Prawda starowieku/Słoboda stara i nowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SŁOBODA STARA I NOWA

Jakżeż to wysokie połoniny pogrążają się w toni bezczasu! Tak samo w dawność jak i dziś.
Gdy człowiek przez całe lato daleko od osiedli jest watahem, deputatem czy pasterzem na połoninie wysokiej, wszystko zeń odpada, pierwowieczny świat przed nim staje, jak za prastarych dni ludzkości. W gospodarstwie wciąż to samo, wciąż trud niezmierny, a niewiele zajęcia dla myśli, dla serca. Wciąż powtarza się to samo, choć i w natężeniu, ale wśród pustki i słobody bezkreśnej. Jakby nic się nie działo na ziemi, tylko wczoraj i dziś. I jakby wszystko jeszcze stało otworem przed człowiekiem; nie wiadomo tylko, czy nie tak może jak te mgły, co przybierają postać wszelaką, a każdą nie całkiem do końca, jakby na żart. Co zawsze drzemało w towarzystwie ludzi, ujawnia się w rozmowach innych: z owcami, z drzewami, z chmurami.
Gazda gdzieś latuje sam w stai samotnej pod Czarnohorą. W Czarnohorze wysoko, na pustkowiu, ponad lasami kosodrzewiny, wśród głazów, nad wąziutką ścieżynką owczą, obok urwiska od wieków trwają drzewa kiedrowe, gazdowie tutejsi. Najstarsze drzewo najbliżej ścieżki sterczy. Straż trzyma, jak wojownik pierwowieku. Pierś drzewa zwrócona ku zachodowi, nastawiona na wichry, naga, bez jednej gałązki, ubita i utoczona wichrami, zgłaziała, jakby pancerna. Na plecach drzewa powiewa ogromny płaszcz zielonawy, cały jakby ze skórek luźnych stężałych. To obok każdej zielonej gałązki zwisają twarde i jakby zeschłe lecz nie martwe i nie kruche, owszem żywiczne i giętkie, choć odarte z igliwia gałązki. I czuprynę ma drzewo junacką, bujną, płowo-zieloną, powichrzoną, hardą. Gdy zadmą wichry zachodnie, zaledwie chwieje się drzewo. Tylko płaszcz szumi, tylko czupryna powiewa, szarpie się i wymyka wiatrom.
Obok tego samego wiekowego drzewa co dnia przechodzi owczarz ze swą trzodą, aż się z nim zaznajomi. Co dnia raniutko wartownik skrzydlaty czeka na gościa.
— Jakeście spali, gazdo? — woła owczarz z dołu.
Huczy drzewo, nie wiadomo co odpowiada. Pastuch może słyszy coś, bo powtarza sobie za drzewem głucho, poważnie, słowo za słowem.
— Dziękuję za pytanie. Dobrze. Jak wy, gościu? Sława Isu.
Znów woła pastuch głośno i wesoło:
— Na wieki Bogu i wam sława, gazdo wierchowy! Zdrowiście, mocni, gazdo? A wierchami jak, pogoda-weremieczko?
— Dziękować Bogu i w Nim nadzieja — huczy drzewo.
— No, to myrom! Trzeba iść za drobiętami. Ostańcie z Bogiem, gazdo!
— Gośćcie u nas zdrowo — odpowiada drzewo z góry dudniąc szumem. Pastuch znów to sobie powtarza.
Tyle rozmowy starczy na cały dzień. Dobra taka rozmowa, a według rad poczynaczy mądrych, potrzebna. Na to, by coś nie wlazło w człowieka, by z tych pustkowi nie wstała jaka groźna tęsknota, by mara nie ugrzęzła w sercu. Po nocach woła Mara, głos jej się wplata w dudnienie wód. Wtedy wara gadać i wara odpowiadać na jej wezwanie!
Gdy już spobratymuje się pastuch z drzewem, opowiada mu nie jakieś inne dzieje, lecz swoje sny, swe dzieje nocne.
Któż wie, co tam się wyśni nawet najprostszemu człowiekowi na połoninie wysokiej, co mu z serca wyrośnie? Samotne to życie, głębokie te noce przy kłodach tlejących i gasnących. Życie twarde, dzikie a bez granic słobodne. W samotności, jak w głębinach nocy, toną granice światów, jakby we mgłach górskich zacierają się miedze między pragnieniem a posiadaniem, między snem a jawą. Czasem pragnienie i tęsknoty długo męczą niejednego. Czasem i najtajniejsze, nieziszczalne — spełniają się. Oddalają się dawne troski, dawne radości i pociechy, zjawiają się całkiem inne.
W nocy przychodzi do samotnego człowieka w postaci kobiety, o którą przedtem niewiele się troszczył, a teraz zatęsknił — Leśna. To ma swoją cenę.
Za to, że przyszła, męczy go okrutnie. Słowa nie powie, niema, zamurowana, a piękna, tuli się do niego. W ogniu wypróbowuje jego tęsknotę. Czasem mu ręce kładzie do paleniska, parzy je, a czasem aż do kości przepala znużone członki. Czasem z daleka woła i nęci, ciągnie gdzieś w pustkowie, wiedzie w zagładę, na dno przepaści.
Wtedy to, kiedy tęsknota taka wdziera się do serca i przyobleka w zjawę, najlepiej jest szukać przyjaciół, wyznać im wszystko, jakby na spowiedzi. Tylko słobodna przyjaźń ratuje, niczego nie żąda, ani nie wymaga, do niczego nie zmusza. Dobrze tak oczyścić się od czarów Niauki, co zbyt lotna, piękna jak anioł, ciągnie na tamten świat — od zamroczenia Leśnej, co nocą ociera się piersiami, kolanami gładkimi, a potem przytula się łonem i wymaga ofiar strasznych. Najlepiej oczyścić się przez rozmowę ze starym drzewem pobratymczym.
Skrzydlate drzewo lituje się nad chrześcijaninem. Nie mówi dużo. Tyle ile potrzeba.
— Nic to — dziarsko huczy z góry. — Nie martw się już, gościu, idź z Bogiem! Myrom!
Pastuch odchodzi pogodny. Nocą śni mu się połonina wesolutka. Czuwa nad nim drzewo potężne wiekowe, wiecznie zielone.
Czasem pastuch znajdzie się na ogromnym Munczelu albo na Pop-Iwanie, jak robaczek na kuli globowej. Spogląda tęsknie ku wsiom, nic prócz dachów grażd dojrzeć nie może. Patrzy ku zagórskiej stronie, ku ogromnym lasom: tam ani jednego osiedla ludzkiego nie dojrzysz. Leży na mchu, spogląda na chmury. Z początku szuka tam postaci jakby znajomych. Znajduje je. Jakiś dziad z nosem śmiesznie zakręconym, z brodą wiechciatą i czapką fruwającą, śmieje się złośliwie, nie wiadomo z kogo. Dalej opryszkowie lecą bez pamięci na koniach grzywiastych. To znowu cesarz, wielikański cesarz siedzi na tronie, naokoło trzody bogate i smoki pilnujące trzód.
— Ot, jaki durny człek, chciałby wszędzie widzieć swoje — myśli pastuch.
Potem oko przywyka do bezforemności. Kręcą się te kule, te płachty chmurowe białe, otwierają się zasłony, ukazują się głębie niebieskie. Chmury rozdzierają się, strzępią, coraz wyżej wzlatują, roztapiają się w błękicie. I znowu piętrzą się i kłębią nowe potężne budowle, gmachy, kopuły chmurowe, słupy i bramy niebieskie. Całe szeregi pałaców płyną w majestacie! Eliaszowe dwory. Czasem On, sam Świątek zajrzy zza chmury. Błyśnie i potem zaśmieje się potężnie, aż Munczel się wstrząsa.
— To nie na nas — spokojnie myśli pastuch. — On swojej szuka zwierzyny, czorta.
Mgły nadciągają zworami, czają się, wślizgują i zakrywają przestrzenie ogromne. Człowiek sam w mrokach mgielnych. Przedtem malutki, niepotrzebny na świecie, a teraz nic więcej prócz niego. Powolutku wstają bliższe mgły, rozwiewają się: widać skały, zamek i baszty skalne na Szpyciach. W tyle niejasno czernieją wierchy. Naokoło nich i za nimi mgły w ruchu. Zamki jakoś przybliżają się, olbrzymieją. Widać okienka w basztach, drzwiczki poukrywane w kątach, schodki, malutkie ganeczki i narożnice. Coraz dalsze ciemnosine tło gór, a coraz bliższe przednie baszty. Wszystko to mgły tak czarują. W końcu cała Liedczyna pokrywa się mgłami gęstymi, równo po rąbek Czarnohory. Jakby kołujące morze pochłonęło wszystkie wsie na leckim boku. Pastuch odcięty od swego świata, na wyspie światowej, wśród bezmiaru mgielnego.
Wieczór zbliża się, trzeba szukać w mgłach trzód, przeliczać je, wracać do stai. Świat się zwęził, zapomina się o marach. Trzeba też pistolety opatrzyć, gdyż w lasach kosodrzewiny może coś czyhać, niedźwiedź lub wilk. Schodzą ku dołom, ku stai pasterskiej. Owce to towarzystwo spokojne, potulne, choćby ci nie wiem jak gorzko było na świecie, choćbyś nie wiem jakie ostrze miał w sercu, spokój wieje na cię od tych smutnych oczu, od ciepłych pyszczków, od jednostajnego chrupania trawy. Ale zbyt jednostajne ich zwyczaje. Za to kozy i psy urozmaicają życie boteju. Kozy wybiegają naprzód, zaglądają wszędzie albo spóźniają się gdzieś na odskokach i wycieczkach. Psy doganiają jeden drugiego, bawią się, podszczekują wesoło, to wybiegają naprzód, by zbadać czy bezpiecznie, to wracają na sam koniec trzody, jakby ją przeliczały. Pastuch do każdego coś przemówi, o coś zapyta. Psy szczerze się cieszą każdym słowem, a kozy, jak im ochota przyjdzie, i każda trochę inaczej. Owce od razu liżą ręce, szukają soli, wyczekują i znów trawę chrupią.
Tyle rozmowy wystarczy na cały wieczór.
Wieczorem po uporaniu się z chudobą, pastuch znów jest sam przy watrze. Bardzo rzadko przyjdzie ktoś ze wsi, czasem wędrowiec połoniński tu przenocuje, czasem ktoś go odwiedzi z najbliższej połoniny. Wówczas i z ludźmi można pogwarzyć.
A tylko na wspólnych wypasach, we wspólnych kolibach co dnia wieczorem można usłyszeć mowę ludzką. Ale i wtedy każdy przynosi z połoniny coś swojego. Kto wie, dokąd czyja myśl polata, czy tamten drugi wysłucha go, czy dosłyszy, czy pojmie. Nie wiadomo, co jest snem a co prawdą. Czasem w niedzielę albo tylko w większe święto przyjdzie ktoś z rodziny, zajdą ludzie ze wsi, przyniosą na koniach pełne besahy żywności, mąki i soli, czasem bieliznę, przyniosą próżne berbenice na bryndzę. W nich za to pełno wieści ze świata.
Wszystkie te wieści z dalekiego świata wetkają się w wielki świat chmur, niebios i wierchów ściegiem drobniutkim, nikną w nim. Bywa wszelako, że jakaś nowina nagle uderzy i tak ostro zaboli, że wszystko inne zgaśnie. Tak jak gdy kurcz wnętrzem wstrząśnie albo gdy gorączka je ogarnie, a oddali się wszystko, oprócz własnego ciała. Albo chyłkiem wślizgnie się wieść taka, co zda się odległa od życia połonińskiego, a nawet od wiejskiego. Niepostrzeżenie, lecz wytrwale zaczyna ocierać się o serce, trze tak i piłuje, aż serce zajmie się jak watra żywa. Taka watra zgarnia i trawi paliwo wszelakie. Płonie dla siebie, któż dojrzy ją w mgłach?
Od kiedy utrwaliła się stara prawda pasterska, od wieków, od tysięcy lat może, takie życie się toczy.

Tak też sto pięćdziesiąt lat temu rosnuły się po górach wieści o nowej swobodzie. Ognikami łyskały tu i tam, gasły, snuły się dymami. Powciskały się wszędzie. Tak jak te mgły różowe, sine, ołowiane, co wdzierają się w jary, tłoczą się po kotłach, osiadają na skałach i śniegach, skraplają się, kroplinami-strugami sączą się ku łożyskom potoku. Rozprzędła się słoboda na całe góry, wtuliła się i wsiąkła w przestrzenie górskie. A ludzie, i ci co walczyli, i co na latawcach falowych napadali na Kuty, ci co radzili i śpiewali, w końcu wsiąkli w przestrzenie i w mgły, każdy gdzie indziej. Nadaremnie byś ich szukał, stary Andrijku.
A Andrijko mądry, co wie, że ten wielki świat gór wcale nie jest dziedziną człowieczą, tylko ot znosi człowieka, tak jak każdą inną zwierkę, ptaszkę i muszkę, wcale ich nie szukał. Szedł za opowieścią starą.
Po wypędzeniu posiepaków odetchnęły osiedla. W Hołowach i w Jasienowie nawieźli sobie ludziska pieniędzy, nakupili, czego było potrzeba. Ba, nawet więcej tego, czego nie było potrzeba. Jedni z Kut, a drudzy aż z Tureczcziny. Młodzi ludzie wracali z samotnych połonin i od razu wpadali w ten radosny, szumiący nurt rzeczny, w słobodę. W jesieni zaczęli jej używać. Bez trosk, bez przeszkód zaczęły się hulanki i zabawy. Po ścieżkach każdy chodził uzbrojony aż zanadto. Do lasów pańskich czy cesarskich nikt się już nie skradał. Chodził jak się godzi chodzić po lesie bożym, ludzkim. Polowali, strzelali, pukali po lasach, ile im było potrzeba, nawet znacznie więcej. Niektórzy polowali jeszcze dalej: jacyś ochotnicy gołowąsi, których nikt dotąd nie znał, ani nie widział w opryszkowskich watahach, napadali już na dwory podolskie, na karczmy. Inni gotowali się do napadu na Kosów. Niektórzy mądrzejsi, dumali głęboko, by tak niecobądź wystrychnąć. Przypominali sobie sławny Bolechów, miasto, jak to się mówi, „obfite w sumy“, dokąd sam Dobosz wyprawiał się, nie przechodząc wody.
Tak to nim Dmytro wrócił od cesarza, wszyscy zapomnieli o niedawnych dziejach.
A że rozprysło się i rozlazło jego sławne towarzystwo, nie było mowy ani myśli o tym, aby płaje zagradzać, drzewa zacinać i rzeki zatrzymywać, jak to obiecywał Czuprej. Bo i Czuprej tak długo leczył się koło Ormianeczki aksamitnookiej, że o wojaczce, o zemście i o pogróżkach zapomniał. Nawet pan Oświęcimski widząc, że nic się nie klei, odpoczywał po burzliwym życiu. Polował, grał w karty i już zaczynał myśleć o tym, by się okoszelić. Niejeden z towarzystwa siedział koło lubki, niejeden budował się, zaczął gazdować i zamierzał się żenić. Wszyscy młodzi radowali się słobodą. Każdy ssał ją jak miód z plastra, jak taki, co miód wyssie, a plaster byle gdzie wypluje.
Zapewne, nikt z junaków Dmytrowych nie myślał naruszać przysięgę gromową. Bo nikt o niej nie myślał. Za to wszędzie rozszerzył się junacki duch. Zaczęły się już między sobą wadzić watahy poszczególne. Rody podjęły stare spory. Nie tylko z przypadku rąbali się tak. Przychodzili młodziaki do chaty przeciwnika, wbijali w próg zagrody topory. To znaczyło zapowiedź walki. Potem posyłali sobie posłów, umawiali się, gdzie mają się zejść. Wychodzili na jakąś równą polanę — taką jak Ihrowyszcze na Prosicznym — i póty rzucali toporami, aż jedna strona miała samych rannych lub niezdolnych do boju. Nazywało się to wtedy, że tamci zwyciężyli. Ci co mieli szable, bili się tak szablami, a inni kołami od płotu. Gdy tylko ranni wylizali się trochę, znów szli zacinać topory na progu wrogiej zagrody. Tak się zabawiali.
Nawet niektórzy Wasylukowi junacy wadzili się między sobą. Trochę krwi sobie puścili, posiniaczyli się bardkami, pocięli szablami, znów się jednali. Raz znów tak do siebie pukali „Wasyluki“ z „Tomaniukami“ z bukowinek, przez cały dzień bez przerwy, aż zmierzch zapadł, aż zgłodnieli. Wtedy jeden za drugim, chyłkiem, poszli na posiłek do chaty Palijowej, w której było coś jakby karczma. Zaczęli tańczyć. Tam znów coś sobie przypomnieli, bo porąbali się pałaszami, aż podłoga w przestronnej chacie Palijowej dokładnie krwią była ukraszona. I dalej ciągnęli czy przemycankę, czy wino, miód, czy co kto lubił. Na jednanie! na zgodę! aby się nie bardzo gniewał słobodny knieź, gdy wróci! Na jednanie tańczyli tak nocami i dniami, że teraźniejszemu człowiekowi każda ręka i noga osobno odleciałaby od takich tańców. „Hoj! słobodo, słobodo! słonkowa, udała!“ Teraz wiedzieli, że ją mają. Wiedzieli jak jej używać. I już żadne łaciate ścierwo mandatorskie tańców junackich nie psuje, nie wywąchuje, nie wlecze do protokołu, nie blachuje w kajdany. Nosa psiego nie miesza do tego, że ktoś komuś durną głowę rozbił trochę albo i całkiem. „Hoj, słobodo, słobodo!“ Tym śpiewem huczały carynki, nawet pustynne połoniny, ta pieśń docierała nawet do głębin ogromnych w owe czasy lasów.
Taka to była słoboda górskiej młodzieży ówczesnej. I dojrzali ludzie też jej kosztowali. A choć Dmytra nie było, co niedzieli nowe piosenki śpiewano w Hołowach. A stąd szły na całe góry pieśni o wszystkim, co się działo niedawno i dawno. O Czupreju, o latawcach falowych, o wojakach cesarskich, o Buligowych talarach. Stąd też szły żarty, kpiarstwa i dowcipy.
Niejednemu, gdy tak słuchał opowieści Andrijkowych o bijatykach i słobodzie, smutno jakoś robiło się na duszy. Wtedy to pocieszał Andrijko słuchaczy, że to dopiero dzisiejsi ludzie tacy do niczego! — Bo to nie wiadomo jak rzec, czy bardziej w dzikości, czy też bardziej w miękkości ugrzęźli. Dzisiaj — tak zwykł biadać Andrijko — niech tylko jeden drugiego ciapnie bardką, to już koniec. Oho! Smutna ich dola! Już się nigdy więcej nie pobiją, ani nie zatańczą. Pęka głowa słaba i pusta, a ręka niezgrabna idzie w kajdany. Jeden do grobu, drugi do kryminaru. I tyle. Do niczego to wszystko. A w owe czasy ludzie i twardsi i grzeczniejsi byli. I rąbać się umieli i pojednać na czas. —
Tak się to rozpoczął ten okres bujności, okres bijatyk, o którym pieśni przetrwały, a który niedobrze się skończył.
Chociaż do końca tego było daleko, to jednak i sam Andrijko przyznaje, — że nie samo dobro przyniosła nowa słoboda. Na wieść, że nie ma mandatorii, że „skasowali się“ puszkarzy, wpadli przez Sudiję opryszki zagórscy z Węgier. Źle, bardzo źle im się tam działo. Już blisko od dwóch setek lat coraz bardziej marnieli, aż stali się podobni do zbiedzonych i zgonionych uciekaniem zbójów, a nie do opryszków górskich. Gdzie im tam do naszych junaków! Przypiekały ich bardzo sądy i urzędy węgierskie. Którego schwytano, od razu wieszano na tym samym miejscu, cały tułów od pleców przez pierś na spiczasty krzywy hak, jak gdyby na wędkę potężną, nadziewając. Tutaj więc szukali słobody i pożywy na skórze innych. Petro Szekieryk, prawnuk Palijowy, w książkach opisuje, jak to mądry i groźny watażko Pihuł-Popycun, który za czasów Dmytra był już starym człowiekiem, niegdyś przepędził i pouczył zagórskich opryszków, zabijając naraz dwunastu jednym pistolątkiem. Może wtedy jeszcze warto z nimi było walczyć. Popycun zmusił ich do uległości i do posłuszeństwa. A teraz, gdy Popycun był bardzo stary, Pełech już nie żył, a Dmytro poszedł do cesarza, wpadli ci rozbyszacy, zaczęli grabić i pustoszyć jedną chatę za drugą. Jeszcze przypiekali tego i owego, smołę mu na brzuch lali, by się przyznał, gdzie ma pieniądze. Już w niejednej chacie nie było się na czym położyć: zabrali liżnyki, zabrali sukno, ubrania, nawet żywności gazdom nie zostawili. Dobierali się i do dworu w Krzyworówni, ale tam ich przywitano gęstymi strzałami. Dali za wygraną, napadali tylko na chaty co słabsze i mniej obronne. Ze wszystkich watah górskich nikt się nie ruszył, aby ich przepędzić.
Coraz większy zamęt był. Pieniądze wciąż topniały, ciągle szły konie to z Kosowa, to z Węgier, to z winem, to z wódką. Lecz kupcy w góry się nie spieszyli. Nikt nie kupował koni, wołów ani kóz. Nawet nie byli skorzy Ormianie dawać kozy na wypas biedniejszym ludziom w górach. Jarmarki węgierskie zamknięto, na doły nikogo stąd nie wpuszczano. Gdzieniegdzie trochę ciasno zaczęło być wśród sławnej słobody.
Już dobrze rozhulała się słoboda, a nie było jeszcze wieści o posłach. Coś zbyt długo nie wracali. Tak długo, że już przestali im zazdrościć ci, którzy nie poszli. Kto wie na jakim świecie ta Widnia cesarska? Ciekawa rzecz, czy można stamtąd wrócić do chaty? Już miano ich za przepadłych.
Od Szkindów szły jeszcze inne wieści:
— Stamtąd, zza gór — powiadali — nie puszczają nikogo tak sobie. Jeśli posłowie wrócą, to kto wie... może przystali do pańskiego stanu. Wrócą — może z mandatorami, hajdukami, wojskami... Albo sami przebrani ohydnie, niesławnie, w szarapackie stroje połatane. Pióropuszyć się będą, kogucić, wywyższać. Pychą mamić a zwodzić głupich. Potem zaczną coś szeptać chytrze, namawiać, zaprzęgać Bóg wie do czego. W końcu pańszczyznę tu wpuszczą. — Z dala od nich! —
Widać było, że przecież na tej ziemi, a nie na innej ta Widnia — choć może gdzieś na samym krajuszku — bo posłowie wrócili. Opowiadali wszyscy jednakowo. Chybaby tam gdzieś razem wszystkich ich zamroczyło. Jednak nie spadli z obłoków, tylko po prostu przyjechali drogami, płajami, wierchami, byli zdrożeni i zmęczeni. I czego nie naopowiadali! Dopóki byli razem, przeważnie opowiadał sam Dmytro. Kiedy już rozeszli się po wsiach i po chatach, zlatywali się do każdego ludzie z daleka, Bóg wie skąd. Nikt nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Każdy niemal z posłów już i sam nie wiedział dobrze, co mu się śniło, a co naprawdę widział. I dzisiaj pośród tych gór, co toną w bezczasie, trudno jest wierzyć, że jest jeszcze coś innego na świecie.
W mgłach jesiennych utonęły zdarzenia. Wynurzały się z mgieł, kiedy chciały. Przemieniały się do woli.
Wędrowcy przyzwyczaili się nie żyć tak na co dzień, lecz oglądać wciąż coś nowego, dziwować się wciąż, lub co najmniej innych zadziwiać, dziwami oszałamiać. Gdy wypoczęli po trudzie niezmiernym, gdy wtulili się w ciszę bez zdarzeń, i tutaj w rodzonym kraju zaczęli rozglądać się za dziwami. Ten i ów zobaczył coś takiego, czego dotąd nie zauważył.
Oto górska jesień, stara boża pisanczarka, krasiła świat. Na noc zanurzała go w mgły. Kąpała, płukała drzewa, liście i trawy. Przed świtem wyciągała je z kąpieli mgielnej. Bieliła mrozem, kędzierzawo pisała szronem, deseniowała szronem. Na połoninach zawiłe wzory sobie wycieniowywała srebrem pajęczyn: na drzewach pąki i rozplecione warkocze pajęczyn jak ozdoby drzewka weselnego, na polach, na badylach zeschłych, na kształt kielichów kwiatowych, na płotach koronkowo tkane ośmioboki. Potem zorzami wszystko różowiła lekko. Gdy dzień nastał, zatapiała wszystko w głębokim górskim błękicie. A wtedy wytryskiwały z lasów, gęstwin młododrzewu, z zagajników, z traw, fale i strugi ogniste — barwy. Sypały się zewsząd, potem układały się tęczami. Od ciemnej zieleni smerekowej i zgasłej dębowej, poprzez niebieską kiedrową, płowe, złotawe, żółte, krwawe, szkarłatne smugi kładły się na błękit. Trwały tak na nim bez ruchu. W całym przepychu i świetności jakby na zawsze utrwalone. Łaskawie uśmiechało się z góry boże słoneczko. Sucha pisanczarka odpoczywała. Uśmiechała się w zmęczeniu. Lubowała się swym dziełem. Dumy jej płynęły i grały wodami srebrno-błękitnymi. Niezmierzona cisza, cała błękitna, słuchała tych dum, przyjmowała je na łono niebieskie.
Po powrocie Dmytro tak właśnie śledził bezwiednie cichą pracę jesionki starej na bukowinkach, na jaworzynkach, na dąbrowach. Tymiż barwami radości mieniło się jego serce.
— Cesarz otworzył mu oczy. Tak dotąd żył bez świata, jak dziecko w łonie matki. Świat ten daleki, co go dotąd nie grzał, ani nie ziębił, stał się dla niego i widowiskiem dziwnym i harcowiskiem dla tęsknoty, dla pieśni. Potrzebuje go cesarz chrześcijański, kazał mu czekać na wielką chwilę... To nie jakieś bijatyki z posiepakami. A gdzież pobratymi cesarscy? Jego towarzystwo hukowe... „Molfarskim okiem sięgnij pod ziemię... Czekaj, mój junaczku, na sławne zagadki cesarskie.“ —
Na połoninach i w puszczach hołowskich dość miejsca dla wszelkich mar.
Mógłby tu sobie zaprosić, przemówkami przymamić, zaklęciami wezwać — wszystkie widma z dalekiego świata. Widział już je, jak wejdą w ten przybytek słobody tak świetny, od pałaców i ogrodów barwniej wypisany.
Zbierał się opowiadać Sztefankowi. Zbierał się opowiedzieć tajemną wieść o zagadeczkach cudownych, niesamowitych. Chciał zasięgnąć rady.
Tymczasem Sztefanko sam miał dużo do opowiadania. A wszystko głównie o Hołowach, także o Żabiem, o Jasienowie nawet, cokolwiek o Synyciach, a trochę mniej o Białej Rzece. Ważne rzeczy! Wszystko wcale niemiłe, brzydkie i smutne — jak mniemał. Opowiadał o słobodzie, nie o starej słobodzie, lecz całkiem nowej, młodej, rozbyszackiej. Takiej jaką pankowie hulaszczy zaprowadzili — sobie samym na zgubę. Takiej co kazi i psuje ten piękny boży świat, tak jakby kto zbił kraśną, starą pisankę, a z niej ciecz, wzburzona powietrza przypływem, wystrzeliła ze straszliwą wonią. Taka ci to — słoboda ona (szkoda dla niej nazwy). Narzekał na dzikość wilczą, a baranią głupotę, na zdradę, na zniszczenie. Niszczą na wieki starą prawdę, tracą słobodę rachmanną.
Do dziedzin cesarskich wieści o tym nie doszły, a Dmytra oczy patrzyły jeszcze spojrzeniem słobodnym wędrownego ptaka. Od lat przecie wędrował. Ponurość, jaka bywa w smutku i przygnębieniu osiadłych ludzi, nie mogła zabielmić mu oka.
Patrząc na to, co się dzieje naokoło, w krótkim czasie zrozumiał i przyznał, że nie jest to słoboda ojcowska, gazdowska. Nie o takiej myślał, śpiewał nie o takiej, co jak powódź rozhukana, gdy raz brzeg wywróci, wszystko samo potem sypie się, wali, wywraca. Chował wiarę dla starej prawdy, aż wieść o zagadkach poraziła go, jak niegdyś święty grom podczas pierwszej wiosny życia lasowego.
Tymczasem na wieść o powrocie słynnego watażka, o powrocie sławnego poselstwa nie zjawiali się już zagórscy rozbójnicy. Lecz i towarzysze Dmytra nie zjawiali się doń wcale. O niektórych słychać było, że wałęsają się po hulankach bez przerwy, a wciąż pokazują, że są lepszymi od innych junakami, bo zwyciężają w każdej bijatyce, w każdej zwadzie. O innych nawet wieści nie było. Pewnie gdzieś gazdowali, karczowali, borykali się z puszczą, a zamiast przepędzać mandatorów i posiepaków, przepędzali niedźwiedzie od trzód, potykali się z niedźwiedziami, i to nie raz, na święto Kupały, ale niemal co dzień.
I o Czupreju słuch zaginął. Dmytro nie widział go od czasu wojny kuckiej. Wciąż o niego dopytywał. Przyszły w końcu wieści zabawne, rozkosz było słuchać.
Opowiadano, że Czuprej daleko w środku puszczy zajęty był pracą, budowaniem nowej chaty i zagrody. Przyprowadził z Kut żonkę Małankę, tę Ormianeczkę, która go pielęgnowała w czasie choroby. Ciekawy to był ożenek, ciekawe jego dzieje. Stary Ormianin, gdy zobaczył, co się święci, nie chcąc zapewne za zięcia mieć dzikiego lasowego człowieka, nieuczonego w kupiectwie, rozgłosił ostrożnie, że córkę wraz z posagiem znacznym da tylko takiemu człowiekowi, który ma — „piątro“. Bo jego jedynaczka na piątrach żyć musi. Tylko na piątrach będzie szczęśliwa. Czuprej wraz z Małaneczką długo naradzali się, co robić. Umyślili wreszcie sposób. Zaczęli przekonywać starego, że Czuprej nie jedno piętro ma, lecz dwa. I świadków kuckich na to znaleźli. I że do tych piąter żadnego wiana, żadnych posagów, ani pieniędzy im nie potrzeba. Na Czuprejowych piątrach i tak będą szczęśliwi, bogaci. Stary Ormianisko kiwał głową. To go ujęło, że nie trzeba naruszać pieniędzy. A tu jeszcze — powiadają — nie jedno, lecz dwa piątra. Gdy tak się namyślał i już jakby im dawał folgę, Czuprej ze swoją niewiastą pobrali się czym prędzej przed ołtarzem samego świętego Kajtana. Potem jeszcze prędzej, na koniach, wymknęli się do swoich piąter — na Hołowy...
Później nieco stary Ormianin zatęsknił za jedynaczką. Dumał nad tymi piątrami. Wyciągnął z ukrycia dwa kociołki, pełne dukatów, przeznaczonych na wiano dla córki. Lubował się nimi: wszystko dla Małanki! — Namyślał się długo. Jeden kociołek cały, nieruszany z powrotem włożył do schowka. Z drugiego ostrożnie przesypał połowę pieniędzy do pustych berbenic od bryndzy. Ale namyślił się znów. Znów część odsypał do kociołka, a trochę, tak z ćwiartkę tego, zostawił w berbenicach by wziąć ze sobą. Resztę schował. Berbenice zatkał dobrze szmatami. Ubrał się dla niepoznaki w stroje wytarte, połatane. Żałośnie w tym wyglądał. Wyruszył konno w góry, jak biedny kaflarz lub garncarz kucki, niby to po bryndzę. Pojechał dokładać złota do tych piąter.
W górach rozpytywał o Czupreja. Rozglądał się po borach. Czarno mu się robiło w oczach. A stary dychawiczny koń Ormianina wciąż to parskał, to chrapał ze strachu, w końcu ledwo dyszał ze zmęczenia. To ci piątra! Na ratusz lwowski prędzej by się wydrapać koniem niż tu.
Ale gdzież te piątra? Gdzież tu mogą być piątra?
Gdy dojechał Ormianin płaikiem poza gruń Komarniczny, zobaczył pośród puszczy maleńką chałupinkę puszczową z krąglaków nieociosanych. Na odgłos tupotu kopyt końskich wybiegli z chaty Czuprejowie.
— Hospody! — przeraził się watażko Czuprej. — Nie bój się mój mileńki, jakoś to będzie — uspakajała go Małanka.
Ojciec jeszcze nie zlazł z konia i dalejże z wrzaskiem okrutnym: — Gdzież te piątra?!
— Zaraz, ojcze, pokażemy piątra.
Pomogli staremu zsiąść z konia, zaprowadzili go do chatynki. Pokazali mu ogromną hrubę, piec potężny, co połowę izby zajmował. Siedli na przypiecku, objęli się czule:
— Ot, tu jest, ojcze, jedno piętro — wskazali, uderzając dłońmi po przypiecku. Potem prędko oboje wskoczyli na zapiecek. Położyli się tam na liżnykach, powiadając:
— Ot, tu jest drugie piętro. Na tamtym pierwszym jesteśmy szczęśliwi, a na drugim jeszcze więcej.
Stary Kajtan wielką miał ochotę dosięgnąć ich kosturem. Było mu jednak za wysoko. — Ha! bądź co bądź piątro. — Olbrzym Czuprej zaś, co niegdyś takiego połatanego szłapaka palcem by powalił, siedział cicho wraz ze swoją Małaneczką na drugim piętrze. Czekali tak, aż stary się udobrucha. Przyrzekli mu wreszcie — na wszystkie świętości — że postawią nową, pyszną grażdę gazdowską. Wytłomaczyli, że tu z piątrami nie ma co zaczynać. Nakarmili go, ugościli jak to w górach, stary przespał noc na grubych liżnykach, na drugim piętrze — wcale dobrze.
Ale nie głupi był Kajtan do takich piąter rodzone, lube złoto dokładać. Kazał sobie jeszcze doładować do berbenic świeżej bryndzy górskiej. Wrócił do Kut choć tyle zadowolony, że pieniądze zostały mu w rękach, że za ból i za fatygę dostał za darmo świeżej bryndzy górskiej na całą zimę.
Od tego czasu Czuprej zajęty był budowaniem nowej, przestronnej chaty. Grażdę tę potem na żart piątrami nazwano.


∗             ∗

Tak rozproszyło się towarzystwo hukowe, pobratymi i stronnicy Dmytra. Wyparowało to gdzieś, wsiąkło w góry. Wasyluk jednak nie zamierzał ich zwoływać, ani ściągać. Nie chciał nikogo namawiać, ani przekonywać. Czekał na swoją chwilę.
Właśnie na święto Dmytrowe, w sobotę dziadową jesienną wybrał się Dmytro do cerkwi, by odczytać patent cesarski, by obwieścić wszystkim wieść o nowym wielkim pobratymstwie, by wszystkich sił dołożyć, a jakoś rzucić ważką zapowiedź tego co przyjdzie.
Gdy już towarzyszy własnych niewielu mógł zebrać, rozumiał i wiedział na pewno, że dla samego patentu, w tym czasie, niewielu ludzi by przyszło. Już i tak wiedzieli wszystko, nie bali się niczego. Powoli nawet zapominali o wszystkim.
Wielu co prawda odstraszyły płynące wciąż z Hołów od Szkindów ostrzeżenia strachopudne. Coraz więcej sypało się tego i rozsypywało się coraz dalej. Jakby kto na grządkach kukurudzianych takich przeróżnych i tak wymyślnych strachów ponastawiał, aby nie tylko sojki i kościogryzy, ale i pamiętliwe, wszystkowiedne, wciąż sejmujące, ciągle się wzajem pouczające wrony, i niedbałe o strachy wróble, a nawet przekorne sroki — het wypłoszyć. Gdy wiatr od wierchów powieje, jak zaczną te strachopudy szeptać, szumieć, stukać, furkotać i grzechotać, to nie lada jaki, tęgi zwierz puszczowy się zlęknie, a nawet człowiek co nie świadom, idący gdzieś daleko płajem, przeżegna się. Tak to wieści leciały z Hołów, ze Szkindowej kiczery. Chociaż jedna przeczyła drugiej, najbardziej ważki był wniosek: Z dala od tego wszystkiego!
Temu to Dmytro czekał do soboty dziadowej.
Na dziadowe święto jesienne, z dawien dawna, schodzi się mnóstwo ludzi na groby, na przyjęcia, na poczęstunki. Ochota jest, czasu mają dość. Nietrudno znaleźć słuchaczy. Dmytro pewny był swej mocy, byleby tylko ludzi miał w kupie, byleby miał gromadę przed sobą, wokół siebie.
Tymczasem o święcie tym dziwne rzeczy przekazał Andrijko:
— Mgły jesienne były tak głębokie — powiastował — że zatopiły i patent i pobratymstwo cesarskie i słobodę samą i wszelkie narady gazdowskie.
Mgła — tak powiada Andrijko — wcale nie jest dla ludzi z tego świata, dla porządków tego świata. Mgły zdatne chyba na to, by z dziadami z tamtego świata się poufalić, z umarłymi się rozgwarzyć, ale nie dla narady, dla wieców ludzi żywych, dla towarzystwa. Od mgieł światło słonkowe się odbija, czary wszelkie, choćby najlotniejsze, topią się w nich, rozłażą jak sól w wodzie. Najtęższy czarownik, co gradowe chmury w bezwieści przepędza, co gromy z pogardą wymiata — nie rozedrze mgły. — Tak mówił Andrijko o mgłach.
Późną jesienią, nawet gdy na stokach i gruniach jeszcze pogoda bujna, tęczowa, na Krasnojyli, nad Czeremoszem, nad Riczką i nad potokami nieraz od wczesnego ranka rodzące się mgły, wiją się, ścielą wzdłuż wód, tłoczą się, łączą i zwierają. Zatapiają naprzód drogi i ścieżki nadbrzeżne. Jeszcze przez grubiejącą powłokę przesiewa się wciąż ku dolinie światło błękitne, jeszcze poprzez rozsnuwające się zasłony i podwoje mgieł, poprzez powietrzne, jasne ulice między ścianami mgieł ukazują się wyniosłe stoki lesiste. Smereczyny, bukowinki, leszczyny, jawory, czubami pysznymi, wieńcami i bukietami rozkwieconymi jaskrawią się w słońcu. Widać, jak gdzieś wysoko na pastwiskach mrowią się w świetle przejrzystym stada krów i owiec; jak daleko na płajach kropeczkami czerwonymi, białymi i ciemnymi pełzają ludzkie postacie, malutkie, ledwo dostrzegalne. Czają się, skradają mgły, nabierają mocy. Wyciągają potężne, miękkie łapy. Nagle postąpi mgła krokiem wielikańskim. Rozpędzi się ku górze. W locie rozpostrze skrzydła. Rozmachnie się skrzydłem strzępiastym. Połknie nie tylko te nikłe maleństwa, przykryje i zatopi jaskrawe połacie leśne. Ogarnia wierchy. Ku wygrzanym, suchym, jasnym dziedzinom niesie wilgoć, chłód i mrok. Całkiem wysoko jeszcze hardo się pysznią na błękicie czubate sztandary bukowe. W końcu mgła zniesie wszystko. We mgłach ukryte wody głucho bełkocą, szumią nie wiadomo skąd. Gdy ktoś obcy przyjdzie w dolinę, nie może uwierzyć, że jest tu coś prócz chmur.
Sędziwa niania-mgła otacza człowieka na sen pieluchami. Pozostawia go z samym sobą. Bezpiecznie mu, cicho. Nie budźcie go — szepce mgła. — Nie budźcie mnie — jakby przez sen jęczy dusza sama, zmęczona, niechętna światu. Tęsknota senna wiedzie ją ku sprawom tajemniczym, ku takim, co bardziej rzeczywiste stają się od tego widzialnego-niewidzialnego świata.
Idący na sobotę dziadową ku cmentarzowi cerkiewnemu ludzie, wynurzali się z mgieł, dźwigając besahy pełne jadła. Nie widać było skąd się każdy wynurzył, nie wiadomo było, skąd przychodził. Jakby nie z Krasnojyli i nie z Jasienowa szedł, lecz z państwa mgieł. I znów o kilka kroków jeden drugiemu znikał z oczu, zanurzał się we mgle. Z mgły dochodziły głosy. Rozmowy tych, co siedzieli na grobach, posilając się i wspominając zmarłych. W każdym kole nad grobem swoich tylko uczestników świętowania widziano. A z sąsiedniego grobu już tylko cienie we mgle. Zewsząd modlitwy za umarłych cicho i sennie płynęły jak wody — to jakby rozmowy z nimi, słowem gorętszym, bardziej tęsknym wyrywały się poprzez mgły:
— Ojcowie słodcy, dziadowie dobroczynni — gdzież wędrujecie? Jakim płaikiem słonkowym się trudzicie? Na jakiej połonince zapasznej nabywacie się, odpoczywacie? — Pokój z Wami święty — Łaska boża słoneczka. —
— Zostawiłeś mnie na tęsknotę lutą. Dusznica tęskna dławi serce! A tobie czyż nie gorzej jeszcze beze mnie, słodeńki, gdzieś tam bezdrożami, niebiosami tymi się samotnisz. — Hóspody pomyłuj!
— Kto sierota sierotsza dziecino? Ty sama tam u bożych progów, u brzegów niebieskich, czy ja tu wierzba jesienna, obdarta, bez płodu?
Po modlitwach, po traktamentach, po posiłku i wypitku tędzy poczynacze, starcy podochoceni, pląsali koło grobów dla dusz tych ojców i dziadów, co przebywają na tamtym świecie. Klaskali w dłonie. Wykrzykiwali starą pieśń:

Dla Was Wy dusze!
Dla Was Wy dusze!
Klaszczem w ładosze.

Długowłose, barczyste postacie tańczących starców ukazywały się na chwilę, to znów znikały we mgle. A wtedy i głosy ich oddalały się i tonęły w szumie wód. Znikali tak, jakby przedzierali się już w świat zakryty oczom śmiertelnym, gdzie ich przodkowie, ojcowie, pobratymowie patrzą z góry litościwie, przyjaźnie na tych, co ich wspominają, błogosławią tych, co czczą obyczaj stary. —
Wtem błysnęła wśród mgły złota laska patentowa w rękach Dmytra, raz i drugi, temu i owemu w oczy.
Zaraz po całym cmentarzysku szept o niej poszedł: „Laska cesarska, — berło gubernatorskie w rękach Wasyluka“. Jakby blask przeleciał przez mgły. Czy ze smutku i żalu za dziadami, czy z radości świątecznej już dobrze sobie podpili ludzie. Prędko wstawali z grobów, ale coś długo szukali laski złotej. Natykali się jeden na drugiego, jedna gromadka na drugą. Zatarasowywali sobie drogę. Jeden za drugim gdzieś krążył, a zamiast przybliżyć, oddalał się od laski. A tłum coraz większy nabrzmiewał. Kolisko ludzkie ciągle tłoczyło się i wirowało. Mało kto widział laskę. Niewielu widziało samego Dmytra. Ci co byli całkiem blisko, oglądali i podziwiali laskę. Jedni pytali szczerze, choć nieśmiało, a inni wstrzemięźliwie, sucho — może chytrze — jakby chcąc złapać za słówko. — Cóż to jest? — Dmytro nie odpowiadał. Po mgłach płynęły o tym szeptania.
Głośno, wyraźnie, powoli odczytał Dmytro każde słowo patentu. Jakby przez mgły głos czarodziejski, dobrotliwy, cesarski głos z wysokości tronu leciał w góry.
Ci, co stali całkiem blisko, widzieli jeszcze na własne oczy, że Dmytro czytał patent. Przekonali się, że znał to pismo, pańskie czy cesarskie. Zaszumiało w tłumach od tej wiadomości. Trudno było uwierzyć. Czy taki zuchwalec, że cały świat pański wyzwał? Wdarł się do ich tajemnic, by poznać wszystkie księgi, patenty, ustanowy?... — Czy też — broń Boże — pojechał tam sobie do nich, ot spaniał i bez żadnej śmiałości nauczył się tego tak, jak byle panek umie? —
Andrijko zapewniał, że Dmytro znał pismo, przekazał, że nauczył się go w czasie wędrówek, bo jako człowiek lasowy żył sobie sześć lat poza prawem cesarskim i pańskim, nie potrzebował się bać nikogo, jak bali się wiejscy ludzie urzędom poddani. O tym po wsiach nie było wiadomo.
We mgłach kotłowały szumy i szepty. Podziw, niedowierzanie, zachwyt.
Dmytro tłomaczył jeszcze słowa patentu łagodnie i mądrze:
— Jako że zgoda z cesarzem, jako że on przysięgę słonkową i honor swój dał w zastaw cesarzowi — nie wolno na całej Wierchowinie deptać praw bożych, praw ludzkich, praw cesarskich. Gdy kto przekroczy układ, podepce patent, wtedy i cesarz-pobratym ma ręce wolne. A są przecie gdzieś jeszcze, są psy głodne, co tylko na to czyhają. Powiadał Dmytro:
Zabijać — nie wolno! chyba że — przypadek. Napadać — nie wolno — chyba że — o honor. Jeśli zabójstwo, czy kalectwo z bójki się zdarzy — opłacić zaraz, pojednać się! A nie latami, po pogańsku, wadzić się, rąbać i ścinać! Jeśli z urzędami zgoda jest, jeśli wyprane wszystkie zmazy, wszystkie rejestry do wody wrzucone, pościnane karby, spalone rewasze — tak po chrześcijańsku! — to jasna rzecz, nie wolno zaczepiać urzędów cesarskich, ani nie honor napadać na nie. I wcale nie licuje dla gazdowskiego honoru, by je głośno wykpiwać, jak to dotąd robiliśmy. Chyba tak sobie w chacie po cichutku, gdy komu zanadto już śmiesznie. Gdyby urzędy pchały się tędy, gdyby nas zaczepiały, — to co innego. Ależ one rade, jak myszy hen po miasteczkach przykucnęły. Rade, że im dajemy spokój. Niech dziękują za to cesarzowi! I tak niech będzie wszystko, ale po staremu, nie po nowemu. Jeden tylko gazda, gazda cesarski nad mami, jeden doradca jego pobratym, ten którego naród wybrał knieziem-deputatem.
Tak niechaj będzie wszystko. Aż stamtąd, zza gór, zabłysną nowe patenty, aż cesarz nowe darunki przyszle pobratymom.
Przy odczytaniu patentu obecni byli dość licznie zebrani na cmentarzu puszkary. Wrogość mijała powoli. Dawni słudzy cesarscy, przeważnie biedaki, teraz zdegradowani i znijaczeni, zeszli się, ciekawi, co tam ich Pan nakazuje, czy nie rzucił może jakiego słówka dla swoich sług. Gdy zobaczyli złotą laskę, gdy usłyszeli słowa patentu, przecisnęli się, jak mogli najbliżej do Dmytra. Otoczyli go, przemawiali doń ze czcią, jakby do swego watażka. Po przemowie Dmytra, niektórzy wiwatowali, hałasowali, niektórzy nawet strzelali z pistoletów, na cześć cesarza i na cześć kniezia.
Przeciw temu powstawali od razu niektórzy obecni. Z mgły, gdzieś z głębi tłumu, powiadał jakiś głos tęgi:
— Pytam was — czy Dmytro nasz deputat czy puszkarski? Skoro nasz, jak to mówią, knieź, a jest gazdą, skoro cesarzowi pobratym — to i cesarz gazda. To my z cesarzem jedna ręka. To mandatory, puszkary, urzędy, służki połatane nie mają się co pchać do zgody między duków, kneziów, między gazdów. Zgoda z nimi? A kara dla nich gdzie? Jeśli cesarz sam ma gazdować, to nie może być, by taki co nie pracuje, któremu z draczki i z rabunku pensja płynie jak woda, miał w oczach cesarskich równać się w prawie z nami, gazdami. Co wart taki patent, gdy ich tak zostawić na świecie naszym bez kary? Słoboda dla wszystkich. To znaczy, że łaty, że szarapatki i puszkary, wszelkie puste nasienie, będzie się równać z nami — z gazdami? —
Jeszcze raz próbował odpowiedzieć Dmytro. Mówił cicho, jakimś takim szeptem, że niejednego dreszcz przejmował:
— Głos mój, ale słowa cesarskie. Gdzież ci pobratymi, gdzież siłacze ci, co pomogą cesarzowi dźwignąć głaz, nas dławiący, co porwą się na niewolę i w końcu na samego Archijudę? Bądźcie gotowi! Gościowie cesarscy tędy płyną, niezwyczajni goście. Gościnę im gotujcie! Zamierza coś cesarz. Wielkie dzieło. Zbiera siły ogromne. Jest naszym pobratymem, wszystkich słobodnych ludzi szczerym pobratymem. Biedę chce wyleczyć, niewolę powalić. Potem dla wszystkich wiar, dla stanów wszystkich, nie dla jednego, hodować słobodę. Rozumie, że splątany ród z rodem, jak w puszczy, jak ciało żywe. Tak was prosi o posłuch: Nie jastrzębcie się, bracia, niemądrze, gdy puszkary na dole, nie tokujcie dufnie jak głuszec, na którego tymczasem już z gąszczy może nastawiona strzelba. Całkiem inne czasy idą. Nic dziś więcej nie potrzebne, tylko zgoda. Czekajcie na słowo cesarskie, nowe słowo. —
Tymczasem właśnie na wiecu tym najmniejszej zgody nie było, najmniejszego porozumienia, gorzej niż na zebraniu ślepców. Ślepota nie zwodzi, nie mami, ani nie przemienia jak mgła. Przeciwnie, każe uparcie trzymać się swego, lub postępować naprzód, ostrożnie a pewnie.
Powiadał Andrijko: — Siedzieć by im wszystkim, niedźwiedziom, jesienią po gaurach swoich, a nie wiecować. O tym zapomniał Dmytro, zachciało mu się obyczajów rycerskich, zebrania jak w sali rycerskiej. Zachciało mu się rozświecić mgły, zbudził siłę nieczystą.
Z mgły czasem do połowy wynurzyło się oblicze, jakby odcięte, zaświeciło lub wytrzeszczyło się oko rybie, wyłupiaste, przerażone. To znów gdzieś sterczała ręka niesamowicie jak trupi drogowskaz. To błysnęła groźbą ostra bardka. Choćby tam z wody nalazło topielców, z wyżartymi licami, a choćby i szczeznyki, pełechate na ciele, żabiookie tam się wepchały, czy też znów, gdyby dobrotliwe duchy dziadowskie przysłuchiwały się skądś i łagodziły, uciszały złość i głupotę, nie mógłbyś odróżnić. I któż wiedział, kto tam był, a kogo nie było. Co kto ujrzał — zdawało mu się — postać znajomą, miłą i już do niej ręce wyciągał serdecznie, zbierał się całować i ściskać, a tu podepchała się obca, nieufna, wyszczerzona maszkara, wykrzywiona i mgłami zamazana. Z tłumu i z mgieł niejeden haukał coś, brzydko obrażał uszy, miejsce święte i dzionek święty, klął i psioczył, co chciał. Rozpędził się który, by grzmotnąć pyskacza, rozciął bardką mgły, a tu koło niego całkiem inne zadumane, zatroskane zadusznym obrzędem, oblicze.
Takiemu tylko było dobrze, takiemu tylko jasno w głowie, co z powodu święta, więcej od innych łyknął winka, podochocił sobie tak, że mgły mu nie stały na przeszkodzie. Zamknął oczy, widział co potrzeba, słyszał co miłe, rozumiał jasno.
Takie to głosy słychać było z kotłowiska mgieł.
Jakby spod ziemi, z gardła wduszonego w ziemię, wyrywał się bełkot:
— Pamiętajcie na zawsze! Napadów zakazuje cesarz i pan Dmytro. Sprawiedliwie! bo chce chronić swych dobrodziejów panów, aby jacy tacy oberwańcy wszawi, głodomory krostowate i biedaki gołe nie pożywili się koło nich. Aby lichwy za ciężkiej nie pobrali za swą nędzę.
Z innego kąta skrzeczał, tuż przy ziemi, głos ropuchowaty. Przysiągłbyś, że to szczeznyk żabiopyski, garbaty, nie chrześcijanin.
— Teraz jasno, jaśniutko w głowie wam, ha? Teraz już wiecie wszystko! Tego nie wolno, tamtego nie wolno. Nie wolno i nie wolno! Tylko cesarz ma ręce — wolne! Ha? Ma hajduków, puszkarów, ma katów. Hoj, słobodo, słobodo — śpiewało tak skrzekiem pokracznym.
Coraz głośniej wydzierały się niewidzialne pyski.
— Laskę błyszczącą ma od panów. Sam gubernator... Berłem nas nakarmi...
— Pobratymy, pobratymy — he, he, he, — rechotało coś. — Wymyślili to udatnie. Niechybnie wszystko dla pańszczyzny.
— Pewnie że tak, nie inaczej — twardy i zły głos, jak wezbrany brudny potok warczał — nowe słowo przyjdzie, takie, że głazy mamy dźwigać dla cesarza, gości cesarskich hodować. Słyszeliście...
Głosy te nikły w szeptach, w pomrukach wrogich i naradach mrukliwych coraz głośniejszych, jakby rzeka nocą zbierała się wylać. Naradzali się tak półgłosem — (lecz niejedno słychać było dokładnie) — by zasiąść na Dmytra, ściąć mu łeb, od razu pogrzebać gdzieś, by nikt nie wiedział. A Kudila tak samo. Wtedy bezpieczna będzie i pewna słoboda. Byleby ktoś zgłosił się do tego z dobrej woli! Tymczasem przeklinali i klęli, tak paskudzili pyski, jakby pluli i charkali z tej mgły.
Któryś z połonińskich dziadów kudłatych, co natańczył się do syta na grobach, a winka nad miarę pociągnął, tak łaskawy był dla świata, że obejmował czule jednego za drugim tych knujących kłótników i pyskaczy. Prosił ich, by dali spokój, by pogodzili się, poddali się cesarzowi. Powiadał sennie: Bracia! nieraz już pijaki świat uratowali — i teraz także. —
Wtedy jakiś głos poważnie i powoli powiedział:
— Co ta słoboda wasza warta, nieboże-knieziu? Ot popatrz tu, posłuchaj. To przez ciebie wszyscy nasi młodziki zopryszkowali się. A teraz na ciebie samego pojadą. Haj, haj! Niech jadą. Zuchwalstwa takiego od początku świata nie było. To słoboda? Stara prawda? Stara wiara? Psia wiara, wilcza wiara i tyle. Człowiek bardziej niepewny, a stąd do pracy niechętny, jak za tatarskich, syrojidskich czasów. Już za puszkarami się oglądamy — daj im Boże zdrowie — jakby za dobrodziejami, za mandatorami — daj im Boże niebo — jakby za aniołami. Kto kiedy widział coś takiego? Cesarz, cesarz — powiadasz. Co cesarz? Nie ma on widać mocy biedak, nic sam nie może bez puszkarów. Pokłonić się trzeba będzie mandatorom, w rączkę całować po podolsku, bo same źdźbła z nas zostaną.
Na tym mowcy skupiła się cała powódź złości utajonej w mgłach. Wrzaski zagrały z mgieł, kapela piekielna. Skakały, koziołkowały wrzaski, odpryskiwały, jak błoto od poła wozu. Trudno było coś pojąć z tego.
— Ty tuczny knurze, ty baranie zawszony! Haukasz na Dmytra, a sameś knoroz dukowaty. Wiwatuj z puszkarami. A tym opryszkom wasylukowym, co ich gdzieś potracił, czy zakopał sławny pan watażko, śpiewaj wieczną pamięć. Tańcz za ich dusze! Sobota dziadowa! Zatańcujemy my i wam. — Oj, huki! my huki!
Z wrzaskami, ze śpiewami ochrypłymi zgrały się trzakające uderzenia bardek i inne głuche uderzenia, co wrażały się w ciała. Strzały pistoletów, krzyki rozpaczy i przerażenia, wołania: ratujcie, ratuj Wasyluku! jęki, rzężenia, potem płacz i zawodzenie kobiet. Zanim Dmytro przedarł się przez tłum i przyskoczył, nie było już ani bijących się, ani ciał pobitych i pogromionych. Z daleka coś jęczało jeszcze, może umierający, którego unieśli najbliżsi, a w innej strome rechotało coś, może jego zabójcy. Ktoś przyszedł własnymi nogami na dziadową sobotę, a już do chaty nie wrócił, wprost duchem stąd do dziadów świętych uleciał. A mgły ogarnęły, zataiły wszystko, jakby to baśń jesienna, a nie krwawa prawda.
Skończone było wszystko.
Jeszcze dodał głos jakiś dobitnie, może to Szkinda stary:
— Słuchajcie ludzie, z dala od tego wszystkiego, od patentów, od wieców, od wszystkich mód nowych, cesarskich czy pańskich! Każde dla siebie! Słoboda? To tak u nas: co pagórek to inna ustanowa, swoja ustanowa, swoje prawo. I z tym rozejdźcie się — z Bogiem.
Ale nie rozchodzili się. Milczały mgły, jakby nie było tam żywych.
Wtem pełny głęboki, mocny jak dzwon, głos się odezwał:
— Tu mówi Filko, stary Filko Żeleński z Krasnojyli. Kto ma coś przeciw mnie?
Mgły milczały.
— Skoro tak — mówił dalej mocny głos — to wam powiem. Co tu naokoło kręci się, myszkuje i kryje, to nie towarzystwo honorowe, gazdowskie czy junackie. To sparszywiałe szczury, co pływają w gnojówce, gryzą się w mrokach i kwiczą, zarazę sobie darowują, a potem kryją się do nór. Zaduszną sobotę dziadową tak świętujecie? Chyba święto szczurów świętujecie. Oby Bóg was za to pobił gromami, oby was głodem rozumu nauczył, a pańszczyzną jak cenić słobodę!
Mgły wzdychały.
— Teraz do ciebie jeszcze mówię, Dmytrze Wasylukowy, deputacie cesarski. Rozumiem, że cesarz chrześcijański, nasz pobratym, chce dobrze, jak najlepiej. A kogoż ma posłać tu, on starzec nad grobem, komu dał laskę swoją? Ciebie posłał, wiem to, błogosławił cię dłonią bohaterską. A ty dlaczego cierpisz rozbyszacką swawolę? Czemu nie zbierzesz wiernej swej garstki? Na co czekasz? Czyś zląkł się teraz czegoś? Doprowadzisz tym do głodu, do zarazy, do niewoli w końcu. Taka to będzie słoboda twoja, Dmytrowa — Wasylukowa.
Długo nie było żadnej odpowiedzi. Tylko mgła szeptała i mruczała, zabulgotała czasem, i znów cisza była tym głębsza, im niecierpliwsza. — Wtem z mgły fłojera zatrzepotała, zamigotała jak światło. Zamknąć by tak oczy i słuchać, słuchać jej: już jakby słoneczko świeci i grzeje.
Powiada Andrijko: fłojera, boża muzyka, nie boi się święta, nawet zadusznego, ani postu, ani zakazu dla niej nie ma. Sam Bóg, główny pastuch, grał na niej, gdy chodził po ziemi, po górach, z owieczkami, w mgłach pierwowieku. A za nim w jego ślady, chytrze a głupio, myszkując i knując, pętał się Arydnýk z kozami i ze skrzypką. Grał na skrzypkach, aż się doigrał.
Śpiewała tak, świergotała fłojera słodko, jakby sam Pan Bóg mgły pierwowieczne zbierał i rozgarniał, by światu dać światło, barwy i postacie. A Arydnýk znów zawracał mgły i zgęszczał. To pieśń Wasylukowa tak podlatywała i opadała.
Tak wszystko złe kosookie wymiotła z mgieł i jakby rachmanną jasność i zgodę chętną rozsiała.
Nikt nie odezwał się nawet chrząknięciem. Aż wypłynął z mgły, jakby ze szklanej studni, zadzwonił głos Wasyluka:
— Zamiast odpowiedzi na mądre słowo i zamiast odpowiedzi na głupie słowa, posłuchajcie starej prawdy. Zamiast przed toporami hajduckimi się korzyć, zamiast je sławić, prawdzie starej się pokłońcie.
Na toku miedzianym, na skraju ziemi, w mgłach strasznych, gdzie nikt nie może dojrzeć nikogo, przykuty łańcuchami potężnymi do słupów, tak wielkich jak Szpyci, siedzi sam Arydnýk. Archijuda, ojciec niezgody, cesarz przemocy, dobrodziej niewoli.
Tamtędy światło nie dociera, bo dane tam prawo mrokom, pieśń tamtędy nie doleci, odbije się od mgieł, bo tam jest prawo dane ponurości i złości. Dziadowie błogosławieni wymietli z pamięci myśl o tym miejscu, Bóg o nim zapomniał. Gdyby wspomniał na chwilkę, światło zaczęłoby tamtędy płynąć i znów nadużyłby światła czarny knieź. Arydnýk gryzie wciąż zębami tok miedziany i skały. Wciąż krew mu rzyga z pyska rzeką. Wyczerpałby się, uszłaby zeń krew i moc wściekła, ale sługusy, czarcięta i hajduki czartowskie przynoszą mu wciąż nowe siły.
Łażą po świecie, czerpią krew ludzką, siłę ludzką i niosą w wielkich bordiuhach kozich do swego cesarza. Tam gdzie niezgoda, gdzie przemoc, gdzie niewola, gdzie chlusta się krew ludzka, gdzie marnuje się życie, tam chłeptają czarcięta i posiepaki krew. Wpuszczają ją do bordiuhów, niosą swemu watażkowi. Nabiera siły. Im więcej ludzi na świecie, im więcej pieniądz nimi rządzi, im więcej rzezi, przemocy, niewoli, tym mocniejszy Archijuda. Wszyscy hodujem go pilnie. Do czasu trzyma go w mocnych kleszczach Boże zapomnienie. Ale dodaje mu siły krew chrześcijańska, ludzka krew nachłeptana.
Czasem już rozgryzie łańcuch, nadszczypie bryły miedzianej Arydnýk. Wtedy i we śnie bożym czasem się ukaże. Ciemny cień przyśni się Panu Bogu. Widać, tężeje wróg. Nadzieja czarna w nim burzani się, rozrasta. W kaluchach jego wre krew ludzka, grzeje go. Całe pokolenia zdeptane, zmarnowane, wyssane, wybite, dodają siły ogromnym kaluchom. Pęcznieją jak morze kaluchy, bulgocą gromem. Czasem już słychać go spod ziemi. To morze krwi burzy się, grzmi w kaluchach czartowskich. W szale coraz większym rozgryza łańcuchy, skały i tok miedziany. Wciąż traci siły, ale nowych nabiera. Coraz potężniej gryzie kajdany. —
— Cesarz chrześcijański Józef wzywa was, byście na nowo związali Archijudę, wywrócili jego porządki, nie dali mu ssać krwi i doli człowieczej. Potężne serce mego pobratyma Józefa. Trzyma miecz w pogotowiu, a rządzi oczyma. Gdybyście zobaczyli oczy cesarskie, gdybyście zobaczyli ręce czarodzieja, nie kłócilibyście się ani chwili. Biedaki dzielić chcą świat i młócić, bogacze mleć i chować do stodoły, a Żydzi sprzedawać świat. Każdy chce hajdukami, kajdanami, skałuszami czy pieniędzmi świat leczyć.
Hajdukami i posiepakami chcesz leczyć świat, Filku mądry, karmić dalej Archijudę? Posiepaków wygnać, a rozhajduczyć górski lud? Nie! Pan cesarz inne porządki zapowiada. Przecież to i Dobosz przekazał: „ludzka krew nie wodycia“. Pan cesarz chce, by wszyscy byli niegłodni, a godni, swobodni! Nie myślcie wciąż o bijatykach, ani nawet o gazdowaniu, myślcie o tym, co przyjdzie, co już idzie.
Wielką siłę zbiera cesarz. Z nieba ma pomoc. A my stąd, najśmielszy lud, przednia straż cesarska. —
Teraz widoczne było, że albo sam — raczej szalony niż zdrowy — czaruje, albo cesarz przez niego czaruje. Ludziom zachciało się czegoś tak tęsknie. Z mgieł wypełzła tęsknica. Zajęczała w nich, jakby malutkie cielę za krową ryczało.
Szeleścił we mgle zwijany papier. Błysnęła raz jeszcze laska patentowa i zamknęła się. Dmytro znikł we mgle, oddalił się, nikt nie wiedział kiedy. —
Tak opowiadał Andrijko o wiecowaniu pośród mgieł.


∗             ∗

Jednak Dmytro nie zagrzał długo miejsca w Hołowach. Szkindowie, a wraz z nimi i inni, wygadywali, co mogli na cesarza i na Dmytra. Opowiadali, że po sobocie dziadowej sami puszkarzy odprowadzili Dmytra w paradzie do chaty, gdy ani jeden dawny pobratym przy nim nie został. We mgłach nikt się nie przypatrzył dobrze. Plotki i brechnie, jak przekorne sroki, krążyły nad głową Dmytra i skrzeczały. Ołenka kiepkowała nieprzystojnie z cesarza, a Dmytrowi tak nakazała powiedzieć: Tak jak ten wilk młody co pobył w niewoli, czy w chacie pod ławą, czy w kuczy między bezrogami, traci węch i słuch, traci puszczową mądrość, już wiatr mu nie zagada, już połonina mu pisma wieszczego nie odkryje, już stary las go nie pouczy — tak i Dmytro od kiedy spobratymował się z panami. — Tak powiadała Ołenka.
Dmytrowi pomniejszył się wiejski świat. Nie chciał dopuścić do zwady otwartej, a upokorzyć się i znosić to wszystko też nie chciał. Zima zbliżała się, on po raz pierwszy od lat znów był w chacie ojcowskiej. Od lat tęsknił za tym. Ale inaczej było niż przed laty, inaczej niż oczekiwał. Już nawet przez Białą Riczkę nie mógł przejść na Kiczerę Szkindową, a z towarzyszy oprócz Kudila nikt się doń nie zgłaszał. Chata ojcowska była jasna i wesoła, gdyż młody wędrowiec żydowski powstawiał błony szkłowe, ale gdy bezczynnie siedział w chacie, smutek, toczył mu serce. Już nawet i Sztefanko nie bardzo był rad z tego wszystkiego, co w ostatnich czasach słyszał od Dmytra.
— Jakżeż to chcesz, syneczku, jakaż to ma być słoboda cesarska, dla wszystkich jednaka, a bez gazdowania? Byle kto ma być równy nam, i pusty zajda bez rodu? I towarzystwo ciągłe i wiece i wojny, i hałasu dużo. A gdzież się podzieje chudoba i stara prawda? Nie mówię ja tego, ale ktoś mógłby, pomyśleć, że — broń Boże — modę jakąś zasiewasz nową!
— Nie — odpowiadał ze smutkiem Dmytro — ojcze, ja chciałbym, żeby było jak dawno, jak najdawniej, jak setki lat temu. Ale zaszło słoneczko, nie spoglądać nam wiecznie ku zorzom zachodnim...
Czasami chodzili daleko z Kudilem na łowy, i lżej im było. Znów wracali do chaty. Szli tak przez bukowinki nagie, odarte z liści. Zaśpiewał Dmytro cicho:

— Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa?
— Jak jesienią w bukowinkach zielonego lista.

Niedługo siedzieli we wsi, znikli gdzieś. Czy na Babę Lodową, czy do zymarki jakiejś, nikt nie wiedział.


∗             ∗

Przed Mychajłem, gdy śnieg już dobrze przyprószył płaje, przyjechali w góry komisarze kołomyjscy, otoczeni wojskiem, dragonami i piechotą. Przyjechali dla odczytania patentu.[1] Zajechali do dworu w Krzyworówni. Poustawiali straże przy grażdach, na wieżach, przy bramach i na gankach. Ciągle czuwali, całe noce nie spali, spodziewając się napadu. Ogłosili przez gońców, aby ludzie zewsząd w niedzielę zeszli się koło cerkwi, bo inaczej... W niedzielę zegnali ludzi na podwórze dworskie, kazali im stanąć koło furdygi, gdzie teraz przy drodze stare wierzby rosną, koło harmatek, co wyszczerzały tam obrzydliwe pyski na chrzczonych ludzi. Wtedy to pan krajskomisar kołomyjski wylazł na wierzch furdygi piwnicznej, zaś jego oczy wylazły mu z głowy ku niebu. Cienkim i roztrzęsionym głosem odczytał patent cesarski. Z luterska kaleczył język ludzki. Gdy odczytywał patent, mało rozumieli ludzie, a gdy zaczął tłomaczyć, zgoła już nic nie rozumieli.
Wśród szlachty i wśród Polaków górskich utrzymało się dotąd sporo podań o komisarzach i kwiatków z ówczesnych przemówień krajskomisarskich i mandatorskich. Można by napisać o nich całą książkę, wielce ucieszną. Podług tych podań tak właśnie przemawiał krajskomisar kołomyjski:
— Ludzie kochane, cesarskie poddane! Zurück zur Ordnung — wiwrócz, wiwrócz porzondek! Wi bońdźcie na dworze — ja, ja, na, so höflich, brav — (jakiś pisarczyk wąsaty podpowiedział mu: bądźcie grzeczni) a my, dostojniki bendziem rücksichtsvoll — zaglądał do książeczki — to jest: tył-sobie-pełny (pisarczyk znów szeptał: łaskawi), ale dostojnik przemawiał dalej z uniesieniem. —
Co za rozkosz, co za zabawa była patrzeć na tego śmieszka-komisarza. Głowa łysa nakryta białym ogonem z włosów, a oczy tak mu skakały i biegały z człowieka na człowieka, jakby wiewiórka z drzewa na drzewo. I nogi trzęsły się zygzakowato, na uciechę ludzką. Płacić by mu warto za każdy krok, za każde słowo. Co niedzieli by takie patenty urządzać, żaden niedźwiedź cygański z jarmarku do niego się nie umył. Na pociechę ludziom stworzony niebożyna i basta!
Gdy zobaczył krajskomisar twarze roześmiane, nabrał odwagi, radość wstąpiła w jego serce, że tak go mile witają cesarscy poddani. Coraz śmielej przemawiał:
— Nasza majestata jest wasza tata. I was miluje, och! jak miluje. Jak wy na dworze, to jest — jak krzeczne. A jak niekrzeczne, oh, weh! To będą szubienice — pokazywał rękami na góry, kończył płaczliwym głosem — szubienice tu, szubienice tam, szubienice naokoło. I furdygi, dużo furdygi.
Wspominał także deputata cesarskiego Dmytra, poddanego wiernego. Pięknie i dobrodusznie to szczebiotał, tylko że ludzie nic z tego nie zrozumieli.
Aż na Bukowiec odprowadziły wyrostki krajskomisara, a dzieci prosiły go, by jeszcze powiedział coś śmiesznego. Krajskomisar był prawie wzruszony, że tak lojalni są cesarscy poddani.
Tymczasem, gdy wszystko się rozsypało, gdy nikt nie czuwał w górach, wślizgiwała się tędy powoli ta — polityka.
Kupców nie puszczano w góry. Z gór nie puszczano nikogo na doły ani do miast. Cały buntowniczy kraj i nadal odgrodzony był od świata, by jaka zaraza buntowna nie wyszła stąd, chociaż tutaj o buntach już zapomniano. A tymczasem w górach nie mandatory mieli czuwać nad porządkiem, tylko o dziwo — księża. Gubernator tak poddał popów pod komendę krajskomisarów, że musieli ich słuchać jak rekruci kaprala. Starzy księża nie byli zdatni ani uczeni do polityki. Za to młodzi ciągle paplali o posłuszeństwie dla prawa, dla urzędów, o władzy, o dzierżawie cesarskiej, jak kosy uczone. Już kleryków młodych sam gubernator musztrował, co ranka w seminarium buty, spodnie i mundury im „wizyterował“. W szkole wkręcano im w głowy tę gadaninę o władzy, o dzierżawie, o „Etatsraison“, że gdyby którego ze snu zbudzono, gadałby o tym zapamiętale, gadałby w kółko. Toteż i w górach młodzi księża z kazalnicy odczytywali rozkazy i patenty, aż cerkiew jęczała. Nie tylko patenty, nie tylko odczytywali, ale niby to własnym rozumem coś objaśniali wciąż i gadali, gadali, gadali. Nikt nie mógł zrozumieć, co się stało z cerkwią, gdzie służba boża się podziała, nic radosnego, nic kraśnego, ani miłego oczom i uszom, jak powinno być w chrześcijańskim domu bożym, ino krajskomisarskie gadanie, gadanie. Czasem nawet coś strasznego usłyszano w tym popowskim paździokaniu. W owe to czasy bowiem, jak stado czarnych gawronów kraczących, wyleciały z gardeł popowskich słowa tego słynnego patentu, o którym dużo potem rozprawiali, któremu nie mogli nadziwić się ludzie górscy. Oto wyraźnie powiedział jeden, drugi i trzeci młody ksiądz, każdy przytomny człek, nie pijany wcale, zdrowy i młody, wcale nie zamroczony na umyśle i to nie w karczmie niewiernej, lecz w cerkwi chrześcijańskiej powiadał: że „skasowała się“ stara prawda chrześcijańska, bo prawo urzędowe wcale nie uznaje ani jednania się za krew, ani przebaczenia chrześcijańskiego. I nie pomoże nic, choćbyś zabójcy dziesięć razy przebaczył i zaświadczył to. Musi wisieć i basta. Bo tak powiada nowe prawo: na własną rękę nie wolno zabijać nikogo, żadną miarą, ani zbója, ani złodzieja krów, ani gwałciciela, ani nawet zdrajcy i łotra bez honoru. Za to rozkaz jest, że na szubienicę oddać musisz nawet rodzonego brata, gdy przewini przeciw temu prawu. Do zabijania jest właśnie osobny urząd szubieniczny — pan katek. Jemu jednemu nic za to, jeszcze i pensja cesarska płynie. Tak to pouczali młodzi księża w cerkwiach chrześcijańskich o nowym prawie.
Nie tylko pouczali, także na rozkaz krajsamtów zaprowadzili tę — politykę... Każde dziesięć chat we wsi powinno było mieć nastygacza, zwanego dziesiętnikiem. Dziesiętnik miał donosić atamanowi, czy wszyscy ludzie żyją spokojnie, „czy nie mają jakich złych zamiarów“. Miał też uwiadamiać atamana, który gazda kiedy wyszedł ze wsi, a co najmniej raz w tygodniu miał rewidować podległe mu chaty. Nad dziesiętnikami i całą gromadą miał nadzór ataman. Nad atamanami z kilku wsi i nad wszystkimi miał czuwać sam ksiądz. Przed chatą dziesiętnika zawsze przygotowana cziuha być miała, a przed chatą atamana dwie cziuhy, by można zbierać routy i alarmować je w razie rejwachu, zbiegowisk i buntu.
Choć niesamowicie to wszystko się zapowiadało, ludziom wydało się to śmieszne: potężne nogi, nogi wielitów, musiałby mieć taki dziesiętnik, a jeszcze potężniejsze ataman, gdyby w każdym tygodniu przynależne doń chaty miał kontrolować, oblatywać po puszczach i górach. Toteż ci urzędnicy boży, naznaczeni przez księży, ułatwiali i umilali sobie urzędowanie, jak mogli. Gdy przychodził dziesiętnik w służbie do chaty, pito dobrze, a gdy ataman, to już nad miarę. Wcale nie trzeba było rewidować chaty, ludzie sami wszystkie trunki, jakie tylko mieli, stawiali na stół — na cześć urzędnika bożego. Zbiegowisk gdzie indziej nie było już, tylko tam gdzie urzędnik boży zagościł, bo wszystko co żyło, zlatywało się z daleka, gdy zasłyszano, że — rewizja. Na rewizyjnej tołoce tak wytańczono i wyobracano bożego urzędnika, że choćby nie wiem jaki gorliwy do rewizji, to jest łakomy do wódki i miodu w dalszej chacie, musiał to odłożyć na później. A inni gazdowie mieli czas przygotować się godnie do dalszej rewizji, do ucztowania. A że była słoboda to i urzędnik boży wdał się czasem w bijatykę. Tylko że jakoś nie lubił o tym rozgłaszać, nawet niejedno co tam dostał w tłoku, ukrywał zapobiegliwie. Toteż księża radzi byli, że tak sprawne boże urzędy, że taka zgoda i bezpieczeństwo po wsiach, że ludzie nie mają złych zamiarów, że są wierni i oddani cesarzowi. Z dumą meldowali o tym urzędom cesarskim.
Szkindowie i ich stronnicy wskazywali głośno, jaką to kraśną słobodę zaprowadził Dmytro, że do drugiej wsi nigdy przejść nie można bez bijatyki. Śmiali się, a ich pobratymi wtórowali im, że Dmytro, wraz z samym Panem Bogiem, i z panem cesarzem, tak mądrze rządzą Wierchowiną sławną. Bo tak sam przecie na chramie wyraźnie zapowiedział: że cesarz ma odtąd rządzić nami, ma opiekować się nami, jak sam Pan Bóg — to znaczy przez popów.
Urzędowie cesarscy mieli swoich szpiegów. Wszystkie wieści z gór dochodziły do ich uszu.


∗             ∗

Przyszła kolęda. Jak powodzi fala rozsypane bierwiona spławne, co ugrzęzły gdzieś, rzucone między głazy i zaryte w mule, poruszy i niesie na prąd słobodny, tak ta stara prawda przywiodła znów ludzi do Dmytra. Przyszła jego chwila.
Koło cerkwi w Krasnojyli zjawili się ludzie, o których od roku nikt nie miał wieści, gdzie są i czy żyją. Spotykali się tacy znajomi, co nie widzieli się przez cały rok. Niektóre wyrostki i dzieci po raz pierwszy z puszczy przyszły do cerkwi. Z chat, z zymarek, zza lasów zaśnieżonych, gdzie myślałbyś, tylko legowiska i gaury niedźwiedzi pod śniegiem się kryją, zza chmur, co spowiły na miesiące osiedla szczytowe, z kolędą na uściech wynurzali się ludzie zaśnieżeni. Brnąc przez śniegi, przedzierając się przez zamiecie, szli tak po radość, jak się idzie po ziarno. Przyszli bratać się z ludźmi, zaprosić kolędników do chaty.
Także całe bractwo śpiewackie zebrało się koło cerkwi. Niespodzianie, gdy zaczęli tam pląsać, w kręgu pląsaczy zjawił się Dmytro. Zgromadzili się wszyscy. Powitali hucznie słobodnego kniezia. Od razu okrzyknęli go berezą. Ile rąk uścisnęło jego ręce! Ileż spojrzeń słonkowych błysnęło! Ile słów ciepłych, serdecznych zadrgało w powietrzu mroźnym! Przerwano pląsy, opowiadano sobie o tym i o owym. Opowiadano o rodzinie, o chudobie, o każdym znajomym. O niejednym opowiadano, że nie żyje. Żałowano biedaka, że nie doczekał kolędy. Wokół Wasyluka skupiała się tak gorąca serdeczność, jakby niewidzialna watra rozgorzała na podwórcu cerkiewnym.
— Panie Dmytryku, prosimy, prosimy panowie kolędniczkowie — rozlegały się zewsząd głosy — i do nas, i do nas przyjdźcie z kolędą. I na Zmyjenski i do nas na Komarniczny, i na Lelkowy. — Ci co mieszkali daleko za lasami, zapraszali nieśmiało: — jeśli łaska i do nas, daleczko trochę, za puszczą.
Gdy kolędnicy odbyli swoje koło cerkwi, zagrzani tak serdecznością, szli w najdalsze zakątki, a z nimi na ich czele Dmytryk obleciał naprzód wszystkie grunie hołowskie.
Były to od wielu lat najradośniejsze święta. Jak dawniej przed przyjściem mandatorów, nikt nie przeszkadzał, nikt nie szpiegował i nie psuł radości. Podczas kolędy wszyscy tonęli w dawności prastarej, słodkiej, łączyli się z dawnymi czasy. W niejednej chacie, gdy zabrzmiała kolęda, gdy ozwał się dzwonek berezy, wyłaził z zapiecka kudłaty, wiekowy dziad, co od lat już nie chodził do cerkwi. Zmożony wiekiem, ale krzepki na duszy, milczał cały rok, nie miał już z kim gadać. Zbudziła go kolęda. Jak zacznie opowiadać i śpiewać! Wtedy z kątów izb, z poddasza i z daleka, z lasów hen płyną dawne dzieje, coraz dawniejsze. Jakby na darabie z tamtego świata dawni ludzie, co dawno już pomarli, zjawili się rojem kraśnym. Kolędnicy słuchali dziada i uczyli się. Chatyńska dziatka i dziatka z obcych chat tłoczyła się, chłonęła chciwie. Dzieciaki zapisywały w głowie dla przyszłych czasów. Potem hurmą leciały za kolędnikami od chaty do chaty. — Hołowy świętowały najwspanialej.
Jedni Szkindowie mieli święta niewesołe. Nawet nikt do nich nie przyszedł z wieczerzą świętą w imieniu Chrystusowym. Wszyscy zapomnieli o nich, zapomnieli też o ich gadaniu, o plotkach i narzekaniach. Zapewne teraz sami już żałowali, że nie usłyszą pieśni Dmytrowych, nie ujrzą pląsania. Opowiadano potem, że stary stryj Szkindowy rozchorował się z żalu i złości: do kolędy go nie zaproszono, kolędnicy do chaty nie przyszli, na stare lata tak go ludzie poniżają. — Jakby roztrzęsiony i połamany przeleżał całe święta na piecu. Wciąż sam do siebie bormotał.
Tymczasem zewsząd przychodzili do Hołów posłańcy. Wszystkie osiedla za porządkiem zapraszały Dmytra, z wsi coraz dalszych tabory kolędnickie posyłały doń posłów. Dmytro spieszył wszędzie, uwijał się, docierał wszędzie, wraz z bractwem rozszerzał swą pieśń.
Od Krasnojyli naokoło ponad Białą i Czarną Rzeką i hen na Bukowinie, nad Putyllami, witano Dmytra, przyjmowano i honorowano kniezia słobodnego, cesarskiego pobratyma, sławnego watażka i berezę. Wszędzie z rojem kolędników łączyli się ludzie, wykrzykiwali na cześć Dmytra, strzelali z pistoletów. Gdzieniegdzie noszono go na rękach, całowano po rękach. Ze wszystkich wsi, gdzie zasłyszano o nim, z Jaworowa, z Sokołówki, znad dolnej Rzeki spieszyli doń berezowie i kolędnicy, poddawali się pod jego komendę. Po drodze nieraz różni nieznani mu ludzie, starcy i młodzieńcy, wyciągali doń ręce, z dobrej woli składali mu przysięgę straszną, słonkową: Usłysz nas słoneczko! zbudź groźne struny gromowe! — Wszędzie wyciągano ze skrytek pieniądze, rzucano czerwony i biały grosz do dzwonka, na cerkiew, na nowe dzwony.
Najdłużej bawili, najhuczniej świętowali, najserdeczniej i najbogaciej podejmowano ich w Jasienowie, u starego Szumeja, tego co to wiosną razem z Dmytrem na Kuty popłynął. Chaty, grażdy, ganki, komory i zakątki nabiły się ludźmi. Nie wiadomo, skąd brało się tyle jedzenia dla tylu ludzi: wędzonki jelenie, żółte jak wosk, prosiątka w skórze upieczone, ryby, kołacze, miody, wina bez miary — takie to ucztowanie było u Szumeja. Po kolędach, po ucztowaniu śpiewano pieśń o słobodzie, każde dziecko jej wtórowało. Słuchano uważnie nowej pieśni o mądrym cesarzu pobratymie.
Gdy przestawano śpiewać, uczestnicy obrzędów i uczty słuchali opowiadań Dmytra. Najpoważniejsi, najbogatsi gazdowie siedzieli wokół niego. A dalej bractwo śpiewackie, jego towarzysze, wśród nich najroślejsi junacy. Natężali słuch przy zapowiedziach o tajemniczych zagadkach. Dmytro oglądał sobie te wszystkie twarze zasłuchane, znajome i takie, których nie znał, to spokojne i pełne słodyczy, a godne, to harde, zuchwałe, a wszystkie mocne, choć i stare, pomarszczone wiekiem albo wichrami poorane — wszystkie słobodne. Na dworze cesarskim niedużo widział takich. Rozumiał dobrze, dlaczego cesarz do tego plemienia chce naprzód posłać zagadeczki. Radosna duma dodawała mu ochoty. Wskazywał gdzieś ręką, jakby kąt chaty otwierał przed nimi. Rozszerzały się światy dalekie, dokąd ich miały wieść zagadeczki. Słuchacze podrywali się, ściskali bardki w rękach, uważnie patrzyli w ciemny kąt: czy płyną już w ryzach złotych zagadeczki?...
Na zakończenie kolędy stu osiemdziesięciu pięciu pląsarzy, w tym dziadów jakich piętnastu i kilku niedorosłych chłopaków, pląsało pod przewodnictwem Dmytra i wirowało w kruhleku wokół Dmytra na śniegu, na carynie Szumejowej. Dwudziestu skrzypków przygrywało, dziesięć trembit, dziesięć kobz na zmianę pomagało skrzypkom. Berezowie dzwonili dzwoneczkami, jak podczas wielkiej, uroczystej pielgrzymki. Pieśń jak grom rozbijała się po lasach: Ej! żeby wam się pszczoły roiły!
Wielki to był czas i świetny. Taką ostatnią kolędę miała Szumejowa zagroda i junackie Jasienowo.
Podczas kolędy zaprzestano bijatyk i kłótni. Słuchając pieśni, patrząc na zbratanie, żałowano głupoty, odrzekano się bujności i dzikości durnej. Przeciwnicy godzili się powoli. Raz jeszcze, na zakończenie sporu czy zwady, jeden drugiego gdzieś w kącie dobrze wytarmosił i wytargał za czuprynę — a potem całowali się, ściskali.
W czasie świętowań tych junacy Wasylukowi odnowili i rozszerzyli dawne bractwo słobodne, śpiewackie. Dmytro zaś także przypomniał obyczaj stary. Wyszukał po wsiach staruszków sądków, co dawniej rozsądzali wszystkie sprawy, wszystkie spory i zwady. Naznaczył swych junaków na puszkarów dla sądków. Obwieszczał to wszędzie, przypominał starą prawdę. Mówił, że to nie on ma do rozkazywania, bo on rady tylko winien dawać, rady posyłać. To sama stara prawda jak matka im nakazuje, by nie wadzili się, by wszystkie sprawy poddawali sądkom. Nakazywał junakom, jakby braciom młodszym, by mądrości sądków starych dawali posłuch i podług tego czynili, by nigdy, przenigdy na własną rękę nie podejmowali sporów ani zwad. I jasne, że ani spór, choćby najmniejszy, ani kłótnia nie ma wyjść poza gromadę. Ani do urzędów, ani do księży. Tylko jedna gromada drugiej może rady posyłać i on sam jest od rady. — Świętujcie pełnie i zgodnie, święte słoneczko będzie z wami, prawda stara, cesarz i ja. — Tak wszędzie przemawiał Dmytro podczas kolędy.
Nowa radość przepłynęła przez góry z falą kolędy. Radość, że znów mają swoje prawo, że skończyła się niewola i swawola. Sądkowie dawni — a byli to najstarsi ludzie po wsiach — dołączali się czasem do kolędy, pokazywali się ludowi. Niektórzy nawet pląsali stary pląs wraz z kolędnikami.
Jak krew w żyłach zdrowego człowieka, krążyły i szumiały, od człowieka do człowieka, od osiedla do osiedla, od gromady do gromady wieści stare i nowe, pieśni stare i nowe. Za nimi szła zgoda, serdeczność, zbratanie. Żyła stara słoboda, trwała stara prawda. —

Baba Lodowa nie mogła nic poradzić. Z innej strony wzięła się do dzieła.
Umyśliła, że będzie to kolęda ostatnia.
Tak właśnie tłomaczył nam to łysy mędrzec, Andrijko: Dopóki ludzie radując serca, powiadał, chodzą od chaty do chaty z wieczerzą świętą w Chrystusowym imieniu, dopóki pląsają na cześć Dzieciątka, nie może Archijuda zakuć nas w kajdany i Baba Lodowa nie może ściąć mrozem żywą krew. A właśnie ta kolęda Dmytrowa była to ostatnia kolęda na Wierchowinie. —
Naprzód krzywili się ma starą kolędę młodzi popi, przez gubernatora świeżo wymusztrowani i wyglancowani. Ich urzędnicy boży niedużo pomogli przeciw zbiegowiskom, nieraz sami jeszcze biegli z wywalonymi językami za kolędnikami, pląsali gdzieś tam z tyłu za głównymi pląsarzami. Potem doszły wieści do krajsamtów o zbiegowiskach groźnych, o tym, że Dmytro Wasyluk znów zbiera towarzystwo i jeszcze prócz tego odbiera przysięgi, naznacza urzędy, że znów rojami chodzą po chatach, po całych górach wałęsają się, wiwatują, strzelają. Widocznie przygotowują bunty, bo wszędzie witają Dmytra, jak przed napadem na Kuty, a teraz jeszcze jako kniezia słobodnego, jak pobratyma cesarskiego.
Z gór coraz jaśniej zaczęły pałać wieści o zagadkach. Szły stąd na cały kraj halicki, błyskały wszędzie, jakby ogniki niesamowite. Dolscy ludzie nadsłuchiwali. Wiedzieli, że molfary i czarownicy górscy znają tajemnice, o których ludzkie uszy nie słyszały. Gdy wiosna zbliżała się, nawet we Lwowie ludzie wiejscy ze stanu „laboriosi“, co zajeżdżali na targi, dowiadywali się, czy w gubernium nie ma jakich ogłoszeń i patentu o zagadkach. I dalej, nawet gdzieś pod Krakowem, Mazurzy szeptali sobie o cesarskich zagadkach, groźnych dla panów. Strach, czając się, powoli jak czarna mgła padał na miasta i dwory. W Czerniowcach na Bukowinie panowie i urzędowie dzień i noc konie mieli zaprzężone, w pogotowiu do ucieczki. W dnie targowe rozchodziły się groźne wieści, że już, już lada dzień, jak tylko kry dobrze spłyną, ukażą się nocą na rzece na latawcach smokowych tłumy krwawego, górskiego ludu. Zasypią Czerniowce toporami i spalą miasto. Miejscy ludzie, zwłaszcza co bogatsi, czuwali po nocach. Już i do gubernium doszły te wieści. Już i w gazetach zaczęto pisać o górskim buntowniku, co wyciągnął koronę z komory skalnej, ukoronował się cesarzem górskim, sam odbiera przysięgi, naznacza urzędy i sądy.
Dotarły te wieści i do Wiednia, a tam może, kto wie, pan cesarz, gdy doszły go słuchy, zaczął się uśmiechać swoim zwyczajem pod wąsem, rad, że panowie boją się jego pobratyma.
Po miastach uwijali się urzędowie. Do Kołomyi przychodziły wciąż rozkazy z gubernium, by wojska ściągać, by zawsze trzymać wojsko pod bronią, a tymczasem posyłać komisarzy co mądrzejszych, ostrożnych, chytrych, aby grzecznie, ot tak sobie, tymczasem kręcili i układali się z deputatem górskim, także knieziem nazwanym.
Kołomyja ma ruchliwe targi, świetne jarmarki, to miasto kraśne, ale żeby mądre — to nie. Widoki stąd na góry — nie napatrzyłbyś się. Ale co tu dużo mówić, najlepiej od razu wyjechać w góry, dać nogę z tej mądrości kołomyjskiej.
Teraz gdy zaczęło przychodzić „to z góry“, czyli z gubernium, strach zaczął chodzić ciarkiem po plecach kołomyjskich. Krajsamt wysyłał komisarzy z rozkazami, by jak najdalej w góry docierali. Ci jechali do Kut i do Kosowa, dalej nie zapuszczali się. Tylko wieści potem dochodziły do gór, że w Kutach nowe budynki stawiają na miejscu dawnych, zniszczonych urzędów.
W górach nikogo to nie obchodziło. Był spokój i zgoda. Sądkowie godzili ludzi, gromady żyły każda dla siebie, w zgodzie jedna z drugą. Urzędy zaś, co ani palcem nie ruszyły przedtem, by ukrócić swawolę, teraz zaczęły nadsłuchiwać, knuć i podszczuwać. Najwięcej, najgwałtowniej alarmowała Kołomyja.
Gdy wiosna zbliżała się, nowe wieści przyszły z gór. Odetchnęły miasta. Były to bowiem wiadomości o głodzie i o tuhej wiośnie. Z dołów nie puszczano nikogo w góry. Odgrodzono je strażami i wojskiem jakby murem. Na Węgrzech zaś był nieurodzaj i niedostatek. Tak to w górach wyczerpały się wszelkie zapasy ziarna. A że kupcy nie szli po bydło i po konie, i zapasy pieniędzy stopniały.
Gdy te wieści dotarły do miast, pocieszyli się ludzie miejscy. Tymczasem urzędy zaczęły dumać nad tym, jak by się ostatecznie uporać z górami, z Dmytrem i z tymi zagadkami, co tyle zamętu i niepokoju zasiały pośród wiejskiej ludności. Coraz smutniejsze wieści przychodziły z gór, a dla niby to zagrożonych miast coraz bardziej pocieszające: pasza wyczerpała się, wiosna była późna, śniegi na dolinach trzymały się, a na połoninach i łąkach wysokich zaległy grubymi warstwami. Nawet pokrzywy jeszcze było mało, a ci ludzie, co nie mieli zapasów, jedli już placki z przetartej kory jaworowej. Więc znów głoszono, że grożą napady głodnych band i znów po miastach przestano się cieszyć. Znów szły alarmy do samego gubernium. Znów sztafety gubernialne i zapytania płynęły do Stanisławowa i do Kołomyi.
Krajsamty wyjaśniały teraz, że przyczyną głodu i niedostatku są bałamuctwa deputata z Hołów, co najcudaczniejszymi obietnicami zwodzi lud. W nadziei bowiem na patenty i zagadki cesarskie ludzie pozbyli się wszystkiego, co mieli, powysprzedawali bydło, na świętowania ku czci Dmytra powydawali pieniądze. Majątki poszły — jak wypisywały urzędy — z dymem prochu strzelniczego. Przez czternaście dni wiwatując bez przerwy na cześć swego kniezia, który się mieni pobratymem cesarskim, ludzie puścili pieniądze wielkie. Podczas świąt przygotowali bunt: A że to ludzie bez pomocy, bez porady, komenderowani przez znanych rozbójników i buntowników zuchwałych, mierzących się z Najjaśniejszym Panem, niechaj Wysokie i Świetne Gubernium zaradzi, co może, by ochronić miasta od napadów, kraj cały od walk, zamieszek, buntów, gwałtów, mordów, pożarów, okrucieństw a Cesarską uświęconą władzę od wstrząsu albo i, nie daj Boże, od utraty prowincji, na co przecież czyhają wrogowie.
Nie wiadomo, co na to odpisała władza gubernialna.[2]





  1. Pierwszy patent amnestyjny, o którym wspomina Hacquet, został wydany w latach dziewięćdziesiątych XVIII stulecia.
  2. Znany patent cesarski do duchowieństwa był wydany 15 czerwca 1805 r. (por. Cełewycz, Opryszki, str. 283).
    Późniejszą odezwę wydał urząd cyrkularny w Stanisławowie dnia 26 lipca 1827, do duchowieństwa i do zarządów dóbr państwowych.
    Dawniejsze wątki o rozszerzaniu się buntów spajają się z nowszymi wspomnieniami z czasów „Wiosny narodów“ (por. rozprawkę Iwana Franki, Łukien Kobyłycia, Zapyski Nauk. Tow. im. Szewczenki 1902, Knyha V).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.