Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV
MAUZOLEUM

Są takie domy, których dusze przeszły do przedpiekla Czasu, pozostawiając ciała na przedpieklu Londynu. Nie w takiem bynajmniej położeniu było „gniazdo Tymoteusza“ na Bayswater Road, gdyż dusza Tymoteuszowa trzymała się jeszcze jedną nogą w ciele Tymoteuszowem, a Smither utrzymywała niezmienną atmosferę kamfory, portwajnu oraz domostwa, w którem okna otwierano dla przewietrzenia tylko dwa razy dziennie.
W wyobraźni Forsytów dom ten przedstawiał się jakby jakaś chińska szkatułka z pigułkami, jakby jakiś szereg pokładów, na których samym końcu znajdował się Tymoteusz. Do niego samego dotrzeć było niepodobieństwem — przynajmniej tak opowiadali członkowie rodziny, którzy z nałogu lub przez roztargnienie zajeżdżali tam czasami i dopytywali się o jedynego stryja pozostałego jeszcze przy życiu. Do tych należała Franciszka, zupełnie już oderwana od Boga i śmiało wyznająca ateizm, Eufemja oderwana od starego Mikołaja, i Winifreda Dartie, oderwana od swego „światowego męża“. Ale ostatecznie podówczas wszyscy jakoś się emancypowali, lub mówili, że się emancypują — co może nie na jedno wychodzi! Gdy więc Soames, nazajutrz po wspomnianem spotkaniu, postanowił w drodze do stacji Paddington zajść do stryja, prawie się nie spodziewał, by danem mu było zobaczyć Tymoteusza we własnej jego cielesnej postaci. Serce się w nim zlekka wzdragało, gdy stanął w pełnym blasku południowego słońca na świeżo bielonych schodkach małego domku, gdzie niegdyś żyło czterech Forsytów, a teraz przemieszkiwał tylko jeden, niby mucha co dożyła zimy; — — domku, do którego Soames wchodził i z którego wychodził niezliczone razy, obładowany pękami plotek familijnych lub zrzuciwszy właśnie ich brzemię; — — domku „staruszków“ z innego pokolenia i stulecia — —
Widok Smitherki — zawsze wygorsetowanej po same pachy, jako że nowa moda, która nastała gdzieś około roku 1903, była uważana za „nieprzyzwoitą“ przez ciotki Julję i Esterę — sprowadził na usta Soamesa bladą okrasę życzliwości. Smither, zawsze w każdym calu ściśle wdrożona do dawnego trybu życia, nieoceniona służąca (już dzisiaj takich niema!), odwzajemniła mu się uśmiechem i rzekła:
— Co ja widzę! Toż to pan Soames... nareszcie po tak długim czasie! A jakże pan się miewa? Pan Tymoteusz tak się ucieszy, gdy się dowie, że pan był u niego!
— Jak on się miewa?
— O, trzyma się całkiem paradnie, jak na swoje łata... ale doprawdy to człek cudowny! Jakemci to mówiła pani Dartie, gdy była u nas raz ostatni: „Oj, podobałoby się to pewnikiem pannie Forsyte, pani Julji i pannie Esterze, gdyby widziały, jak mu jeszcze smakują pieczone jabłuszka!“ Ale on już dokumentnie ogłuchł! I myślę się zawsze, że to i całe szczęście... bo też nie wiem, co — byśmy z nim zrobili podczas ataków samolotowych.
— Ach! — zawołał Soames. — No i cóżeście z nim wtedy robili?
— Poprostu zostawialiśmy go w łóżku, a dzwonek przeprowadziliśmy do piwnicy, tak, że kucharka i ja mogłyśmy słyszeć, gdy on zadzwonił. Nie wyszłoby mu na dobre, gdyby się dowiedział, że na świecie wojna. Jakem to mówiła do kucharki: „Jeżeli pan Tymoteusz zadzwoni, to niech się dzieje co chce — ja idę na górę! Moje drogie paniusie dostałyby spazmów, gdyby ujrzały, że on dzwoni, a nikt nie przychodzi do niego.“ Ale on przespał ślicznie wszystkie te najazdy. A gdy raz najechali nas podczas dnia, pan nasz właśnie się kąpał. To naprawdę całe szczęście, bo przecie mógłby zobaczyć, że wszyscy ludzie na ulicy zadzierają głowy do góry... On tak często wyziera przez okno...
— Tak, tak! — mruknął Soames, widząc, że Smither rozgadała się już na dobre. — Chciałem tylko obejść wszystko wokoło i zobaczyć, czy tu czego nie potrzeba...
— Tak jest, panie szanowny. Zdaje mi się, że nic tu nie brak... chyba tego, że w jadalnym pokoju nie można się pozbyć zapachu myszy. To dziwne, że one się tam zagnieździły, choć nie znajdą ani okruszynki, odkąd pan Tymoteusz, akuratnie przed samą wojną, zaprzestał schodzić nadół. Ale to są paskudne stworzonka... nigdy niewiadomo, gdzie się je zdybie za chwilę.
— Czy pan wychodzi z łóżka?
— O tak, panie łaskawy; rankiem, ażeby nie ryzykować zmiany powietrza, robi sobie piękną przechadzkę od łóżka do okna i zpowrotem. A w sobie czuje się całkiem nieźle... Każdego dnia regularnie wyciąga swój testament. To mu sprawia wielką pociechę.
— No, dobrze już, dobrze, Smither. Chciałbym się z nim widzieć, o ile można... jeżeli on miałby mi coś powiedzieć.
Smither zapłoniła się aż po rąbek gorsetu.
— Juści będzie okazyja! — odezwała się. — Może ja oprowadzę pana po mieszkaniu, a poślę kucharkę, żeby mu to jakoś wyklarowała?
— Nie, ty idź do niego — rzekł Soames. — Ja sam przejdę się po mieszkaniu.
Wobec obcej osoby nie wypada przyznawać się do sentymentów — a Soames zdawał sobie sprawę, iż wpadnie w sentymentalizm, gdy zacznie rozbijać się po tych pokojach tak nasyconych przeszłością. Gdy Smither, entuzjastycznie skrzypiąc butami, wyszła z pokoju, Soames wszedł do pokoju jadalnego i począł niuchać powietrze. Doszedł do wniosku, że czuć było nie myszy, lecz próchniejące drzewo; zaczął więc bacznie przyglądać się boazerjom. Czy zasługiwały na odświeżenie — biorąc pod uwagę wiek Tymoteusza — tego nie był pewny. Pokój ten był zawsze niby to najbardziej nowoczesny w całym domu, więc jedynie nieznaczny uśmiech ściągnął usta i nozdrza Soamesa. Ściany, malowane ciemno-zielono wznosiły się ponad dębowym cokołem; ciężki świecznik metalowy zwisał na łańcuchu z powały poprzekrawanej udanym pękiem promieni. Obrazy, znajdujące się tutaj, zakupił przed laty sześćdziesięcioma Tymoteusz, w czasie wyprzedaży u Jobsona. Były tam trzy „martwe natury“ Snydera, dwa wcale powabne, słabo kolorowane rysunki, wyobrażające chłopca i dziewczynę, a zapatrzone w inicjały: „J. R.“ (Tymoteusz zawsze mniemał, że odnosić się one mogą do Sir Jozuego Reynoldsa, jednakże Soames, który je podziwiał, wykrył, że monogram ten oznacza poprostu Johna Robinsona) oraz niezbyt autentyczny Morland, przedstawiający podkuwanie siwego konika. Malinowego koloru pluszowe kotary, dziesięć ciemnych krzeseł mahoniowych z wysokiem oparciem i malinowemi pluszowemi siedzeniami, turecki dywan i mahoniowy stół jadalny, za wielki dla tak małego pokoju — taki to był apartament, który we wspomnieniach Soamesowych, sięgających czwartego roku życia, zawsze był jednakowy, nie zmieniał się ani na ciele, ani na duszy.
Szczególnie przyglądał się Soames wspomnianym dwom portretom i myślał:
— Kupię je przy wyprzedaży.
Z pokoju jadalnego przeszedł do gabinetu Tymoteusza. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zdarzyło mu się być w tym pokoju. Z zaciekawieniem przyjrzał się książkom, piętrzącym się od podłogi po sam sufit. Jedna ściana była, zdaje się, przeznaczona w zupełności dla dzieł treści wychowawczej, wydanych przez firmę Tymoteusza jeszcze dwa pokolenia temu — było tu czasami po dwadzieścia egzemplarzy jednej książki. Soames czytał tytuły i czuł, że ciarki przechodzą mu po ciele. Środkowa ściana mieściła akurat te same książki, które znaleźć można było w księgarni jego rodzonego ojca na Park Lane; stąd wysnuł przypuszczenie, że Jakób i jego brat młodszy wybrali się pewnego pięknego poranku razem w drogę i zakupili dwie bliźniacze księgarenki. Do trzeciej ściany zbliżył się z większem zaciekawieniem. Był pewny, że tutaj znajdzie to, co stanowiło osobisty gust Tymoteusza. Nie omylił się. Książki tu były tylko na pokaz. Czwartą ścianę zajmowało okno, zakryte ciężką kotarą; w stronę tegoż zwrócony był wielki fotel z przymocowanym do niego mahoniowym pulpitem, na którym leżał zżółkły, na czworo złożony numer Times’a z 6 lipca 1914 — z tego to dnia, kiedy to Tymoteusz po raz pierwszy nie czuł się na siłach, by zejść nadół; rzekłbyś, że go ten numer dziennika wciąż jeszcze oczekiwał, aż do tej pory... W kącie stał wielki globus, wyobrażenie tego wielkiego świata, którego Tymoteusz nigdy nie odważył się zwiedzić, głęboko przekonany o nierzeczywistości wszystkiego, co nie było Anglją, i zawsze mocno wzburzony na myśl o wzburzonem morzu, gdzie w pewną niedzielę popołudniu, w r. 1836, nabawił się przykrej choroby, wyjechawszy z Julą, Esterą, Swithinem i Hatty Chessman łódką spacerową poza tamę w Brighton; wszystkiemu winien był Swithin, który zawsze miał pstro w głowie i który, dzięki Bogu, też się rozchorował. Soames znał doskonale całą tę historję, bo słyszał ją pięćdziesiąt razy to od jednego to od drugiego z nich. Podszedł do globusa i pchnął go w ruch obrotowy; stary sprzęt zaskrzypiał zdławionym głosem i obrócił się o cal niespełna, wystawiając na widok publiczny długonogiego komara, który zdechł na 44° szerokości północnej.
— Mauzoleum! — pomyślał Soames. — Miał rację Jerzy!
Wyszedł z pokoju i zaczął iść na górę. Na półpiętrze zatrzymał się przed skrzynką z wypchanemi kolibrami-brzękotkami, któremi tak zachwycał się w dzieciństwie. Nie postarzały się ani o dzień jeden — wisząc po dawnemu na drucikach ponad trawą stepową. Miał podejrzenie, że gdyby skrzynkę otwarto, ptaszki nie zaczęłyby brzęczeć, ale całe to cacko pokruszyłoby się w kawałki. Tej rzeczy nie byłoby warto wystawiać na sprzedaż! I nagle przypomniał sobie ciotkę Annę — kochaną starą ciotkę Annę — — jak trzymała go przed tą skrzynką i mówiła:
— Patrz, Soamuńciu, jakie ładne są te koliberki i jak brzęczą!
I pamiętał też własną odpowiedź:
— Ależ one nie brzęczą, ciociu!
Musiał liczyć sobie wówczas wtedy chyba ze sześć lat, a miał na sobie czarne, aksamitne ubranko z jasnoniebieskim kołnierzem — jakże dobrze pamiętał to ubranko! I jakże wyraźnie w pamięci stała mu ciotka Anna ze swemi pierścionkami, pajęczastemi, smukłemi rękami i poważnym uśmiechem starej orlicy — — owa sędziwa dama, wytworna ciotka Anna!... Wyszedł na górę, ku drzwiom salonu. Po obu stronach klatki schodowej wisiały grupki minjatur. Te minjatury zamierzał Soames stanowczo zakupić! Były to minjatury czterech jego ciotek, stryja Swithina w wieku młodzieńczym i stryja Mikołaja w latach dziecięcych. Wszystkich ich jednocześnie, około r. 183o, portretowała pewna młoda przyjaciółka rodziny — — gdy jeszcze minjatury uchodziły za rzecz w dobrym tonie, a przytem trwałą (jako, że były malowane na kości słoniowej). O tej młodej damie wielokroć zdarzyło mu się słyszeć:
— Była to osoba wielce utalentowana, mój drogi; miała wielką słabość do Swithina, a wkrótce potem wpadła w suchoty i umarła... zupełnie niby Keats... częstośmy o tem mówili.
Tak, to one! Anna, Julja, Estera, Zuzanna — jeszcze małe dzieciątko!... Swithin, o błękitnych oczach, rumianych policzkach, płowych kędziorach, białej kamizelce — dorosły, jakbyś go widział żywym!... a Mikołaj niby Kupidynek, z okiem utkwionem w niebo! Soamesowi przyszło na myśl, że stryj Mikołaj zawsze był mniej więcej taki — pozostał do końca dziwnym jakimś człowiekiem. Tak, ta damulka musiała mieć talent, a minjatury mają zawsze swe własne odrębne ustalone piętno, niezależne od prądów na giełdzie estetyki.
Otworzył drzwi salonu. Pokój był zakurzony, sprzęty bez pokrowców, firanki poodsłaniane, jakgdyby ciotki jeszcze tu mieszkały... w cierpliwem oczekiwaniu... I przyszła mu myśl do głowy:
— Gdy Tymoteusz umrze... czemużby nie?... czyż nie byłoby niemal obowiązkiem zachować ten dom w stanie obecnym... jak dom Garlyle’a... i wywiesić tablicę z napisem dla przychodniów: „Typ mieszkania z okresu średnio-wiktorjańskiego; cena wejścia wraz z katalogiem jeden szyling“...?
Ostatecznie przecie był to zabytek w swoim rodzaju najkompletniejszy, a w dzisiejszym Londynie bodaj że najbardziej zamarły... zgoła doskonały w swoim smaku i kulturze, oczywiście, o ileby Soames zabrał stąd i przeniósł do własnych zbiorów cztery obrazy szkoły barbizońskiej, które niegdyś podarował ciotkom. Ciche, błękitnomalowane ściany, zielone kotary przybrane szlaczkiem czerwonych kwiatów i paprotek; wyszywane włóczką parawaniki przed żelazną, laną, kratą kominka; mahoniowy kredens ze szklanemi szybami, pełny różnych drobiazgów; podnóżki, zdobne paciorkowym ornamentem; Keats, Shelley, Southey, Cowper, Coleridge, „Korsarz“ Byrona (reprezentujący tutaj całą twórczość poety) oraz poeci okresu wiktorjańskiego, ustawieni rzędem na półce; w kostkę wykładany gabinet, obity ciemno-czerwonym pluszem, a pełen pamiątek rodzinnych; pierwszy wachlarz Estery; sprzączki z trzewików jej macierzystego dziadka; trzy skorpiony zakonserwowane w butelce; jeden bardzo już wyżółkły ząb słoniowy, przysłany z Indyj przez stryjecznego dziadka, Edgara Forsyte, zajmującego się dostawą juty; żółty skrawek papieru, jednym końcem wzniesiony w górę, a zapisany pałąkowatemi gryzmołami, wspominającemi Bóg wie jakie czasy! A te obrazy, tłoczące się na ścianach — same akwarele, prócz owych czterech Barbizonów, co tu wyglądały jak intruzy — malowidła barwne i pełne treści, jak „Rójka pszczół“, „Prze — — wóz!“ oraz dwa w stylu Fritha, z zabawą w „groszki“ i z krynolinami, podarowane przez Swithina. Ach! wiele, wiele obrazów, na które Soames spoglądał ongi po tysiączne razy w dumnym zachwycie — cudowna kolekcja błyszczących ram, zlekka wyzłacanych.
I ten fortepian, buduarowy, pięknie zakurzony zamknięty — jak zawsze — hermetycznie, a na nim zielnik ciotki Julji, zawierający zasuszone chwasty morskie. I te krzesła o złoconych nogach, trwalsze niżby z pozoru sądzić można było. A tam po jednej stronie kominka sofa wyłożona karmazynowym jedwabiem, na której zwykła siadywać twarzą do światła ciotka Anna, a po niej ciotka Julja. Po drugiej zaś stronie kominka jedyne naprawdę wygodne krzesło, w którem — tyłem do światła — siadywała ciotka Estera. Soames skierował tam swój wzrok i miał złudzenie, że widzi siedzące ciotki. Och, a ta atmosfera — do tej chwili niezmienna — w której wyczuwało się nadmiar bławatnego materjału, spłowiałe koronkowe firanki, torebki lawendy i skrzydełka zasuszonych pszczół!
— Nie — pomyślał — czegoś podobnego już nigdzie się nie znajdzie; należałoby to zakonserwować!
U licha, może się to komuś wydać śmiesznem, ale nigdy nie przełamywana zasada cichego życia, w odosobnieniu od wszystkiego, coby mogło niemile drażnić wzrok, dotyk, powonienie lub uczucie, głuchym brzmiałaby dźwiękiem w dzisiejszych czasach... dzisiejszych czasach, z ich tunelami, wagonami, swędem dymu, zakładaniem nogi na nogę, wydekoltowanemi pannami, które można — jeśli ktoś ma ochotę — oglądać wzwyż aż do kolan i wdół aż do pasa (co każdemu z Forsytów, ze względu na tkwiącą w nim naturę satyra, było naogół miłe, jednakże niezbyt się zgadzało z utworzonym przezeń ideałem kobiety) — pannami, które nadto podczas jedzenia oplatały swe nogi wokoło nóg krzesła, wybuchały głośnym śmiechem i przekrzykiwały się nawzajem podczas wizyt. Widok tych pannic zawsze przejmował go dreszczem na samą myśl, że Fleur zadaje się z niemi... cóż mówić o zuchwałych, do wszystkiego zdolnych, starszych niewiastach, które nadawały ton życiu i również przejmowały go zgrozą! Nie! stare ciotki, chociaż nigdy nie otwierały swych myśli, oczu, a bodaj że i okien (przynajmniej nieczęsto), w każdym razie miały jakieś maniery, jakąś życiową zasadę oraz szacunek dla rzeczy przeszłych i przyszłych.
Coś go jakby dławiło w gardle, gdy zamknął drzwi i cicho, na palcach, poszedł dalej na górę. Po drodze zajrzał w pewne miejsce: Hm! Wszystko w zupełnym porządku, w guście lat osiemdziesiątych... na ścianach pewien gatunek żółtego papieru woskowego... Na szczycie klatki schodowej Soames zatrzymał się pomiędzy czworgiem drzwi, wiodących w różne strony. Poza któremi z nich mieszkał Tymoteusz? Zaczął nadsłuchiwać. Do uszu jego doszedł jakiś głuchy szmer — jakgdyby tam dziecko suwało konika na kółkach... Tak! to Tymoteusz! Zastukał zlekka; drzwi otworzyły się; ukazała się w nich Smither, mocno czerwona na twarzy.
Pan Tymoteusz (oświadczyła) właśnie odbywa przechadzkę, więc niepodobna go nakłonić, by zwracał na kogokolwiek uwagę; przeto jeżeli p. Soames będzie łaskaw przejść do bocznego pokoju, będzie mógł widzieć go przez drzwi.
Soames wszedł do bocznego pokoju i stanąwszy, jął się przyglądać siedzibie Tymoteusza.
Ostatni ze starych Forsytów posuwając się o własnej sile, acz z ogromną powolnością i z wyrazem całkowitego zasklepienia się w tej czynności, przebywał tam i zpowrotem całą przestrzeń pomiędzy nogą łóżka a oknem, mierzącą około 12 stóp. Dolna część jego kanciastej twarzy, nie golona już tak starannie jak dawniej, pokryta była śnieżną brodą, przystrzyżoną możliwie najkrócej, tak iż podbródek wydawał się równej szerokości z brwiami, które również były mleczno-białe, gdy natomiast nos, policzki i brwi miały już mocno żółty kolor. W jednej ręce trzymał tęgi kosztur, drugą zaś podtrzymywał połę swego Jagerowskiego szlafroka, z pod którego widać było nogi w skarpetkach i Jagerowskich pantoflach. Na twarzy miał wyraz, przypominający dziecię, stropione tem, iż nie dostało czegoś, na co miało ochotę. Za każdym razem, gdy skręcał zpowrotem, postukiwał lagą, a potem powłóczył nią, jakgdyby chciał pokazać, że może się bez niej obejść.
— Wygląda jeszcze krzepko — szepnął Soames.
— Tak jest, panie łaskawy. Gdyby pan widział, jak się on kąpie! To coś cudownego! Jak on się tem raduje!
Te słowa, wypowiedziane całkiem głośno, wyjaśniły Soamesowi całą sprawę. Oto Tymoteusz powrócił do stanu niemowlęctwa...!
— Czy on się wogóle czem interesuje? — spytał równie głośno.
— O tak, panie łaskawy. Dwie rzeczy go najwięcej obchodzą: jedzenie i testament. Warto zobaczyć, jak on ten testament wertuje raz po raz... juści, że go nie czyta... i cięgiem dopytuje się, jaki kurs mają konsole,[1] a ja mu go wypisuję na tabliczce wielgaśnemi cyframi. Ma się rozumieć, piszę mu zawsze to samo... tak jak one stały w r. 1914, gdy mój pan po raz ostatni mógł się na ich kursie połapać. Gdy wybuchła wojna, skłoniliśmy doktora, żeby mu zakazał czytać gazety. On początkowo na to się oburzał, ale wkrótce się z tem pogodził, bo poznał, że go to męczy... a wprost to dziwu godne, jak on umie zachować energję, wedle tego co powiadały moje drogie paniusie (świeć Panie nad ich duszą!), gdy jeszcze tu żyły. Jak on w tem był do nich podobny! One zawsze były tak czynne i ruchliwe, jak pan pewno pamięta, panie Soames.
— Co się stanie, gdy wejdę do jego pokoju? — zapytał Soames. — Czy przypomni mnie sobie? Jak wiesz, sporządzałem jego testament wr. 1907, gdy panna Estera rozstała się ze światem.
— O, panie łaskawy — odparła Smither z wahaniem. — Sama nie wiem, co o tem powiedzieć. Myślę, że może pozna: jak na swoje lata, jest on zadziwiającym człowiekiem.
Soames wszedł w drzwi i czekając, aż Tymoteusz skręci zpowrotem, ozwał się głośno:
— Stryju Tymoteuszu!
Tymoteusz odwrócił się nieco i stanął w miejscu.
— Hę? — zagadnął.
— Jestem Soames — krzyczał ów, co miał tchu, wyciągając rękę przed siebie: — Soames Forsyte!
— Nie! — odrzekł Tymoteusz i postukując głośno koszturem w podłogę, odbywał w dalszym ciągu swą przechadzkę.
— Zdaje się, że nic z tego! — rzekł Soames.
— O nie, łaskawy panie — odpowiedziała Smither nieco zbita z tropu — pan widzi, że mój pan jeszcze nie zakończył przechadzki. U niego to tak bywa... zawdy tylko jedną rzeczą naraz się zajmuje. Pewno popołudniu spyta mnie, czy pan przyszedł w sprawie gazu... wiele będę miała trudu, zanim mu wytłumaczę, o co chodzi.
— Czy myślisz, że on powinien mieć przy sobie mężczyznę?
Smither podniosła ręce do góry.
— Mężczyznę? O nie! Kucharka i ja wszystko załatwiamy doskonale. Obcy człowiek wnetby go tu doprowadził do szaleństwa. A moje panienki nie zniosłyby nawet myśli o obcym mężczyźnie w domu. Zresztą my się go tu nie możemy nachwalić!
— Sądzę, że doktór go odwiedza?
— Codziennie. Postawił specjalny warunek co do ilości odwiedzin, a pan Tymoteusz tak się do tej jego codziennej bytności przyzwyczaił, że nawet nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, ino wyciąga język.
— Tak, tak! — ozwał się Soames, zabierając się do wyjścia — wszystko to mnie mocno martwi i gryzie.
— Ach, panie łaskawy — jęknęła Smither — pan nie powinien tak myśleć. Teraz, gdy już nie może sobie niczem głowy zaprzątać, dopiero naprawdę używa przyjemności życia. Jak to ja powiadam kuchcie, pan Tymoteusz bardziej żyje po ludzku niż kiedykolwiek. Widzi pan: jak nie spaceruje albo się nie kąpie, to zajada, a jak nie zajada, to śpi... i tak jest cięgiem. Niema z nim nijakiego kłopotu ani strapienia.
— No, no! — rzekł Soames — w tem coś jest. Idę już nadół. A możebyś była tak dobra pokazać mi jego testament.
— Znajdę kiedy na to stosowniejszą porę, panie łaskawy. On go trzyma pod poduszką i jeszczeby mnie na tem teraz przyłapał.
— Chciałem tylko zobaczyć, czy to ten sam, który ja sporządzałem — rzekł Soames, — zerknijno kiedy na jego datę i daj mi znać o niej.
— Dobrze, panie łaskawy, ale jestem pewna, że to ten sam... bo pan sam pamięta, że ja z kucharką byłyśmy za świadków i nasze nazwiska, jak tam stojały, tak i stoją... a przecieżeśmy to tylko raz podpisywały.
— Tak jest — odrzekł Soames. Istotnie pamiętał. Smither i Jane były w sam raz odpowiednie na świadków, jako nie uczestniczące w korzyściach testamentu, a tem samem nie mogące mieć żadnego wyrachowania względem śmierci Tymoteusza. Klauzula ta, jak w duchu przyznawał Soames, była zgoła nieodpowiednia, jednakże szła w myśl życzenia samego Tymoteusza, a zresztą obie sługi wcale nie miały się źle, sowicie zaopatrzone przez ciotkę Esterę.
— Doskonale! — rzekł na odchodnem. — Dowidzenia, Smither. Doglądaj go, a jeżeli przemówi, daj mi o tem znać natychmiast.
— O tak, panie Soames; zrobię to niechybnie. Toć tak miło było zobaczyć się znów z panem. Kucharka będzie wzruszana, gdy jej o tem powiem.
Soames uścisnął jej rękę i zszedł nadół. Przez całe dwie minuty stał koło wieszaka, na którym swojego czasu tylekroć razy zawieszał kapelusz.
— Tak to wszystko przechodzi! — rozmyślał — przechodzi i znów się zaczyna! Biedny starowina!
I jął nadsłuchiwać, czy przypadkiem odgłos szurania laski Tymoteuszowej nie zstąpi w czeluść klatki schodowej, albo czy zjawa jakiej starej twarzy nie zamajaczy nad barierką i nie ozwie się czyjś stary głos:
— Ależ to nasz kochany Soames! Właśnieśmy mówili, że nie widzieliśmy go od tygodnia.
Nic — a nic! Dochodził jeno zapach kamfory, a drobinki pyłu wirowały w słonecznej smudze, wdzierającej się przez wachlarzowe okno ponad drzwiami. Stareńki domek! Mauzoleum!
I obróciwszy się na pięcie, wyszedł na ulicę, niebawem zaś dopadł pociągu.




  1. Papier wartościowy angielski (consolidated annuities).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.