranej niwy
Widząc cielce, osłupiał rolnik nieszczęśliwy.
Z beczącej owiec trzody wełna sama spada,
Schną marnie i pokotem leżą całe stada.
Koń rączy, do wojennej zrodzony kurzawy,
Gardzi wieńcem, a dawnej zapomniawszy sławy,
Smutnie stęka przy żłobie i bez chwały ginie.
Już dzik z wściekłości, jeleń z szybkich nóg nie słynie,
Niedźwiedź stadom nie grozi. Natura omdlała:
W lasach, polach, po drogach szeptne leżąc ciała,
Pomnażają pomorek. Większe wspomnę dziwy;
Ani ptastwo żarłoczne, ni wilk, łupu chciwy,
Nie rzuca się na zwłoki; zostawione, gniją
I jad zarazy szczepią tym, co jeszcze żyją.
Na domiar klęsk zaraza i na wioski padła
I nakoniec za miejskie mury się zakradła.
Płyną naprzód wnętrzności; oznaką trawiącej
Choroby jest czerwoność i oddech gorący;
Nabrzmiał język i spiekłe usta się rozwarły,
Ledwie wciąga powietrze chory obumarły;
Okrycia znieść nie może, posłanie mu szkodzi,
Kładzie się na grunt zimny: i ten go nie chłodzi,
Owszem, ziemia gorąco przejmuje od ciała.
Nawet się na lekarzy zaraza porwała,
Zgubna im własna sztuka, bo czem są chorego
Bliżsi, czem go troskliwiej i staranniej strzegą,
Tem prędszą giną śmiercią. Zwątpiwszy o sobie,
Każdy końca swych cierpień upatruje w grobie.
Każdy żądzom dogadza, pomocy nie szuka,

Bo już pomocy żadnej nie daje nauka.
Nago idą do studni, nad zdrój, do strumienia,
Tam każdy ledwie z życiem pozbywa pragnienia.
Ci już syci, wstać nie chcą, w wodzie mrą i gniją,
Lecz są tacy, co jeszcze i te wody piją.
Część chorych tak już sobie swe łoże zbrzydziła,
Że zrywają się z niego; gdy wstać słaba siła,
Staczają się na ziemię; tak każdy wychodzi,
Myśląc, iż pomór tylko na jego dom godzi.
Gdy powód skryty, miejsce w podejrzeniu mają.
Póki mogą, po znanych drogach się tułają:
Ten ledwie żywy jęczy, ten już ziemię tłoczy,
Ostatni raz znużone przewracając oczy;
Ci zimne ręce w niebios podnoszą sklepienie
I gdzie ich śmierć zaskoczy, tam oddają tchnienie,
Czegom wówczas mógł żądać, sam prawie na ziemi,
Jeśli nie przez zgon rychły złączyć się ze swemi?
Gdziem spojrzał, tłumy ludu tak leżały wszędzie,
Jak strząśnięte z gałęzi jabłka lub żołędzie.
Widzisz pyszną świątynię? Król bogów w niej włada.
Któż z nas na jego ołtarz czczych ofiar nie składa?
Gdy je ojciec za synem, mąż za żoną czyni,
W tem śmierć nieubłaganą znajdują w świątyni,
W ręku niedopalone trzymając kadzidło.
Jak często, gdy ofiarne kapłan święcił bydło,
Gdy czyste między rogi wino już nalano,
Nagle padały cielce śmiercią niespodzianą.
Ja sam, pragnąc za dziećmi i własnym narodem
Jowisza uroczystym ubłagać obchodem,
Ujrzałem, iż ofiara, smutnie rycząc, legła,
A krew z niej z pod żelaza nikłą strugą biegła.

Nie można było wróżby wyczytać z wątroby,
Bo do wnętrzności przeszła potęga choroby.
W świątynie, na ołtarze natłoczywszy trupy,
Chciano bogom obrzydzić srogiej śmierci łupy.
Ten się mieczem przebija, ów na pasku wiesza,
I lękając się śmierci, śmierć sobie przyśpiesza.
Już nie dają umarłym pogrzebowej części,
I już liczba pogrzebów w bramach się nie mieści;
Jedni się bez pogrzebu walają ohydnie,
Ci na stosach bez darów[3], a inni bezwstydnie
O stos walczą, ów wreszcie cudzym ogniem płonie.
Matek, starców i dzieci po okropnym zgonie
Dotąd nieopłakane błąkają się cienie;
Nie staje miejsc na groby i drew na płomienie.





  1. Król ateński Tezeusz, zagrożony najazdem Minosa, wyprawia na Eginę do Eaka posłem Cefala z prośbą o posiłki. Przy tej sposobności opowiada Eak Cefalowi o morowem powietrzu, które wyludniło Eginę, i o cudownem jej zaludnieniu (XXVII—XXVIII). Cefal nawzajem opowiada swoje porwanie przez Jutrzenkę, zazdrość żony i jej zgon nieszczęśliwy. (XXIX).
  2. »Rywalką« Junony była córka bożka rzecznego Asopa, Egina, która Jowiszowi powiła Eaka na wyspie Enopja (Oenopia), nazwanej od jej imienia Eginą.
  3. Zmarłym dawano na stos przysmaki, broń, sprzęty ulubione i t. p.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Owidiusz i tłumacza: Bruno Kiciński.