Promień/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Promień
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

W połowie maja ukazał się pierwszy numer wznowionego Echa i wywarł niejakie wrażenia doborem artykulików. Okazało się, że Grzybowicz, szumnie zwany sekretarzem redakcyi, był dzielnym literatem. Pisał swoim własnym, wesołym stylem, zdradzającym dziennikarza, a raczej poetę gazety z daru i użyczenia losu. Numer pierwszy nie zawierał jeszcze ani śladu tego, co miały przynieść następne, a jednak uderzył ludzi czytających żywotnością swoją. Bardzo silnie interesował się nową redakcyą współzawodnik, właściciel Gazety łżawieckiej, p. Olśniony. Pewnego dnia w godzinach przedpołudniowych zjawił się u drzwi tymczasowej redakcyi i administracyi, którą stanowiły dwie ciasne izdebki Raduskiego i zaznaczył, że przychodzi opłacić prenumeratę, a także, jako stary na tutejszej glebie gazeciarz, życzyć tysięcy i tysięcy abonentów redaktorom i wydawcom nowego pisma. Raduski, jeszcze w negliżu, serdecznie powitał i usadowił na krześle redaktora Olśnionego, a sam co tchu zaczął się ubierać. Stary publicysta był mężczyzną dziwnie suchym i wysokiego wzrostu. Gęste, szpakowate włosy strzygł przy samej skórze. Na górnej wardze nosił mały wąsik, niepodkręcony do góry. Rysy twarzy miał piękne, czysto polskie, a oczy żywe, z wejrzeniem mądrem, przeszywającem i pańskiem. Gdy dłużej mówił, lewą ręką osłaniał swoją kształtną, niebieskawą, wskutek ogolenia brodę, przymrużał i roztwierał oczy, a cały korpus miarowo nachylał i cofał. Mówił wolno, z precyzyą, powagą, a stanowczo i kategorycznie. Z paru zdań jego Raduski wywnioskował, że ma przed sobą człowieka z erudycyą i oczytaniem, jakich sam nie mógł sobie w żaden sposób przyznać. Redaktor Olśniony przepraszał go kilkakrotnie za zrządzoną subjekcyę, ale tłumaczył się tem, że ma robót w swej redakcyjce tak dużo, a tylko tę chwilę czasu, z okazyi święta, wolną.. Wizyta nie trwała długo, a ucięła się jakoś na niczem, chociaż Olśniony miał coś, jak to mówią, na końcu języka. Wychodząc i ściskając w chwili rozstania dłonie Raduskiego, przymykał powieki a otwierał już usta dla wygłoszenia czegoś, a mimo to, nic nie rzekłszy, odszedł. Gdy pan Jan sam został w pokoju, doświadczył szczególnego udręczenia i niesmaku. Żal mu było gentlemena, któremu wchodził w drogę, a właściwie w prenumeratę, ale z drugiej strony spojrzenia tamtego pełne głuchej i skrytej nienawiści budziły w nim bardzo dawną i zardzewiałą energię. Pragnąc zniweczyć przykre wspomnienie, ubrał się w nowe paletko, nowy kapelusz, zawiązał jasny krawat, wziął w rękę parasol i ruszył wprost do ogrodu miejskiego. Młode liście kasztanów nie kryły jeszcze całkowicie głównej alei, formowały z niej jakby prześliczną nawę z ostrymi lukami prawdziwej piękności. Tu i tam strzelały przez jasną zieleń złote krople światła, niby owe gwiazdy, rozsiane po sklepieniu, naśladującem firmament, w starych tumach gotyckich.
W parku było mnóstwo osób. W alei głównej chodziły, wziąwszy się pod ręce, młode i starsze panny, tłumy uczniów, kawalerya i starcy. Raduski witał ukłonem w tej całej gromadzie zaledwie parę osób i to przeważnie świeżo poznanych.
Gdy oglądał mijające go twarze, dopiero co, jak wiosna rozkwitłe, gdy chwytał wstydliwe a promienne uśmiechy, spojrzenia oczu, ciskane na tego lub tamtego ósmoklasistę, gryzł mu serce szczery żal i rzeczywista zazdrość. Prostował się, jak mógł, żeby pokazać, choćby tylko samemu sobie, jako ma przecie dopiero lat trzydzieści sześć, a mimo to czuł, że już ani jeden taki płomień czystego wejrzenia serca jego nie oświeci...
Minął park i wyszedł na miasto. Na wschodniej stronie gromadziły się chmury czarne, jak żelazo i szły wolno, niby kolosalna pokrywa, gotowa lada chwila runąć i przytłuc ziemię. Kiedy niekiedy pędził stamtąd zimny wiatr, herold rzeczy straszliwych. Gdy gnał przez pola, młodziutkie pióra zbóż gięły się, migocąc, i warowały przy samej ziemi, dopóki nie odleciał ku swoim tajemniczym mocarstwom. Od czasu do czasu stare topole przy drodze zaczynały bełkotać grubymi liśćmi, ale i one cichły, jakby w strachu wyglądając na inne cuda. Pan Jan, przeszedłszy duży kawał drogi, wrócił do parku. Było tam już osób daleko mniej. Wiatr się zrywał coraz ostrzejszy, kiedy niekiedy słychać było ponury, urwany grom, jakby jęk struchlałej gleby. Krótkie błyskawice migały między pniami drzew. Pewna ilość spacerujących obsiadła tak zwane Trianon, czyli werandę cukierni ogrodowej. Pan Jan znalazł tam jeszcze miejsce przy stoliczku i, licho wie po co, wypił szklankę ohydnej kawy. Gdy na werandę wchodziły coraz nowe osoby, nie chcąc zabierać miejsca, opuścił zdobyte krzesełko, zapłacił i wyszedł. W alei nie było już prawie nikogo. Wiatr, wiatr baszybuzuk, z rykiem przelatywał aleje i ścieżki, giął do ziemi całe zarośla bzów, zgarniał na dróżkach wszystek piasek i rozdmuchiwał go słupami. Jakieś pióro kurze latało samo jedno w powietrzu. Ilekroć się zniżało, nowy podmuch ciskał je w górę. Kołysało się tak, ciążąc ku ziemi i nie mogąc jej nigdy dosięgnąć, niby płanetnik wichrem porwany. Raduskiemu przywidziało się, że gdzieś w głębi parku stoi budka «sodowego wodziarza». Tam zamierzał schronić się w razie deszczu. Liczył zresztą, jak na Zawiszę, na swój parasol. Tymczasem budki jakoś nie było widać, pomimo, że Trianon zostało daleko. Nagle sypnął deszcz okropnemi kroplami. Siarczysta ulewa, niby olbrzymi wodospad, zwaliła się na park i zalała go w mgnieniu oka. Aleja główna i dróżki boczne przemieniły się w łożyska potoków. Liście drzew ociekały wodą i bezsilnie zwisły ku ziemi, jakby się lada chwila wszystkie miały oderwać. Deszczówka płynęła strumieniami nawet po pniach wiązów i lip, zupełnie osłoniętych liśćmi, szorowała wszystkie sęki i myła skaleczenia kory. Przestwór tak dalece pełen był wody, że w odległości kilkudziesięciu kroków, za trawnikiem najbliższym krzewy i drzewa wydawały się mdło-zielonemi, a kształty ich tonęły w wilgoci. Szelest spadającej wody zagłuszył zupełnie i wchłonął w siebie wszelakie dźwięki. Raduski schował się pod rozłożysty kasztan, wstąpił na ławkę z piaskowca i ukryty w czeluści swego parasola zaczął w sposób nieinteligentny gapić się na płynącą wodę. Zmysły jego ukołysane przez szmer deszczowy, trzymały się, jak pijany płotu, jedynej lokucyi: pânta rej... pânta rej...
Wymawiał te słowa drzemiącemi wargami, nadaremnie usiłując przypomnieć sobie kto i kiedy taką mądrość sfabrykował.
— Wszystko płynie... Pânta rej... Czekajcie no, wielebni prorocy i doktorowie! Czy to czasami nie ten kawalarz Heraklit z Efezu. To na niego patrzy!... Heraklit... Co znowu za Heraklit? Z jakiego Efezu?
Senna myśl od tej nazwy przeniosła go do klasy drugiej czy trzeciej... Cisza, cisza, tylko w niej szemrze gwar mowy towarzyszów... Czy to deszcz bije w szyby, czy to skrzypią buty starego Greka? Gwar zamiera, ucicha... Pânta rej... Gdy tak w najlepsze filozofował w języku Sokratesa, uderzyło słuch jego głośniejsze chlupanie błota. Zwrócił głowę w kierunku bramy i zauważył, że ktoś biegnie od drzewa do drzewa, szukając schronienia. Tym nieszczęsnym zbiegiem była kobieta. Krew przodków, a może nawet własna, zakipiała w Raduskim. Skoczył z rycerska w błoto i pędem wybiegł na spotkanie uciemiężonej przez burzę. Gdy już rozciągnął nad nieszczęśliwą jej głową opiekuńczy parasol, dopiero się wstrzymała. Raduski osłupiał. Zobaczył tuż przy sobie damę niewymownie piękną. Kapelusz jej, ozdobiony ślicznym kwiatem, był w położeniu Kartaginy, kiedy los jej opłakiwał Maryusz, włosy rozplątane mokremi pasmami lepiły się do twarzy i szyi. Jasno-zielony stanik z wątłej, cieniutkiej materyi przemókł zupełnie, przylgnął do ramion i piersi, pokazując szczegółowo nietylko te miejsca, gdzie się urywał gorset, ale nadto haft szlaku koszuli. Z pod sukni, którą trzymała w rękach, widać było złotawe buciki o wiśniowej cholewce, wyżej kostek w szarem błocie unurzane.
Piękna pani przyjrzała się Raduskiemu przecudnemi oczyma, gdy ją parasolem zasłonił, i splatając bezsilnie ręce, rzekła:
— Widzi pan...
— Widzę, niestety! Czy pani nie zimno?
— Mniejsza o zimno!
— O, nie! Daruje pani, ale jako mężczyzna, muszę roztoczyć opiekę... Bez względu... Jako mężczyzna!... Pani wybaczy...
— Co pan zamierza robić, jako mężczyzna?...
— Zamierzam okryć panią moją peleryną.
— Ależ, panie! Za nic na świecie! Pańskie okrycie nie uchroni mnie od przeziębienia, a może nabawić posądzeń o to, że umyślnie chciałam wplątać pana w chorobę. Za nic!
— Mniejsza o posądzenie, gdy wilgoć przejmuje ostatnią niteczkę!
— Nie, nie! Dziękuję panu... Może jakoś nacichnie...
Deszcz ani myślał nacichać, lecz owszem coraz szerzej odkręcał swe krany. Raduski umieścił towarzyszkę pod drzewem i trzymał nad jej głową parasol. Oczy jego mogły nasycać się widokiem tej postaci i czerpać szczególne wrażenia. Rysy twarzy przypominały mu jakiś obraz, nie wiadomo kiedy i gdzie widziany. Oczy błękitne, zamglone patrzyły wiecznie w próżnię, jak gdyby nawet wśród tak zmiennych kolei losu nie spostrzegały towarzysza rozmowy. Czoło, prosty nos, brwi, usta, kształt brody i szyi były nad wszelki wyraz harmonijne, jakoś szczególnie urocze, składały niby przedziwny utwór, wprowadzający uczucia i myśli widza do kraju marzeń. Stojąc tak blisko, pan Jan wchłaniał nozdrzami zapach ramion, w niewidzialnej parze od zetknięcia z żywem ciałem wilgotnej sukni ulatujący wraz ze słodkim odorem perfumy; mógł niespostrzeżenie rozmarzać się widokiem ruchu piersi w osłonie mokrego stanika.
— Panie, ten deszcz nie ustaje...
— Nie, ustaje... jakoś... nie ustaje...
Raduski tyle lat nie widział kobiet subtelnych, tak dawno nie prowadził z niemi rozmowy, że w owej chwili był całkowicie zbity z tropu, wstydził się swoich słów, ruchów, swoich rąk i nóg. Spojrzenia i uczucia swoje uważał za tak haniebne, że byłby się z satysfakcyą wysłał na odwach. Kiedy przychodził do refleksyi tyle stanowczych, piękna pani spytała go bez owijania rzeczy w bawełnę:
— Pan nie mieszka w Łżawcu stale?
— Owszem, mieszkam tutaj kilka tygodni.
— Tak?
— Nazywam się Raduski... — rzekł z pośpiechem, przekładając niezdarnie rączkę parasola z prawicy do lewicy dla wykonania kapeluszem ukłonu.
— A... pan Raduski... wydawca nowego pisma... — rzekła nieznajoma, uśmiechając się z odrobiną zalotności. — Mój mąż miał przyjemność znać pana dawniej, w uniwersytecie.
— Mąż pani?
— Tak, mąż mój, Zygmunt Poziemski...
— Co do mnie, — rzekł pan Jan, mrużąc oczy — to nie przypominam sobie tego nazwiska... Zupełnie... To już tak dawno...
— Bardzo być może, bardzo, że go pan wcale nie znał. On pamięta... Mówił mi wszystko...
— A... Państwo tu dawno mieszkają w Łżawcu?...
— Pięć lat, proszę pana, pięć lat. Mąż jest lekarzem. Ach! — zawołała nagle — czy pan nie widział mojej Elżbietki? Prawda! nie zna jej pan wcale... Mały sześcioletni dzieciak z jasnymi lokami... Szła ze służącą. Właśnie miałam zamiar posłać obydwie do mieszkania, gdy ten przeklęty deszcz zaczął padać. Co tu teraz! Leje i leje...
— A gdybyśmy też spróbowali wędrować ku miastu? Czy tu stać, czy iść, to prawie wszystko jedno. Córeczka jest z pewnością na werandzie. Widziałem tam dzieci mnóstwo.
— Tak pan myśli? A więc chodźmy.
Wzięła Raduskiego pod ramię, lewą ręką uniosła suknię i, ostrożnie stając na kamieniach rynsztoka, dała się prowadzić ku bramie głównej. Zimny wiatr uderzał w deszcz z boku i smagał nim liście, krzewy i trawy to z tej, to z innej strony. W pobliżu furty ogrodowej utworzyły się całe jeziora bez upustu i grobli, któreby umożliwiły przedostanie się na trotuar kamienny. Raduski proponował swej towarzyszce, że ją tam odniesie, ale tylko na gniew jej zasłużył. Stał więc u brzegu bajora i głęboko deliberował co czynić. Pani Poziemska nie namyślała się tak długo i przebyła kałużę wbród, z wielką szkodą sukni, której, widać z umysłu, nie chciała podnosić wysoko. W ślad za nią Raduski mężnie wtargnął na chodnik marmurowy. Przyległe ulice zalane były wodą. W miejscu otwartem deszcz nietylko padał, ale prał strugami wody, jak biczem. Na szczęście w uliczce sąsiedniej dał się słyszeć leniwy turkot dorożki. Raduski zaczął ją przywoływać iście wilczym głosem i ku wielkiej radości osiągnął skutek: drynda z hałasem i trajkotem podjechała. Doktorowa wsiadła co tchu i umieściła się w rogu siedzenia. Opiekun uważał misyę swą za skończoną, uchylił kapelusza...
— Panie! — rzekła Poziemska — wehikuł zdobyliśmy wspólnemi usiłowaniami. Nie przystaję na to, żeby się pan miał z mojej winy zaziębić! Proszę...
Mówiąc tak, wskazała mu ręką miejsce obok siebie. Usiadł natychmiast i dorożka poczęła walić swemi kołami w bulwary bruku łżawieckiego. Raduski nie mógł przyjść do siebie. W pewnej chwili zbudziła się w nim raptem refleksya: trzeba korzystać z czasu! Sam na sam w zamkniętej budzie z taką niewiastą! Co czynić? A gdyby też à la Bonaparte!... Właśnie pod wpływem genialnej decyzyi wyciągnął rękę o dwa cale na bok i, przymknąwszy oczy, przebierał palcami w poszukiwaniu dłoni doktorowej, gdy, jak na złość, drynda stanęła. Piękna kobieta wyjrzała i rzekła:
— Otóż i cel...
— Co za cel?
— Nasze mieszkanie...
Raduski pomógł jej wysiąść i odprowadził zmokniętą do bramy kamienicznej. W chwili rozstania, mówiła, wpatrując się weń swemi dziwnemi oczyma:
— Mój mąż kilka miesięcy już leży w łóżku...
— Jakto?
— Kilka miesięcy choruje... Gdyby tylko mógł podziękować panu za jego dobroć... Może pan będzie łaskaw odwiedzić nas kiedy... Zygmunt, mój mąż, byłby panu bardzo, bardzo wdzięczny.
Wydawca Echa był ciągle tak zdumiony temi wszystkiemi wiadomościami, że nie mógł zoryentować się, co ma w danej chwili czynić i mówić. Pani Poziemska uśmiechnęła się do niego życzliwie i znikła w ciemnem zagłębieniu schodów. Medytował w bramie jeszcze czas pewien, potem zapłacił dorożkarzowi należność i piechotą udał się w swoją stronę. Deszcz już był ustał i rozsiewały się tylko lekkie pyły wodne. Chmury przeszły daleko i odsłoniły błękit nieba. Znalazłszy się w swem mieszkaniu, Raduski zrzucił mokre odzienie i przebrał się w garnitur wizytowy. W chwili, kiedy już w zupełności dokonał tego dzieła, siadł na krześle i myślał, co czynić dalej. Paliła się w nim jakaś gorączkowa wizya, niecierpliwość, podobna do bardzo dawnej, kiedy w dzieciństwie miał nadzieję być w teatrze i usiłował przewidzieć, odgadnąć, co tam zobaczy. Teraz owa wyostrzona ciekawość splatała się mocno z jakimś zabobonnym pewnikiem, który leżał w głębi duszy, jak mała kruszynka na źrenicy, patrzącej w daleki krajobraz. Czasami bolesne ściśnienie serca dosięgało takiego stopnia, że z niego rósł ból szczery. Oczy pani Poziemskiej patrzyły ciągle, piękne oczy, które nic nie widzą, w których nic się nie maluje... Jakże szczęśliwym ten człowiek być musi, na kogo te oczy patrzą z miłością, kogo witają i żegnają... Raduski nie pragnął już takiego szczęścia. Życie jego zostało zamknięte, a klucz dawno rzucony w niezgruntowane wody. Szczęście osobiste jest to razowy chleb, którym się karmi siła i młodość. Jego siłę pochłonął inny, jedyny romans całej młodości, romans zawodny, namiętność niewzajemna, nieszczęsna, chodząca brzegiem przepaści, górna i chmurna. Tamta wszczepiła się w krew i nerwy tak zażarcie, że prawie nie było możności przyjść z nią do ludzi tego padołu i jąć się życia ich na nowo...
Około godziny drugiej Raduski szedł z wizytą do pięknej pani. Na spotkanie gościa nikt nie wychodził, aczkolwiek służąca, która drzwi otwierała, poszła uwiadomić kogo należy o jego przybyciu. Dom był w nieładzie. Gabinet lekarski wyglądał jak sypialnia: szezlong zawalony był kupą pościeli zwiniętej od jednego razu w gruby rulon — na biurku między emblematami sztuki medycznej stała miska z wodą, gąbki, szklanki, noże, widelce. W salonie małe kanapy, etażerki, konsole, stoły, pełne były zwojów czystej waty, wałków gazy, bandażów, słoików i dużych gąsiorów z wodą. Powietrze przesycał jodoform i karbol. Raduski żałował, że przyszedł, ale nie było już czasu o tem rozmyślać. Pani Poziemska wyszła do niego w szarej, prostej sukni. Na twarzy jej nie było ani cienia wesołości, ani jednego z czarujących uśmiechów. Włosy miała zwinięte w zaniedbany węzeł. Patrząc na te włosy złociste, o barwie i połysku, jakie oglądać można w miejscu złamania płyty czystej miedzi, Raduski zapomniał o wszystkiem i marzył tylko, niby o wielkiem szczęściu, żeby się te pukle rozwiązały i żeby cała ich kaskada spadła na ramiona, plecy, aż do kolan. Doktorowa przyjęła go życzliwie, ale z pewnem roztargnieniem, niby osoba wsłuchująca się ciągle w jakieś szmery. Mówiła szeptem, zdaniami urywanemi, z wyrazem niepokoju, jak gdyby ten gość był znajomym z przed laty dwudziestu, którego wizyty nie oczekiwała nigdy w życiu. Prosiła, żeby usiadł i sama zajęła miejsce obok na fotelu. W pewnych chwilach podnosząc oczy, uśmiechała się, ale przez jakiś wielki smutek, przez głębokie zmartwienie. Uśmiechy te spływały na jej oblicze, jak pełganie wesołego światła w nocy, ciemnej i burzliwej, które jeszcze grubsze wywołuje mroki.
Do salonu wbiegła za panią Poziemską dziewczynka sześcioletnia z długimi blond włosami, rozsypanymi na jej barkach. Nie miała oczu matki. Tylko po rysach twarzy można było zgadnąć, że to infantka, Elżbietka. Wbiegła prędko, kiwnęła na matkę i rzekła:
— Zygmuś woła...
Piękna pani weszła bez szelestu do sąsiedniego pokoju i wkrótce ukazała się znowu, mówiąc:
— Panie redaktorze, czy nie zechce pan odwiedzić mego męża? Prosi uprzejmie...
Raduski wsunął się tam na palcach. Był to salon duży i prawie pusty. Okno zasłaniała zielona stora. Pod niem wprost drzwi, na środku mieściła się szeroka otomana. Tam leżał chory. Biała jego twarz, koszula i jej rękawy odcinały się żałobnemi pręgami na tle kołdry w ciemne pasy, przykrywającej całe niemal posłanie. Doktór był mężczyzną lat trzydziestu dwu, może trzech. Włosy miał krótko ucięte, zarost rzadki. Twarz jego była straszliwie wychudzona. Oczy czarne, zupełnie takie, jak u córki, bez władzy leżały w głębi sinych dołów, okrążone szerokiemi smugami. Powieki były ledwo, ledwo uchylone, zda się na to tylko, żeby się tamtędy mogła przeciskać sama rozpacz, a nieprzykryte części jabłek ocznych były suche, jak pergamin. Zaostrzony nos daleko występował z pomiędzy kości oblicza. Chude, białe, przeźroczyste dłonie złączone były palcami i leżały, jak martwe rękawiczki.
— To pan Raduski... — wyszeptał, wcale nie dźwigając głowy, gdy żona przyprowadziła gościa do łoża — poznałbym pana odrazu. Pan mnie zapewne nie pamiętasz, ale...
— Owszem, teraz sobie przypominam. Nie znałem pana z imienia, ale twarz pamiętam. Mieszkał pan ze Sworzniem, Smolna... Prawda?
— Ze Sworzniem... — szepnął doktór. Usta jego przymknęły się i wnet spadła z oka na poduszkę jedna łza...
— Możebyś nie rozmawiał Zygmuncie? — rzekła do chorego pani Poziemska głosem takiego brzmienia, że Raduski w tej minucie coś w sobie jak gdyby złamał, czy zmiażdżył.
— Będę mówił z panem Raduskim! — zaskrzeczał chory, wyszarpując z kołdry nitkę bezsilnymi palcami. — Jedyna moja frajda i ta zawadza... Precz! — syknął przez zęby, dziko błyskając oczyma.
— Może to szkodzi, doktorze? — cichym głosem wtrącił Raduski.
— A więc pan nie mów ze mną do wszystkich dyabłów!
— Ależ...
— Uciekli przecie wszyscy, gdym zaczął śmierdzieć. Co do jednego! Pies się o mnie od sześciu tygodni nie dowiedział. Uważasz pan! Kiedym stawiał wino przy obiedzie, to było współbraci, towarzyszów, ilu kto chciał!
— Zwykła kolej...
— Zwykła kolej! We wszystkiem zwykła kolej... Dawno pan tu mieszkasz?
— Parę tygodni.
— Słyszałeś pan o moim przypadku?
— Nie, nic a nic.
— Uważasz, Marta? Już o mnie zapomnieli nawet w tym parszywym Łżawcu... Nawet tu!...
— Doktorze! Ja tu jestem zupełnie obcy... Nic dziwnego, że mi się o panu rozmawiać nie zdarzyło...
— Co mi pan tam gadasz! To taka na świecie kolej... Sam przecie... Wczoraj szanowny, wzięty, głośny, a co najważniejsza wyzyskiwany, leczący za darmochę, doktór Poziemski... a dziś... upadł.. i już go niema. I to bydło, ta gawiedź, którą leczyłem bezpłatnie, do której łaziłem po nocach, już z pewnością innego nabiera i zasypuje czułościami. Usiądź no pan tutaj, wszystko panu opowiem, jak było.
— Zygmusiu... — znowu mężnie wymówiła pani Poziemska.
Doktór milczał przez chwilę ze ściągniętemi brwiami i przygryzioną wargą. Rzuciwszy na żonę jadowite spojrzenie, zaczął mówić na złość, widocznie, głośno, z wysiłkiem:
— Uważasz pan, ja tu byłem lekarzem wolno praktykującym. Miałem dochody, pracę dużą, za dużą, jak na moje siły, ale orało się, człowiek był pełen animuszu. Proszę pana... co się nie robi... Chodziłem po przedmieściu, jak zwykle, tu na Kamionkach, nie wiem, czy pan.. Wezwany nie pamiętam już przez kogo, do nędznej chałupy, poszedłem na swoją zgubę. Chałupsko stoi u samego końca przedmieścia, niedaleko folwarku, jeśli pan widziałeś tę okolicę. Siedział tam na komornem u faceta, wykuwającego pomniki...
— A... — szepnął Raduski.
— Znasz pan może tę budę?
— Nie, nie, nie...
— Otóż mieszkał tam jakiś parobek, wyrzucony ze służby. Zajmował się, jakem później doszedł, rozmaitymi przygodnymi interesami, np. obdzierał ze skóry zdechłe konie i krowy, nosił żydom wodę, czyścił miejsca ustępowe. Wszedłem, panie, i zastałem tego drania w śmierdzących gałganach. Ach, Boże! Pobieżnie, bo czasu był brak, za darmochę, rozumie się, obejrzałem świniarza i nie mogłem zrozumieć, co mu jest. Zdawało się zrazu, że to przymiot, bo miał po sobie rany z paskudnym wyglądem, o dnie gnojącem się, lepieże płaskie... Babrałem się w nim długo. Tymczasem on sobie gadał ze mną, a że był mocno zakatarzony, więc parskał co chwila prawie na twarz moją. Bajtlowaliśmy tym porządkiem dość długo, aż raptem wyznał mi ścierwo, że on koniska obciąga. Przyszła mi myśl, że to może być nosacizna, ale nie miałem czasu zajmować się tem dłużej. Zostawiłem... Chory leżał w podłym stanie i trudno było głowę sobie nim zawracać. Umyłem ręce i wyszedłem. Minęło kilka dni. Rzecz działa się w sierpniu zeszłego roku. Mieliśmy tu majówkę towarzyską, tańce w lesie, następnie wieczór u adwokata Koszczyckiego. Było to coś we cztery dni po tej wizycie. Na majówce czułem w sobie jakieś dreszczyki, jakieś coś w rękach i w nogach, alem uwagi nie zwracał. Dopiero w nocy u Koszczyckiego przy wincie zastanowiłem się, co to być może. Czyżby tyfusik? W głowę mię czasem uderzył jakiś dziwny żar, miałem duszenie w okolicy serca i nie to że bolesne, bo prędzej zabawne dławienie w mięśniach i stawach. Uważasz pan, co ja mówię? Wyszedłem wtedy, pamiętam, do sąsiedniego pokoju, chcąc zebrać myśli. Byłem we fraku, więc mię trapiło pytanie, czy mi po prostu nie zimno. Jedna z ładnych kobiet zbliżyła się do mnie i zaczęła, jak to mówią, flirtować na złość Marcie. A kiedy tak plotła mi jakieś miłe trzy po trzy, nagle mię, jak drągiem zwaliła myśl: a nuż to jest soczek z tego zgnilca? Panie, dużom później przeżył, ale nigdy i nic gorszego nad tamtą chwilę, kiedym się uśmiechał do owej damy. Rozumiesz mię pan? — zapytał, wyciągając ku Raduskiemu skurczoną rękę ze zgiętymi palcami, straszną w istocie, jak myśl, o której mówił. — No a w tydzień później wiedziałem już dokumentnie, że to jest malleus humidus, farciminosus.. nosacizna. Koledzy, eskulapia tutejsza rada w radę. Wysłano mię do Warszawy. Tam także... Dziś, panie, oto co jest...
Z trudem odsunął kołdrę i ukazał gościowi swe nogi. Lewa ręka była spuchnięta, brunatna, pokryta paskudną wysypką, jak gdyby ospą. Tu i owdzie formowały się wzdęte, ciemne abscesy. Chory przyglądał się tym swoim ranom przez chwilę, następnie odkrył piersi, a raczej grube powijaki, zakrywające widok bolesny...
— Widzisz pan, — mówił z uśmiechem, — jak to matka przyroda nagradza lekarza, tego co za byle jakie honoraryum latami dusi się wśród fetoru trupów a później przez całe życie swoje wącha, ogląda, rozpatruje, maca rękami wszelkie wrzody, rany, najwstrętniejsze choroby, smrody i kały człowiecze. Gdzie każdy parobek, każdy lokaj, ostatni sługus cofnie się ze wstrętem, tam idzie lekarz. Musi nie tylko uprzątać, ale nadto uzdrowić... Widzisz pan, jaka to jest sprawiedliwość...
— Panie Poziemski... — zaczął mówić redaktor.
— Czekajno pan, nie tak prędko! Życie się do mnie uśmiechnęło, gdym sobie tu osiadł. Elżbietka chowała się zdrowo, a teraz co, a teraz co! Marta! — wrzasnął nagle — Marta! boli, boli! Psiakrew jedna, boli, suko ty... boli, boli!...
— Gdzie koteczku, gdzie, maleńki mój?...
— Prawa, małpo... Ja ci dam!... Prawa koło patelli... Marta, Marta...
— No cicho, mój biedny, mój najbiedniejszy, mój skarbie jedyny... Cicho, cicho... Teraz jeszcze nie można przewinąć. Może ustanie, może ustanie, może... — szeptała, zapomniawszy całkiem o gościu. Wtedy dopiero Raduski zobaczył, jakie to było spojrzenie tych oczu cudownych i co znaczyła w nich mgła zadumy.
Doktor jęczał i mlaskał ustami. Po twarzy jego ściekały dwiema strugami łzy bólu. Pani Marta delikatnie przytknęła chustkę do twarzy chorego i osuszyła mu powieki.
— Możebyś ty teraz troszeczkę zasnął... — szepnęła cicho, nieulęknionym, kochającym głosem.
— Jużem ci kazał, żebyś poszła do cholery! — jęknął. — Będę rozmawiał z panem Radwańskim, czy jak tam, bo chcę odpocząć, odpocząć... Wyobraź pan sobie, miałem już tysiąc rubli uciułanych. Wszystko poszło, jak dym z papierosa. Teraz przecie nic nie zarabiam sześć miesięcy! Rozumiesz pan, co ja mówię? Oto masz pan dolę eskulapa wolno praktykującego...
— Panie Raduski, on za dużo mówi... — rzekła doktorowa, spoglądając na gościa nieśmiało. — Musimy go ubezwładnić...
— Ani mi się waż ty! Będę prał po pysku!
— Chodźmy, panie, chodźmy... — mówiła, kiwając ku choremu głową. Na wargach jej trwał nieopisany, zgubiony uśmiech, o spędzeniu którego jakby zapomniała. Gdy się znaleźli w salonie, Raduski usiadł naprzeciwko doktorowej i, mamląc zdania, począł ją rozpytywać o tryb życia. Przepraszał tak ciągle za swoją ciekawość, że nie była w stanie zrozumieć, o co mu chodzi.
— Chce pan wiedzieć, ile mam służby? Są jeszcze dwie służące. Jedna z nich pilnuje Elżbietki, gdyż ja nic już prawie o tej małej nie wiem, a kucharka gotuje, sprząta i czasami pomaga mi w doglądaniu Zygmunta. On ciągle musi kogoś mieć obok siebie.
— Kogoś?
— Tak mnie najczęściej. Słyszał pan jak hałaśliwie przypisuje mi krew, to psią, to inną. Kucharka, to rzeczywiście dobre babsko, ale długo nie może siedzieć, bo zaczyna ciskać na nią rękami, pluć...
— A lekarze, felczerzy?
Pani Poziemska uśmiechnęła się blado.
— Dawniej — mówiła — przychodził to ten, lub ów na noc, na część nocy. I teraz, owszem, ktoś sobie wspomni, ale rzadko. Pieniądze nam wyszły, a raczej prawie wyszły, każdy boi się przedewszystkiem prośby o pożyczkę.
— A czy zgodziłaby się pani, żebym ja, aczkolwiek nie lekarz i nie felczer miał prawo zaglądać tu kiedyniekiedy, przeczytać co choremu, może w nocy posiedzieć...
— Śmiałażbym zabronić? Ale co na to... Łżawiec, tutejsza cnota? Ja gorąco proszę...
Za chwilę podniosła oczy i blady rumieniec mknął przez jej twarz, niby różowy ranny obłoczek.
— Marta, Marta! — dał się słyszeć krzyk z sąsiedniego pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.