Prawda starowieku/Wieści stare, ciągle nowe

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIEŚCI STARE, CIĄGLE NOWE

Na pociechę jak wesołą nutę po ponurej głosi dalej wieść tysiącznousta, że Dobosza równie łatwo można było rozdrażnić, jak wzruszyć, a nawet podejść słowem łaskawym, uprzejmym i grzecznym. Gniew jego był jak śnieżne wiszary pod Szpyciami na wiosnę. Niebaczne słowo, zbyt głośny okrzyk może je strącić na zgubę kotlinom. Ale też dobroć przelewała się przez brzegi jego serca jak powódź wiosenna.
Na wszystkich skałach w Czarnohorze, na stromiznach i stronicach skalnych ksiąg, na płytach i cykotach gorgańskich nie wypisałbyś tego, co wieści starowieku o dobroci, szczodrości serca i wielkoduszności Dobosza do nas doniosły. I co o tym teraz ludzie ciągle na nowo sobie opowiadają. Nie ma co się śmiać i kiepkować zanadto, że to Dobosza, rozbójnika, czci naród. Nie za rozboje go widać kocha, ale za wielkość duszy, za śmiałość, za serce szczodre. I snują się te opowieści, których byś końca nie doszedł. A to z nich najwięcej można wyczytać, że lud, który tak podziwia wspaniałomyślność nawet wobec wrogów, niewolnictwa nie chowa w duszy.
Gdybyś tak przeszedł, przeleciał w tej chwili ptakiem-sokołem całą Wierchowinę — wszędzie usłyszysz te gadki o Doboszu.
Dwóch gazdów poważnych na szkapiętach potulnych kołysze się powoli. — Jadą na połoninę po chudobę, po pożytek, ale gwarzą — o Doboszu. Nad rzeką Czeremoszem młodziaki mocne i strojne poustawiali stosy kłód w „mygły“. Czekają na falę z otamowanych jezior, odpoczywają przy watrze trzaskającej, opowiadają sobie o szczodrości doboszowej. I dziewczątka, jedna z szafirowymi oczyma i kraśnymi policzkami, a druga smagła, czarnooka, idąc z góry ścieżyną wśród carynek, szczebiocą śpiewnym głosem: „Puste to chłopcy teraz, żebraki, a na bogactwo łakome. I tchórze, Bóg by ich skarał. Nie taki był Dobosz“. Starcy w dzień świąteczny drepcą powolutku koło cerkwi bez kapeluszy, spoglądają na siebie łaskawie, patrzą wstecz na wiek przeżyty, wspominają, ważą w sobie czas młodości swej. I dalej jeszcze tęsknotą sięgają ku Doboszowi, ku młodości doboszowej. Tak wszyscy razem opowiadają bez końca — o Doboszu.
Opowiadają, jak zaprosił w góry na polowanie młodego księcia, który niedawno, po ukończeniu nauk, wrócił z dalekich krajów, a nie mógł się dostać do swoich własnych dóbr, z powodu zagrożenia całej części kraju przez opryszków. Dobosz na prośbę starego Ilka, pańskiego strzelca, przesłał księciu swój czepełyk na znak bezpieczeństwa.
— Ołeksoczku — mówił mu jeszcze stary Ilko — nie myśl, że taki to pan jak inni. Znam go, nosiłem go jako dziecinę na rękach. Czy mi ręczysz za niego?
— To chyba poznałeś Ileczku! Czarnohorę całą na jednym słowie doboszowym postawić możesz, nie tylko paniątko twoje młodziutkie. — Po całych górach rozgłosić nakazał, że biada temu i nieszczęście spadnie na jego głowę, kto by nie był uprzejmy dla gościa. Na szerokiej połoninie na Łukawicach za Burkutem powitał księcia Dobosz z tysiącem konnych junaków. Książę zaś miał ze sobą pyszny, ale nieduży orszak panów, szlachty i służby. Panowie nie lękliwi byli, ale zaskoczyło ich to, gdy równa i przestronna połonina zaroiła się setkami konnych ochotników, co na zew znów się zbiegli, błyszczących od miedzi, uzbrojonych nadmiernie, w jaskrawych, czerwonych ubraniach. Gdy ich zobaczyli tak wynurzających się ze wszystkich stron, spoglądali panowie z kwaśnym uśmiechem jeden na drugiego. A wszyscy razem na młodziutkiego księcia, jakby chcieli powiedzieć: — No? cóż teraz będzie? — Lecz książę, nie zwracając na to uwagi, wyjechał powoli na białym koniu naprzeciw Dobosza, trzymając w ręku czepełyk opryszkowski. Dobosz zaś naprzeciw księcia, na Chmurce Gromowej. Ukłonili się równocześnie. Chmurka Gromowa, spłoszona widokiem nieznanych strojów, nie mogła ustać na miejscu. Książę był zdumiony pięknością i młodym wyglądem Dobosza. A Dobosza dziwiła na twarzy księcia słodycz dziecięca, połączona z powagą.
— Witaj, Doboszu! — zawołał książę.
— Witajcie, książę! czy dobrze się gości w naszych górach?
— Dziękuję ci, Doboszu — rzekł książę, uśmiechając się — spokój i gościnność panują w twym pięknym królestwie. Miło być twoim poddanym. Proszę cię, Doboszu, odwiedź mnie na zamku w Stanisławowie. Oto moja buława.
— Zawsze jestem gotów na potrzeby twoje, książę, ja i moja drużyna junacka.
— Mości panowie — zawołał książę — proszę wznieść za mną okrzyk: niech żyje Dobosz! Sława Wierchowinie!
— Niech żyje! Hurra! — krzyknęli panowie.
— Chłopcy junacy — odezwał się, wspinając Chmurkę Gromową Dobosz do tysiąca młodych, ustawionych w szeregi — Sława księciu-pobratymowi, Sława panom honorowym!
— Sława, sława! — huknęło jak grom z szeregów junackich.
Potem polowali razem, goniąc żubry po połoninach i zasiadając na niedźwiedzie. Panowie podziwiali śmiałość Dobosza, kiedy odrzucając strzelbę, z rohatyną szedł na niedźwiedzicę, kładąc ją na miejscu celnym uderzeniem.
Po łowach pięćdziesiąt trembit grało na cześć gości, aż na Czarnohorę było słychać. Potem książę kąpał się w basenie skalnym wykutym dla Dobosza, nocował w komorze na łożu ze skór niedźwiedzich.


∗             ∗

Panowie tacy i panowie owacy, jedni pobratymi do zabawy tak szczerze zapaleni, rzekłbyś, wierniejsi niż pracowity lud, a inni czorta najmici, ze strachu portkami trzęsą i z tego swoich najmitów szczują, czarnych jak czorty. Posyłają, tych w czarnych mundurach, smolaków, pod komendą pułkownika Przełuskiego, w pościg za Doboszem. Nękają go tu i tam, aby nie mógł odetchnąć. Aby mu się nie uroiło, że króluje nad górami! Aby broń Boże nie zapomniał, że imię jego na czarnej tablicy nakarbowane, a on sam powołany do Czarnej Księgi, dla zeznań korporalnych. Bo na głowę jego więcej nagród ustanowiono niż pochwał i medali dla sławnego konia hetmańskiego, który przebył tyle rzek i zatok morskich.
A mimo to opowiadają wszędzie, że Dobosz także dla prześladowców miał serce. Co więcej, o tym właśnie kulawe i pożółkłe akta Czarnej Księgi szeplenią coś na podstawie świadectw, a same nie zdają sobie sprawy z tego co zapisują. Że raz pułkownik Przełuski z twierdzy stanisławowskiej, spodziewając się stoczyć decydującą walkę z opryszkami, wyruszył przeciw nim z większą siłą, gdy Dobosz zasiadł nań z oddziałem opryszków na przełęczy Bukowca. Zapędziwszy się aż po Bukowiec żołnierze wpadli nieopatrznie w tę zasadzkę, tak że każdy z opryszków ukryty w wykrocie wielkiego drzewa, bądź zaszyty w gęstwinie, miał na celu jednego żołnierza. Wówczas „żalił się Dobosz, że biedni to ludzie, mają żony, dzieci, i że żaden z nich nic nam nie zawinił.“ I zakazał opryszkom strzelać do smolaków. Tak świadczy Czarna Księga.
O tym samym opowiadają w Krzyworówni, że gdy smolaki nie przeczuwając niebezpieczeństwa, przeszukali lasy i poszli dalej, Dobosz, siedząc z opryszkami w jakiejś wyrwie opowiadał im o smokach i zamkach wirujących, co błyskają światłem, i o pustelniku Onufriju pogromcy smoków.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.