Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM II
O PAMIĘTNEJ SPRZECZCE, KTÓRĄ MIAŁ SANCZO PANSA Z SIOSTRZENICĄ I OCHMISTRZYNIĄ DON KICHOTA.

Historja powiada, że wrzawę, którą usłyszał Don Kichot, pleban i balwierz, podniosły ochmistrzyni i siostrzenica. Sanczo dobijał się do drzwi, chcąc wejść do domu, zaś gospodyni i siostrzenica, opierały mu się całą siłą na progu, wołając:
— Czego tu chce ten powsinoga? Wracaj bratku do swego domu! To ty zawróciłeś w głowie memu panu i wyciągnąłeś go z domu, aby tłukł się po świecie, jak szaleniec.
— Ochmistrzyni szatana — odparł Sanczo — tym, komu we łbie zawrócili, i kogo włóczą po świecie, jak szaleńca, jestem ja, a nie twój pan. On to mnie wiedzie to tu — to tam, wy zaś mylicie się więcej, jak w połowie prawdy. Skusił mnie do opuszczenia domu swemi szalbierczemi słówkami, przyrzekając mi wyspę na którą wciąż czekam popróżnicy.
— Wyspy?... Obyś się niemi zadławił, ty obwiesiu — krzyknęła siostrzenica. Co to są te wyspy?[1] Czy to coś do jedzenia, ty żarłoku przeklęty?
— Nie są do jadła, lecz do rządów — odparł Sanczo — ja zaś będę lepiej niemi zarządzać, niż niejeden podesta miastem.
— Z tem wszystkiem — rzekła ochmistrzyni nie wejdziesz tutaj, ty worze plugastwa i sakwo wszeteczeństw! Wracaj do domu, oraj cztery piędzie swojej ziemi i wybij sobie z głowy mrzonki o wyspach! Pleban i balwierz mało się nie rozpukli od śmiechu, słuchając dyskursu tych trojga; aliści Don Kichot, obawiając się, aby Sanczo zbytnio języka nie rozpuścił, czegoś w żywe oczy nie zełgał, lub nie wymacał jakiejś rzeczy, coby rycerzowi despekt sprawić mogła, uciszył swarliwe białogłowy i Sanczę wpuścić kazał. Gdy giermek wszedł do domu, pleban i balwierz pożegnali Don Kichota, zwątpiwszy już o jego uleczeniu. Widzieli wszak, że trwa uparcie w swoich myślach błędliwych, i że całkiem owładła nim manja przeklętego rycerstwa błędnego.
Oto dlaczego pleban rzekł do balwierza:
— Mówię, kumie, że ani się obejrzemy, jak nasz szlachcic czmychnie znów gdzie pieprz rośnie!
— Ani chybi — odparł balwierz. Mniej się jednak dziwuję szaleństwu pana, niż głupocie sługi, który ma to za pewne że otrzyma wyspę we władanie. Mniemam, że mu nikt tego ze łba klinem nie wybije.
— Niech ich tam Bóg ma w swojej opiece — rzekł pleban. My jednak zważajmy pilnie, dokąd te fraszki i baraszki, doprowadzą takiego rycerza i takiego giermka, którzy, jak się zdaje, z jednej mąki są upieczeni. Szaleństwo pana bez głupstw sługi nie warteby było nawet szeląga.
— To prawda — rzekł balwierz. — Radbym wiedzieć, o czem też oni teraz gadać mogą.
— Głowębym dał — odparł pleban — że ochmistrzyni i siostrzenica wszystko nam później wypaplą. Nie są z tych, coby zaniedbały pod drzwiami podsłuchiwać.
Don Kichot zamknął się tymczasem z Sanczą w komnacie, a widząc, że są sami, rzekł:
— Kaducznie mi się to nie podobało, mój Sanczo, żeś powiedział, jakobym to ja cię z chałupy wyciągnął. Wiesz wszak dobrze, że i ja w domu nie pozostałem. Razem wyruszyliśmy ze wsi, pospołuśmy przebywali, razem jeździliśmy po świecie, znosiliśmy razem dolę i niedolę, i jednakowemu podlegaliśmy losowi. Jeżeli ciebie raz bujano i podrzucano, to mnie sto razy obito. Ten jeden zysk znaczną mi daję nad tobą przewagę.
— Sam rozum tego się domaga — odparł Sanczo — ponieważ, jak to Wasza Miłość sam mówi, niełaskawości losu częściej dotykają rycerzy błędnych, niźli ich giermków.
— Jesteś w błędzie, mój Sanczo — rzekł Don Kichot; gdyż według rzeczenia „Quando caput dolet...“[2]
— Nie rozumiem innego języka jak mój rodowity — odparł Sanczo.
— Chciałem rzec — ciągnął dalej Don Kichot — że gdy głowa chorzeje, chorzeją wraz z nią wszystkie członki. Ja, będąc twoim panem, jestem głową całego ciała, którego ty, jako mój sługa, jesteś członkiem. Gdy mnie jakieś zło dotknie, ty je pospołu ze mną odczuwać musisz. Tak samo i ja, gdy ty ucisk doznajesz i boleść cierpisz.
— Tak właśnie być powinno — odparł Sanczo. — Przecie jednak, gdy na derze ten członek podrzucano, to głowa patrzyła spokojnie zza muru dziedzińca, jak ja na powietrzu latam i żadnego bólu nie czuła. Jeśli członki winny dzielić dolegliwość głowy, to głowa winna w dolegliwości członków udział przyjmować.
— Chcesz powiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot, — że mnie nie bolało, gdy ciebie podrzucano? Nie mów tak i niech ci podobne myśli nigdy do głowy nie przychodzą; bądź pewien, że wycierpiałem wówczas więcej na duchu niż na ciele. Ale na ten czas dajmy temu pokój, w stosownej porze to roztrząśniemy. Powiedz mi, przyjacielu Sanczo, jakie słuchy o mnie po wsi chodzą? Co o mnie myślą kmiecie, co rozumieją wielcy panowie i szlachta o mojej dzielności, przewagach i dworności? Jakie dyskursy toczą o moim zamyśle odrodzenia rycerstwa błędnego, którego pamięć już na ziemi zanikła. Słowem, pragnę teraz, przyjacielu Sanczo, abyś mi powtórzył wszystko, co ci się w tej materji o uszy obiło; nie przyczyniaj nic, oraz dobra, ani zła nie umniejszaj. Jest powinnością każdego wiernego sługi, mówić swemu panu całą prawdę bez ogródki i bez tego aby pochlebstwo ją powiększało, lub jakiś wzgląd na szwank ją narażał. Trzeba ci wiedzieć, mój Sanczo, że gdyby prawda, w nieskażonej swej postaci, dochodziła do uszu książąt i królów, prawda, wolna od pochlebstw, inneby czasy nastały i inny wiek zwałby się dzisiaj bardziej żelazny, od wieku naszego, który, sztychowany z żelaznemi czasami, co właśnie mijają, zdałby się nam wiekiem złotym. Niech ci to służy za przestrogę, mój miły Sanczo, abyś szczerze i bez ukrycia doniósł mi prawdę o tem, czego od ciebie żądam.
— Uczynię to z wielką chęcią — odparł Sanczo — pod tym jednak warunkiem, abyście się Wasza Miłość na moje słowa nie obruszyli. Sami chcecie, abym przedstawił wam prawdę nagą, nie ubierając jej w inne suknie, jak te, o których zasłyszałem.
— Upewniam cię, że się nie urażę — odpowiedział Don Kichot. — Mów śmiało i nic w bawełnę nie obwijaj.
— Naprzód tedy powiem — rzekł Sanczo — że lud poczytuje Was za wielkiego głupca, mnie zaś za człeka, któremu także brak piątej klepki w głowie. Szlachta powiada, że, nie kontentując się szlachectwem, Wasza Miłość dodał jeszcze don do przodku nazwiska i że chce być karmazynem na czterech szczepach winorośli, dwóch morgach ziemi i dla tych szatek, z tyłu i z przodu podartych.
Panowie mówią, że nie w smak im to dzie, gdy pospolitacy chcą im dorównywać, a zwłaszcza hidalgowie od siedmiu boleści, raczej na giermków stworzeni, — karmazyni, co to buty w kominie sadzami smarują, zaś w czarne pończochy zielone cery wstawiają.[3]
— To się mnie tyczyć nie może — rzekł Don Kichot — chodzę zawsze przystojnie odziany, nie noszę sukien łatanych ani podartych; gdy się czasem na moich szatach jakaś dziura trafi, bądź pewien, że nie czas ją sprawił, lecz oręż nieprzyjaciela.
— Co się należy do męstwa Wpana — ciągnął dalej Sanczo — jego dwomości, czynów i zamysłów, to o tem różnie gadają. Jedni powiadają: „Głupi ale ucieszny“, drudzy „Dzielny, lecz nieszczęśliwy“, inni znów „Obyczajny, lecz niezbyty.“ Różne rzeczy językami mielą i obmawiają nas od pięt do głowy.
— Zważ, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — że im na wyższy stopień cnota się dźwiga, tem zajadlejszym podlega prześladowaniom. Żaden lub prawie żaden ze znamienitych mężów ubiegłych wieków nie uszedł ludzkiego szkalowania i potwarzy. Juljusz Cezar, mądry, odważny, dzielny i waleczny dowódca, poczytywany był za człeka, pysznego. Naganiano mu zbytnią staranność w odzieniu i rozwiązłość w obyczajach. Aleksandra, który, dla swych dzieł odważnych, zjednał sobie przydomek Wielkiego, obmówili, jako pijaka. Herkules, który wielu dzieł przeważnych dokonał trudu nie litując, za rozpustnika lubieżnego okrzyczany został. O Don Galaorze, bracie Amadisa z Galji, szeptano, że jest strasznie swarliwy, o jego bracie zaś, że jest płaksą i niewieściuchem. Widzisz więc, mój miły Sanczo, że wśród tylu oszczerstw, którym tak zacni mężowie podlegali, ujdą potwarze, na mnie rzucane, chyba, że jeszcze gorsze kalumnje, od tych, co rzekłeś, masz w zanadrzu!
— W tem sęk, właśnie, do stu katów! — zawołał Sanczo.
— Alboż więcej co gadają? — zapytał Don Kichot.
— Jeszcze trzeba ogon ze skóry obłupie — odparł Sanczo. — Dotąd były same róże i kwiaty; jeśli Wasza Miłość chce wiedzieć o wszystkich potwarzach, powtórzę je WPanu zaraz, nie mieszkając, tak szczegółowie, że ani krztyny nie zbraknie. Wczoraj wieczorem przybył tu syn Bartłomieja Karrasco. Wraca z Salamanki, gdzie stopień bakałarza otrzymał. Poszedłem go powitać, on zaś zaraz mi oznajmił, że dzieje Wpana są już wydrukowane w księdze z napisem: Przedziwny hidalgo, Bon Kichot z Manczy. Bakałarz powiada, że i mnie tam do tej księgi wścibili, razem z mojem prawdziwem nazwiskiem: Sanczo Pansa, a takoż i panią Dulcyneę z Toboso. Spisane są tam pono, nawet rozmowy, któreśmy w cztery oczy toczyli. Zdębiałem, słuchając o tem, skądżeby bowiem mógł ten skryba o wszystkiem się dowiedzieć?
— Upewniam cię, mój Sanczo — odparł Kichot — że autor tej naszej historji musi być jakimś mądrym czarnoksiężnikiem. Dla czarnoksiężników nic nie jest tajne w tem, co na piśmie chcą wyrazić.
— Ani chybi musi to być mądry czarnoksiężnik — rzekł Sanczo — gdyż jak mówi bakałarz Samson Karrasco, autor też książki zwie się Cyd Hamet Berenjena.
— Jest to nazwisko maurytańskie — odparł Don Kichot.
— Tak być musi w samej rzeczy — rzekł Sanczo — gdyż jak słyszałem Maurowie lubią dynie.[4]
— Musisz się mylić, Sanczo, w tem przezwisku Cyd, które po arabsku znaczy pan.
— Nie przysiągłbym na to, czym się nie omylił — odparł Sanczo — ale jeśli Wpan ma życzenie, abym mu tu Karrasca sprowadził, w dwóch skokach to wypełnię.
— Bardzo ci będę za to obligowany, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot. — To, co od ciebie usłyszałem, w niepewności mnie trzyma. Nie będę mógł przełknąć ze smakiem kęska strawy, póki się o wszystkiem nie dowiem.
— A więc lecę duchem — odparł Sanczo — i opuściwszy swego pana, poszedł odszukać bakałarza, z którym wkrótce powrócił. Między Don Kichotem, Samsonem Karrasco i Sanczą zawiązał się wówczas: pocieszny dyskurs.




  1. W oryginale forma „insula“, używana często w romansach rycerskich (Insula Triste, Insula de la Torre Bermeja i t. d.). Sanczo wie, co te słowo oznacza, słyszał bowiem o „insula“ nieraz od swego pana; gospodyni nie rozumie go, bowiem zna tylko słowo „isla“.
  2. Jest to stary aforyzm łaciński: quando caput dolet, cetera membra dolent.
  3. W kapitulum XLIV drugiej części Don Kichota każe się Cervantes żalić domniemanemu autorowi arabskiemu, Benengeli na wielką, nędzę, prześladującą szlachtę i ludzi wysoko urodzonych. „Dlaczegóż, o ubóstwo, przymuszasz ich k‘temu, aby dziury swoich butów woskiem zatykali? Jakżeż to ścierpieć możesz, aby jeden guz u ich kabatu był z końskiego włosia, drugi ze szkła, a trzeci z jedwabiu... Czemuż ich kołnierze są zmięte jak sałata“?... Wspaniały portret biednego, choć pysznego hidalga naszkicował Azorin w swych „Los pueblos“ („Ensayos de la vida provinciana“).
  4. Sanczo Pansa zmienia Benengeli na Berenjena, (gruszka miłosna), tłumacząc, że Maur powinien się tak nazywać, ponieważ Maurzy są miłośnikami dyń, których była obfitość w maurytańskim mieście Toledo.
    Toledańczyków zwano wówczas „berengeneros“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.