Profesor Przedpotopowicz/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
Stanisław. — Improwizowany wykład mineralogiczno­‑geologiczny. — U wrót piekielnych. — Wyprawa podziemna.
N

Nazajutrz lord Puckins obudził się późno. Biła godzina 10-ta. Oprócz niego znajdował się w pokoju tylko Stanisław, służący i nieodstępny towarzysz geologa. Nie był to chłopiec zwykły. W miarę zgrabny, w miarę wesół i ciekawy, był za to nadmiarę poufałym i przywiązanym.

Młodym jeszcze chłopakiem zabrał go profesor z rodzicielskiego zaścianka, z puszczy litewskiej. Śmiały i sprytny, zżył się prędko z nowemi warunkami. Nauczył się obcego języka i nieznacznie stał się niemal prawą ręką młodego uczonego.
Lat czternaście przerobiło bezpretensyonalnego chłopca na zaufanego laboranta w muzeum i stałego towarzysza wycieczek naukowych, zarazem lokaja, kucharza, sekretarza i troskliwego opiekuna swego profesora. Czyścił on buty, smażył w podróży befsztyki, składał i sklejał kości, utrzymywał roczniki czasopism w porządku, a zarazem umiał dziesięć razy na godzinę sprowadzać na siebie mniejsze lub większe wybuchy niezadowolenia profesora. Pod tym ostatnim względem Stanisław mistrzem był prawdziwym. Drobnostką u niego było sklejenie połamanych kości niedźwiedzia jaskiniowego z odłamkami kości hyeny, oddanie do oprawy dwóch czasopism pomieszanych z sobą i utrzymywanie, że wszystko w porządku. O czynnościach zarówno pana jak własnych wspominał najczęściej w liczbie mnogiej.
Egzaminowaliśmy studentów, zapłaciliśmy krawca, odkryliśmy szkielet małpy w Pikermi, udała się nam prelekcya — wszystko dokonywało się w liczbie mnogiej. — Profesor niemiał nic przeciw takiej współce, wszystko więc było w porządku.
Sprawiedliwość wyznać każe, iż posiadał niejakie prawo do poufałości, gdyż wiedza geologiczna niezupełnie była mu obcą.
W niej petrografia[1] była najmocniejszą stroną Stanisława. Minerały złożone w muzeum, które z natury swych obowiązków często przynosił, odnosił i okurzał, zaciekawiały go zawsze niepomiernie i stosunkowo dużo o nich wiedział. Umiał odróżniać Wapień od Dolomitu lub Marglu. Znał rudy żelazne, miedziane, srebrne lub inne. Wiedział, co to Porfiry i Trachity, Fluoryt i Kryolit. Co to skały metamorficzne, jak Syenit, Kwarcyt, Gnejsy i łupek mikowy, talkowy i chlorytowy. Itakolumit wzbudzał w nim zawsze podziw i za każdą nadarzoną sposobnością lubił zginać jego giętkie płyty niby tabliczki tektury.
Po za tem i Paleontologia nie była całkiem obojętną naszemu zuchowi, a to dzięki okoliczności, że lubił studyować napisy pod okazami wybitniejszych skamielin.

Uszy jednak puchły gdy wymawiał nazwy grecko-łacińskie, przekręcone do niepoznania. Najmniej miał wiadomości z dziedziny Geologii historycznej[2]. Geodynamika[3] zaś była mu zupełnie obcą. Takim był Stanisław.
— Dzień dobry milordzie! — odezwał się, gdy anglik otworzył oczy.
— Dzień dobry! — mruknął ziewając Puckins.
— Jakże się panu spało? — począł Stanisław. — Ja tu już od dwóch godzin porządkuję minerały. O, widzi pan, jaki to ładny okaz zlepieńca wapiennego...
— Zlepieniec wapienny? — wycedził z ponownem ziewaniem Puckins. — cóż to za dyabeł?
— To jest, proszę pana okruchowa skała, taka, co składa się z kamyczków, spojonych przez masę mineralną. Skały, proszę pana, dzielą się na okruchowe i krystaliczne. Pierwsze są młodsze od krystalicznych, bo powstały z osadów na dnie wód. Dla tego nawet pan mój nazywa je osadowemi, dla lepszego odróżnienia od krystalicznych, które (jak porfiry, lawy i trachity) są pochodzenia ogniowego. Ich to właśnie pokruszone cząstki, tworzą główną masę skał zwanych osadowemi.
— Bardzo przyjemnym jesteś chłopcem — odrzekł na to anglik i siadł na łóżku. — Mówisz, jak z nut!
Stanisław wziął ze stołu drugi kamień i podał go lordowi.
— To także okruchowa skała, wyrzekł z wzrastającem ożywieniem. — Nazywa się piaskowcem, bo składa się z drobnego piasku kwarcowego. Są piaskowce, w których piasek spojony jest przez krzemionkową massę, taki zwie się krzemionkowym, są też spojone dolomitem albo marglem i takie nazywamy dolomitowemi albo marglistemi.
— W istocie? — zapytał lord, spoglądając z zajęciem na służącego.
Stanisław odczuł, że uczynił wrażenie na angliku. Dorzucił też od niechcenia:
— My różnych piaskowców posiadamy całe szafy!
— Nie może być! — wycedził Puckins, zaczynając się ubierać.
— Albo proszę pana, co to za pyszny Ammonit, — czy pan widział kiedy równie piękny?
— Przyznam ci się w sekrecie że nawet nie poznałbym się na jego piękności.
— Niech to pana nie wstydzi, milordzie. Trudno przecież znać się na wszystkiem. Wydobyliśmy go wczoraj z Jurskiego piaskowca. Jest go tu pełno. A nawet i innych skamieniałości nie brak! Nie wiem doprawdy, gdzie my to pomieścimy, jeśli profesor uprze się wziąć wszystko, co zasługuje na zabranie.
— A gdzież pan? — zagadnął anglik, mając dosyć paplaniny poufałego famulusa.
— Poszedł! Albo on usiedzi kiedy w pokoju, a osobliwie, gdy pogoda? — zawsze się gdzieś musi z młotkiem zawieruszyć. A wraca obładowany, jak tragarz! Co ja mam potem roboty z układaniem w skrzynie tych wszystkich gnejsów, łupków, syenitów, fluorytów, kości i muszli skamieniałych! to niech Bóg broni! A za byle co zaraz bura! Niech się rozleci jaki «odcisk» tak kruchy, że go zetrze w palcach, — to napewno nikt inny, tylko ja temu winienem.
— Gdzież pan poszedł i kiedy? — zapytał anglik, rad już przerwać potok wymowy Stanisława.
— To pan nie wie? — Toż to znalazł w nocy tę dziurę.
— Wiem!...
— A więc poszedł znowu do niej. Pewnie tam dotąd siedzi!
— Czemużeś mi tego odrazu nie powiedział? — zawołał lord z nagłem ożywieniem.
— Alboż ja wiedziałem, że i pana ta niemądra szczelina może obchodzić!?
Lord Puckins już nie odrzekł. Ubrał się, jak mógł najprędzej i niebawem znalazł się na miejscu swego wczorajszego odkrycia.
Zastał nad jamą gromadkę bośniaków. Paru ludzi leżało plackiem nad szczeliną i nadsłuchiwało pilnie. Kilku innych rozprawiało i gestykulowało gwałtownie. Lordowi zdawało się, nie bez racyi, iż ruchy znamionowały niepokój, połączony z niechęcią. Wśród zebranych był i tłómacz lorda. Objaśnił on, że profesor mimo oporu zebranych odważył się zapuścić w podziemie i lubo z trudnością, zdołał skusić obietnicą sutej zapłaty jednego z najodważniejszych zuchów, Basanisa.
Obaj od dwóch godzin znajdują się w czeluści piekielnej i pewno już życiem przypłacili zuchwalstwo.
Wszystko to prawił tłómacz przejęty złowrogiem przeczuciem, a zebrani wieśniacy, choć nie rozumieli, dodawali liczne uwagi, którym towarzyszyły wymowne gesty zgrozy.
Nie prędkoby się to skończyło, gdyby nagle jeden nie porwał się na równe nogi z okrzykiem:
— Wracają!
Nie mylił go słuch wyrobiony. Po kilku minutach rozróżniono szmer i ludzkie głosy.
Puckins pochylił się nad otworem.
— Zwycięztwo! raduj się lordzie! — wołał z głębi ziemi geolog. — Szczelina prowadzi bardzo głęboko!
— Zdrajco! porachujemy się skoro wyjdziesz na wierzch! — wołał groźnie anglik.


Zwycięztwo! raduj się lordzie.

— Ja też nie myślę wychodzić, — odezwał się profesor, — dopóki nie dosięgnę dna przepaści...
— Dla czegoś sam się wybrał?
— Spałeś lordzie tak smacznie, żem nie miał sumienia cię budzić...
— To zazdrość! Chciałeś pierwszy wstąpić w czeluść, ale spotka cię zasłużona kara!
— Cóż uczynisz?
— Nie odstąpię od jaskini, dopóki mi w ręce nie wpadniesz.
— Wybornie! pójdę przeto głębiej. Może znajdę inne wyjście, a wtedy nie spotkamy się prędko.
— Czy nie zamierzasz, profesorze, powędrować do antypodów? — zapytał Puckins.
— Byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdyby mi się to powiodło!
— Więc szukaj innej drogi — tu jesteś moim więźniem.
Nadbiegł zadyszany Stanisław i usłyszał koniec rozmowy.
— Zapomniał pan, że ja tu jestem, — zawołał wesoło.
Anglik pochylił głowę nad otworem.
— Jak daleko byłeś, profesorze?
— Trzysta metrów pionowej głębokości! teraz przemawiam z głębokości 150 metrów.
— A dobra też droga?
— Jak dla much! — rozległ się wesoły głos z dołu.
— Poczekaj na mnie.
— Nic z tego!
— Jakto? czyżbyś śmiał profesorze pójść bezemnie?...
— Naturalnie! Cóż ci za potrzeba, lordzie, narażać całość członków, a może i życie.
— Skoro ty narażasz...
— Ze mną inna sprawa. To mój obowiązek!
— Wszak jestem praktykantem geologii, więc jest obecnie i moim także obowiązkiem.
— Nie chcę! Gdyby ci się, lordzie, przytrafiło co złego, nie darowałbym sobie tego nigdy!
— Zapewniam, że zawrotu na widok przepaści nie doznaję...
— Nie ustąpię, — odrzekł Leszek Przedpotopowicz. — Później może i owszem!
— Za kogo mnie bierzesz, kochany profesorze? — odrzekł na to urażony anglik. — Nie w takich ja bywałem mysich jamach. Na wyspie Jawie, gdzie wulkanów tyle, ile grzybów w lesie, zwiedziłem cztery nieznane przedtem kratery.
Byłem także we wnętrzu ciągle wybuchającego Gunung-Guntur, strasznego Gunung-Gelungung, który zniszczył już nie jedną setkę wiosek, a nawet zmuszasz mię do wyznania, żem się nie uląkł wulkanu na wyspie Sumbawa.
— Jakto? zwiedziłeś okropnej sławy Temboro? który wstrząsnął[4] całym archipelagiem indyjskim i okrył go popiołami?
— Byłem na dnie jego krateru.
— Przebacz mi, mistrzu! — rozległ się ze szczeliny głos profesora. — Wyjdę zaraz i przygotujemy się do wyprawy.
— Nie fatyguj się, profesorze i czekaj! — krzyknął udobruchany anglik. — Szkoda napróżno przemierzać pod górę i potem na dół 150 metrów najgorszej drogi. Sam przyniosę wszystko, co potrzeba. Jak daleko zamierzasz się zapuścić?
— Jak można najgłębiej! — zawołał z mocą profesor.
— To lubię! — odrzekł anglik. — Tak przemawia prawdziwy badacz przyrody. — Zatem żywności wezmę na dwa dni.
— I oleju więcej do lampek! — rzekł geolog.
— Dobrze! Mam także drut magnezyowy i pochodnie!
— A jeśli szczelina prowadzi naprawdę aż do piekła?... — ośmielił się zapytać Stanisław.
— Niechby choć do kilku tysięcy metrów, — odrzekł z zapałem geolog. — Przekonałbym się raz kto ma słuszność: czy ci co twierdzą, że jest wewnątrz rozpaloną, płynną lawą, czy też inni, którzy uważają wnętrze ziemi za zimną i zastygłą już bryłę.
— Szkoda, że człowiek nie jest przynajmniej z platyny!
— Zatem czekaj profesorze! Najdalej za godzinę będziesz miał żywność, swoje narzędzia, drabiny sznurowe, światło i mnie.
— Dziękuję! Za tragarza i przewodnika poślę ci lordzie Basanisa. On cię bezpiecznie na dół sprowadzi.
— O mnie, jak widzę, pan już zapomniał! — krzyknął Stanisław, pochylając się nad czarną czeluścią.
— Nie zapomniałem mój kochany! ale zostaniesz na górze.
— Pan profesor wie dobrze, że my wszędzie bywamy razem.
— Bywaliśmy, — poprawił geolog.
Przestraszony Stanisław póty prosił i zapewniał o swej wytrzymałości na gorąco i o zręczności, że uzyskał nareszcie pozwolenie na przyłączenie się do wyprawy.






  1. Nauka o czynnikach oraz siłach, które brały udział w tworzeniu i przerabianiu skał i skorupy ziemi. Traktuje o pochodzeniu skał, o tworzeniu się gór, dolin, lądów i o przyczynach zmian w warstwach i powierzchni ziemskiej.
  2. Opisanie skał.
  3. Nauka ta ma na celu przedstawienie kolejnego szeregu zjawisk, zachodzących w skorupie ziemskiej, a to na podstawie skamieniałości, układu warstw i ich właściwości. Ona to podzieliła historyę ziemi na okresy i epoki.
  4. Jego wybuch w 1815 r. należy niemal do największych, jakie historya zapisała. W okolicach Jawy, na morzu, od deszczu popiołu, jaki padał po wybuchu, przez cztery dni nie widziano słońca. Na wyspie Lombock tyle spadło popiołów, że pokryły grunt na łokieć grubo i spowodowały głód, od którego zginęło kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.