Prokurator Alicja Horn/Ostatni rozdział

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Tom drugi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSTATNI ROZDZIAŁ

Przy wejściu do zatoki Putlam od Zachodu wielki dwukominowy „Regens“ musiał zatrzymać swoje maszyny, a nawet dać kontrparę i tylko w ten sposób uniknął wpakowania się na nieduży, najwyżej siedem tysięcy ton liczący okręt, który wyprawiał między rafami dziwne harce.
— Realdy! — huknął kapitan, wysuwając głowę, z trapu do przechodzącego majtka — a powiedz tam temu osłu, żeby uczył żaby pływać! Co on sobie myśli! Zapytaj go, czy mu czasem i na Pacyfiku nie zaciasno i niech mi natychmiast złazi z drogi, bo mu jego pudełko od sardynek spuszczę na niższe piętro!
Po chwili z tuby „Regensa“ ryczał ku „pudełku od sardynek“ długi spicz wdzięcznie przybrany litanią wyzwisk i epitetów, ku wesołości całej załogi, która pomimo szalonego upału wyszła na pokład w komplecie, by przyglądać się manewrowym wygibasom niedoświadczonego snać kapitana skorupy.
Jednak i na tamtym pokładzie nie lubiano milczeć i chować drwin do kieszeni, bo już po chwili na „Regensie“ usłyszano odpowiedź: — Czy nie znacie starego Tonny z Hoppevill?... Udajcie się do niego, a on wam wskaże, w co go macie pocałować!...
— Pocoście mamę zostawili w domu!? Sami nie dacie sobie rady! — krzyczano z „Regensa“.
— Wasza matka musiała być krową, od której nauczyliście się dowcipu!
— A może wy uczycie waszą skorupę kadryla!...
— Nie, robimy doświadczenie. Chcemy się przekonać, jak długo osły mogą się przyglądać, jak im pod nosem zamykamy drogę!
Tego już było zawiele dla załogi „Regensa“. Na pokładzie zrobił się ruch i po chwili zjawił się sam i kapitan Terry.
— Ja im pokażę! — zaśmiał się i zaczął wydawać dyspozycje pierwszemu oficerowi, gdy nagle wśród steku płynnej angielszczyzny z tuby przeciwników padło jedno obce wyraźne słowo, słowo, co do pochodzenia którego nie mgło być żadnej wątpliwości.
— Dranie!
— Co to za okręt? — gorączkowo zapytał kapitan Terry.
— Djabli go wiedzą, trudno odczytać, pod flagą polską.
— Lunetę! — huknął kapitan.
Przez lunetę odczytał na dziobie „Mazowsze“... I nagle coś ugryzło kapitana, bo nietylko zmienił dyspozycje i kazał czekać spokojnie, aż niezaradny statek wymanewruje, lecz wszystkich spędził z pokładu do roboty.
W pół godziny później „Mazowsze“ przycumywowano do mola w małym porcie Putlam, a tuż za niem wszedł „Regens“. Kapitan Terry kazał wcześniej spuścić łódź i już był na brzegu, gdy z „Mazowsza“ zaczęła pomału wysypywać się załoga. Nagle drgnął i czemprędzej odwrócił się. Gdy ponownie spojrzał ku molu, na twarzy już miał wielkie zielonkawe okulary, jakie się nosi dla ochrony wzroku od słońca. Ze statku schodził wysoki, smukły młodzieniec w białym mundurze porucznika marynarki handlowej.
— Hallo, lejtenancie! — zawołał kapitan Terry, a kiedy porucznik zbliżył się i zasalutował, dodał: — zabroniłem moim chłopcom wszczynać jakiekolwiek kłótnie z waszymi. Jestem kapitan Terry z „Regensa“.
— Porucznik Brunicki z polskiej marynarki handlowej — dość ozięble przedstawił się młodzieniec.
— Z polskiej? — zdziwił się Terry — mówi pan po angielsku jak rodowity londyńczyk. Polska to piękny kraj...
— Zna kapitan Polskę? — rozkrochmalił się młody człowiek.
— Tak... Byłem tam kiedyś, lejtenancie... No, ale możebyśmy wstąpili na szklankę rumu z lodem, co? Piekielny upał.
Porucznik Brunicki zgodził się chętnie. Po chwili siedzieli już pod słomianą strzechą na werandzie krzywego bungalow i rozmawiali w najlepsze.
Kapitan Terry dowiedział się, że „Mazowsze“ przyszło z ładunkiem naczyń emaljowanych, a zabiera herbatę do Gdyni, że zepsuł im się ster, że w nocy mieli wielki sztorm i że lejtenant Brunicki niedawno skończył szkołę morską, a to właśnie jest jego pierwsza podróż na południowe morza, z której nie jest zbyt zadowolony, bo jego kapitan to prawdziwy mruk i choruje na pesymizm.
W porcie Putlam niema nic lepszego do roboty, jak właśnie pić rum z lodem i dlatego prawdopodobnie między kapitanem Terry a lejtenantem Brunickim szybko nawiązały się nici rzetelnej sympatji. Ponieważ jednak „Regens“ odpływał wieczorem do Dakaru, porucznik poprosił kapitana, by ten zabrał list i zaraz zaczął pisać.
— Domyślam się, że do narzeczonej — zaśmiał się Terry.
— Zgadł kapitan. Do najcudniejszej dziewczyny na świcie.
— Tak. Znałem kilka Polek. W waszym kraju są piękne kobiety — w zamyśleniu powiedział kapitan.
— Tak pięknej jednak kapitan, założę się, nigdy nie widział — powiedział młodzieniec i wydobywszy z pugilaresu fotografję, podał ją towarzyszowi.
Terry wziął do ręki karton i zerwał się na równe nogi. Zdjęcie wyobrażało młodziutką, czarującą dziewczynę...
— Do licha! Znałem kiedyś podobnie... piękną... Czy wolno spojrzeć na odwrotną stronę?... — O, proszę pana. Wprawdzie jest tam bardzo czuły napis, ale pan go nie odczyta, bo to w moim ojczystym języku.
Kapitan jednak odczytał:
„Memu najukochańszemu Wilkowi morskiemu, zamiast siebie samej na towarzyszkę długiej podróży — Julka.“
— Przeczytałem tylko podpis — uśmiechnął się Terry, zwracając fotografję — Julka... Winszuję — ci, przyjacielu... Jest istotnie jeszcze piękniejsza, niż... niż ta osóbka, jaką ja znałem. Napewno też ma równie słodkie serduszko. Winszuję ci, drogi przyjacielu... Czy dawno ją pan zna?...
Młody człowiek, acz nieco zdziwiony wzruszeniem kapitana, zbyt jednak przejęty był tematem, by na to szczególniejszą zwrócić uwagę. Zresztą, i rum z lodem zrobił swoje. To też nie mógł się powstrzymać, by nie podzielić się z tym ujmującym kompanem tajemnicami swego serca.
— Poznałem ją w okolicznościach prawdziwie niezwykłych — zaczął swe opowiadanie...
Gdy je kończył słońce już dawno zaszło za pierzaste palmy półwyspu, a po kapitana po raz trzeci przybiegał zaniepokojony bosman.
Lejtenant odprowadził kapitana Terry na molo i podając mu list, powiedział:
— Nie wiem tylko, czy moja narzeczona jest teraz w Warszawie u mego ojca, czy u swojej kuzynki Alicji w Zakopanem. Na wszelki wypadek zaadresowałem do Warszawy.
— A cóż pański ojciec, prowadzi jeszcze tę zakazaną klinikę, której zawdzięcza pan spotkanie z obecną swą narzeczoną?
— Gdzież tam! Odkąd się ożenił, zajmuje się wyłącznie studjami nad niemotą.
— Tak... tak... no, żegnaj lejtenancie i wiedz, że zarówno tobie, jak i pańskiej narzeczonej życzę tyle szczęścia, co sobie samemu! Żegnaj!...
Mocno podali sobie ręce i kapitan Terry wskoczył do łodzi, zanim jednak ta odbiła, krzyknął:
— A swemu ojcu, gdy go pan zobaczysz, lejtenancie, powiedz, że mnie spotkałeś i że ja mu przesyłam pozdrowienia od starego wiernego przyjaciela Fakira. On już będzie wiedział, co to znaczy. Od Fakira!... Żegnaj!...
Łódź oddalała się po gładkiej jak lustro wodzie, w cichym plusku wioseł.
Nad zatoką Putlamu wstał wielki, biały księżyc.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.