Profesor Przedpotopowicz/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.
Zamurowani żywcem. — Grota przedhistoryczna.
L


Lord Puckins długą chwilę badał wzrokiem ściany groty.

— Nie dobrze idziemy! — odezwał się.
— Jak najlepiej! Pamiętam doskonale kierunek. Chodź tylko za mną, lordzie, a zaraz się przekonasz.
Ruszono w milczeniu. Po chwili geolog odezwał się tonem pewnego siebie przewodnika.
— Na skręcie wstąpimy do «Groty statuetek», a ztąd już, poza hełmem, znajdziemy się zaraz w sali Echa.
Rzeczywiście znaleziono się w progach groty statuetek, ale tu geolog wzniósł pochodnię, jak mógł najwyżej i począł się rozglądać z niepokojem.
— Gdzież, profesorze, twoje statuetki? Źle prowadzisz!
— Widzę to, a jednak przysiągłbym, że idziemy właściwą drogą.
Sala, w której znaleźli się nasi podróżni, nie była już podobną do sali statuetek. Wnętrze jej od sklepienia aż do podstawy naśladowało jakąś imponującą świątynię o setce potężnych kolumn, dźwigających strop ciężki. Nie było tu wcale stalagmitów. Las kolumn niezwykłej grubości wypełniał wnętrze, pozostawiając niewiele wolnych przejść.
— Wracajmy! — odezwał się zwięźle Puckins.
— Jeszcze nie! trudno mi uwierzyć w pomyłkę. Jestem pewny, że innego wyjścia ztąd niema.
— Ależ pomyłka! Przecież te kolumny pierwszy raz widzimy, — przekonywał anglik.
— Prawda, ale może ich poprzednio nie dostrzegałem. Zanim wrócimy, muszę rozpatrzyć się w tej sali. Statuetki pewno są na lewo.
Na lewo lita ściana zagrodziła im drogę. Udano się w głąb gdzie bielały potężne kontury hełmu.
— Idziemy dobrze! — zawołał geolog z uradowaniem.
— Cóż więc znaczy ta sala kolumn? dla czego ominęliśmy statuetki? — zapytał anglik niemniej od geologa zdziwiony.
— Nie mogę zrozumieć! Ale czy uważasz lordzie, jaki ten hełm duży?
— I mnie się poprzednio znacznie mniejszym wydawał, a przytem jest nieforemnym. Powiedziałbym, że to inny jakiś, podobny do hełmu, stalagmit.
Zaczęto go obchodzić dokoła, a geolog krokami zmierzył go nawet.
— Stanowczo nie ten! — zawołał z podziwem. — Tamten miał 4 metry wysokości na 3½ obwodu, ten kolos mierzy 6 metrów wysokości na 8 obwodu. Nie widziałem także tych bałwanów, dodał, wskazując na dwa parumetrowe słupy, podobne do niezgrabnie obciosanych pogańskich bóstw.
Nagle anglik utkwił wzrok w ciemnościach.
— Spojrzyj na prawo, profesorze, — wyrzekł.
Geolog zwrócił oczy we wskazanym kierunku.
Tam, gdzie spodziewał się ujrzeć parę wysmukłych stalagmitów, ustawionych przez kaprys przyrody, niby lekkie figurki, w różnych odstępach, stała jedna tylko gruba kolumna, złączona ze sklepieniem. Druga, również ciężka, do połowy przełamana, leżała, niby kłoda, przymarzła do posadzki grubą warstwą materyi wapiennej. Teraz spadło bielmo z oczu wędrowców. Zrozumieli nareszcie że nie zbłądzili, ale przyszli tu, jak widma z za grobu. Zrozumieli, że przespali pod ziemią całą epokę. Nigdy jeszcze przerzucenie do innego świata nie przeraziło ich równie mocno, jak obecnie, bo też nigdy z podobną jaskrawością nie uderzył ich zmysłów wpływ czasu na otoczenie. Ocknęli się w zimnym grobie, po którym wieki prześlizgują się prawie bez śladu i zaznaczają zaledwie dostrzegalnem zgrubieniem stalagmitów i stalaktytów. Ileż wieków musieli przedrzemać, skoro taki hełm zolbrzymiał do 8 metrów obwodu, a drobne stalagmity urosły w potężne kolumny. Jakże twardym był sen ich wiekowy, skoro ich nie zbudziło jakieś potężne trzęsienie ziemi, które z trzech kolumn dwie strąciło. Od tego wstrząśnienia na powierzchni z pewnością nie pozostał kamień na kamieniu!
I to wszystko przeminęło jak mgnienie oka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyli się ku sobie i wyciągnęli ręce do uścisku. Żaden nie śmiał ust otworzyć. Byli w obliczu dreszczem przejmującej prawdy.
Niby lunatycy, szli wpatrzeni w alabastrowe ściany, obojętni już na architektoniczne piękno podziemnych obszarów — i znaleźli się w sali echa. Nie było tu wanny. Jej miejsce zajęły spiętrzone, brudno­‑żółte, nieforemne bryły. Cała grota podzieliła się zapewne na dwie oddzielne pieczary.
Znikła akustyczność ścian i choć szmer jakiegoś podziemnego strumienia rozbrzmiewał w ciszy, nie miał on tej dźwięczności i pełni tonów, jaką niegdyś zadziwiał.
— Co za zmiany, jakie zmiany! — szeptał Stanisław, tymczasem geolog skierował się ku dawnemu wejściu.
Po chwili wrócił zgnębiony.
— Tu było wejście, — rzekł, wskazując na ścianę stalaktytową o łudzącej postaci zastygłego wodospadu. Jesteśmy powtórnie żywcem zamurowani!
W ciszy podziemia słychać było wyraźnie szmer kropel, sączących się po ścianach.
Nagle zelektryzował geologa zaledwie dosłyszalny odgłos, niepodobny wcale do szmeru wody. Dochodził od ściany, przeciwległej względem dawnego wejścia. Czuć było, że pochodzi od zewnątrz. Ściana, utworzona z naciekowego wapienia, musiała być cienką, skoro taki głos przepuszczała. Iskra nadziei zapaliła nową energię.
— Musimy rozwalić tę ścianę! — rzekł z mocą.
— Ale czem? — zagadnął anglik.
Razem posiadano dwie laski trzcinowe i nóż składany.
Wtem Stanislaw wpadł na genialny, bo prosty pomysł. Ułamał wysmukły stalaktyt i opukał ścianę. W jednem miejscu dźwięczała głucho, jak nad próżnią.
— Damy sobie radę! — zawołał radośnie.
— Tu nawet młotem trudnoby coś poradzić, — zauważył profesor.
— Obejdziemy się bez młota! — mruknął pewny siebie sługa i znikł w głębi groty. Tam zabrał się żwawo do dzieła.
Małym stalaktytem strącił większy i grubszy. Potem, przy pomocy cięższego taranu, odłamał wierzchołek wielkiego stalaktytu i z tą bronią przystąpiono do ataku. Pracując ciężkim taranem po dwóch na zmianę i bijąc w jedno miejsce, więźniowie nasi wykruszyli skałę. Wyłom był drobny i nie przebijał skały na wylot; był jednak dostateczny do pobudzenia energii. Wreszcie wyleciał duży kawał ściany i ukazał się otwór, przez który człowiek mógł się przecisnąć. W otworze było zupełnie ciemno.
— Dostaliśmy się tylko do jakiejś głębszej komory! — wyrzekł zawiedziony geolog.
Stanisław zniechęcony opuścił ręce. Puckins jeden nie utracił zimnej krwi.
— Niepoznaję cię, profesorze, — zauważył. — Zkądże pewność, że komora jest bez wyjścia? Ciemności niczego jeszcze nie dowodzą. Może teraz noc panuje. Pierwej zbadajmy wyłom, a potem będzie czas na zmartwienie.
Stanisław zapalił nową gałąź i lord Puckins wsunął głowę do otworu. Wsunął bez namysłu i żwawo — ale cofnął ją jeszcze śpieszniej.
— Co za wstrętny zaduch! — zawołał zdławionym głosem.
Stanisław sprawdził doświadczenie lorda, z tym samym skutkiem.
— Tu niemożna wcale oddychać!
— Więc przestrzeń zamknięta! — zawyrokował geolog.
Lord Puckins żywo zaprzeczył.
— Przeciwnie! Skoro czuć zgniliznę, więc grota musi być nietylko otwartą, ale nawet zamieszkaną.
Z kolei zajrzał do wnętrza geolog. Gdy wydobył głowę, twarz jego, oświecona blaskiem płonącego łuczywa, wyrażała jednocześnie radość i zdumienie.
— Tam muszą być ludzie! Czuję dym wyraźnie!
Można sobie wystawić wrażenie, sprawione podobnem odkryciem. Co teraz czynić? Jak wyjść, aby się nie narazić na całkiem usprawiedliwiony opór mieszkańców groty? W jaskini było w tej chwili jak w grobie. Albo za wyłomem było w istocie pusto, albo czekała tam intruzów zasadzka!
Nie łatwa to ani bezpieczna była sprawa przekonać się o tem; nie pozostawało nic innego, jak wstąpić do tajemniczego wnętrza. O ile zdołano na prędce wysondować, poziom odkrytej groty okazał się o jakieś trzy łokcie niższym od otworu. Wypadło spuszczać się, niby przez okienko do piwnicy, pod grozą zdradzieckiego napadu. W dodatku dawał się mocno we znaki nieopisany zaduch w niższej grocie. Wykształcony zmysł powonienia odróżniał cały bukiet wstrętnych zapachów. Było w nim wszystko: zgnilizna, amoniakalne wyziewy, dym, silna woń siarkowodoru, potu i starego tłuszczu. Jak przystało na specyalistę od grot, geolog poświęcił się pierwszy i wstąpił w nieobiecującą otchłań. Za nim wszedł skrzywiony anglik, wreszcie odważył się i Stanisław.
Gdy już oczy przywykły do grubego mroku, pokazało się, że do jaskini dochodzi jakieś światło, ale tak słabe, że, pomimo jego promieni, dostrzeżono jaskrawo czerwone gwiazdki, błyszczące w zasłonionym dotąd kącie pieczary.
W gorącym popiele tlały jeszcze iskry niewygasłego ogniska.
— Źle! Jesteśmy w zamieszkałej grocie — mruknął profesor. — Pewno właściciele obserwują nas i przemyślają, aby nie wypuścić żywcem.
— Co prawda, mają słuszny powód do gniewu. Włamaliśmy się przez ścianę do cudzego mieszkania. Nawet kodeks przewiduje ciężką karę za takie bezprawie.
— Niefortunna wypadła nam droga, to prawda, ale nie czas już na skrupuły. Musimy ztąd wyjść przecie. Idźmy za światłem!
Lord Puckins objął teraz komendę.
— Przedewszystkiem nie rozpalać światła, aby mieszkańcy groty nie mogli nas policzyć ani wziąć na cel. Stanisław niech jeden dotrze do wyjścia i stanie na straży — my zaś powinniśmy się uzbroić. Przecież ludzie, mieszkający po jaskiniach, muszą mieć broń jakąś. Może nie wszystką unieśli z sobą. W ostateczności znajdziemy choćby kamienie.
W głębokim mroku rozpoczęto poszukiwania. Wstrętny zaduch odbierał przytomność, a niepewność i obawa sprawiały, że minuty wydawały się kwadransami.
— Mam coś kosmatego pod ręką — szepnął Puckins — jakąś skórę. Jest druga i trzecia. Pod niemi mech i liście.
— Niezawodnie łoże! — odrzekł geolog.
— A tu kość wilgotna jeszcze. Teraz coś miękkiego i zimnego — prawił anglik.
W jaskini tymczasem stawało się niewiadomo zkąd coraz jaśniej. Rozpoznano już bez trudu, że jaskinia była niemal próżną. Po kątach leżało kilka ugniecionych kup mchu i traw, a na nich rozrzucone twarde i cuchnące skóry wilków, hyen i mniejszych zwierząt. Tu zapas gałęzi, snadź przeznaczonych na opał. Pod nogami trzeszczały kości ze szczątkami żył i mięsa. Wreszcie geolog zaczepił nogą o długi kij. Podjął go i namacał na jednym końcu grot krzemienny.
Teraz nie mógł powstrzymać się od okrzyku.
— Jesteśmy chyba w jaskini przedhistorycznej!
— Jest dzida! — zawołał z tryumfem lord Puckins i oglądał niezgrabnie odłupany szeroki i płaski krzemień. Grot przykrępowany był skręconą kiszką do drążka i u nasady grubo oblepiony jakąś twardą żywicą.
— Teraz możemy się bronić, a nawet wyjść bezpiecznie!
Jednocześnie powrócił Stanisław.
— Cóż słychać?
— Brzask! niedługo słońce się pokaże.
— Nic więcej?
— Nic, dokoła głucho. Mizerne tylko świerki, brzozy i zarośla jałowcowe. Ale za to zimno piekielne! Nawskroś mię już przejęło. Wartoby rozdmuchać ognisko i ogrzać się trochę.
— Nie teraz i nie tutaj! — zaprotestował anglik. — Ja już omdlewam. Muszę odetchnąć świeżem powietrzem. Możemy wyjść. Jesteśmy przecież uzbrojeni!
— Tylko ostrożnie! — rzekł geolog. — Posiadamy wprawdzie włócznię, ale wrogów może być gromada.
— Najlepiej tedy zrobimy, gdy zapalimy ogień przed jaskinią, nie oddalając się od niej. Ogrzejemy się, a w razie jakiegoś niebezpieczeństwa łatwo będzie cofnąć się do wnętrza i bronić się. Wejście szczupłe. Niedopuścimy nawet licznego wroga!
— Zgoda!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.