Przed burzą (Kraszewski, 1876)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie bez przyczyny grono literatów i posłów, pragnące uczcić przybyłego do Warszawy Kamińskiego, autora „Krakowskiego wesela,“ człowieka, który umiał myśleć i pisać, gdy inni myśleć nie śmieli, a pisać nie umieli — wybrało ustronny domek za Pragą, w kolonii Winena. Zdało się gospodarzom téj uczty, która miała Kongresowiaków, Litwinów, Galicyan i Ukraińców połączyć, że swobodniejsi będą tu niż w mieście i publicznym lokalu, gdzie się nawet posługujących w restauracyi strzedz było potrzeba, bo i ci szli zawerbowani do falangi Jurgaszki i Makrota. Dobrano zaufane sługi, do domku nie miał i nie mógł mieć przystępu nikt nieznajomy, więc się ze słowy tak bardzo strzedz nie było potrzeba. Zresztą zebranie wcale barwy politycznéj ani celu nie miało, było to proste pobratanie się duchem i — chwila niewinnéj rozmowy, w któréj śledcze oko nicby nie odkryło podejrzanego — a jednak... jednak sam fakt téj sympatyi dla oddzielonych granicami braci, samo przyznawanie się do jedności, sama miłość wzajemna w oczach w. księcia była występną.
Wszystko naówczas występném było i podejrzaném, wesołość, dowcip, myśl śmieléj lecąca, serce trochę otwartsze — tęsknota, smutek, zamyślenie, pragnienie nauki... wszystko... Wszystko kryło wedle teoryi przyjętéj coś, jakiś zarodek groźny dla przyszłości w sobie. Wesołość zdradzała nadzieje a nadzieja każda była rzeczą zakazaną; dowcip mógł ukąsić, myśl mogła sięgnąć za daleko, serce mogło za daleko poprowadzić, tęsknota kazała się domyślać żalu po przeszłości, zamyślenie mogło znaczyć szukanie środków dla jéj odbudowania, nauka czyniła silnym. Słowem jedném nie było stanu ducha ni umysłu, któryby sobie źle wytłumaczyć nie umieli ci, co się lękali czegoś wiecznie, jak mówił późniéj Rzewuski.
Wolano się więc usunąć z oczów podejrzywającym, aby wesołość i dowcip mogły się wylać śmieléj.
Z drugiéj strony Lubowidzki i Jurgaszko zarówno o przybyciu Kamińskiego jak o zamiarze przyjęcia go w Warszawie już mieli wiadomość. Przeszkodzić temu nie było powodu dobrego, chociaż niektóre osoby mające należeć do obiadu na całe towarzystwo cień rzucały...
Lewicki, który także o obiedzie wiedział, wykomenderował Brennera. Na ten raz był to dla biesiadujących wybór szczęśliwy, bo Brenner dla miłości córki gotów był służyć wcale innym interesom.
Kilka dni temu byłby może wyszukiwał jakiéjś winy, czegoś podejrzanego, teraz myślał tylko o tém, jak obronić tych ludzi i rozpocząć poprawę... Co się działo w duszy tego człowieka — opisać trudno.
Tam, gdzie w sercu jakiéjkolwiek miłości iskierka została, zawsze przez nią jeszcze jest i przyjść może ratunek. Ta miłość dziecięcia wiodła ku poprawie. — Lękał się stracić tę, co go jedna trzymała na świecie.
Nie mogąc się wymówić od asystowania obiadowi, Brenner pomyślał sobie, iż lepiéj będzie może, iż on tam się znajdzie, niżby kto inny poszedł, niebezpieczniejszy w miejscu jego. Sposób wkręcenia się był mu już wprzód podany. Kamerdyner referendarza Chłędowskiego polecił go do kredensu.. Brenner przy bufecie i srebrze miał się przysłuchiwać rozmowie. Ktoby go był widział przed kilku godzinami w jego zwykłéj postaci a zobaczył teraz na kolonii, nie mógłby go poznać pewnie. Do wielkich i głównych przymiotów każdego takiego ajenta, jakim był Brenner, należało umiejętne przeistaczanie się po kilka razy na dzień. W domu nie mógł dopełniać téj metamorfozy ale w hotelu krakowskim, gdzie miał stancyjkę na drugiém piętrze, czasem po dwa i trzy razy się przemieniał. Owczesny gospodarz, sam w téjże służbie zostający, ułatwiał mu niedostrzeżone wchodzenie i wychodzenie. Tego dnia Brenner miał wąsy czarne ogromne, których przyklejenie prawie było niewidoczne, trzymał się tak, że się wydawał słuszniejszym, twarz miał rumianą, oko mu inaczéj patrzało — słowem był to ktoś nowy zupełnie, bo nawet ruchy i postawa nabrały innego charakteru. Młodszym był i zwinniejszym.
Towarzystwo, które się na kolonii zebrało, bardzo było liczne. Wśród niego i już znani ludzie, między nimi Lelewel, którego młodzież za przyszłego kierownika rewolucyi uważała — wielu z tych, co późniéj urośli na wodzów ducha i pieśniarzy narodu... widać było...
Któżby się przyszłego poety, „Ducha od stepu“ i „Przenajświętszéj rodziny“ domyślił w młodym, pełnym życia, rozpoczynającym je dopiéro, rozmarzonym jeszcze i całą piersią oddychającym Ukraińcu, który był jedną miłością i pieśnią, — jedném westchnieniem do ideałów — w czarnowłosym Stefanie, którego wejrzenie tak było przenikające, autora „Wieczorów pielgrzyma“ a w bladym, opryskliwym, dowcipnym, śmiałym Michale autora „Literatury i Krytyki.“ Byli oni tam wszyscy i wiele innych pełnych nadziei. Z wesołą myślą a z powagą rozpoczęła się uczta, z razu miarkując słowa i oglądając się nieco na figury półurzędowe i na takich trochę długojęzycznych, jak redaktor Kuryera, który także się tu wcisnął — lecz z pieczystem i po kielichach wszyscy się zapominać zaczęli!! Mówiono o wszystkiém, niejedno dwuznaczne słówko prysnęło, niejedna anegdotka złośliwa obiegła koło.
Szczególna rzecz! Pod naciskiem tego despotyzmu, co tchnąć nie dawał prawie, przy niebie na pozór tak chmurném, jakąś nadzieją, jakąś wiarą, jakąś niemal pewnością lepszego jutra wszystko dyszało. Niktby był może nie umiał się wytłumaczyć, na czém pokładał nadzieje — płynęły z powietrza, oddech wiosny jakiéjś zalatywał...
Być może, iż świeża jeszcze wieść o rewolucyi we Francyi tak rozgrzała Polskę. Znamy z dziejów ten dziwny fenomen sympatyi naszéj dla kraju, który tylekroć zawiódł miłość naszą i zapłacił ją zimném szyderstwem lub pogardą a jednak!! z tego przywiązania nic uleczyć nas nie mogło. Nawet okrucieństwo Napoleona I. i próbka w San Domingo, nawet rok 1812... Wierzyliśmy w miłość dla tego, żeśmy ją sami mieli. Było to zaślepienie...
W roku 1830 było ono stokroć więcéj spotęgowaném niż kiedykolwiek, rewolucya z chorągwią trójkolorową wywieszała też same zasady, — które na naszéj stały zapisane... Z dobrodusznością dzieci wierzyliśmy w braterstwo, w propagandę idei i we wpływ Francyi rewolucyjnéj, przez zimne i nieprzygotowane Niemcy mający sięgnąć aż do nas...
Być może, iż ówczesne nadzieje nasze rosły z tamtych, lecz ci, co tę epokę pamiętają, przypomną sobie, jak biły serca, jak się otwierały dusze, jak olbrzymią wiarą sięgaliśmy przyszłości. Ów sierpniowy wieczór w małym dworku cały drgał temi uczuciami,
Krocie wojsk Mikołaja, despotyzm fantastyczny i drapieżny w. księcia zdawały się niczém. Wielkie zasady, wypisane na chorągwi ludzkości, zdało się nam, miały, jak owe trąby, co obaliły mury Jerycho, w gruzy rozsypać twierdze despotyzmu. Na twarzach śmiała się przyszłość młoda.
A! spojrzeć było w te piersi i serca... co tam za ideały królowały, ideały polityczne, społeczne, ludzkie, chrześciańskie... swobody, równości, pokoju, braterstwa... Wszystko to, co dziś śmiech ostygłym, praktycznym mężom wieku na usta sprowadza — było naszą wiarą, przekonaniem, ewangelią przyszłości. Zimny sceptyk nie byłby się śmiał nawet odezwać z niedowierzaniem.
Byliśmy pewni, że prostą, szeroką drogą idziemy do jasnéj, wielkiéj przyszłości, która być miała dziełem rąk naszych!! Przeszkody zdruzgotać miały piersi żelazne! Ktoby naówczas był mógł zajrzeć w przyszłość — trupemby padł na miejscu.
Taki był zaraźliwy wpływ tych zapałów i téj wiary niezmiernéj, że ludzie pochwyceni niemi nawracali się jakby cudem. Wśród tego gwaru stojący za kredensem Brenner chwytał słowa a że już był w tém usposobieniu do skruchy i szukał pobudek do niéj, w końcu uczuł się też porwanym, oszalałym i serce mu uderzyło do tych ludzi, choć może jeszcze nie rozumiał ich dobrze.
Gdy Witwicki zaczął improwizować, Brennera i głos i wyrazy i ciepło poezyi jakby wyziewem ogarnęło, którego skutki poczuł na sobie... Łzy mu się zakręciły w oczach. Świat ten młody urokiem swym go objął, wydał mu się jasnością, słońcem obok tych ciemności i mroków, wśród których dotąd się obracał. Prosty człek zrozumiał różnicę dwóch światów krańcowych, z których jeden egoizmem był spętany, drugi miłością bez miary potężny.
Trwała biesiada do późnéj nocy, chociaż niektórzy dostojniejsi musieli się przed końcem jéj oddalić. Dmuszewskiego wołał Kuryerek, Chłędowskiego Kuryer Polski, Grzymałę Gazeta handlowa, innych obowiązki różne. — Naostatek i maleńka gromadka, która się jeszcze przechadzała po ogródku, puściła się nazad do Warszawy a Brenner, zdawszy co najprędzéj srebra, pospieszył do domu do córki — i — niestety — do raportu, który podać był obowiązany.
Julia uspokojona nieco, wstała dnia tego — Borzęcki znalazł ją około południa znacznie lepiéj, o czém też p. Kalikst, czatujący nań na wschodach, się dowiedział. Doktor przypisał naturalnie polepszenie swym lekom a chorobę jakiemuś rozdrażnieniu nerwowemu, o które w młodości nie było trudno. Podejrzywał pannę Julią o jakąś nieszczęśliwą miłość, choć wytłumaczyć sobie nie umiał, jak ona nieszczęśliwą być mogła, gdy śliczna panna jedném wejrzeniem podbiłaby — kogo chciała...
Niespokojna coraz bardziéj ku wieczorowi oczekiwała córka na ojca... Wiedziała od niego, dokąd się miał udać i że się miał próbować uwolnić. Gdy około południa nie wrócił, zrozumiała, iż zwierzchność nie przyjęła wymówek i zmusiła go do posłuszeństwa... Wyglądała więc oknem powrotu jego, za każdym turkotem wybiegała i Borzęcki, który nadszedł wieczorem, znalazł ją znowu trochę gorzéj.
Jako lekarz przypisał to wpływowi — wieczora, zawsze spotęgowującego symptomata choroby. Nie było w tém nic groźnego, nakazał spokój...
Niby przypadkiem zawsze, po raz trzeci wychodzącego z pierwszego piętra spotkał znowu Kalikst przyjaciela — ten przypadek już doktorowi zdał się więcéj niż podejrzanym.
— Słuchajno — szepnął na ucho Ruckiemu — to darmo... ty się w téj pannie kochasz...
Kalikst się oburzył.
— Ale cóż to ja, sądzisz, nowicyusz jestem czy student... Z głosu twojego, gdyś się o nią pytał, mógłem się tego domyślić...
Rozśmiał się Borzęcki i chciał odchodzić, a potém zwróciwszy się do Ruckiego, dodał:
— Ojciec osobliwy człowiek! przywiązany tak do dziecka, a cały dzień dziś go, do téj pory w domu nie ma. Juściż gdyby nie wiem jakie miał obowiązki, uwolnionoby go od nich na zażądanie z tak ważnego powodu... Nie rozumiem... Nie pojmuję.
Julia po odejściu doktora, mimo całego wysiłku woli, nie mogąc się ojca doczekać — spokoju na sobie wyrobić nie potrafiła — przyszły łzy i gorączka się zwiększyła...
W nocy dopiéro, gdy stan jéj się znacznie pogorszył — nadbiegł Brenner... W kilku słowach wytłumaczył się przed nią. Na dowód obiecywał jéj pokazać, co napisze... Julia, choć zawsze płacząc jeszcze, uspokoiła się. Zrozumiała to, że ojciec musiał tam być, aby jego miejsca nie zajął kto inny... Ten rodzaj pociechy jednak nie starczył córce, która chciała go wyrwać ze szpon, co go trzymały. Zaklinała o to... padała na kolana, prosząc, aby się starał... Brenner wzdychał, przyrzekał, ale wiedział lepiéj niż ona, jak trudném, jak prawie niepodobném było usunąć się, raz zaprzedawszy duszę... Ci, co się takimi ludźmi posługiwali, nie mogli ścierpieć, aby z tajemnicami, któreby zabrali z sobą — na bok się usunęli.
Brenner jednakże przyrzekał najuroczyściéj, że do tego dążyć będzie...
Scena, która się przed kilku dniami odbyła w gabinecie pana radzcy, jak widzimy, miała wpływ wielki na przyszłość. Julia przez jakiś czas była skazaną na siedzenie w domu... Przyjaciółek, któreby ją odwiedzać mogły, miała mało, muzyki zakazał doktor jako nazbyt poruszającéj nerwy — skazana więc była na książki same...
Siedziała dosyć smutną jednego wieczora przed herbatą, gdy usłyszała niespodzianie głos ojca przede drzwiami, wyszła na spotkanie jego i zdziwiła się niesłychanie, widząc go wchodzącego do pokoju z panem Kalikstem...
Brenner, dla dziecka powolny do zbytku, nie wiedząc, czém już je rozerwać, — spotkawszy sąsiada na wschodach, bez wielkiego namysłu zaprosił go do siebie... Kalikst się nieco zawahał, z zapałem jednak przyjął wezwanie, choć wiedział, kim był Brenner.
Julia go już tak mocno zajmowała, że o wszystkiém chciał zapomnieć, co ją otaczało. Oboje zarumienili się ujrzawszy, czego o mroku nikt dostrzedz nie mógł. — Kalikst wszedł dowiadując się o zdrowie i wyznając, że doktora o nie zapytywał.
Ciocia oczekująca w salonie, usłyszawszy naprzód głos, zobaczywszy potém to zjawisko wprowadzone przez Brennera — o cudo!! — o mało nie krzyknęła z radości i podziwu. Co się stało — nie mogła pojąć... Koniec końcem pan Kalikst był w salonie, został wprowadzony, znajomość z nim niejako urzędową sankcyą otrzymała. Pani Małuska po cichu dziękowała Bogu, a że inaczéj nie umiała, odmawiała, jak zwykła była w wielkich razach, Zdrowaśkę.
Zostali we troje, bo Brenner pod pozorem pilnego zajęcia przeprosiwszy gościa, poszedł do swojego gabinetu, a że w godzinę późniéj wypadł mu znowu interes, dla którego wyjść musiał z domu, stało się, iż Rucki niemal cały wieczór spędził w jedném tylko towarzystwie niezawadzającéj cioci. Rozmowa była niezmiernie ożywioną, przerwało ją trochę muzyki, którą, choć doktor zakazał, panna Julia sama sobie pozwoliła, gdyż była jéj — jak mówiła — zgłodniałą. Małuska późniéj ciągnęła pasyans na stoliku, młoda para chodziła rozmawiając długo, swobodnie. Kalikst pobiegł po książki na górę, przyniósł je i dopiéro koło dziesiątéj rozstał się z Julią.
Dopiéro téż wróciwszy do swojego mieszkania mógł się trochę zastanowić nad tém, co się stało, jak się stało... co uczynił i do czego to prowadzić mogło... W pierwszéj chwili tak był przejęty, schwycony za serce, nie pan siebie, iż na wezwanie uprzejme Brennera pobiegł bez najmniejszego rozmysłu.
Cały ten postępek, rozmowa z Julią, — wszystko, co wzajem sobie powiedzieli, wykonało się pod władzą i wpływem nierozumującego, gorącego uczucia.
Teraz padłszy na swą kanapkę, w ciemnościach — sparty na łokciu zadumał się Rucki nad tém, co zrobił. Niespokojny był tém bardziéj, im mocniéj czuł, że wieczór ten wpływ stanowczy wywarł na niego. Był zakochanym i rozmarzonym wprzódy, teraz się czuł oczarowanym, ujętym, podbitym.
Wyjść z tego zaczarowanego koła nie mógł a koło to opasywało go... wiązało z ludźmi, z rodziną, do któréj zbliżyć się był nie powinien. Brenner był ajentem moskiewskim, Julia jego córką.
Łamał ręce. Lecz ilekroć przypomniał sobie Julią, jéj wyrazy, jéj mowę, wejrzenie.. to, co od niéj słyszał, sąd jéj o rzeczach i ludziach — nie mógł nic innego przypuścić nad to, że była nieświadomą tego, czém żył ojciec i komu służył.
Tego wieczora właśnie, Julia pod naciskiem dusznym, ciągle mając na myśli, iż ojca i ją mogą posądzać, obwiniać, umyślnie rozmowę z Kalikstem skierowała na to, co się działo w kraju, na ucisk W. księcia, na rewolucyą francuzką i nadzieje, jakie ona obudzała. Mowa jéj była tak śmiała, że z razu Kalikst oniemiał słysząc ją — lecz w głosie, w wyrazie tyle było przekonania, zapału, iż mu się w końcu oprzeć nie umiał.
Wyciągnęła go na słowa, na wyznania przekonań.. Córka szpiega!! — powtarzał — i ja — śmiałem jéj to mówić!!
Sam teraz nie mógł się sobie wydziwić — żałował niemal, — ale gdyby mu przyszło drugi raz wrócić do tego samego położenia, czuł, że nie byłby innym.
Myśli wirowały mu po głowie tak, że w końcu obawiając się jakiego szału, zapalił światło, obmył się zimną wodą, otworzył okno, aby odetchnąć świeżém powietrzem.
— Jeżeli to nie jest anioł a zwodnica!! naówczas.. lepiéj nie żyć i ludzi nie znać — wołał. — Jeżeli kobieta może być tak fałszywą, naówczas — prawdy nie ma na świecie.
Bił się tak z sobą, — nie mogąc przyjść do spokoju...
Koniec końcem wiedział tylko, że ją namiętnie kochał i że to, co wczoraj było uczuciem ledwie i tęsknicą, stało się szałem.
Wszystko, co młodzi ludzie o wiele wprzódy powtarzają za drugimi, niżeli sami doświadczą — dusz braterstwo — sympatye niezwyciężone — pociąg, co dwoje ludzi przez ogień i wodę ku sobie rwie i chwyta — Kalikst czuł prawdziwém.
Nie był w zgodzie z rozumem, z obowiązkiem, z sumieniem — a miłości téj oprzeć się nie mógł! — Ogarnęła go rozpacz i przerażenie.
Wieczór ten, tak tragicznie kończący się na górce, na pierwszém piętrze także poruszył wszystkich. — Pani Małuska była tak szczęśliwą, jak się już od dawna nie czuła. Julia, nie śmiejąc spojrzeć w przyszłość, wiedziała tylko, iż przeżyła jednę z najszczęśliwszych chwil młodości. Ten człowiek tak ją rozumiał! Wszystko w nim było jakby stworzoném dla niéj — jedno słowo, myśl jedna, najmniejszy ruch nie wprowadził nuty dysharmonijnéj w ten duet ich, który dwie dusze odśpiewały nastrojone gdzieś w niebiosach do siebie.
Z trochą gorączki ale szczęśliwa i rozmarzona położyła się Julia — czując się — prawie zdrową. — Ojciec tylko — ojciec stał jéj na myśli, — lecz tego spodziewała się ubłagać, nawrócić, uprosić. — Miała cały plan gotowy. — Wynieśliby się do Austryi lub Prus, Rucki i tamby ich znalazł. Była pewną, że jéj nie opuści.
Co jéj dawało tę pewność? nie wiedziała sama... Serce jéj to mówiło, które rozumuje po swojemu.
Na dole w kamienicy, gdzie natychmiast wiedziano wszystko, co zaszło u góry, majstrowa Noińska została uwiadomioną przez kucharkę o wypadku niezmiernéj doniosłości.
— A! już że się coś święci — to się święci! jak mego pana Boga kocham, mówiła zdyszana jejmość, przybiegłszy do szewcowéj. — Co ja powiem kochanéj majstrowéj! co ja powiem.
Klepała się po twarzy, głową rzucając na wsze strony.
— Cóż się stało! co moja jejmość? —
— Tylko niech pani majstrowa tego nie powiada Aramowiczowéj, bo to długojęzyczna... ani Matusowéj... Rozniosą, rozpaplą, a potém na mnie, że to wszystko wychodzi przezemnie...
— Ale cobym mówić miała! cobym ja miała rozpowiadać...
— Otóż widzi majstrowa kochana — wszystka oliwa na wierzch wyszła. Stary nasz widać opierał się przeciw temu kawalerowi, a nasza panna się w nim rozromansowała... — Spotykali się ciągle w ogrodzie... Słyszę, musi być... Radzca coś zwąchał, czy napatrzył i nahałasował... Panna się śmiertelnie rozchorowała... Co to gadać! Lampa... albo tam mdłości... Czy to mdłości bez racyi napadają?.. Panna się z téj miłości rozchorowała, co ją ledwie konsyliarz odratował... a takie lekarstwo dawali, co haptekarz mówił — trucizny...
— Jezu ty Maryo! — przerwała szewcowa.
— A cóż? jaki tera koniec? panna postanowiła na swojém! Jak nie pyszny pan ojczysko sam musiał nam dziś kawalera przyprowadzić... Żeby jéjmość potém naszą pannę widziała; to powiadam pani majstrowéj — twarz się jéj zaraz odmieniła... I zdrowiutka!! Potém jak wzięni chodzić z sobą po pokoju, a ona jemu grać a on słuchać, a potém z sobą szeptać, no — to jużby ślepy dojrzał, co to jest...
— Pobiorą się — rzekła majstrowa.
— Ta i pewnie — Małuska chodzi mało nie skacze... oczy się jéj śmieją... Panna śpiewała rozbierając się, a ten jak poszedł do siebie na górę... jak pijany... powiadam majstrowéj...
— Ot! zwyczajnie moja jejmość, młodość! a! czy to człek swojéj nie pamięta?.. moja dobrodziejko... Bywało, jak się o mnie mój starał... jak Boga kocham, kiedy mnie pierwszy raz w rękę pocałował, to mi poszło po wszystkich kościach...
Kucharka, mająca zapewne także tego rodzaju wspomnienia, z których się spowiadać nie chciała, westchnęła i nos utarła. Ta ostatnia czynność zawsze stawała się nie odbitą przy wielkiém rozczuleniu.
Jak Agatka tę samą historyą na swój sposób, w wersyi nieco zmienionéj opowiadała po cichusieńku Matusowéj — nie czujemy się w obowiązku powtarzać, chociaż dziewczę miało poglądy niektóre i trafne i cale od dyktowanych zimniejszém doświadczeniem i znajomością świata kucharki — odmienne...
Nazajutrz gdy pan Kalikst do biura szedł, z podwojoną ciekawością przypatrywano mu się po drodze. — Agatka spotkała go na wschodach i niepytana pozdrowiwszy wyspowiadała, jak panienka spała i że tego dnia była weselszą i zdrowszą.
Brennera właśnie, gdy rad się był uwolnić i usunąć nieco — zmuszano do nadzwyczajnéj działalności...
Rewolucya w Paryżu, która się odbiła widocznie na umysłach w Polsce — całą ową falangę policyjną powołała na nogi... Ludzie tacy, jak Szaniawski, więcéj nią byli strwożeni może niż w. książę. — Szaniawski wprost przepowiadał powstanie i chciał uciekać, będąc pewnym, że całoby nie uszedł. Prześladowanie ducha drażniło więcéj niż książęce męczarnie cielesne. — Szaniawski widział już w snach barykady w Warszawie i swój dworek z góry poświęcał na rozebranie, zburzenie... i materyał do zasieków...
Nowosilcow widział równie czarno. Temu nawet despotyzm Konstantego nie wydawał się dostatecznym... Konstytucya według niego była przyczyną wszystkiego złego, wojsko polskie błędem i omyłką niebezpieczną. Przedwcześnie Nowosilcow był za wynarodowieniem zupełném, bezwzględném i za złamaniem wszystkich tych przeszkód, które, jak mówił, cesarz Aleksander, zbyt dobroduszny — sam sobie postawił, wiążąc się konstytucyą...
Duch liberalizmu niebezpieczny... wiał mu z „Podróży do Ciemnogrodu“, która była dziełem ministra... Trzeba było co rychléj wszystka dusić, tłumić — innych ludzi postawić na czele... Potockich i Czartoryskich pousuwać, a Nowosilcowów, Grabowskich i im podobnych w ich miejsce postawić... Nadewszystko trzeba było konstytucyą znieść i wojsko wcielić... do armii. Ale tu spotykał się pan senator z oporem ks. Konstantego. Wojsko polskie było jego dziełem, był niém dumny. Męczył je na śmierć w Warszawie, lecz pysznił się w Petersburgu. Dopóki żył brat cesarski, wojsko dla niego istnieć musiało...
W chwili téj więc, gdy już Nowosilcow i Szaniawski widzieli rewolucyą u drzwi, gdy kilka małych jakichś nitek spisków i sprzysiężeń odkryto, i w Belwederze panował ruch i czujność nadzwyczajna. Raporta przychodziły po kilka razy na dzień, a raportowano o wszystkiém, co się mówiło w mieście, śledzono każdego przybywającego. Kazano pomnożyć szpiegów, cóż dopiero starych się pozbywać! O tém i mowy być nie mogło. Brenner znany z przebiegłości, był dziś potrzebniejszym niż kiedykolwiek.
Wysyłano go tam, gdzie innyby sobie rady dać nie umiał, z tą pewnością, że nie wróci próżno.
Położenie świeżo nawróconego człowieka stawało się co chwila straszniejszém, przykrzejszém co chwila... Rozbudzone sumienie zamykało mu usta, a tacy Lewiccy, Zandrowie i Kruty grozili i łajali, jeśli im nic nie przynosił. Trzeba się było z nadzwyczajną zręcznością wykręcać tak, aby i nic nie powiedzieć i nie dać domyślić, że coś utajono.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.